Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętnik Wacławy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętnik Wacławy - ebook

Powieść dla miłośników literatury w stylu Charlotte Brontë!

Bohaterka jest panną z dobrego domu, ale zarazem owocem mezaliansu. Matka – wielka dama - wyszła za mąż za profesora politechniki, naukowca, pozytywistę, któremu próżniacze życie arystokracji wydaje się wstrętne. Oboje rodzice ogromnie kochają córkę, ale każde z nich inaczej widzi jej drogę do szczęścia. Od lat żyją w separacji, ale zgodnie z wcześniejszą umową córka po ukończeniu pensji ma najpierw spędzić rok u matki, a potem rok u ojca.

Czy matce uda się w ciągu roku wydać córkę za mąż, by zabezpieczyć ją przed nowomodnymi prądami, których sama nie rozumie i których się boi?

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7779-261-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

JUTRZENKA ŻYCIA

I

Byłam w przededniu opuszczenia zakładu naukowego, w którym przepędziłam lat osiem, a jako pensjonarka na wylocie stałam na stopie pewnej emancypacji i od kilku tygodni otrzy­małam przywilej posiadania osobnego malutkiego pokoiku.

W tym tedy osobnym pokoiku, wieczorem, siedziałam na niskim drewnianym stołeczku przed palącym się w piecu ogniem. Patrząc w płomień machinalnie, słuchałam, jak z jednej strony dźwięczał po szybach okien deszcz marcowy, z drugiej rój koleżanek moich wrzał ru­chem i gwarem w odległych salach i korytarzach.

Ostatni to wieczór przepędzałam na pensji. Nie miałam już na sobie szkolnego munduru z zielonej wełnianej materii, ale ubrana byłam w brązowy jedwabny szlafroczek, delikatna ko­ronka otaczała mi szyję i ręce, a na piersi wił się złoty łańcuszek pierwszy raz włożonego przeze mnie zegarka. Modny ten szlafroczek, koronki i zegarek, wraz z karetą i służbą, przy­słała mi matka moja, do której z pensji odjechać na wieś miałam.

Ze wszystkich ładnych rzeczy, które mi przywieziono, najbardziej mnie ucieszył śliczny malutki zegareczek. Zostawał on czas jakiś w prawdziwym niebezpieczeństwie, bo otrzy­mawszy go, co minutę prawie wydobywałam zza paska, otwierałam, obracałam na różne stro­ny, cofałam, posuwałam niewinne od wszelkiego opóźnienia lub pośpiechu wskazówki.

Przez cały dzień jednak, nabawiwszy się do syta cackiem, będącym mi niby dyplomem na godność dorosłej panny, nie myślałam już o nim, siedząc wieczorem naprzeciw ognia, a myśl moja biegła w świat nieznany, który nazajutrz miał się otworzyć przede mną.

Nieznany? Zupełnie takim nie był on dla mnie. Widywałam go już w marzeniach moich, słyszałam o nim od starszych koleżanek, spotykałam go niekiedy we wspomnieniach lat dziecinnych w domu rodziców spędzonych.

W owej chwili utonęłam całkiem w marzeniach. Zapomniałam o drewnianym stołeczku, na którym siedziałam, a wydało mi się, że fala jakichś wód błękitnych, kołysząc się miękko, unosi mnie kędyś… kędyś, skąd dolatują do mnie akordy oddalonej muzyki i niewyraźna wrzawa mnóstwa zmieszanych głosów. Przymknęłam oczy i straciłam pamięć rzeczy, które mnie otaczały. Splątane myśli roiły się po mej głowie jak szybko mknące motyle; nie było w nich ciągu ni ładu, a fala marzeń niosła mnie coraz prędzej w przestrzeń szeroką, promienistą, wonną, pod stopy borów ciemnych, między zielone góry, strumieniami przerżnięte, wśród których wiedziałam, że stał piękny dom mojej matki.

I w jej objęcia naprzód rzuciły mnie marzenia moje; zobaczyłam oczy mojej matki utkwione we mnie, a z czułością i pocałunek jej na mym czole poczułam. Aliści trwało to tylko sekun­dę; fala unosząca mnie poruszyła się i wraz ze mną zawisła nad jakimś nieznanym mi a cza­rującym miejscem.

Żaden monarcha tego świata nie posiada, żaden bajarz wschodni nie wyśnił w swych mi­tach takiego pałacu, takiego zamczyska zaczarowanej piękności, jakiego obraz nosi w swej głowie każda dorastająca pensjonarka. Ten pałac, to zamczysko, zbudowane z kryształu, tęcz i brylantów, to świat, w który ma ona wstąpić. Wszystko jest w tym świecie: piękna suknia, złote cacka, ludzkie pochwały i oklaski, sala balowa, trwożny obraz miłości, uboga chatka z mieszkańcami wzywającymi litości młodego serca, niewyraźne przeczucia cierpień życio­wych niby szare plamki na tle jaskrawym.

Fala, która mnie unosiła z tych przeróżnych części wielkiego obrazu, wybrała salę balową i nad nią wraz ze mną zawisła.

Nie wiedziałam dokładnie, jak ma wyglądać w szczegółach sala balowa. Migotały przed mymi oczami tylko wspomnienia zabaw, jakie, małym dziecięciem będąc, widywałam w do­mu u rodziców. Koleżanki moje, starsze ode mnie, a wracające z wakacji, opowiadały mi nie­raz cuda o wieczorach i balach, do których przypuszczane były jako prawie dorosłe już pan­ny; w ostatnim roku pobytu na pensji czytywałam wiele powieści i z nich zaczerpnęłam wie­dzy o wrzawie światowej.

Patrząc w płomienie, które kołysały się w różne strony mnóstwem żółtych ognistych języ­ków, zobaczyłam przestrzeń obszerną, zalaną eteryczną atmosferą światła i woni.

Pośród eteru tego wznosił się rój istot półludzkich, półfantastycznych. Byłam pewna, że to chór archaniołów. Zamiast w suknie zwyczajne odziane one były w różnobarwne obłoczki, nad białymi twarzami miały zawieszone wieńce, a u piersi ich błyszczały diamenty nie tak przecież silnym blaskiem, jakim płonęły ich rozradowane oczy. Istoty te brały się za ręce i wirowały w szybkim tańcu albo przechadzały się wolno pod ścianami obwieszonymi smuga­mi światła i szeptały między sobą, a szept ich wydawał się podobnym do tego szmeru, jaki wydają młode listki brzozowego gaju poruszone wiosennym wietrzykiem.

Fala moja przestała się kołysać i wraz ze mną stanęła pośrodku światłej przestrzeni. Po­czułam zawrót głowy, bo chóry archaniołów zwróciły się w moją stronę i utkwiły we mnie oczy.

Zdawało się, że to olimpijskie zebranie pytało niespokojnie, kim jest nowy do ich grona przybysz, a twarz moją, postać, różowy obłoczek z gazy, który mnie okrywał, podda­wało ścisłemu rozbiorowi.

Myślałam, że zemdleję z pomieszania i trwogi, ale przykre uczucie to krótko trwało, bo postrzegłam między archaniołami ruch wielce dla mnie przychylny, usłyszałam usta ich szep­cące pochwały na cześć moich oczu, włosów, kibici i sukni z różowej gazy. Poczułam roz­koszne łechtanie około serca, podniosłam głowę z tryumfem i zaczęłam wraz z innymi wiro­wać w szybkim tańcu po ziemi, która wyglądała jak zwierciadło albo jak szyba wód spokoj­nych. Fala moja kołysała się coraz żywiej i niosła mnie coraz prędzej między tłum, który mnie chwalił, w wir tańca odurzającego, aż zatrzymała się nagle, a na niej już nie ja jedna stałam, ale stał obok mnie ktoś nieznany czy na wpół znany i patrzył na mnie dziwnymi oczami. Czułam tylko na sobie to spojrzenie, bo go przecież widzieć nie mogłam. Ciężar nieśmiałości i wzru­szenia w dół mi kłonił powieki. Gdy nareszcie przemogła ciekawość i podniosłam oczy, zo­baczyłam mężczyznę zupełnie podobnego do bohatera ostatniej czytanej przeze mnie powie­ści. Miał ten sam wzrost, te same włosy i oczy i mówił do mnie te same słowa, jakimi powie­ściowy bohater przemawiał do swej bohdanki.

Wstyd mnie ogarnął niezmierny, poczułam chęć do ucieczki, zakryłam oczy dłońmi i zeskoczywszy z fali, która mnie unosiła, znalazłam się siedzącą na moim niskim drewnianym stołeczku.

Parsknęłam głośnym śmiechem i odjęłam dłonie od oczu.II

Nade mną pochyliła się dobrze mi znana głowa piastunki mojej, w czepcu śnieżnej biało­ści, spod którego wyglądały pasma włosów siwych, z oczami, które łagodnie i rozumnie pa­trzyły zza okularów. Uśmiechnęłam się do kobiety, która od urodzenia mego aż dotąd nie odstępowała mnie ni na dzień jeden, i patrzyłyśmy na siebie przez chwilę. Wydało mi się, że w poczciwych oczach mojej piastunki malował się niepokój. – O czym tak długo myślałaś, Waciu? – spytała siadając naprzeciw mnie na krześle. – O pierwszym balu, na jakim się znajdę – odpowiedziałam bez wahania, bo nigdy żadnej myśli nie taiłam przed dobrą kobietą.

W oczach piastunki mojej zdwoił się niepokój.

Smutnie skinęła głową parę razy i rzekła: – Złe jest, że w przeddzień wyjścia twego w świat myślisz tylko o przyszłych balach. Wolałabym, abyś o czym innym myślała.

Smutno mi się trochę zrobiło, gdy usłyszałam te słowa, i po chwili odrzekłam:

– Moja Biniu! (tak zwykłam od dzieciństwa nazywać moją piastunkę, której imię było Balbina), moja Biniu, po cóż mam odwracać myśl moją od wesołych obrazów, gdy mi się one same nasuwają przed oczy?

– Po co? – odparła Balbina – po to, aby nie napełniać sobie głowy mydlanymi bańkami, które choć błyszczą pięknie, ale prędzej czy później pękną i zostawią po sobie samą pustkę. Posłuchaj mnie, Wacławo, a lepiej może zrozumiesz, co chcę powiedzieć.

Tu piastunka moja splotła ręce na szarej sukni i tak dalej mówiła: – Osiemnaście lat temu, w tym samym pokoiku, na tym samym miejscu, na którym sie­dzisz w tej chwili, siedziała matka twoja o rok młodsza, niż jesteś teraz, i tak jak ty mająca nazajutrz opuścić pensję. Obok niej siedziałam ja, bo wyhodowałam ją jak ciebie na moim ręku. Otóż matka twoja zamyślona była także, a gdym ją zapytała, o czym myśli, odrzekła: „O pierwszym balu, na którym się znajdę”. Wówczas zdawało mi się rzeczą bardzo naturalną, że piękna i bogata panna, która z pensji w świat wychodzi, myśli o balu. Ale gdy potem pa­trzyłam na życie twej matki, i lepiej może niż kto inny znając jej dobre i zarazem nieszczę­śliwe serce, nieraz z przywiązania do niej gorzkimi zalewałam się łzami. Stąd to doszłam do przekonania, że źle jest, jeśli kobieta przygotowuje się do przyszłości, która ją czeka, myśla­mi o balach, i wolałabym, abyś ty, Wacławo, w przeddzień wyjścia twego w świat, o czym innym myślała.

Jakie mają być myśli, którymi pragnęłabym, abyś była zajęta, nie potrafię ci dokładnie powiedzieć, ale radzę ci, abyś otworzyła list, który wczoraj otrzymałaś od ojca twego, i raz jeszcze przeczytała go z uwagą.

Słowa te, wymawiane przez piastunkę moją łagodnie i z oddźwiękiem smutku w głosie, silne na mnie wywarły wrażenie. Rojenia wesołe pierzchły daleko, a gdy podniosłam zamy­śloną głowę, piastunki mojej nie było już przy mnie.

Sięgnęłam do kieszonki szlafroczka i wydobyłam z niej dwa listy: jeden był od matki mo­jej, drugi od ojca.III

Mimo woli prawie po raz dziesiąty już może przebiegłam oczami list matki. Zawierał on następne słowa:

Przedmioty do stroju potrzebne, które ci posyłam, są przeznaczone dla tymczasowego twego użytku; po przybyciu do domu znajdziesz daleko więcej podobnych, które przygoto­wałam dla ciebie z myślą, abyś jak najświetniej mogła w świat wstąpić. Całe sąsiedztwo moje, jak też i liczni znajomi moi w mieście W. pałają ciekawością poznania ciebie. Młode panny przeczuwają w tobie niebezpieczną rywalkę; matki ich z góry już zaczynają na mnie spoglądać z ukosa; ogólna wieść rozniosła się tu, że jesteś piękną, a wychowanie, jakie odebrałaś w najlep­szym zakładzie krajowym, rzuca na ciebie blask niemały. Przy tym cały dom odświeżyłam na twe przybycie, powozy i uprząż sprawiłam nowiuteńkie, liberię będziemy miały najmodniej­szą. Fortepian Erarda stoi w salonie, oczekując twej gry umiejętnej, w garderobie przybycia twego oczekuje panna służąca, którą sprowadziłam z Warszawy, zastrzegłszy wprzód, aby wzięła tam kilkadziesiąt lekcji od najlepszego fryzjera i krawca.

Musisz mi zabłysnąć w świecie jak brylancik pierwszej wody. Oprawę urządziłam tak, aby diament mój mógł wydać się w niej jak najlepiej. Choć sama jestem jeszcze dość młoda i lu­bię świat, nie będę naśladowała pewnych matek, które gdy nie są jeszcze zbyt zestarzałe, pra­gną gasić sobą wdzięk swych córek i zazdroszczą im powodzenia w towarzystwach. Przeciw­nie, twoja chluba będzie moją chlubą, twoje szczęście moim szczęściem, a ostatnie wedle wszelkiego prawdopodobieństwa nie powinno cię minąć.

Dziś już najlepsze partie w okolicy z niecierpliwą ciekawością oczekują twego przybycia; najbogatsi młodzi ludzie zawczasu batystowymi chustkami przecierają szkiełka swoich pince-nez, aby za twoim pojawieniem się włożyć je na oczy i jak najlepiej móc przyjrzeć się tobie. Serce moje mówi mi, że zobaczą więcej jeszcze, niż się spodziewają.

Nie przyjeżdżam po ciebie sama, bo daleka podróż zbyt byłaby fatygująca dla mnie po ostatniej przebytej chorobie. Balbina według rozporządzeń, jakie jej w liście posyłam, załatwi pieniężne sprawy z pensją i będzie towarzyszyła ci w drodze. Poczciwy mój kamerdyner, Józef, aż płakał z radości, że jedzie po ciebie; będzie więc także strzegł cię troskliwie. Za kil­ka dni będę cię już miała obok siebie, a z boleścią myślę, że na rok jeden tylko, bo według umowy z twoim ojcem rok następny przy nim masz spędzić. Ale któż może wiedzieć, co się przez rok stanie?

Jeśli spełni się pewien planik, jaki ukartowałam dla ciebie w mej głowie, zostaniesz na zawsze w moim sąsiedztwie panią już swego domu i serca pewnego młodego sąsiada, który oprócz dystyngowanej powierzchowności i pięknego nazwiska posiada wcale ładny majątek z gotyckim pałacykiem.

Przebiegając oczami ten list mojej matki, poczułam zawrót głowy. Znowu porwała mnie fala marzeń, unosząc po świecie; pokazywała salony, suknie, perły, koronki, salę balową, w której tańczyły chóry archaniołów, a spomiędzy nich z wolna i nieśmiało wysuwał się ku mnie ów sąsiad młody, o którym pisała matka moja, i batystową chusteczką wycierał szkiełko swego pince-nez…

Oczy moje padły na drugi list, który trzymałam w ręku, rozwinęłam go i czytałam następujące słowa:

Smutno mi bardzo, córko moja droga, że w chwili gdy masz opuścić ustroń, w której się wychowałaś, w chwili tak ważnej twego życia nie mogę być przy tobie choćby przez dzień jeden, aby obdarzyć cię na drogę, jaką rozpoczniesz, ojcowskim słowem i uściskiem. Obo­wiązki publicznego zawodu, któremu poświęciłem życie moje, powołały mnie w kraje odległe. Wrócę za rok, to jest wtedy, gdy według umowy mej z matką twoją zawartej opuścisz dom jej, aby na rok znowu przy mnie zamieszkać.

Wychodzisz w świat. Znam towarzystwo, jakie cię otoczy: jest ono błyszczące, świetne z pozoru, a tym samym blaskiem zechce odziać ciebie, niby okuć w ciasny pancerz blaszki pozłoconej.

Ale nie ufaj zbyt połyskom, dziecię moje, i nie oddawaj im całego serca twego. Wejdź w życie z myślą, że zabawy i zbieranie hołdów nie są celem, dla którego żyć ma kobieta. Odu­rzą cię one i upoją zrazu, ale staraj się co prędzej o wytrzeźwienie. Strzeż się utonięcia we fraszkach. Nie zapominaj, że poza tym bawiącym się i błyszczącym kołem, które cię otoczy, jest świat rozleglejszy. Na świecie tym ludzie pracują pługiem, piórem, myślą podniesioną wysoko, ręką czynną a nigdy nieusypiającą, na świecie tym jest wiele boleści, ale i radości wysokich, i są wielkie cnoty, rozsiane z rzadka, lecz przyświecające ziemi jak szeroko roz­palone pochodnie. W ten to świat jak najczęściej posyłaj ducha twego i szanuj wszystko, co z niego pochodzi, a przyjdzie chwila, w której zapragniesz znaleźć w nim miejsce dla siebie.

Kiedy ci przyjdzie to pragnienie, ja będę przy tobie, aby ci powiedzieć, jak i kędy iść ma droga twoja. Tymczasem strzeż pilnie młodego serca twego i myśli twej wpółdziecięcej jesz­cze, aby ich nie rozproszyć na pył błyszczący, z którego podstawy życia wykuć niepodobna. Mam nadzieję, że gdy wrócę do kraju, znajdę cię zdrową na ciele i duszy i będę mógł przelać w twego ducha zasady i przekonania, których sam przez całe życie byłem wiernym wy­znawcą.

Długi list mego ojca brzmiał cały w podobnym tonie. Gdy go odczytałam, pierzchły sprzed mych oczu błyskotliwe obrazy wywołane pismem mej matki i już nie fala marzeń mnie koły­sała, ale nieznane dotąd myśli porywały w światy nieznane. Zamiast sali balowej ujrzałam wyobraźnią przestrzeń szeroką, pustą zrazu, ale która stopniowo zapełniała się rojem ludzi, to pług ciągnących po glebie rodzinnego kraju, to siedzących nad księgą z pochylonymi czoła­mi, to tułających się w łzach i boleści po różnych stronach ziemi, to modlących się po świąty­niach lub przy domowych ogniskach pędzących życie w pokoju i miłości.

Nie byłże to ów świat pracy, myśli, cierpień i szlachetnych radości, o którym pisał mi mój ojciec?

Tak, ten to świat pokazały mi myśli moje, połączone z jego myślami. Do świata tego moc­no uderzyło moje serce.

A owe salony, karety, liberie, sale balowe, ów sąsiad młody, który w gotyckim swym pa­łacyku oczekiwał mego do domu matki przybycia, zawczasu wycierając chusteczką szkiełko swego pince-nez? Czy to wszystko całkiem zniknęło mi sprzed oczu? Nie! Niby rój latają­cych iskierek migotały przede mną błyskotki, ale nie mogły zasłonić potężnego obrazu, na którym wielkimi wymalowane zarysami zobaczyłam ludzkość, kraj mój ojczysty, nieszczę­śliwych i pracujących współbraci, a wpośród tego wszystkiego miejsce niezajęte, na którym ja miałam stanąć, aby pracować, cierpieć, modlić się i cieszyć wraz z innymi.

Dwa obrazy stały przede mną: jeden błyskotliwy i powiewny, drugi smętny i surową owiany powagą.

Pierwszy był światem mojej matki, drugi światem mego ojca.

Dlaczego pomiędzy światami, w których zamknęło się każde z rodziców moich, tak wielka zachodziła różnica? Dlaczego każde z nich, kochając mnie zarówno, w tak różny sposób objawiało miłość swoją i tak odmienne drogi pragnęło przygotować przede mną? Dlaczego wreszcie ja, co posiadałam i ojca, i matkę, miałam przy jednym i przy drugiej przebywać tylko z kolei po roku wedle umowy, jaką oni między sobą zawarli, aby dzielić się moją obecnością, chociaż sercem moim podzielić się nie mogli, bo ono zarówno do nich obojga należało?

Czemuż, gdy wejdę w świat mojej matki, będę zmuszona oddalić się od świata mego ojca, a może i całkiem utracić go z oczu? A jeśli przestrogi i pojęcia ojcowskie głęboko w sercu wyryję i wedle nich kierować mym życiem zechcę, toć już usunę od siebie czarę z napojem blasku i wesela podawaną mi przez kochającą matki mej ręką?

Smutek zaciężył mi na sercu, opuściłam głowę w zadumie, a wywołane wspomnieniami o rodzicach stanęły mi przed pamięcią dziecinne lata moje.IV

Pierwszym widokiem, który uderzył oczy moje, budzące się do pojęcia zewnętrznego świata, były pełne ludzi i turkotu ulice wielkiego miasta. Urodziłam się w ludnym i wspania­łym grodzie, w obszernym mieszkaniu moich rodziców, którego okna wychodziły na jedną z głównych miasta tego ulic.

Matkę moją pamiętam jako bardzo piękną. Miała twarz białą przy kruczych włosach i wyniosłą, pełną dumy postawę. Na wysokim czole mego ojca leżała także duma i pewna surowość, któ­rą jednak łagodził wyraz ust pełnych dobroci.

Byli więc oboje młodzi i piękni, mieli we mnie jedyne dziecię, które kochali bardzo, a jed­nak ciemna jakaś chmura wisiała nad domem naszym, nieusunięta nawet gwarem gości nie­ustannie zapełniających mieszkanie. Owszem, zdawało się, że właśnie z łona gwaru tych ustawicznych zabaw chmura wypływała.

Ojciec mój ukazywał się w salonach rzadko, a gdy wracał do swego gabinetu, wydawał się smutny i zmęczony; matka sama jedna najczęściej przyjmowała gości, a gdy się rozeszli, widywałam ją często płaczącą. Nie pamiętam, abym widziała kiedyś rodziców moich długo rozmawiających z sobą. Pokoje ich nawet położone były na dwóch odległych od siebie koń­cach mieszkania, a ja, przebiegając często z jednych do drugich, zdawałam się być jedyną łączącą je nicią. Pamiętam, że szybko biegnąc z pokojów matki do pokojów ojca, gniewałam się na długi szereg salonów, jaki przebywać musiałam, myśląc, że one to dzielą rodziców moich tak, że ich nigdy razem widzieć nie mogę. W dziecinnej naiwności zastanawiałam się nad tym, dlaczego ludzie budują sobie tak rozlegle mieszkania, aby ci, co je zamieszkują, wiecznie rozdzieleni żyć musieli, i z dziecięcym gniewem uderzałam drobną stopą posadzkę salonów, wyobrażając sobie, że karzę je za rozdział, jaki tworzą one pomiędzy rodzicami mymi. Późniejsze doświadczenie przekonało mnie, że dziecinny gniew mój miał słuszne pod­stawy, choć ich wtedy nie rozumiałam jeszcze. Tak, salony te w istocie dzieliły tych, których kochałam…

Jak sięgnę pamięcią, miałam zawsze obok siebie poczciwą moją Binię, w białym czepcu i okularach, a oprócz niej bonę Niemkę, później zaś nieco – Francuzkę. Pamiętam, że sercem lgnęłam do Bini, choć karciła i gderała na mnie nieraz, a obojętna byłam względem bon, chociaż pochlebiały mi i dogadzały. Bo też Binia umiała mi opowiadać dziwnie piękne po­wieści, które głęboko wnikały w mój umysł i wyobraźnię i budziły do pierwszych życia ma­rzeń i zachwytów. Codziennie prawie, o zmroku, w ustronnym pokoiku starej piastunki mo­jej, siadałam u kolan jej na niskim stołeczku, a ona opowiadała mi. Binia umiała też na pa­mięć śliczne wiersze, legendy i gadki ludu naszego, poetyczne a rzewne. Uczyłam się ich od niej; wiała z nich na mnie dziwna tęsknota, której często rozproszyć nie mogły ani szczebio­tania bon, opowiadających mi cuda o obcych krajach, ani ładna sukienka, w którą strojono mnie przed wieczorem dla pokazania się w salonach mej matki, napełnionych gośćmi, ani pochwały tych gości głośno zachwycających się moją twarzyczką i figurką i przepowiadają­cych, że będę bardzo piękna, gdy dorosnę. Niekiedy pochwały te unosiły mnie w siódme nie­bo, budząc wcześnie w piersi mej rozkosz z zadowolenia miłości własnej płynącą. Ale nieraz gdy towarzystwo bawiło się wesoło, siadywałam w kąciku salonu i myślałam sobie o królo­wej Jadwidze lub mężnym Żółkiewskim albo powtarzałam w myśli którąś z opowieści ludo­wych prawiących o sierotach biednych i o aniołach stróżach, które z rozkazu Bożego nad głowami sierot tych wciąż wzlatają. Niekiedy także Binia dawała mi moralne nauki. – Próżnujesz dziś, Waciu – mówiła – idź i zajmij się czymkolwiek. Ucz się, czytaj lub uszyj coś dla lalki; każdy człowiek zawsze coś robić powinien. – A cóż robi mama? – pytałam Bini.

Zakłopotanie malowało się na twarzy mojej piastunki, ale obecna przy rozmowie bona cudzoziemka podchwytywała prędko: – Mama nic robić nie potrzebuje, bo jest bogatą panią. – A co robi mój ojciec? – zwracałam się z nowym pytaniem do Bini.

Tym razem Binia nie była w kłopocie z odpowiedzią. – Ojciec twój, Waciu – odpowiadała – zasiada codziennie na wysokim krześle, które się katedrą nazywa, i tego, co sam umie, uczy kilkuset dorosłych już młodych ludzi.

Zastanawiałam się kilka chwil nad słowami Bini, a w umyśle moim tworzył się ze słów tych obraz, w którym wyobrażałam sobie mego ojca, siedzącego na tronie i przemawiającego do tłumu poddanych swoich, którzy go otaczali. Teraz rozumiem, że ojciec mój zasiadał na tronie królestwa nauk, a słuchacze jego byli podwładnymi jego ducha. – Powiedz mi, Biniu – pytałam jeszcze – jeżeli mama jest bogatą, to i ojciec bogaty musi być także. Dlaczegóż mama nic nie robi, a ojciec jedzie tam co dzień zasiadać na tej, jak mó­wisz, katedrze i nauczać innych tego, co sam umie?

Tu Binia była znowu w kłopocie. – Bo widzisz, moje dziecko – mówiła, jąkając się – mama twoja jest światową damą, a oj­ciec uczonym naturalistą. – Co to jest naturalista? – pytałam zdziwiona. – Ja ci tego dokładnie wytłumaczyć nie potrafię – odpowiadała Binia – wiem tylko, że naturalista jest to człowiek, który wie, jak wzrasta każda trawka na ziemi i jakimi drogami cho­dzą po niebie gwiazdy niezliczone; dlaczego kwiaty zapach wydają, robak pełza nisko, ptak wysoko lata, a człowiek czuje i myśli.

Znowu zastanawiałam się długo nad słowami Bini, a mała moja główka rady sobie z nimi dać nie mogła.

– Myślałam, że o tym wszystkim wie tylko jeden Bóg królujący nad gwiazdami – czyniłam w końcu uwagę.

Binia odpowiadała: – Toteż człowiek, który jak twój ojciec zamyka się codziennie w cichym gabinecie i noce długie przepędza z książkami i myślami swymi, uczy się Boga rozumieć.

Dziecięcy umysł mój uginał się pod wielkością orzeczenia Bini, a postać ojca przybierała w moich oczach olbrzymie rozmiary. Wyobrażałam go sobie siedzącego na tronie, który Binia nazywała katedrą, pośród mnóstwa ludzi, co słuchali jego mowy; albo w ciszy gabinetu swe­go uczącego się rozumieć Boga królującego nad gwiazdami.

Do gabinetu tego zbliżałam się często z przyśpieszonym biciem serca, uchylałam drzwi cichutko i wsuwałam się na palcach do pokoju, który miał dla mnie coś uroczystego.

Tam pomiędzy ścianami, od góry do dołu zastawionymi mnóstwem książek, stało obszerne biuro, a na nim piętrzyły się rękopisy, rozkładały się karty geograficzne, stały globusy i różne niezrozumiałe wtedy dla mnie przyrządy, a o których wiem teraz, że były mikroskopa­mi, retortami i innymi naukowymi narzędziami.

Ojciec mój nie spostrzegał czasem mego wejścia, zajęty książką lub pisaniem. Wtedy wdrapywałam się na fotel stojący w kącie pokoju i przyglądałam się ciekawie otaczającym mnie przedmiotom; raz usnęłam, tak siedząc i obudziłam się w objęciach ojca, który zdjął mnie z fotela, posadził sobie na kolanach i zapytał łagodnie: – Po coś tu przyszła, mała? – Chciałam, ojcze, zobaczyć, jak uczysz się rozumieć Boga – odpowiedziałam. – Co ty prawisz, dziecko? – zaśmiał się ojciec, ale ja się nie śmiałam, bo pokój jego na­strajał mnie poważnie.

– Binia mówiła mi – rzekłam – że ty, ojcze, Boga rozumiesz.

Uśmiechnął się ojciec i odpowiedział, całując mnie w czoło:

– Każdy człowiek, który pracuje, rozumie myśl Bożą.

Innym razem siedziałam sobie według zwyczaju mego na fotelu stojącym w kątku pokoju, a ojciec, nie zważając na moją obecność, czytał pilnie w jakiejś książce. Potem wstał, wydo­był z szafy kilka jakichś słoiczków i buteleczek, ustawił na stole nieznany mi przyrząd i dłu­go a powoli wlewał i wsypywał coś do niego ze słoiczków i buteleczek. Przypatrywałam się ciekawie tej robocie, gdy nagle trysnęły z przyrządu iskry, po nich zapalił się żółtawy płomy­czek o sinych brzeżkach, które zwiększały się coraz, aż z przyrządu buchnął szeroki, szafiro­wy płomień, a zarazem przyrząd zaczął huczeć, szumieć i pryskać iskrami na wszystkie strony.

Zrazu przelękłam się i zeskoczyłam z fotela, zbierając się do ucieczki, ale gdy zobaczy­łam, że ojciec mój spokojnie siada naprzeciw płomienia i uważnie przypatrywać się mu zaczy­na, usiadłam znowu na moim miejscu zdjęta wielką ciekawością.

Było to już u schyłku dnia, półmrok zapełniał pokój. Światło szafirowego płomienia padało prosto na twarz mego ojca, a rysy jego, obleczone sinawym kolorytem, odskakiwały od wpółciemnego tła pokoju z wyrazistością i nieruchomością pięknej rzeźby. Szczyt płomie­nia spiczastym językiem kołysał się w różne strony, tworząc na przeciwległej ścianie migocą­cą grę świateł i cieni. Nigdy nie widziałam ojca tak pięknego i majestatycznego jak wtedy.

Po czarnych jego włosach przemykały sinawe odbłyski, niby fosforyczne, z płomienia wychodzące nici; czoło jego sfałdowało się nieco pod wpływem głębokiego namy­słu, usta poruszały się cichym szeptem, a w źrenicach, wpatrzonych w przyrząd, nurtowała myśl, niezrozumiała wtedy dla mnie, ale tak potężna, że po ciele mym przebiegły dreszcze wzruszenia i poczułam ochotę upaść na kolana. Nie wiem, jak długo trwał obraz ten, od któ­rego nie mogłam oczu oderwać; powoli płomień zmniejszał się, w przyrządzie szum ustawał, parę razy jeszcze kilkadziesiąt iskier trysnęło i rozprysło się w powietrzu, aż na koniec buch­nęły kłęby dymu i niby obłokiem owionęły postać i twarz mego ojca. Powstał i wyprostowa­ny wyciągnął rękę ku zgasłemu ognisku; na podniesionym czole jego spoczął wyraz tryumfu, a oczy zapałały śród cienia ogniem wielkiej radości, przysunęłam się po cichu i wzięłam go za rękę. Zbudził się z zamyślenia, ale się nie rozgniewał.

– Więc byłaś tu? – zapytał, schylając się nade mną.

– Ojcze – odpowiedziałam – tyś przed chwilą z Bogiem rozmawiał?

Wziął mnie w objęcia i przytulił do piersi. – Tak, dziecko – rzekł – w tej chwili Bóg odsłonił przede mną jedną z tajemnic swoich.

Nieprędko potem dowiedziałam się, że dnia tego ojciec mój zrobił ważne chemiczne od­krycie.

Jakże różny od gabinetu mego ojca był buduar mej matki. Pod ścianą, ozdobioną złoco­nymi kwiatami obicia, stała tam rzeźbiona toaleta z mnóstwem szuflad i szufladek i z wielkim zwierciadłem. Po stolikach i stoliczkach stały cacka różne: kryształowe kubeczki, porcelano­we figurki, flakony z perfumami, bombonierki, koszyczki misternie wyrabiane.

Na stole przed kanapą leżały rozrzucone wkoło mapy, dzienniki mód, z których ja wybie­rałam najpiękniejsze malowane figurki; według ich wzorów szyłam suknie dla lalek, a potem wspaniałomyślnie darowywałam je Bini, która wyklejała nimi sobie parawan. Trzy razy na dzień matka moja siadywała przed toaletą i zmieniała ubranie. Lubiłam przypatrywać się, jak służąca umiejętną ręką rozplatała połyskliwe jej włosy, które były tak długie, że po krawędzi taboretu zwieszały się aż na ziemię. Ale najwyższej już doświadczałam przyjemności, gdy matka moja otwierała szuflady toalety i wydobywała z nich wstążki, koronki i różne pude­łeczka. Wyciągałam wtedy naprzód ciekawą głowę i ze szczególną uwagą zaglądałam w ostatnie. Były tam w złoto oprawne kamienie, zielone, pąsowe, błękitne i białe, o tęczowych połyskach. – Jak się nazywa ten kamień? – pytałam moją matkę, pokazując broszę zawartą w jednym z pudełek. – To szmaragd – odpowiadała mi matka. – A ten w bransolecie? – To rubin. – A te, które składają tę kolię? – To są turkusy. – A ten w pierścionku? – Brylant. – Jak się nazywa ta materia? – pytałam innym razem, wskazując suknię, którą wkładała na siebie moja matka. – Atłas – odpowiadano mi. – A tamta, którą wczoraj mama miała na sobie? – Tamta była mora.

Mając lat siedem, znałam po imieniu wszystkie drogie kamienie i materie. – Jak wyrosnę, będę nosiła takie same – mawiałam do matki, a ona, śmiejąc się i żartując, przypinała mi u szyi brylantową broszę, wkładała w uszy ciężkie szmaragdy i całą moją fi­gurkę owijała, jak w pieluchy, wielką chustką z pajęczej koronki. Wtedy wskakiwałam na krzesło stojące przed toaletą, stawałam na nim i z upodobaniem patrzyłam, jak błyskały i migotały na mnie klejnoty kosztowne i jak w malowniczych fałdach biała koronka do stóp mi spływała. – A jak Wacia piękna będzie, gdy dorósłszy, ustroi się już na dobre w to wszystko! – ma­wiały mi wtedy bony i służące. – A jeśli do tego będzie jeszcze i rozumna – odzywał się pomiędzy nimi niekiedy głos mojej Bini.

Choć buduar mojej matki zajmował mnie nieskończenie i bawił zawierającymi się w nim przedmiotami, gdy tylko wiedziałam, że ojciec mój jest u siebie, biegłam do jego gabinetu, wsuwałam się na palcach i cichutko siadywałam w moim kąciku. Tam patrząc na twarz mego ojca i wodząc oczyma po tytułach książek, ustawionych przy ścianach, zapominałam o klej­notach i koronkach, jakie mnie zajmowały w buduarze mej matki, a młodą duszyczkę moją na wskroś przejmowała uroczysta cisza pokoju, w którym, wedle wyobraźni mojej i słów Bini, ojciec mój rozmawiał z Bogiem królującym nad gwiazdami.

Te to może chwile, w gabinecie ojcowskim spędzone, sprawiły, że potem, gdy wesołe gro­no koleżanek moich huczało wkoło mnie zabawą i swawolą, ja siadywałam niekiedy sama jedna w ciemnym jakimś kąciku, nieokreśloną ogarnięta tęsknotą; tym to chwilom może winna byłam mój poryw do nauk i coraz nowe budzące się w mej głowie pytania, wiodące do zastanawiania się nad wszystkim, co mnie otaczało.

A również może z chwil przepędzonych w buduarze mojej matki wyniknęły owe w przededniu opuszczenia pensji marzenia moje o sali balowej i radość, jaką czułam na myśl o ocze­kujących mnie blaskach i świetnościach. Tak, niezawodnie, atmosfera, w której człowiek spę­dza dzieciństwo swe, niewidomym strumieniem przenika całą przyszłość jego. Pierwsze wra­żenia życia wsiąkają w umysł i serce, tworząc szereg wpływów najdłuższymi niezwalczonych latami.V

Uwaga ta przerwała wątek wspomnień moich. Pomyślałam o tym, że dzieciństwo moje owiane było dwiema całkiem sprzecznymi ze sobą atmosferami: tą, w jakiej pogrążony był mój ojciec, i tą, jaka otaczała moją matkę. I pomyślałam jeszcze, że dwa te wpływy aż dotąd pozostały we mnie niestarte, że przed chwilą jeszcze wpatrywałam się w świat mojej matki i świat mego ojca, a oba pociągały mnie jednakowo, chociaż wiedziałam, że z natury swojej pogo­dzić się i dać się razem posiąść nie mogą. Ja pragnęłam jednego i drugiego; ani jednego, ani drugiego wyrzec bym się nie chciała. Cóż więc nastąpi? Jaki wybór uczynię? Jaką się stanę? Czy nauczę się, jak ojciec mój, w godzinach pracy rozumieć myśl Bożą? Czy, jak matka, przez życie całe zostanę zapatrzona w kameleonowe oblicze świata?

Doświadczyłam przeczucia walki: dwoistość przeznaczenia mego objawiła się mnie w dwoistości nastroju duszy mojej. Zamyślonymi oczami popatrzyłam w dogasający ogień i w myśli mojej nawiązałam znowu nić wspomnień czerpanych z przemijającego dzieciństwa.VII

Tu urwała się w myśli mojej nitka wspomnień i nie chciałam nawiązywać jej dalej. Smutna byłam bardzo; odjęłam dłonie od oczu i spojrzałam w ogień. Zagasł już prawie, a tylko żar płonących jeszcze węgli osuszał dwie łzy płynące po mojej twarzy.

Obejrzałam się i zobaczyłam w kącie pokoju Binię, która siedziała z brodą wspartą na dło­ni i przypatrywała mi się z uwagą. – Nie śpisz jeszcze, Biniu? – zapytałam. – Nie – odrzekła – czytałam w twojej twarzy.

Zbliżyłam się do niej i wzięłam ją za rękę. – I cóż – spytałam – wyczytałaś z mej twarzy? – Dobrą wróżbę – odparła. – A skąd tę dobrą wróżbę zaczerpnęłaś? – Z łez, które stoczyły się po twych policzkach! – Z łez – zawołałam – Biniu moja, co mówisz? Alboż łzy dobrą wróżbę stanowić kiedy mogą?

Popatrzyła na mnie długo i rzekła z powagą: – Kiedy widziałam, że w przeddzień wyjścia twego w świat marzyłaś o balach i błyskot­kach, byłam niespokojna o ciebie i zmartwiona, ale gdy zamyśliłaś się i łzy popłynęły ci po twarzy, podziękowałam Bogu, że w stanowczej porze twego życia dał ci chwilę rozwagi i smutku. Bo, dziecię moje, życie nie jest balem wesołym, a kto je sobie wyobraża takim, za­wieść się musi. Dobrze więc, że przygotowałaś się do niego zadumą i łzą.

Umilkła, a mną smutne owładnęło wrażenie. – Myślałam o rodzicach moich – wyrzekłam cicho – i o tym, dlaczego rozeszły się ich drogi? Dlaczego każde z nich w osobnym zamieszkuje świecie i który z ich światów moim stanie się światem? – Myśl o tym jak najczęściej – powiedziała Binia – z historii rodziców twoich, jeśli ją zdołasz zrozumieć, wielka dla ciebie wypłynie nauka.VIII

Deszcz mocny uderzał z dźwiękiem po szybach okien, późne popółnocne godziny głosiły zegary, a ja ani myślałam iść na spoczynek.

Nagle lampa mi zagasła. Świtało.

Zbliżyłam się do okna i uchyliłam storę. Brzask dzienny szarawo rozświecał pomieszane dachy i gzymsy domostw rozlicznych ulic; nad rzeką, płynącą u stóp góry, na której stały gmachy zakładu, unosiła się mgła popielata. Za rzeką bielał szeroki pas drogi, którą za kilka godzin przebywać miałam, uroczysta cisza zwieszała się nad uśpionym jeszcze miastem.

Po chwili naprzeciw mnie zróżowiał brzeżek horyzontu, popielata mgła unosząca się nad wodą pierzchła i jednocześnie w spokojnych falach rzeki zaiskrzyły się pierwsze promienie wschodzącego słońca.

Pomyślałam sobie, że jak w tej chwili słońce wstępuje dla ziemi, tak dla mnie dziś wscho­dzi jutrzenka rozpoczynającego się życia.

I któż mi powie, że dzień o ranku pogodnym w południe zmącony nie będzie burzą lub słotą?

Kiedy blaski słoneczne upadły na okna domostw, a rzeka całkiem już otrząśnięta ze swej nocnej szaty płynęła spokojną pozłacaną wstęgą, ja klęczałam u okna i prosiłam Boga królu­jącego nad gwiazdami, aby pobłogosławił wstęp mój w świat nieznany i odsłonił przede mną drogi, jakimi wstępować winnam.IX

I oplotły mnie ramionami towarzyszki drogie, poczułam na mej twarzy łzy ich pożegnania, zamknęły się za mną wrota, za którymi przebyłam lat tyle, i stary sługa mojej matki na ręku prawie zaniósł mnie do karety, w której obok mnie usiadła Binia.

Zabrzmiała trąbka pocztowa, koła potoczyły się szybko, za szybami karety przemknęły ulice rodzinnego miasta, rzeka zniknęła mi z oczu. Unoszona bystrym biegiem sześciu koni uleciałam białym szlakiem drogi w świat, w dal, ku rodzinnym stronom mej matki.

Koleje żelazne nie łączyły jeszcze wówczas różnych a odległych stron kraju; podróż nasza, choć pośpieszna, trwała dwie doby i pomimo zajmującego widoku okolic, jakie przebywałam, czułam już pewne znużenie, gdy Binia, wychyliwszy głowę z karety, milcząc, ukazała mi rozległy dwór, położony między malowniczymi wzgórzami.

Zrozumiałam jej gest milczący, serce uderzyło mi silnym wzruszeniem: byłam już tylko o kilka staj^() od domu mojej matki.

Bladozłota tarcza marcowego słońca oświetlała obszerny dziedziniec, na który przez wy­soką bramę wjazdową wtoczyła się kareta.

Na wzniesionym ganku murowanego domu stała moja matka. Zanim służący zdołał zstąpić z kozła, otworzyłam sama drzwiczki powozu, przeskoczyłam przez Binię i upadłam w otwarte ku mnie jej ramiona.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: