Pan Chartwell - ebook
Pan Chartwell - ebook
Brawurowy debiut Rebbeki Hunt to urzekająca humorem opowieść o walce z – depresją.
Jest rok 1964. Odchodzący na emeryturę sędziwy Winston Churchill ma kłopot z niechcianym gościem – panem Chartwellem, który nawiedza jego oraz innych członków rodziny Churchillów z nieregularną częstotliwością już od kilkudziesięciu lat. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że pan Chartwell to... olbrzymi czarny pies.
Wydawałoby się, że tak pomyślana powieść nie może się udać. O jakiejś dorosłej wersji Kłapouchego, który miałby zachęcać ludzi do podcinania nadgarstków i łykania garściami leków nasennych? A jednak książka jest przejmująca, dzięki temu, że Hunt utrzymuje równowagę między tonem komedii romantycznej, jakim opisuje relacje Esther z kolegami z pracy – i tragedii, gdy przedstawia stoicki smutek młodej kobiety.
The Washington Post
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-087-2 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
5.30
Winston Leonard Spencer Churchill skrzywił się, jakby miał w ustach plasterek cytryny. Miał już osiemdziesiąt dziewięć lat, więc często budził się wcześnie. Szary świt wnikał przez szczelinę między zasłonami, jakby szykując się do ataku. Churchill przygotowywał się na czekający go dzień. Jego umysł wyciągał analityczne palce i zaciskał je w pięść, by być gotowym na spotkanie z dniem.
Za oknem rozciągał się widok na Weald of Kent zasnute warstewką mgły. Czerwony ceglany dom Churchilla sąsiadował od zachodu z Crockham Hill, a od wschodu z Toys Hill. Leżał w płytkiej dolinie otoczonej z trzech stron starym lasem jak podkową otwierającą się na długi zielony korytarz od strony południowej.
Chociaż Churchill już się obudził, oczy wciąż miał zamknięte. Zmięte prześcieradło zwinęło mu się pod lędźwiami. Leżał z rękami wyciągniętymi wzdłuż ciała opatulonego kołdrą. W przeciwległym skrzydle domu w łóżku z baldachimem spała Clementine. Pomyślał o żonie, żałując, że nie ma jej obok niego.
Nie był jednak w pokoju sam; coś dużego, masywnego przyglądało mu się z ciemności w pełnym udręki skupieniu.
Churchill zdawał sobie sprawę z jego obecności. Nie musiał go widzieć ani słyszeć, by wiedzieć, że jest obok. Doskonale wyczuł moment, kiedy się pojawiło, był tego instynktownie pewien. Paliło go wzrokiem, błagając, by się obudził. Po wielogodzinnym czekaniu miało nieodpartą ochotę wyskoczyć z kąta pokoju i potrząsnąć nim.
Churchill odezwał się prawie bezgłośnie, co i tak nie miało znaczenia – wiedział, że zostanie usłyszany.
– Odpieprz się.
Zapadła długa cisza. Potem to coś odzyskało rezon. Churchill czuł, jak uśmiecha się krzywo w ciemności i odpowiada z nieskrywanym ukontentowaniem:
– Nie.2
8.30
W jednym z domków szeregowych w Battersea Esther Hammerhans pospiesznie zeszła na parter z jedną ręką w rękawie swetra, którego pozostała część plątała jej się między nogami, i wyłączyła kuchenkę. Czajnik przestał piszczeć, teraz histerycznie wyrzucał z siebie obłoki pary. Esther chwyciła filiżankę i napełniła ją wrzątkiem, rozchlapując trochę na stół. Zapomniała wsypać herbaty, z czego zdała sobie sprawę pięć minut później, po gwałtownej i dramatycznej walce ze zmywaniem. „Gnojki” – zaklęła pod adresem liści, wrzucając je do naczynia, i energicznie zamieszała łyżeczką.
Udało jej się włożyć sweter do końca. Wyglądało to na właściwe posunięcie, ruch w dobrym kierunku. Po chwili się uspokoiła; trzeba było wyglądać spokojnie. Pan Chartwell mógł przyjść w każdej chwili, a zależało jej na zrobieniu dobrego pierwszego wrażenia. Spojrzała z podziwem na żółte drzwiczki i szuflady, które wcześniej wyszorowała, i ściany w jaśniejszym odcieniu, oświetlone jarzeniówką umieszczoną na suficie. Ciemnopomarańczowa posadzka była wypucowana, a słoje z ziołami i przyprawami porządnie ustawione na lśniących białych półkach. Na niebieskim laminowanym stole kuchennym stał wazon z kwiatami, a obok świecznik ze stali nierdzewnej, udający, że używa się go na co dzień; w pozbawionej uchwytów cukierniczce w kształcie kogucika leżały kostki cukru. Pokrywka w kształcie głowy kogucika była schowana w szufladzie ze sztućcami.
Esther podeszła do lustra wiszącego przy oknie i uważnie się sobie przyjrzała. Zobaczyła drobną kobietę z długimi włosami i lekko wysuniętą żuchwą. Zawsze była szczupła, a teraz jeszcze schudła i czuła się przez to nieco obnażona. Lustro odwzajemniło uśmiech, który wyrażał znużenie i odsłaniał cień melancholii skryty w rysach twarzy. Esther doszła do wniosku, że całokształt nie zyska na dalszych oględzinach.
Ciasny pokoik, który zamierzała wynająć, wyposażenie miał mizerne, ale jego okna wychodziły na ogród. Światło od samego świtu przenikało do wszystkich kątów, ukazując niezwykłą schludność pomieszczenia. Dokładnie odkurzony dywan sprawował się świetnie i olśniewał barwą ochry, przywodzącą na myśl kolor pluszowego lewka. Ozdobny kafelek z malowanej ceramiki wiszący na ścianie nad łóżkiem przedstawiał grecką wioskę na zboczu góry: białe domki okolone oszałamiającym zielono-pomarańczowym listowiem z wyraźnymi czarnymi liniami, które wyglądały, jakby namalowano je kciukiem. Beth, przyjaciółka Esther, odstąpiła jej pojedyncze łóżko, bardzoliche stare łóżko, które jednak nie wyglądało już tak biednie przykryte świeżym prześcieradłem i kocem. Żarówkę osłaniał wiklinowy żyrandol nabyty przed tygodniem. Według Esther nadawał pomieszczeniu styl. Nowa szafa dopełniła przemiany pokoiku w sypialnię. W razie potrzeby Esther mogłaby dodatkowo zaoferować wynajmującemu możliwość korzystania z samochodu od czasu do czasu.
Ku jej rozczarowaniu na ogłoszenie o wynajmie odpowiedziała tylko jedna osoba, niejaki pan Chartwell, od którego list przyszedł jakoś poprzedniego wieczora. Pismo było dziwne, niewyrobione; piszący wyciskał znaki tak mocno, że przecinki porobiły w papierze dziury na wylot. Esther odniosła wrażenie, że autor listu musiał być nienawykły do posługiwania się długopisem, że trzymał go jak pal, który miałby wbić w ziemię. W pierwszym odruchu zmięła kartkę w garści, zszokowana świadomością, że miałaby dzielić z kimś dom. Myśl o intruzie sprawiła, że poczuła mdłości, jakby była na statku.
Może – pomyślała, stojąc w bawialni przy odtwarzaczu – powinna puścić jakąś muzykę, by dać gościowi do zrozumienia, że jest właścicielką nie tylko stateczną, lecz także postępową. Pan Chartwell z pewnością lubi muzykę, a jej lista przebojów powinna przypaść mu do gustu. Na pierwszym miejscu byli Rolling Stonesi z przebojem It’s All Over Now, Esther miała singiel. Śmiało zabrała się do dzieła. Ustawiła igłę na płycie i z głośników ogłuszająco ryknął głos Micka Jaggera. Podniosła igłę.
Rezygnacja z muzyki przywróciła ciszę, która jednak nie potrwała długo.
Zabrzęczał dzwonek u drzwi. Esther znieruchomiała w kuchni, czując ukłucie nerwów. Minęło kilka sekund. Dzwonek zabrzmiał ponownie.
„Dobra, no to do dzieła” – powiedziała do zdjęcia Michaela stojącego na parapecie. Podbródek zabawnie przekrzywiony w lewo, szerokie ramiona w niebieskiej dżinsowej koszuli z rozpiętymi dwoma guzikami na górze. Duża twarz uchwycona w chwili spokoju, oczy wpatrzone w jakiś punkt poza kadrem. Esther wyobraziła sobie, co by do niej teraz powiedział, i jego głos zadźwięczał jej w uszach, przywołany z biblioteki wspomnień, słyszany jakby przez muszlę: były to praktyczne uwagi, wypowiadane zachęcającym tonem, więc stała i słuchała. „Tęsknię za tobą” – powiedziała. Odszepnął coś i pogłaskał ją po policzku. Dzwonek dzwonił zawzięcie. Michael zniknął, a Esther poszła wpuścić pana Chartwella.
Pierwsze, co rzuciło się jej w oczy, to jego ogromna postura. Sylwetka gościa wypełniła ganek niczym materac, przesłaniając drzwi z okienkiem z matowego szkła. Gdy podchodził do drzwi, poczuła dziwny zapach, który zaczął przybierać na sile. Pachniało czymś starym i zawilgotniałym jak ziemia w piwnicy.
Instynkt Esther wygenerował komunikat intuicyjny o wysokiej częstotliwości. Głosił on, że czeka ją coś dziwacznego i niepokojącego, coś, co nie mieści się w jej skali. Instynkt kazał jej szukać schronienia. Ale gdzie? W przedpokoju nie było niczego, za czym mogłaby się ukryć. No i co ze spotkaniem? Stopy, popychane poczuciem obowiązku, zaprowadziły ją ku drzwiom.
Szok, który przeżyła, gdy otworzyła drzwi, był szokiem największym z możliwych, zwalającym z nóg jak nagłe zawycie syreny. Esther cofnęła się pod ścianę i stojąc nieruchomo, patrzyła oczyma wielkimi jak spodki.
Czarne wargi pana Chartwella ułożyły się w serdeczny uśmiech.
– Pani Esther Hammerhans?
Wyciągnął łapę wielkości dorodnej rzepy.
– Dzień dobry, ja w sprawie pokoju.3
9.00
Pan Chartwell dotknął jej ramienia futrem, gdy przechodził przez przedpokój do kuchni, gdzie stanął, czujnie nasłuchując. Czekał tam sam, Esther bowiem nie była w stanie ruszyć się spod drzwi. Podręcznikowa reakcja, całkowicie do przewidzenia. Nasłuchiwał. Nieśmiały krok. Dobrze, więc szura za nim do kuchni. Dotarła wreszcie, ale trwało to wieki. W miarę jak się zbliżała, adrenalina uderzała jej do głowy. Tak, teraz poznawał ten zapach.
Esther, cała blada, patrzyła, jak pan Chartwell nalewa sobie gorącej czarnej herbaty. Zamoczył w niej język i zaczął chłeptać, cicho, lecz skutecznie. Odstawił pustą filiżankę na stół i wyglądając przez okno, łagodny i wielki jak słoń, udawał, że podziwia widok. W ten uprzejmy sposób dawał Esther czas na oswojenie się z sytuacją. Wiedział, że to niełatwe. Odwrócił się do kobiety z miną, która mówiła: Wiem, co sobie myślisz, ale może przejdźmy nad tym do porządku dziennego? Mina ta mówiła również: Cześć! Jak się masz?
Gdy poruszył głową, Esther podskoczyła i zasłoniła twarz rękami.
– Ładny ogród – zagaił pan Chartwell. – Hoduje pani warzywa?
Esther spojrzała na niego zza splecionych palców i powoli opuściła dłonie. Wciąż przerażona, powiedziała z werwą godną więdnącej sałaty:
– Prze... przepraszam, ale pan...
Pan Chartwell pokiwał głową z rozczarowaniem, widząc, że wbrew jego nadziejom nie ma szans na szybkie przejście do meritum.
– Jest pan...
Pokiwał z jeszcze większym rozczarowaniem.
– Psem...
Pan Chartwell odparł nie bez sympatii:
– Tak.
Zapadła długa cisza, podczas której nic się nie działo.
– Jest pan doprawdy duży jak na labradora – wyartykułowała Esther.
– Nie jestem labradorem – odparł pan Chartwell, opierając się o blat kuchenny. Wydawał się rozluźniony.
– Więc jest pan duchem? – Esther namacała krzesło przy stole i usiadła, nawet na nie nie patrząc. – Czymś w rodzaju ducha?
– To raczej oczywiste, że jestem psem – odpowiedział pan Chartwell. – Ustaliliśmy to dwie sekundy temu.
Esther zabrakło słów; postanowiła nic nie mówić. Powiodła wolno oczyma od jego głowy do nóg i z powrotem.
Pan Chartwell był bez wątpienia psem, gigantycznych rozmiarów psem. Na czterech łapach wydawałby się niższy, stał jednak bez trudu na tylnych, których pięty sterczały do tyłu. Szeroka klatka piersiowa i masywne kończyny przystosowane do poruszania się w trudnym terenie naprawdę czyniły go podobnym do labradora. Był to jednak labrador wyjątkowo przysadzisty i uderzająco paskudny. Nie miał w sobie nic ładnego, krótka czarna sierść była gęsta i zdawała się wodoodporna, ze wstrętnego szerokiego pyska zwisał potężny szary jęzor, a krople śliny skapywały na podłogę.
Esther powoli oswajała się z tym widokiem, którego obrzydliwość była wręcz hipnotyzująca. Jej przerażenie nieco zelżało. Im dłużej patrzyła na gościa, tym bardziej malało i przeradzało się w apatyczny lęk. Pan Chartwell nie przeszkadzał jej w patrzeniu, chociaż nie czuł się komfortowo. Zlizał strużkę białej śliny z wywiniętej wargi; nie dało się tego zrobić elegancko.
W końcu Esther zebrała się na odwagę, by znów przemówić.
– Czy zamierza pan mnie zaatakować?
– Niekoniecznie – odparł pan Chartwell pogardliwie.
Cisza.
– Pan w sprawie pokoju? – zapytała Esther szeptem.
– Tak jest – odpowiedział pan Chartwell, rad, że w końcu przechodzą do rzeczy.
Esther czuła, że gdyby nie trzymała się kurczowo krzesła, tak że aż bielały jej kostki, to niechybnie runęłaby na podłogę i rozpadła się na kawałki jak upadająca fajka z drewna jesionowego.
– Pan by u mnie chciał pokój wynająć...?
Pan Chartwell pokiwał głową.
– Chętnie przeniósłbym się w tę okolicę.
– Na jak długo? – spytała Esther i od razu dodała: – Dlaczego?
– Nie wiem, na parę dni – odrzekł, odpowiadając na połowę pytania.
Esther odparła zgodnie z prawdą:
– Wie pan, chcę wynająć ten pokój na dłuższy czas. Okres kilkudniowy nie do końca mi odpowiada.
– Może na dłużej, kilka tygodni, może na tydzień... – Urwał i przyjrzał się jej. – Zobaczymy, jak będzie – dodał cicho. – Tak czy inaczej – podjął głośno i przekonująco – jestem gotów zaproponować pani umowę krótkoterminową na bardzo dogodnych warunkach.
Znowu zapadła cisza. Esther spojrzała na niego. Brzmiało to absurdalnie – żadne warunki nie mogły jej się wydać w tej sytuacji dogodne. Pan Chartwell kontynuował:
– Za okres mojego pobytu u pani, pani Hammerhans, gwoli zadośćuczynienia za wszelkie niedogodności związane z tak krótkim wynajmem, proponuję sowitą zapłatę.
Spytała, ile. Musiała. On zaś tylko na to czekał. Tonem prowadzącego teleturniej, który obwieszcza wysokość wygranej, rzekł:
– Tysiąc funtów.
Przelicytował? Trudno, za późno.
Twarz Esther wyrażała bezgraniczne zdziwienie. Tysiąc funtów to była ogromna suma, wręcz porażająca. Jej roczne pobory urzędniczki w pałacu westminsterskim¹ wynosiły zaledwie pięćset funtów. Psisko, pewne siebie i świadome swojej hojności, kiwało głową z półprzymkniętymi oczyma, widząc, jak Esther bije się z myślami.
Nagle na twarzy kobiety pojawił się grymas powątpiewania. Gdzie niby on ma te pieniądze?
– Czy ma pan pieniądze przy sobie? – spytała. Wydawało się to nieprawdopodobne, podejrzane.
– Tysiąc funtów! – powtórzył szybko pan Chartwell, pokazując łapą na Esther i grając na jej ambicji.
Esther wbiła w niego wzrok. Na końcu języka miała pytanie, skąd pies może mieć taką sumę, nie powiedziała jednak nic, nie chcąc narażać na szwank kruchego rozejmu.
– Czy jest pan pewien? Bo tak sobie myślę...
– Jestem pewien – przerwał. – Tysiąc funtów, owszem. – Pochylił się do przodu, tak że mogła zobaczyć jego wąsy w wysokiej rozdzielczości, i przysunął się jeszcze parę centymetrów. Esther nie protestowała. Mówił dalej:
– Oto moja propozycja. Czy mogę zobaczyć pokój?
Esther zmarszczyła brwi w zamyśleniu. Chce obejrzeć pokój? Niech ogląda. W sumie jak niby miałaby go powstrzymać? Gdyby się na nią rzucił, nie dałaby mu rady. W starciu z nim miałaby takie szanse jak gąbka z piłą mechaniczną. Gestem pokazała, by poszedł za nią.
Otworzyła drzwi do pokoiku. Gdy mijał ją, wchodząc do środka, cofnęła głowę i oparła się o ścianę, odrzucona smrodem stęchłej piwnicy bijącym od pana Chartwella, który zaraz odsunął prześcieradło i koc, żeby sprawdzić sprężystość materaca. Łóżko wypadło dobrze. Następnie kilkakrotnie zamknął i otworzył szafę, jakby sprawdzając, czy drzwi działają. Wsadził głowę do środka i ocenił pojemność mebla.
– Więc tak wygląda pokój – powiedziała Esther.
Pan Chartwell przyjrzał mu się uważnie. Jego wzrok padł na biurko z drewna różanego umieszczone pod ścianą. Stojące przy nim krzesło miało zniszczone siedzenie, poduszka była sfatygowana i powgniatana. Nie dałoby się jej przywrócić właściwej formy, ale też żal byłoby ją wyrzucić. Na biurku stał szereg pojemniczków z ołówkami, długopisami i zwyczajnymi rupieciami. W jednym – stary kawałek skały, w kolejnym – plastikowa krowa i pałeczka perkusyjna z namalowaną twarzą. Pośród ołówków były też okorowana gałązka, kompas i mała rzeźba z kości słoniowej. Koliste plamy na blacie tworzyły kronikę napojów gorących. To biurko było jak muzeum. Pan Chartwell sięgnął łapą do szuflady i przekręcił uchwyt, który okazał się obluzowany. Pogrzechotał nim chwilę z zadowoleniem i przestał.
Na ścianie nad biurkiem widniał ślad po usuniętej fotografii. Pan Chartwell wciąż wpatrywał się w to miejsce, gdy Esther przemówiła:
– Kiedyś był tu gabinet. Stąd biurko.
Pan Chartwell odwrócił się od śladu po fotografii i zaczął się intensywnie rozglądać wokoło, a luźna skóra na szyi kołysała mu się na boki. Po jakimś czasie spytał:
– A co z samochodem? Czy będę mógł czasem z niego skorzystać?
– Nie – odparła z przekonaniem. – Nie oferuję lokatorom takiej możliwości.
Spojrzał na nią, wiedząc, że kłamie. Podgardle nie przestawało mu się kołysać. Powiódł oczyma po suficie.
– A sąsiedzi? Są w porządku?
– Raczej tak – powiedziała Esther. – Niespecjalnie często ich widuję. – Po czym dodała: – Ale oni mają kota, nie wiem, czy to nie problem...
Pan Chartwell obrzucił ją nieżyczliwym spojrzeniem.
– A dla pani to problem?
– Nie – odpowiedziała. – Tyle że pomyślałam... – Nie zdradziła mu jednak, co właściwie sobie pomyślała.
– Są inni lokatorzy? – spytał pan Chartwell.
– Nie, pan jest jedyny – odparła Esther.
– Jestem jedyny? – powtórzył pan Chartwell z nadzieją, traktując te słowa jak zachętę.
Esther szybko się poprawiła:
– Mam na myśli to, że mogę przyjąć tylko jednego lokatora.
– To znaczy mnie?
– Hm...
Nastała bardzo krępująca cisza.
Esther przemówiła, wznosząc się na wyżyny dyplomacji:
– Panie Chartwell, nie chciałabym sugerować, że nie interesuje mnie pańska oferta lub że nie uważam pana za lokatora godnego zaufania, jednakże nie jestem przekonana, czybyśmy się dogadali. Myślałam o lokatorze, który byłby bardziej... W sensie... Trochę bardziej...
– Ma pani coś przeciwko psom, pani Hammerhans? – zapytał pan Chartwell.
– Wręcz przeciwnie – odpowiedziała. – Lubię psy. Psy są w porządku. Nie przywykłam jednak do nich w charakterze lokatorów. Do tej pory traktowałam psy raczej jako – to słowo padło, zanim zdołała się powstrzymać – pupilków.
– Nie jestem pupilkiem – odrzekł pan Chartwell.
– To widzę.
Po minie pana Chartwella wywnioskowała, że nie nadąża za jej myślą. Spróbowała więc wyjaśnić:
– Chodzi mi głównie o nasze relacje. O pewne ich aspekty. Wyobraźmy sobie, że wynajmie pan pokój... – Dokończenie przyszło jej z trudem. – A co, jeśliby się komuś stała krzywda?
– Zaraz, komu miałaby się stać krzywda?
Jak mu to powiedzieć.
– Gdyby ktoś został pogryziony...
Pan Chartwell odezwał się nieprzyjemnym tonem:
– Kto miałby zostać pogryziony?
– No bo na przykład...
Znużony tymi podchodami pan Chartwell westchnął jak zmęczony życiem człowiek.
– Nasze stosunki wyglądałyby tak samo jak stosunki każdego wynajmującego i najemcy. Nasze wzajemne zobowiązania ograniczałyby się wyłącznie do kwestii wynajmu. Poza tym nie będziemy sobie wchodzić w drogę.
– Słusznie – przyznała Esther zawstydzona. – Słusznie, jasne. – Zmieniła temat: – Czy coś pan już gdzieś wynajmował?
– Masę razy. Muszę. Ze względu na pracę.
– Pan pracuje? – spytała Esther, zdumiona samą myślą o tym. – Czym się pan zajmuje?
Pan Chartwell zignorował to pytanie.
– Muszę się tu czasem zatrzymywać, bo dojazdy byłyby do suki niepodobne – stwierdził i rozpoczął przyjacielską pogawędkę na temat uciążliwości związanych z dojeżdżaniem do pracy. Esther wciąż nie mogła uwierzyć, że on w ogóle ma pracę.
– Pan pracuje tutaj?
– Niekiedy... Niekiedy tak. Ale różnie. Jestem wolnym strzelcem, więc muszę jeździć do klientów.
– Klientów? – spytała Esther z raptownie rosnącą ciekawością.
Pan Chartwell udał, że nie słyszy.
– To jak z tym pokojem?
Esther zacisnęła wargi, jakby wcierała pomadkę. Jeszcze nie zdecydowała. Poranne słońce świeciło tak mocno, że przydałyby się ciemne okulary. Drzewa w ogrodzie na tle błękitu nieba. Ptaki zaczęły śpiewać. Zapowiadało się piękne popołudnie, w sam raz, by usiąść sobie nad ginem z tonikiem. Pomyślała o ginie, o tej butelce w kredensie, wabiącej ją niczym syreni śpiew.
Pan Chartwell zauważył, że Esther się waha. On nie był z tych, wolał działanie niż wahanie.
– Dobrze, pani Hammerhans, proszę posłuchać, może pani sobie to spokojnie przemyśli, z mężem omówi? – To zdanie zawisło w powietrzu jak trujący gaz.
Esther poczuła przypływ emocji. Opanowała się.
– Męża chwilowo nie ma. Decyzję podejmę sama.
– A kiedy wróci?
Nigdy – pomyślała.
– Później – powiedziała.
– Dobrze.
– Wróci później – powtórzyła, zastanawiając się, czy jej uwierzył.
Pan Chartwell przyjrzał się jej tak samo jak wówczas, gdy mówiła o samochodzie. Niestrudzenie lustrował ją brzydkimi oczyma. Ile by dała, żeby móc spytać, jak dużo wie. Ale cóż on mógł wiedzieć? Oznajmiła więc tylko:
– Teraz muszę iść do pracy... Mamy robotę. Terminy gonią i wszyscy... – urwała. Co jej praca mogła obchodzić jakiegoś psa?
– Ach, tak – powiedział pan Chartwell. – Ja też muszę do pracy.
Ale do jakiej? – pomyślała, umierając z ciekawości.
– Ma pani plany na dzisiaj? – spytał pan Chartwell.
– Czemu?
– Bo może wpadłbym omówić sprawę?
– Tak, mam już plany. – Nie miała.
Spytał prosto z mostu:
– Naprawdę ma pani plany?
– Nie – odparła kwaśno. – Ale myślałam, żeby...
Pana Chartwella to nie interesowało.
– Świetnie, zatem do zobaczenia wieczorem – podsumował.
– Och, hm... – Dała za wygraną, nie mając siły oponować. – Dobrze, ale niczego nie obiecuję – powiedziała z patosem. – Proszę sobie nie robić nadziei.
– Absolutnie żadnych – przytaknął pan Chartwell.
Nastała niezręczna cisza. Pan Chartwell wyciągnął łapę. Esther ujęła ją niechętnie, jakby miała chwycić granat. Wymienili dziwaczny uścisk.
– No więc – powiedziała jednocześnie z panem Chartwellem. Przez chwilę trwali w zawieszeniu, jakby normalna chemia konwersacji w ich przypadku absolutnie nie działała.
– Dobrze – powiedział pan Chartwell.
– Okej... – zaczęła Esther.
– Dobrze – powtórzył.
Wreszcie pan Chartwell potrząsnął energicznie głową. Mokre plaśnięcia towarzyszyły uderzeniom jego luźnych policzków o dziąsła.
– No to do widzenia – powiedział i zamknął za sobą drzwi.
Esther usłyszała najpierw, jak ciężko opada przednimi łapami na ziemię, potem dobiegł ją zgrzyt pazurów o beton, a następnie ciężkie kroki zwierzęcia, ze zdecydowaniem zmierzającego przed siebie.4
11.37
Churchill stał na dworze, nad jeziorem w obniżeniu terenu. Z góry spoglądał na niego dom, wznoszący się nad ogrodem tarasowym niczym wysoki samotny punkt obserwacyjny. Jego czerwone ceglane ściany odcinały się od ciemnego lasu oplecionego bluszczem, napierającego na budynek. Spokój trawników i ogrodów otaczających posiadłość zdawał się przeczyć nieustającej wojnie, którą musiały one prowadzić z lasem, który pamiętał średniowiecze i który chciał je zagarnąć. Armia pni i gałęzi wyrastających z brązowego dywanu liści poprzecinanego ścieżkami zwierząt nieubłaganie parła naprzód. Poprzewracane dęby i sosny ukazywały splątane korzenie pokryte rdzawą ziemią, a młode drzewka strzelały w górę jasnozielonymi pędami.
Churchill udał się nad jezioro, żeby namalować krajobraz, musiał więc przywdziać luźną koszulę i szeroki kapelusz artysty. Wyświechtane pędzle, stare słoiki, ołówki i farby leżały wokół niego na trawie. Podczas malowania wolał stać; kiedy pracował w tej pozycji, miał większą swobodę ruchów niż podczas malowania na siedząco. Nie żeby to cokolwiek zmieniało – i tak stał nieruchomo z rękami opuszczonymi po bokach. Małe płótno rozpięte przed nim na sztalugach było czyste.
Wymamrotał pod nosem zdanie, które często powtarzał: „Błogosławieni malarze, albowiem oni samotni nie będą”. W tym momencie wydało mu się ono absurdalne. W jego wypadku zupełnie się to nie sprawdzało.
Zmarszczył brwi i rozchylił usta, brodą dotknął kołnierzyka. Spod cienia rzucanego przez kapelusz jego wzrok podążył za parą czarnych łabędzi zataczających koła na wodzie. Podpłynęły do niego, prężąc szyje w nadziei na chleb, ale nie dostawszy ani kawałka, oddaliły się z powrotem. W trzcinach zaskrzeczała łyska. Poryw wiatru zakołysał starymi sosnami, strząsając z nich igły i młode szyszki. Łagodne fale przeszły przez jezioro, burząc odbicie bezchmurnego nieba. Towarzysz Churchilla, brązowy pudel imieniem Rufus, zniknął jakiś czas wcześniej gdzieś w sadach, gdzie znajdowały się domy służby. Był wystraszony i niechętnie chodził przy nodze. Churchill wiedział, czego Rufus się boi. I proszę bardzo, oto jest.
Usłyszał wyraźny szept:
– Przede mną się nie ukryjesz. I wyglądasz żałośnie w tej koszuli. Jak stara ropucha.
Churchill milczał.
– Re, re, kum, kum – powiedział głos i zaniósł się złośliwym śmiechem. – Kum, kum! – dodał z przekorną groźbą.
Obraz łabędzi zmętniał, gdy Churchillowi oczy zaszły mgłą. Nie podobała mu się jego reakcja, nie chciał jej. Ścisnął lewy kciuk prawą dłonią.
– Oczekiwałeś mnie – powiedział bezduszny głos. – Czekałeś na mnie; słyszałem, jak czekasz.
Churchill pomyślał o spotkaniu zaplanowanym na popołudnie, pragnąc, by czas się zakrzywił, by mógł uciec przed wyczerpującą monotonią oczekiwania przez wiele godzin. Pomyślał o nadchodzącym spotkaniu i uczepił się go, starając się wyrzucić z głowy głos.
Ale głos przemówił ponownie, ciszej i wystarczająco blisko, żeby Churchill poczuł na twarzy gorący oddech mięsożercy.
– Obaj wiemy, dlaczego tu jestem.
– Odpieprz się, upierdliwy gnoju – wysyczał Churchill.
Oddech owionął mu kark i policzek.
– Czeka nas spotkanie.5
13.00
Esther siedziała schowana za regałem z książkami w sali B, wysokiej drewnianej czytelni w bibliotece Izby Gmin. Półki wokoło wypełniało tysiące książek. Pośrodku jednej ze ścian znajdował się szeroki kamienny kominek z ozdobną kratą. Na zewnątrz zaś był Londyn – biały, jasnoniebieski i hałaśliwy. Ale nie tu. Sala B była ciemna i surowa niczym katedra wiedzy, wyłożona ciemnym drewnem, ze wzorzystym dywanem i obiciami z zielonej skóry. Skryte po kątach dębowe drabiny wyślizgane od lat używania powykrzywiały się tu i ówdzie. Bibliotekarze heroicznie wspinali się ku górnym półkom, by potem wracać z jedną ręką zajętą, co było jeszcze gorsze. Rozgałęzione żyrandole ze szklanymi kloszami zwieszały się nisko na mosiężnych łańcuchach. Dwa witrażowe okna na końcu sali wychodziły na Tamizę, która w słońcu miała odcień burobrązowy.
Biblioteka przypominała amfiladę w domu z epoki Tudorów. Długi korytarz przebiegał przez środek każdego pokoju. Za Esther było łukowo sklepione drewniane wejście, które prowadziło do dalszych, bardziej ludnych części biblioteki, skąd dobiegały odgłosy życia – czytelni C i D oraz ozdobionej wykuszem sali A, w której mieściły się katalogi.
Sala B, opuszczona przystań. Esther zgarbiła się nad biurkiem i próbowała zebrać myśli. Wspomnienie o panu Chartwellu i jego wizycie było jak rana, z której chciałoby się ściągnąć bandaże, by – pomimo mdłości – ocenić jej stan. Okropne, coś odrażającego. Esther siedziała, rozbierając sytuację na części.
Z zamyślenia wyrwała ją przyjaciółka, Beth Oliver, która ciężkim biodrem odsunęła na bok książki i usiadła na jej biurku.
Twarz przyjaciółki była atrakcyjna, pełna swobody i zdobił ją naturalny słodki uśmiech. Beth miała w sobie nieskrępowaną zmysłowość, która wyrażała się w apetycie na wszystko. W tym akurat momencie na marchewkę, którą właśnie ogryzała, podziwiając ją między kęsami. Założyła za ucho kosmyk włosów ostrzyżonych na pazia, który natychmiast wrócił na poprzednie miejsce. Próba poprawienia go marchewką zaowocowała złowieniem na nią włosa.
– Cześć, Esther. Co porabiasz?
– O, w zasadzie nic specjalnego, pracuję – odrzekła Esther obojętnym tonem, którego używała, gdy nie bardzo miała ochotę na pogaduszki.
– A, no tak – mruknęła Beth, zerkając nieuważnie na książkę wieńczącą stos. Architektura rzymska w regionie West Midlands. Przekartkowała tom. – No dobra, opowiadaj.
Nachyliła się głębiej nad biurkiem, spychając kolumnę książek, które spadły Esther na kolana. Esther bez słowa powstrzymała lawinę i odsunęła na bok.
– O czym?
– O przerobieniu ciasnego gabineciku na luksusową sypialnię. Po to ci przecież oddałam to okropne stare łóżko, nie? Żebyś mogła wynająć pokój niczego niepodejrzewającej ofierze.
– Z nową pościelą to łóżko wcale nie jest takie złe. – Esther uśmiechnęła się do niej. – Wygląda naprawdę miło, przynajmniej dopóki się na nim nie usiądzie lub nie położy.
– Nie takie złe?! To musi być jakaś magiczna pościel. Czy ktoś nie miał czasem wpaść dziś rano, żeby obejrzeć pokój?
Esther wzięła długopis i, bawiąc się nim, odpowiedziała:
– Ktoś wpadł.
– Super! Więc kiedy ten nieszczęśnik zamierza się wprowadzić?
Esther zawzięcie żuła skuwkę długopisu. Nie wypuszczając jej z ust, odpowiedziała:
– Och, nie wiem. – W ostatniej chwili złapała skuwkę, która prawie się jej wyślizgnęła. – Jeszcze nie jestem pewna.
Ale coś odwróciło uwagę Beth, która uśmiechnęła się szeroko i wykonała nieokreślony gest. Esther pochyliła się, żeby zobaczyć, o co chodzi, tak że nogi krzesła oderwały się od podłogi, gdy wyglądała przez drzwi. John Dennis-John, dyrektor biblioteki, bębnił zaciekle w maszynę do pisania, siedząc przy biurku w recepcji. Beth spapugowała go: udała, że pisze, uderzając pięściami w książkę. Dennis-John uniósł wzrok, złowiwszy uchem ten dźwięk. Esther cofnęła się, a nogi krzesła uderzyły o podłogę. Wzrok szefa padł na Beth, która zaczęła wygładzać spódnicę. Bardzo sprytnie – pomyślała Esther, przyglądając się zmaganiom Beth i usiłując się nie roześmiać.
Parsknęła cichutko z iskierką rozbawienia, która niebawem zgasła. Zmartwienie ściągnęło Esther na ziemię.
Beth zerknęła ukradkiem na Dennisa-Johna, wyciągając szyję. Poczekała, aż dyrektor wróci do pisania. Odwróciła się i przyjrzała przyjaciółce.
– Hej. – Wyprostowała rękę w łokciu, nie spuszczając wzroku z Esther. – Wszystko w porządku?
– Tak, jasne, jestem tylko trochę zmęczona. – Nie zabrzmiało to przekonywająco.
Beth przybrała pozę pełną niedowierzania.
– Nie ze mną te numery, za dobrze cię znam, moja panno. Zawsze wiem, kiedy próbujesz coś przede mną ukryć.
– Jestem po prostu zajęta, i tyle.
– Zajęta? Czym? – Beth odsunęła książki na bok, czując, że trafiła na coś ciekawego. – Że niby tym?
W sąsiednim pomieszczeniu zaroiło się od bibliotekarzy, którzy właśnie wyszli z pięciokilometrowego labiryntu pałacu westminsterskiego. Ponad jednostajny ton rozmów wybił się krótki śmiech przypominający odgłos rozciągania i odrywania taśmy klejącej. Ktoś odebrał telefon. Beth przesunęła dłonią po książkach i sięgnęła po jedną z nich. Podniosła ją za okładkę tak, że strony zwisały do dołu. Święci Irlandii, Anglii, Szkocji i Walii... – Co to ma być, Esther?
– Mam wynotować parę rzeczy dla premiera – skłamała Esther, zapisując coś drobnym pismem w notatniku. – Kazał mi coś znaleźć.
– Notatki o świętych dla Douglasa-Home’a²? Już to widzę. – Beth wypuściła książkę. – E tam – podjęła – znam to tajemnicze spojrzenie. A... Wiem już, co się święci. Poznałaś kogoś?
Esther mlasnęła.
– Miałaś randkę? – spytała Beth z radosną nadzieją, podekscytowana wyobrażeniem siedzącej w restauracji przy świecach Esther, której właśnie podano jeden deser z dwoma łyżeczkami.
– Nic z tych rzeczy, niestety – odpowiedziała Esther. – Aż trudno wyrazić, jak bardzo nie z tych rzeczy...
– Panie i panowie przysięgli – powiedziała Beth uroczyście, zwracając się do niewidzialnego tłumu – moja droga przyjaciółka za chwilę dopuści się obrazy sądu, jeśli ze szczegółami nie opisze przysięgłym randki.
– Przestań, nie było żadnej randki. – Zabrzmiało to chłodniej, niż Esther zamierzała.
Beth wycofała się, zdziwiona taką reakcją. Coś było na rzeczy, ale dowody wydawały się za słabe. A może to po prostu pomyłka.
– Tylko się droczę, Es.
Esther powiedziała do notatnika:
– Nie jestem w nastroju.
Beth chciała się poprzekomarzać, ale dała za wygraną.
– Randki nie było, a ja nie jestem w nastroju, Beth. Nie mówmy już o tym.
– Okej... – Beth zrobiła smutną minkę w ramach przeprosin. – Wybacz. Przez chwilę myślałam, że może jednak... – Uniosła dłoń w usprawiedliwiającym geście i oparła ją o stół. – No, przecież nie byłoby to takie znowu dziwne, prawda? Nie jesteś aż taka paskudna, Es.
Esther nie odpowiedziała zza stosu książek, dalej robiła notatki. Z nagłym wstrętem uświadomiła sobie, że jest nieuczciwa wobec Beth. Pan Chartwell to niejedyny powód jej złego humoru. Była inna przyczyna, mroczniejsza, straszniejsza, przeżerająca się przez kartki kalendarza. Za cztery dni. Esther zganiła się w duchu za rozczarowanie tym, że Beth nie pamięta. Na pewno zaraz sobie przypomni. I czuła, jak ściska się jej serce, bo chyba wolałaby, żeby Beth nie pamiętała.
Beth wykrzywiła usta w podkówkę, po czym nieskutecznie spróbowała się roześmiać.
– Żartuję tylko. – Nie pojmowała zachowania przyjaciółki. Mówiła ponad jej głową. – No dawaj, Esther, wygłupiam się. Nie bocz się.
Esther zdmuchnęła grzywkę z czoła.
– Beth, to nie jest zabawne. Wiesz, jak się czuję.
– Tssss. – Beth wciągnęła powietrze przez zęby. – Wiem, wiem. Wiem.
– No dobrze – powiedziała Esther. Ściszyła głos, gdy kobieta i wysoki mężczyzna weszli do sali B. Obcasy kobiety zastukały o posadzkę. Mężczyzna podążał za nią niezgrabnie. – Koniec żartów.
Beth rzuciła okiem na przechodzącą parę.
– Przepraszam, chodzi o to, że... – Odprowadziła ich wzrokiem. – Chodzi o to, że to już tyle czasu. Michael był tyle czasu temu. Pomyślałam, że... – Pochyliła się nad biurkiem i poprawiła przyjaciółce grzywkę. Esther miała w sobie grację, która przykuwała uwagę, a jej twarz zdradzała subtelne piękno. – Jesteś ładną dziewczyną, Es. Chcemy tylko, żebyś była szczęśliwa. – Beth trudno było zignorować. – Kochamy cię, wiesz o tym. I ja, i Duży Oliver. – Duży Oliver był mężem Beth, mężczyzną miłym i solidnym.
Esther spojrzała na nią. Beth wysłuchiwała jej kiedyś przez niezliczone godziny, trzymając jej rękę na ramieniu. Serce Esther stopniało jak wosk. Jej rozłożone ręce mówiły: Słusznie, zachowuję się głupio. A kolejny gest znaczył: Naprawdę, Beth, najbardziej męczę samą siebie.
Widząc, że zostało jej wybaczone, Beth nacisnęła palcem nos Esther.
– Es, kochanie, chcemy tylko, żebyś poznała fajnego faceta i zakochała się, i żebyście mieli mnóstwo ślicznych maleństw.
Esther odsunęła jej palec.
– Nie jestem jeszcze gotowa. Może za jakiś czas będę w stanie...
Skoro Beth uzyskała wybaczenie, pozwoliła sobie jej przerwać.
– Za jakiś czas? Tia. Już to kiedyś słyszałam.
Wyjęła z kieszeni pomadkę i nałożyła ją precyzyjnie. Chwyciła notatnik Esther, dokładnie odcisnęła wargi na jednej z kartek i pokazała jej.
– Beth! – Esther spojrzała na czerwone wargi odciśnięte na swoich notatkach.
Pod oknem bibliotekarka pokazywała mężczyźnie pałac Lambeth. Mężczyzna kierował pytania do jej pleców odzianych w niebieską bluzkę, podczas gdy ona gestami godnymi stewardesy tłumaczyła mu drogę. Patrzył na nią z nieśmiałością i niepokojem. Zajrzał do opasłego przewodnika dla nowych pracowników. Szelest wertowanej książeczki stawał się coraz szybszy, aż ustał, gdy mężczyzna dotarł do indeksu.
Esther nadal wpatrywała się w pocałunek Beth.
– No, no, no. – Beth uniosła palec, gdy Esther zaczęła narzekać. – A tu jest twój...
Nie zdążyła skończyć, przeszkodził jej mężczyzna, który do nich podszedł. Dotknął węzła krawata.
– O, cześć, czy mogłybyście mi pomóc?
– Pierwszy dzień tutaj? – spytała Beth. – Życzę szczęścia, przyda ci się. – Lekka przesada, była to przecież biblioteka. – Niech zgadnę, szukasz kibelka?
Spuścił wzrok.
– Eee... Tak.
Beth wyjaśniła mu drogę, zaznaczając punkty orientacyjne na planie, który nakreśliła w powietrzu.
– Okej – powiedział mężczyzna. – Dziękuję.
– Może cię zaprowadzę, będzie prościej – zaproponowała Esther.
Uśmiechnął się, spodobał mu się jej ciepły, senny głos.
– Chyba dam sobie radę. Tak czy siak dzięki!
Odszedł, odwrócił się w drzwiach.
– Tak przy okazji, nazywam się Mark Corkbowl – powiedział i dodał w ramach niepotrzebnego wyjaśnienia: – Żebyście wiedziały, jak mam na imię.
– Miło cię było poznać, Corkbowl – odpowiedziała Beth.
– Możesz mi mówić Mark, jeślibyś...
Beth nie dosłyszała.
– Wpadnij, jak byś czegoś potrzebował, Corkbowl.
– ...albo mów mi Corkbowl – dokończył cicho. – Corkbowl też może być. – Pomachał im, starając się wyglądać na wyluzowanego, po czym oddalił się, zupełnie niewyluzowany.
Beth uśmiechnęła się do jego znikających pleców i zabębniła palcami w notatnik Esther.
– Tu masz pieczątkę z całusa za darmo, Es. Pozostałe musisz zebrać sama, inaczej wylecisz z klubu.
– Tyle wystarczy, Beth. – Esther wyrwała kartkę i odłożyła na bok. – Muszę po prostu poznać kogoś, kto sprawi, że będę w ogóle chciała należeć do klubu.
Beth zsunęła się z biurka; wychodząc, mrugnęła energicznie do Esther.
– Michael chciałby, żebyś znalazła kogoś do całowania. Gdyby tu był, kazałby ci to natychmiast zrobić.
Gdyby tu był – pomyślała Esther, mnąc kartkę z całusem od Beth i wyrzucając ją do kosza – gdyby tu, do cholery, był, to nie musiałabym nikogo szukać.6
14.30
– Na wstępie chciałbym podziękować wam za przybycie – powiedział premier. – Wszyscy mamy dużo roboty w to środowe popołudnie, więc nie będę was trzymał długo.
Rozległ się pomruk zgody, po czym wszyscy zgromadzeni przy stole w kształcie podkowy sięgnęli po filiżanki z kawą. Zebrali się w jednej z sal przeznaczonych na obrady komisji, położonej mniej więcej nad biblioteką Izby Gmin, z oknami także wychodzącymi na Tamizę. Boazeria i wzorzyste tapety projektu Pugina nadawały pomieszczeniu elegancki i dostojny wygląd.
Po stosownej pauzie sir Alec Douglas-Home powiedział:
– Jak wam wszystkim wiadomo, spotkaliśmy się tutaj, ponieważ z parlamentu odejdzie wkrótce nasz doświadczony i niezastąpiony kolega, deputowany z Woodford i Ojciec Izby Gmin³, sir Winston Churchill.
Wszystkie oczy zwróciły się na Churchilla, który siedział u szczytu stołu. Był ubrany w jednorzędowy garnitur z szarej wełny. W geście pozdrowienia wyjął z ust cygaro ulubionej marki Romeo y Julieta. Trzymał je zawsze w zębach, zapalone lub nie. To było zapalone; szare meandry dymu ulatywały pod sufit.
Douglas-Home mówił dalej:
– Sir Winston Churchill ostatecznie pożegna się z Izbą dwudziestego siódmego lipca. Zakończy tym samym karierę, która trwała sześćdziesiąt lat.
– Sześćdziesiąt cztery – sprecyzował Churchill.
Douglas-Home potwierdził skinieniem głowy.
– Jutro zaś wraz z delegacją złożoną z członków parlamentu, w tym Harolda Wilsona i Jo Grimonda, złożymy na ręce sir Winstona specjalną uchwałę dla uczczenia jego nadchodzącej emerytury. Wyrazimy w niej wdzięczność za jego wybitne osiągnięcia. Prasa została poinformowana i będzie relacjonować to wydarzenie. Rzecz jasna, oczekujemy, że dwudziestego siódmego wielu ludzi przybędzie, ażeby odprowadzić tego wielkiego człowieka...
Churchill rzucił mu piorunujące spojrzenie i Douglas-Home nieco zmienił ton.
– Dzień twojego odejścia, Winstonie, będzie smutnym dniem dla Wielkiej Brytanii. Smutnym, lecz historycznym, kończącym bowiem pewną epokę w naszych rządach; epokę, której nigdy nie zapomnimy – dodał. – Miałem zaszczyt uczestniczyć w jej wydarzeniach, a ścieżki nasze poniekąd się splatały. Szczególnie cenny był dla mnie czas, gdy w trakcie twojej drugiej kadencji pracowałem jako minister do spraw Szkocji.
– Ach, tak. – Cygaro wysunęło się z ust Churchilla, gdy zaczął. – Kiedy byłem siedemdziesięciosiedmioletnim szczawikiem...
– Może i miałeś siedemdziesiąt siedem lat – podjął Douglas-Home z uśmiechem – ale byłeś zawsze młody duchem. Muszę przyznać, że nieraz zastanawiałem się, skąd czerpiesz tyle sił. A jako dziarski sześćdziesięciolatek dodam, że, jak chętnie powtarzam, byłeś jedynym premierem, który pierwszorzędnie grał w krykieta. – Douglas-Home lubił pożartować, co przychodziło mu z łatwością i dobrym skutkiem.
– Dziękuję, Alecu – odparł Churchill. – To zaiste ładna pochwała, zwłaszcza że pada z ust tak znakomitego młodego sportowca.
Douglas-Home zaśmiał się i dodał z pełnym ciepła szacunkiem:
– Twoje osiągnięcia są niezwykłe, Winstonie. Jak sam stwierdziłeś w tysiąc dziewięćset czterdziestym, czułeś, że podążasz ścieżką przeznaczenia. I bez wątpienia swoje przeznaczenie wypełniłeś. Odegrało ono ogromną rolę, a wątpię, czy ktokolwiek inny stawiłby mu czoło z podobnym zdecydowaniem i wytrwałością.
W miarę jak mówił, wzruszenie wkradało się pod czarne marynarki polityków. Przez większość czasu skrywali oni swoje odczucia, teraz jednak z uwagą wpatrywali się w krzepką postać przed nimi. Chcieli ją zapamiętać jak najlepiej, utrwalić w najdrobniejszych szczegółach.
Muszka, jak zwykle marki Turnbull & Asser, uwierała Churchilla, gdy dziękował kolegom. Z trudem opierał się pragnieniu, by zerwać ją z szyi i cisnąć na drugą stronę pokoju. Wcale mu się tu nie podobało. Odejście z parlamentu było samo w sobie trudną sprawą, a na dodatek nie potrafił w pełni cieszyć się emeryturą, bo wciąż wypełniał go straszliwy zapał, aż kłuło go w sercu. Nie pomagała kolejna źle przespana noc, która w połączeniu z epizodem nad jeziorem sprawiła, że czuł się odrętwiały i rozdrażniony. Nie mógł się doczekać powrotu do domu, do Chartwell, żeby odpocząć w ciepłym szpitalu łóżka z kieliszkiem brandy w dłoni.
Dał się słyszeć szelest papierów; spotkanie zmierzało ku końcowi.
– Wszystko jest już chyba jasne – powiedział Douglas-Home. – Wracajmy do naszych obowiązków. Dziękuję kolegom.
Churchill podniósł się sztywno z fotela, cygaro martwo tkwiło w jego ustach. Założywszy melonik i zarzuciwszy płaszcz na ramię, przemierzył ciężkimi krokami labirynt pałacu westminsterskiego, zbudowanego w stylu gotyku wiktoriańskiego, uderzając obcasami o zdobną Mintonowską posadzkę w korytarzu, aż dotarł do taksówki czekającej na zewnątrz. Opadł na siedzenie i zapalił cygaro, wypuszczając kłęby szarego dymu. Z uroczystą miną wyglądał przez okno, gdy kierowca zjeżdżał z krawężnika.
– ZPD, ZPD – rzucił Churchill w przestrzeń.
– Przepraszam, co pan mówił? – spytał taksówkarz.
Churchill się uśmiechnął.
– Nic, chłopie, nic. Takie tam powiedzonko przydatne w trudnych czasach.
– ZPD? – Kierowca spojrzał na niego w lusterku wstecznym. – To jakiś skrót polityczny?
– Ha, nie, nic podobnego. Znaczy to tyle, co „zapieprzaj pan dalej”⁴.
Kierowca wrócił wzrokiem na jezdnię, kiedy skręcali za rogiem.
– Rzeczywiście, wygląda to na niezłą radę, proszę pana.
– Podpisuję się pod nią obiema rękami, kolego. Tak, zapieprzaj pan dalej.