Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan komisarz wojenny. Szkic współczesny z własnych i cudzych spostrzeżeń - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan komisarz wojenny. Szkic współczesny z własnych i cudzych spostrzeżeń - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 225 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Sza­now­ny czy­tel­ni­ku! Wi­dzę, jak się za­bie­rasz do czy­ta­nia po­wie­ści. Ka­za­łeś służ­bie, żeby się ci­cho za­cho­wy­wa­ła w kre­den­sie, bo skoń­czyw­szy her­ba­tę i wy­daw­szy ostat­nie dys­po­zy­cje eko­no­mo­wi, uda­jesz się do spo­czyn­ku. Wy­cią­gasz się wy­god­nie na do­sko­na­łych ma­te­ra­cach, za­kry­tych świe­żym prze­ście­ra­dłem, za­pa­lasz faj­kę i spo­glą­dasz na ze­ga­rek, dzi­wiąc się, że jesz­cze tak wcze­śnie.

Z tego to ostat­nie­go po­wo­du bie­rzesz dzien­nik do ręki, uśmie­cha­jąc się bło­go – nie do dzien­ni­ka – ale do tej my­śli, że prze­czy­taw­szy kil­ka kar­tek, zdmuch­niesz świe­cę i scho­wasz gło­wę w po­dusz­ki, za­tu­lisz się moc­niej w two­ją cie­płą koł­drę i uśniesz tak głę­bo­ko, jak ja bym spał w tej chwi­li, gdy­bym nie mu­siał pi­sać dla­te­go, aże­byś ty tym smacz­niej za­sy­piał. Nic – nic z tego nie bę­dzie, mój ko­cha­ny! Ja ci spać nie dam, wy­wlo­kę cię z two­ich po­du­szek, prze­ście­ra­deł i ma­te­ra­ców, z twe­go cie­płe­go po­ko­ju. Mu­sisz po­rzu­cić faj­kę, pan­to­fle, wszyst­ko – na­wet na­dzie­ję smacz­nej ka­wuń­ci z buł­ką, któ­rą po­krze­piasz twój żo­łą­dek, nie­spo­koj­ny o przy­szłość – mu­sisz pójść ze mną, i to nie do dru­gie­go po­ko­ju, nie na po­dwó­rze, nie na fol­wark, ale da­le­ko, da­le­ko na pół­noc, do lasu – do obo­zu po­wstań­ców. Do­sta­niesz ra­zem śnia­da­nie, obiad i ko­la­cję, w po­sta­ci ka­wał­ka sło­ni­ny, do któ­rej, je­że­li masz buj­ną wy­obraź­nię, mo­żesz so­bie do­fan­ta­zo­wać krum­kę chle­ba i nie­co soli, a na­wet i szklan­kę piwa, sko­ro nie masz nic prze­ciw temu. Po­tem pój­dziesz na war­tę, boś nie tak zmę­czo­ny jak inni, i bę­dziesz uwa­żał, żeby nie­przy­ja­ciel nie zszedł znie­nac­ka two­ich śpią­cych bra­ci. A pa­mię­taj, że­byś nie strze­lał do pnia­ków, w któ­rych by ci się przy­wi­dy­wa­li Ko­za­cy, albo że­byś nie py­tał o ha­sło pusz­czy­ków prze­la­tu­ją­cych ci nad gło­wą. Nic nie­zno­śniej­sze­go jak fał­szy­we alar­my – prze­ko­nasz się o tym nie­za­dłu­go. Nie­raz prze­mo­kły do nit­ki, zzięb­nię­ty, głod­ny i znu­żo­ny, po­ło­żysz się pod drze­wem, sen do­bro­czyn­ny sklei ci po­wie­ki, za­po­mnisz o nie­wy­go­dach i za­czniesz ma­rzyć o do­mo­wym ogni­sku, o żo­nie i dzie­ciach – wtem wy­strzał pada o ja­kie dwie­ście kro­ków od cie­bie – wszyst­ko woła: do bro­ni! Twój do­wódz­ca bu­dzi cię i sta­wia na nogi – nie mo­żesz zna­leźć czap­ki, du­bel­tów­ki – roż­ka z pro­chem – wi­dzisz już w wy­obraź­ni kil­ku­na­stu Doń­ców pę­dzą­cych pro­sto na cie­bie – do­wódz­ca zrzę­dzi i krzy­czy, a co naj­gor­sza – ma słusz­ność. Na­resz­cie zbie­rasz wszyst­kie zmy­sły i siły, broń i czap­kę, i sta­jesz w sze­re­gu na to, żeby się do­wie­dzieć, że to twe­mu ko­le­dze wy­pa­li­ła strzel­ba, wła­śnie kie­dy pró­bo­wał, czy kur­ki do­brze cho­dzą.

Cóż, ko­cha­ny czy­tel­ni­ku? ja­koś mi kwa­śno wy­glą­dasz? Czy nie masz ocho­ty iść ze mną? Aha, cze­kasz, aż twój ło­szak do­ro­śnie, wo­lisz być w ka­wa­le­rii – do­brze, po­cze­ka­my tro­chę. A może czu­jesz w so­bie wyż­sze zdol­no­ści, któ­re się tyl­ko za pie­cem roz­wi­jać mogą?

Mo­żeś się uro­dził na dy­plo­ma­tę i chcesz wy­wo­łać in­ter­wen­cję przez groź­ne wy­cze­ki­wa­nie? Bar­dzo pięk­nie – ja sza­nu­ję wol­ność zdań, nie będę cię na­glił.

Opo­wiem ci tyl­ko po­wiast­kę, w któ­rej byś ty tak­że od­gry­wał nie­po­spo­li­tą rolę, gdy­bym miał przy­jem­ność znać cię oso­bi­ście. Je­że­li tedy jesz­cze nie spisz, to po­słu­chaj. Było to w lu­tym, i to w dru­giej po­ło­wie lu­te­go, któ­ra dla przy­czyn wia­do­mych chy­ba sa­me­mu świę­te­mu Mi­ko­ła­jo­wi da­le­ko była przy­krzej­szą od pierw­szej. Oprócz kil­ku stop­ni mro­zu mo­kry śnieg i wiatr do­tkli­wy da­wał się we zna­ki wszyst­kim, co nie mie­li tak cie­płe­go po­ko­ju i tak wy­god­ne­go łó­żecz­ka, jak ty, ko­cha­ny czy­tel­ni­ku. Do tych – wszyst­kich – na­le­ża­łem i ja tak­że, znaj­do­wa­łem się bo­wiem wów­czas w wo­je­wódz­twie X i no­co­wa­łem w krza­kach, ra­zem z in­ny­mi, w miej­scu, gdzie je­sie­nią musi by­wać mnó­stwo za­ję­cy. Tą razą ato­li owa lesz­czy­na mo­gła się po­szczy­cić znacz­nie od­waż­niej­szy­mi lo­ka­to­ra­mi. Kil­ka ognisk dy­mi­ło wię­cej, niż pło­nę­ło, w jej ob­rę­bie, na­oko­ło sta­ły cza­ty po­roz­sta­wia­ne w sto­sow­nych miej­scach i cze­ka­ły z upra­gnie­niem zmia­ny wart, żeby się do­stać do ko­cioł­ków, w któ­rych nie­zbyt wy­ra­fi­no­wa­na sztu­ka ku­char­ska prze­mie­ni­ła kil­ka garn­cy krup na coś po­dob­ne­go do ka­szy czy krup­ni­ku. Przy jed­nym ogni­sku za­tknię­ta była cho­rą­giew czer­wo­na – ja­kiej ty może jesz­cze nie wi­dzia­łeś, chy­ba na ha­fto­wa­nej po­dusz­ce, któ­rą ci żona da­ro­wa­ła na imie­ni­ny. Koło tej cho­rą­gwi, na mo­krej i roz­mięk­czo­nej od śnie­gu zie­mi, le­żał ob­wi­nię­ty w bur­kę nasz na­czel­nik i słu­chał ra­por­tu swe­go ad­iu­tan­ta. Ad­iu­tant ten zda­wał się mieć lat szes­na­ście, miał wło­sy ciem­ne i dłu­gie, a głos tak dzie­cin­ny, że wo­jow­ni­cze wy­ra­zy, a oso­bli­wie po­wa­ga, z któ­rą je wy­ma­wiał, w dziw­nej z nim były sprzecz­no­ści. Ra­port jego był krót­ki i po­je­dyn­czy – a nade wszyst­ko nie­zbyt po­cie­sza­ją­cy. Po­ka­zy­wa­ło się, że było nas ze wszyst­kim sto dwu­dzie­stu i że mie­li­śmy pięć­dzie­siąt strzelb róż­ne­go ro­dza­ju.

– Mniej­sza z tym – mruk­nął na­czel­nik – jak po­dej­dzie­my bli­żej, to nie bę­dzie­my po­trze­bo­wa­li strze­lać.

Po tej prze­ko­ny­wa­ją­cej uwa­dze po­da­li­śmy so­bie ko­lej­no bla­szan­kę, rów­nie nie­zbęd­ną w obo­zie, jak zby­tecz­ną w domu – i ja­koś nam się zro­bi­ło i cie­plej, i swo­bod­niej. Wła­śnie ktoś za­in­to­no­wał po­czci­wą sta­rą pio­sen­kę: "Stań­my, bra­cia, wraz!", kie­dy dano znać, że we­de­ty spo­strze­gły coś nad­zwy­czaj­ne­go i wo­ła­ją o pa­trol. W oka­mgnie­niu wszyst­ko się ze­rwa­ło, żeby zo­ba­czyć, co to być może.

Wkrót­ce wy­ja­śnił nam się po­wód ca­łe­go roz­ru­chu. Stra­że przy­trzy­ma­ły ja­kąś brycz­kę, za­przę­gnię­tą do­sko­na­ły­mi koń­mi. Gdy­śmy się do niej zbli­ży­li, sto­czy­ło się z niej na zie­mię ogrom­ne fu­tro niedź­wie­dzie, z któ­re­go u góry wy­glą­da­ła okrą­gła czap­ka z si­wych krym­skich ba­ran­ków; pod czap­ką zaś było wi­dać ka­wa­łek nosa, na do­miar ostroż­no­ści ob­wi­nię­te­go w gru­by szal weł­nia­ny. Po chwi­li szcze­li­na zo­sta­wio­na mię­dzy sza­lem a no­sem na­peł­ni­ła się parą, a za tą wy­do­był się na świe­że po­wie­trze ja­kiś głos tak sa­lo­no­wo-chry­pli­wy, tak ary­sto­kra­tycz­nie za­ka­ta­rzo­ny, że trud­no się było nie do­my­ślić, iż we­wnątrz owe­go niedź­wie­dzie­go fu­tra znaj­du­je się ja­kiś hra­bia albo ktoś, co się bar­dzo bli­sko o hra­bie­go ocie­rał. – Gdzie jest na­czel­nik? – Tak brzmia­ło pierw­sze prze­mó­wie­nie tego zna­ko­mi­te­go męża, któ­ry nie do­syć, że był wła­ści­cie­lem wy­li­czo­nych po­wy­żej przed­mio­tów, jako to: niedź­wie­dzi, sza­la, nosa i czap­ki, ale nad­to jest bo­ha­te­rem ni­niej­szej po­wie­ści i z tej przy­czy­ny za­słu­gu­je na szcze­gól­niej­szą na­szą uwa­gę. Wy­prze­dza­jąc za­tem bieg opo­wia­da­nia, mu­szę oświad­czyć, że póź­niej, to jest kie­dy się wy­gra­mo­lił z fu­tra i zdjął czap­kę, po­ka­za­ło się, iż póki nie wy­ły­siał, mu­siał być blon­dy­nem. Na ten do­mysł wpro­wa­dza­ły przy­najm­niej pa­trzą­ce­go ogrom­ne fa­wo­ry­ty, bar­dzo sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­ne, jak nie­mniej wąsy, świe­żo po­ra­sta­ją­ce, od cza­su jak się skoń­czy­ła rola dy­plo­ma­tycz­nej go­li­zny. Oprócz tego na­ro­stu i jego bra­ku na gło­wie, oso­ba na­sze­go bo­ha­te­ra nie przed­sta­wia­ła nic god­ne­go uwa­gi, wy­jąw­szy do­sko­na­ły pal­tot an­giel­ski i god­ne za­zdro­ści buty z la­kie­ro­wa­ne­go juch­tu, któ­re by mógł był bez­piecz­nie komu z nas od­stą­pić, zwa­żyw­szy, że miał na dro­gę bar­dzo do­bre ber­la­cze fu­trza­ne. Przy­pro­wa­dzo­ny przed na­czel­ni­ka oświad­czył, że ma z nim coś nie­zmier­nie waż­ne­go do po­mó­wie­nia. Ta­jem­ni­czy, a za­ra­zem ja­koś bar­dzo sta­now­czy ton jego mowy za­im­po­no­wał nam pra­wie dru­gie tyle, co oka­za­łe niedź­wie­dzie; ustą­pi­li­śmy się więc spiesz­nie w prze­ko­na­niu, że obóz nasz od­wie­dzi­ła ja­kaś okrop­nie waż­na fi­gu­ra.

Roz­cie­ka­wie­ni zbli­ży­li­śmy się do brycz­ki, żeby się wy­py­tać woź­ni­cę, jak się na­zy­wa i skąd je­dzie jego nie­po­spo­li­ty chle­bo­daw­ca.

Do­wie­dzie­li­śmy się wkrót­ce, że to pan Hen­ryk Łą­kow­ski, z…skie­go, któ­ry przed trze­ma ty­go­dnia­mi wy­je­chał z domu, w celu od­wi­dze­nia swo­jej mat­ki, miesz­ka­ją­cej w Au­gu­stow­skiem. Nie­wie­le po­trze­ba było wia­do­mo­ści je­ogra­ficz­nych, żeby przyjść do prze­ko­na­nia, że pan Hen­ryk Łą­kow­ski nie ob­rał naj­pro­ściej­szej dro­gi w Au­gu­stow­skie, jaką mógł zna­leźć. Zda­wa­ło się, owszem, że je­dzie w cał­kiem prze­ciw­ną stro­nę. Udzie­li­li­śmy to spo­strze­że­nie na­sze jego woź­ni­cy, któ­ry je zna­lazł zu­peł­nie traf­nym.

– Kie­dy bo, pro­szę pa­nów, po­wia­da­ją, że tam w Au­gu­stow­skiem wiel­ki nie­spo­kój – za­uwa­żał woź­ni­ca z swej stro­ny.

– Wszak te­raz nig­dzie nie ma spo­ko­ju? czy u was może sie­dzą ci­cho?

– Ale gdzie tam! Ni­me­śmy wy­je­cha­li z domu, ja­kiś pan z War­sza­wy był u na­sze­go księ­dza i za­raz na dru­gi dzień cała gro­ma­da przy­szła do dwo­ru, i nuż pro­sić pana, żeby ich po­pro­wa­dził na Mo­ska­li, co byli w Stoż­ni­cy.

– I cóż twój pan na to?

– Ej – od­parł z miną ar­cy­waż­ną, któ­rej się mu­siał na­uczyć od swe­go pana – gdzie by tam mój pan chciał się włó­czyć z chło­pa­mi! On im po­wie­dział, że ma bar­dzo pil­ne in­te­re­sa od ko­mi­te­tu, za któ­ry­mi musi wy­jeż­dżać z domu, a po­tem jesz­cze jest bar­dzo sła­by i że nie może wstać z łóż­ka. Do­pie­ro oni za­czę­li go pro­sić, żeby ko­niecz­nie choć na dwa dni po­szedł z nimi, nim przy­je­dzie pan na­czel­nik wo­jen­ny, że oni go na rę­kach po­nio­są, byle im tyl­ko mó­wił, co mają ro­bić. Ale pan im po­ka­zał ja­kiś pa­pier z pie­czę­cią, na któ­rym sta­ło, że ma ob­je­chać wszyst­kie par­tie i zo­ba­czyć, czy jest po­rzą­dek. Jak już zo­ba­czy­li, że żad­nym spo­so­bem pana nie upro­szą, wy­bra­li so­bie star­szym na­sze­go eko­no­ma, co daw­niej by­wał w woj­sku, i po­szli wszy­scy ze wsi, a z nimi tak­że Jaś­ko lo­kaj i sta­ry Ma­ciej, ku­charz z dwo­ru, i cała służ­ba. Wten­czas pan ka­zał mi za­przę­gać ko­nie i po­je­cha­li­śmy w Au­gu­stow­skie, ale po dro­dze pan wstą­pił do pana Za­lic­kie­go w Kor­nio­wie i tam sie­dzie­li­śmy dwa ty­go­dnie, aż te­raz ob­ró­ci­li­śmy się oto w te stro­ny.

Byli tam mię­dzy nami lu­dzie z róż­nych ziem pol­skich, byli i tacy, któ­rym opo­wia­da­nie woź­ni­cy o chło­pach pana Łą­kow­skie­go snem się wy­da­wa­ło, bo przy­wy­kli do in­ne­go sta­nu rze­czy, nie przy­pusz­cza­li na­wet, żeby się coś po­dob­ne­go mo­gło wy­da­rzyć w na­szej oj­czyź­nie. A jed­nak nie był to fakt po­je­dyn­czy, izo­lo­wa­ny, na­li­czyć by ich moż­na nie­ma­ło na tej prze­strze­ni kra­ju, któ­rej fry­mar­ki moż­nych zo­sta­wi­ły daw­ną na­zwę dzie­jo­wą ca­łej na­szej oj­czy­zny! Le­d­wie­śmy skoń­czy­li przy­to­czo­ną po­wy­żej roz­mo­wę, gdy pan Hen­ryk, pro­wa­dzo­ny przez dy­żur­ne­go, szyb­kim kro­kiem zbli­żył się do brycz­ki i wsko­czyw­szy na nią tak żwa­wo, jak mu tyl­ko po­zwa­la­ły niedź­wie­dzie i ber­la­cze, za­wo­łał: "Po­ga­niaj!" – a to z ta­kim po­spie­chem, że le­d­wie kil­ku z nas zdą­ży­ło ode­zwać się do nie­go:

– Jak to, czy pan nie zo­sta­jesz z nami?

Wiel­ki czło­wiek obej­rzał się dum­nie do­ko­ła, ale uj­rzaw­szy tyle szy­der­czych a mar­so­wych fi­zjo­no­mii, zmiękł ja­koś i ode­zwał się gło­sem z pań­ska uprzej­mym:

– Nie, moi ko­cha­ni, mu­szę je­chać… mam waż­ne zle­ce­nia do Ga­li­cji. No, by­waj­cie mi zdro­wi – do­dał ła­ska­wie – a miej­cie się na ostroż­no­ści, bo Mo­ska­le stąd o dwie wior­sty no­cu­ją. Nie­któ­rzy chcie­li go jesz­cze za­trzy­mać, bądź żeby się do­wie­dzieć cze­goś bliż­sze­go o tych Mo­ska­lach, bądź też w na­dziei po­mno­że­nia obo­zu o dwóch przy­najm­niej żoł­nie­rzy; ale dy­żur­ny za­wo­łał:

– Pu­ścić! Na­czel­nik ka­zał! – i trój­ka pana Łą­kow­skie­go ru­szy­ła sąż­ni­stym kłu­sem po roz­bry­zgu­ją­cym się bło­cie, w stro­nę, gdzie do nie­daw­na sta­ły jesz­cze słu­py gra­nicz­ne za­tknię­te przez Alek­san­dra I, a gdzie sto­ją do­tąd czar­no-żół­te słu­py domu lo­ta­ryń­skie­go… Po od­jeź­dzie pana Łą­kow­skie­go ka­za­no nam wy­stą­pić pod broń, o ile kto ta­ko­wą po­sia­dał; bez­bron­ni za­bra­li na ple­cy ko­cioł­ki i inne przy­bo­ry obo­zo­we, a roz­chwy­ciw­szy na­pręd­ce resz­tę zgo­to­wa­nej ka­szy, ru­szy­li­śmy w po­chód.

Przy­czy­ną tak na­głe­go noc­ne­go wy­mar­szu była wia­do­mość o zbli­ża­niu się nie­przy­ja­ciół, któ­rą przy­wiózł pan Hen­ryk. Dą­ży­li­śmy ku po­czci­wym, sta­rym na­szym la­som, co to nie do­zwa­la­jąc wro­gom po­li­czyć nas od razu ani znisz­czyć z da­le­ka nie­cel­nym, ale gę­stym ogniem, sta­ły się dzi­siaj po­stra­chem ich nie­wol­ni­czej czer­ni, pę­dzo­nej bez mi­ło­sier­dzia na mor­der­cze strza­ły du­bel­tó­wek i na ostre na­sze kosy ma­zo­wiec­kie.

Za­praw­dę, pan Łą­kow­ski uczy­nił nam nie­chcą­cy bar­dzo wiel­ką przy­słu­gę, zbłą­kaw­szy się mię­dzy nas i ostrze­gł­szy przed nie­bez­pie­czeń­stwem, bo w miej­scu tym, gdzie­śmy obo­zo­wa­li, by­li­by­śmy z pew­no­ścią co do jed­ne­go ule­gli prze­mo­cy. Wia­ru­sy nasi nie po­czu­wa­li się jed­nak do wiel­kiej wdzięcz­no­ści dla nie­go, raz, że po­trze­ba było ma­sze­ro­wać parę mil nocą i po bło­cie, a po­tem dla­te­go, że tak ja­koś zda­wał się uni­kać spo­sob­no­ści po­dzie­le­nia z nami tru­dów i nie­bez­pie­czeństw.

– Kto wie, co to za wia­ra – ozwał się je­den – może szpieg jaki! Ja nie lu­bię tych je­go­mo­ściów z fa­wo­ry­ta­mi, co golą wąsy i wy­jeż­dża­ją z domu, kie­dy by się do cze­go in­ne­go wziąć mo­gli.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: