Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan Pip - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 września 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pan Pip - ebook

 

 

Na podstawie tej powieści powstał dramat wojenny w reżyserii Andrew Adamsona.

W roli głównej wystąpił słynny Hugh Laurie!

Lata 90., wyspa Bouganville. Trzynastoletnia Matylda jest świadkiem traumatycznych wydarzeń. Z powodu wojny i rządowej blokady wyspę opuścił personel medyczny, nauczyciele i urzędnicy – mieszkańcy mogą być zdani jedynie na siebie. Gdy sytuacja stabilizuje się, pan Watts, ostatni biały człowiek na wyspie, wznawia działalność szkoły. Na zajęciach, na które uczęszcza również Matylda, odczytuje dzieciom rozdziały z Wielkich nadziei Charlesa Dickensa. Uczniowie z zapartym tchem śledzą losy bohatera książki, Pipa. Na dotkniętej wojną rajskiej wyspie fascynująca historia powoli przenika do rzeczywistości. Pewnego dnia, rozmarzona Matylda zapisuje na plaży imię bohatera. Sprawujące władzę wojska rozpoczynają poszukiwania tajemniczego przywódcy rebeliantów, Pipa, którego nikt nigdy nie widział.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-179-4
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

&

Wszy­scy mó­wi­li na nie­go Wy­trzeszcz. Na­wet w cza­sach gdy by­łam szczu­płą trzy­na­sto­lat­ką, mia­łam po­czu­cie, że o tym wie. Tyle że nic so­bie z nie­go nie ro­bił. Był zbyt za­ab­sor­bo­wa­ny po­waż­niej­szy­mi spra­wa­mi, aby zwra­cać uwa­gę na bo­so­no­gie dzie­ci.

Wy­glą­dał na czło­wie­ka, któ­ry kie­dyś był świad­kiem wiel­kich cier­pień lub ich do­świad­czył i nie po­tra­fi o nich za­po­mnieć. Wiel­kie oczy osa­dzo­ne w wiel­kiej gło­wie po­tra­fił wy­ba­łu­szyć bar­dziej niż kto­kol­wiek inny – wy­glą­da­ły, jak­by chcia­ły wy­sko­czyć z twa­rzy. Przy­po­mi­nał czło­wie­ka nie­cier­pli­wie cze­ka­ją­ce­go, aż wresz­cie wyj­dzie z domu.

Wy­trzeszcz co­dzien­nie ubie­rał się w ten sam bia­ły płó­cien­ny gar­ni­tur. W tro­pi­kal­nym upa­le ko­ści­ste ko­la­na wy­py­cha­ły prze­po­co­ne no­gaw­ki. Cza­sa­mi za­kła­dał nos klau­na. Już jego praw­dzi­wy nos był wiel­ki, więc czer­wo­na bul­wa tyl­ko nie­znacz­nie go po­więk­sza­ła, ale z nie­zna­nych nam po­wo­dów ro­bił to w nie­któ­re dni, być może w ja­kiś spo­sób dla nie­go szcze­gól­ne. Nig­dy nie wi­dzie­li­śmy go uśmiech­nię­te­go, a kie­dy za­kła­dał nos klau­na, lu­dzie od­wra­ca­li wzrok, po­nie­waż nie zna­li bar­dziej za­smu­ca­ją­ce­go wi­do­ku.

Na li­nie cią­gnął wó­zek, na któ­rym sta­ła pani Wy­trzesz­czo­wa. Przy­po­mi­na­ła kró­lo­wą lodu. Nie­mal wszyst­kie ko­bie­ty na na­szej wy­spie mia­ły roz­wi­chrzo­ne wło­sy – Gra­ce swo­je roz­cze­sy­wa­ła. Upię­te na czub­ku gło­wy z po­wo­dze­niem za­stę­po­wa­ły ko­ro­nę. Wy­glą­da­ła na nie­sa­mo­wi­cie dum­ną, jak­by nie mia­ła świa­do­mo­ści, że ma bose sto­py. Kto spoj­rzał na jej wiel­ki ty­łek, za­czy­nał się oba­wiać o los de­ski klo­ze­to­wej, my­ślał o jej mat­ce, po­ro­dzie i tym po­dob­nych rze­czach.

O dru­giej trzy­dzie­ści po po­łu­dniu pa­pu­gi przy­sia­da­ły w cie­niu drzew i spo­glą­da­ły na ludz­ki cień o jed­ną trze­cią dłuż­szy niż ja­ki­kol­wiek im zna­ny. Pan Wy­trzeszcz i pani Wy­trzesz­czo­wa, choć byli tyl­ko we dwo­je, star­cza­li za całą pro­ce­sję.

Młod­sze dzie­ci nie za­mie­rza­ły prze­ga­pić oka­zji i ru­sza­ły za nimi. Nasi ro­dzi­ce na to nie pa­trzy­li. Wo­le­li śle­dzić po­czy­na­nia ko­lo­nii mró­wek bu­szu­ją­cych na gni­ją­cej pa­pai. Nie­któ­rzy nie­ru­cho­mie­li z ma­cze­ta­mi w dło­niach, cze­ka­jąc na ko­niec wi­do­wi­ska. Młod­sze dzie­ci do­strze­ga­ły je­dy­nie bia­łe­go męż­czy­znę cią­gną­ce­go na wóz­ku czar­ną ko­bie­tę. Wi­dzia­ły to samo, co pa­pu­gi oraz psy, któ­re przy­sia­da­ły na wy­chu­dłych za­dkach i kła­pa­ły py­ska­mi, pró­bu­jąc zła­pać prze­la­tu­ją­ce mo­ski­ty. Star­sze dzie­ci, w tym ja, wy­czu­wa­ły do­dat­ko­wy kon­tekst tej sy­tu­acji. Cza­sa­mi do na­szych uszu do­cie­ra­ły strzęp­ki roz­mów. Pani Watts była zła jak gą­sior. Pan Watts naj­wy­raź­niej od­pra­wiał po­ku­tę za ja­kieś daw­ne prze­wi­nie­nie. A może po pro­stu prze­grał za­kład. Obo­je wpro­wa­dza­li odro­bi­nę nie­prze­wi­dy­wal­no­ści do na­sze­go pod każ­dym wzglę­dem prze­wi­dy­wal­ne­go świa­ta.

Pani Wy­trzesz­czo­wa trzy­ma­ła w dło­ni nie­bie­ską pa­ra­sol­kę, któ­rą chro­ni­ła się przed słoń­cem. Mó­wio­no, że była to je­dy­na pa­ra­sol­ka na ca­łej wy­spie. Nie pró­bo­wa­li­śmy się do­wie­dzieć, co w ta­kim ra­zie z tymi wszyst­ki­mi czar­ny­mi pa­ra­so­la­mi, któ­re wi­dy­wa­li­śmy u in­nych lu­dzi, ani wy­ja­śnić róż­ni­cy mię­dzy czar­ny­mi pa­ra­so­la­mi a pa­ra­sol­ką. Nie tyle oba­wia­li­śmy się wyjść na głup­ków, ile nie chcie­li­śmy spro­wa­dzić tej oso­bli­wo­ści na sza­ry, co­dzien­ny po­ziom. Uwiel­bia­li­śmy sło­wo „pa­ra­sol­ka” i nie za­mie­rza­li­śmy go stra­cić przez ja­kieś kre­tyń­skie py­ta­nia. Wie­dzie­li­śmy też, że kto­kol­wiek je zada, do­sta­nie w skó­rę i bę­dzie miał za swo­je.

Dzie­ci nie mie­li. A je­śli mie­li, mu­sia­ły do­ro­snąć i za­miesz­kać gdzie in­dziej, może w Ame­ry­ce albo w Au­stra­lii, albo w Wiel­kiej Bry­ta­nii. Mie­li za to imio­na. Ona mia­ła na imię Gra­ce i po­dob­nie jak my była czar­na. On na­zy­wał się Tom Chri­stian Watts i był bia­ły jak biał­ka w oczach (ta­kie cho­ro­wi­te).

Na przy­ko­ściel­nym cmen­ta­rzu moż­na zna­leźć kil­ka an­giel­skich na­zwisk. Le­karz miesz­ka­ją­cy na dru­giej stro­nie wy­spy miał an­glo­sa­skie imię i na­zwi­sko, choć był czar­ny jak my. Dla­te­go choć zna­li­śmy prze­zwi­sko Wy­trzeszcz, mó­wi­li­śmy „pan Watts”, po­nie­waż było to je­dy­ne po­dob­nie brzmią­ce na­zwi­sko w oko­li­cy.

Miesz­ka­li w sta­rym bu­dyn­ku mi­sji, nie­wi­docz­nym z dro­gi. We­dług mamy w prze­szło­ści ota­cza­ła go tra­wa, ale po śmier­ci pa­sto­ra wła­dze zo­sta­wi­ły mi­sję odło­giem i ko­siar­ka po­kry­ła się rdzą. Nie mi­nę­ło wie­le cza­su, a oko­li­ca za­ro­sła krza­ka­mi i w ten spo­sób jesz­cze przed mo­imi na­ro­dzi­na­mi pań­stwo Wy­trzesz­czo­wie znik­nę­li z pola wi­dze­nia świa­ta. Wi­dy­wa­li­śmy ich tyl­ko wte­dy, kie­dy Wy­trzeszcz cią­gnął żonę w wóz­ku ni­czym sta­ra zmor­do­wa­na szka­pa wy­cią­ga­ją­ca wodę ze stud­ni. Wó­zek miał bam­bu­so­we ba­rier­ki. Pani Wy­trzesz­czo­wa opie­ra­ła na nich dło­nie.

Do ta­kich po­pi­sów po­trzeb­na jest wi­dow­nia, ale pani Wy­trzesz­czo­wa nie zwra­ca­ła na nas uwa­gi. Nie by­li­śmy god­ni. Zu­peł­nie jak­by­śmy nie ist­nie­li. Nie­spe­cjal­nie się tym przej­mo­wa­li­śmy. Bar­dziej in­te­re­so­wał nas pan Watts.

Wy­trzeszcz był je­dy­nym bia­łym czło­wie­kiem w pro­mie­niu wie­lu ki­lo­me­trów. Małe dzie­cia­ki wpa­try­wa­ły się w nie­go jak urze­czo­ne, aż w czar­nych dło­niach roz­ta­pia­ły im się kost­ki lodu. Star­sze dzie­ci prze­ła­my­wa­ły lęk i pu­ka­ły do drzwi, aby za­py­tać, czy mogą na­pi­sać o nim „wy­pra­co­wa­nie”. Kie­dy otwie­rał drzwi, nie­któ­re nie­ru­cho­mia­ły spa­ra­li­żo­wa­ne stra­chem. Zna­łam jed­ną star­szą dziew­czy­nę, któ­ra zo­sta­ła za­pro­szo­na do środ­ka. Nie każ­dy do­stę­po­wał tego za­szczy­tu. Cały dom wy­peł­nia­ły po­dob­no książ­ki. Po­pro­si­ła, żeby opo­wie­dział jej o swo­im ży­ciu. Sie­dzia­ła na krze­śle, po­ło­ży­ła przed sobą no­tes. On na­lał jej wodę do szklan­ki. Po­wie­dział: „Moje dziec­ko, spo­ro tego było. I pew­nie nie­jed­no mnie jesz­cze cze­ka”. Za­pi­sa­ła to w no­te­sie. Przy­nio­sła go na­wet do nas i po­ka­za­ła mi i mo­jej ma­mie. W ten spo­sób się o tym do­wie­dzia­łam.

Ko­lor skó­ry nie był je­dy­ną ce­chą, któ­ra czy­ni­ła Wy­trzesz­cza ta­jem­ni­czą po­sta­cią, nie­mniej był po­twier­dze­niem pew­nej praw­dy, w któ­rą świę­cie wie­rzy­li­śmy.

Do­ra­sta­li­śmy w prze­ko­na­niu, że wszyst­kie rze­czy waż­ne są bia­łe: lody, aspi­ry­na, wstąż­ka, księ­życ, gwiaz­dy. Bia­łe gwiaz­dy i księ­życ w peł­ni były waż­niej­sze w cza­sach mło­do­ści mo­je­go dziad­ka niż te­raz, kie­dy ko­rzy­sta­my z ge­ne­ra­to­rów elek­trycz­nych.

Kie­dy nasi przod­ko­wie zo­ba­czy­li pierw­szych bia­łych, po­my­śle­li, że pa­trzą na zja­wy albo lu­dzi, któ­rych do­tknę­ło nie­szczę­ście. Psy przy­sia­da­ły na tyl­nych ła­pach i otwie­ra­ły py­ski w ocze­ki­wa­niu na wi­do­wi­sko. My­śla­ły, że tra­fi­ła im się praw­dzi­wa grat­ka. Kto wie, może bia­li lu­dzie po­tra­fią wy­wi­jać fi­koł­ki do tyłu albo ro­bić sal­ta nad drze­wa­mi. Może po­dzie­lą się je­dze­niem. Psy za­wsze na to li­czą.

Pierw­szym bia­łym, któ­re­go zo­ba­czył mój dzia­dek, był roz­bi­tek. Męż­czy­zna do­pły­nął do pla­ży i po­pro­sił o kom­pas. Dzia­dek nie znał sło­wa „kom­pas”, ale wie­dział, że nie jest wła­ści­cie­lem cze­goś ta­kie­go. Wy­obra­żam go so­bie, jak przy­ci­ska dło­nie do bo­ków i się uśmie­cha. Nie chciał wyjść na głup­ka. Bia­ły czło­wiek za­py­tał o mapę. Dzia­dek i tym ra­zem nie wie­dział, o co cho­dzi, więc tyl­ko wska­zał na roz­cię­tą nogę męż­czy­zny. Dziw­ne, że re­ki­ny prze­pu­ści­ły taką oka­zję. Bia­ły czło­wiek za­py­tał, na jaki ląd wy­rzu­ci­ło go mo­rze. Tym ra­zem dzia­dek mógł po­móc. Wy­ja­śnił roz­bit­ko­wi, że tra­fił na wy­spę. Bia­ły czło­wiek za­py­tał, czy ta wy­spa ma ja­kąś na­zwę. Dzia­dek wy­po­wie­dział sło­wo, któ­re zna­czy w na­szym ję­zy­ku „wy­spa”. Kie­dy bia­ły czło­wiek po­pro­sił o wska­za­nie dro­gi do naj­bliż­sze­go skle­pu, dzia­dek wy­buch­nął śmie­chem. Wska­zał na pal­mę ko­ko­so­wą, a po­tem na roz­cią­ga­ją­cy się za męż­czy­zną po­twor­nie wiel­ki oce­an pe­łen ryb. Lu­bi­łam słu­chać tej opo­wie­ści.

Poza Wy­trzesz­czem, czy­li pa­nem Wat­t­sem, oraz gór­ni­ka­mi z Au­stra­lii wi­dzia­łam na wła­sne oczy tyl­ko kil­ku in­nych bia­łych. Zo­sta­li uwiecz­nie­ni na sta­rym fil­mie. W szko­le po­ka­za­no nam wi­zy­tę księ­cia cze­goś tam, sprzed wie­lu lat przed ty­siąc dzie­więć­set któ­rymś ro­kiem. Z pro­jek­to­ra nie wy­do­by­wał się ża­den dźwięk. Ob­ser­wo­wa­li­śmy, jak ksią­żę je. On i po­zo­sta­li bia­li męż­czyź­ni mie­li wąsy i bia­łe spodnie. Byli ubra­ni w za­pię­te pod szy­ję gar­ni­tu­ry. Sie­dze­nie na zie­mi nie szło im naj­le­piej i obi­ja­li się o sie­bie łok­cia­mi. Śmia­li­śmy się – wszyst­kie dzie­ci – z tych bia­łych, bo pró­bo­wa­li sie­dzieć na zie­mi tak samo, jak na krze­śle. Po­da­no im świń­skie nóż­ki w li­ściach ba­na­now­ca. Je­den z męż­czyzn w heł­mie o coś po­pro­sił. Nie wie­dzie­li­śmy o co, do­pó­ki nie przy­nie­sio­no mu bia­łej ser­wet­ki z ma­te­ria­łu. Wy­cie­rał nią usta. Za­ry­ki­wa­li­śmy się ze śmie­chu.

Ja wy­pa­try­wa­łam sce­ny, kie­dy miał się po­ja­wić dzia­dek. Był jed­nym z wy­chu­dzo­nych dzie­cia­ków ma­sze­ru­ją­cych boso w bia­łych ko­szu­lach; dru­gim od góry dziec­kiem w ludz­kiej pi­ra­mi­dzie ufor­mo­wa­nej przed bia­ły­mi męż­czy­zna­mi w heł­mach za­ja­da­ją­cy­mi świń­skie nóż­ki. W szko­le ka­za­no nam na­pi­sać wy­pra­co­wa­nie o tym, co obej­rze­li­śmy. Nie mia­łam po­ję­cia, o czym był film, więc na­pi­sa­łam o dziad­ku i przy­to­czy­łam opo­wieść o roz­bit­ku, któ­re­go zna­lazł wy­rzu­co­ne­go na pla­żę przy wio­sce jak ja­kaś roz­gwiaz­da. W tam­tych cza­sach miesz­kań­cy nie mie­li jesz­cze prą­du, bie­żą­cej wody ani nie od­róż­nia­li Mo­skwy od rumu.&

U źró­deł hi­sto­rii, któ­rą za­mie­rzam opo­wie­dzieć, leży, jak są­dzę, nie­zna­jo­mość świa­ta ze­wnętrz­ne­go. Moja mama wie­dzia­ła tyl­ko tyle, ile usły­sza­ła od ostat­nie­go pa­sto­ra pod­czas ka­zań i roz­mów. Zna­ła ta­blicz­kę mno­że­nia i na­zwy sto­lic da­le­kich państw. Sły­sza­ła, że czło­wiek po­le­ciał na Księ­życ, choć ra­czej w to nie wie­rzy­ła. Nie lu­bi­ła chwa­li­pię­tów. Jesz­cze mniej po­do­ba­ła jej się myśl, że może zo­stać przy­ła­pa­na na nie­wie­dzy albo zro­bić z sie­bie idiot­kę. Nig­dy nie opu­ści­ła wy­spy Bo­uga­invil­le. Pa­mię­tam, że w moje ósme uro­dzi­ny za­py­ta­łam ją, ile ma lat. Szyb­ko od­wró­ci­ła twarz, a ja po raz pierw­szy w ży­ciu zda­łam so­bie spra­wę, że ją za­wsty­dzi­łam.

Zre­wan­żo­wa­ła się py­ta­niem.

– A jak są­dzisz?

Kie­dy mia­łam je­de­na­ście lat, oj­ciec po­le­ciał pra­co­wać w ko­pal­ni. Wcze­śniej ka­za­no mu przyjść do na­szej szko­ły i obej­rzeć fil­my o kra­ju, do któ­re­go się uda­wał. Do­wie­dział się, jak pa­rzyć her­ba­tę. Do fi­li­żan­ki na­le­wa­ło się naj­pierw mle­ko, z ko­lei pod­czas przy­go­to­wy­wa­nia płat­ków ku­ku­ry­dzia­nych mle­ko wle­wa­ło się na koń­cu. Mama wspo­mi­na­ła, że w tej ostat­niej spra­wie ska­ka­li so­bie z oj­cem do oczu jak ko­gu­ty.

Cza­sa­mi wi­dzia­łam, że wra­ca my­śla­mi do tych kłót­ni. Prze­ry­wa­ła to, co aku­rat ro­bi­ła, i mó­wi­ła: „Być może na­le­ża­ło sie­dzieć ci­cho. By­łam zbyt sil­na. Co o tym my­ślisz, dziec­ko?”. Były to rzad­kie chwi­le, gdy wy­ra­ża­ła au­ten­tycz­ne za­in­te­re­so­wa­nie tym, co mam do po­wie­dze­nia, a ja, po­dob­nie jak w przy­pad­ku py­ta­nia o wiek, za­wsze wie­dzia­łam, jaka od­po­wiedź po­pra­wi jej hu­mor.

Ojcu po­ka­za­no też inne fil­my. Zo­ba­czył sa­mo­cho­dy, cię­ża­rów­ki, sa­mo­lo­ty. En­tu­zjazm wzbu­dził w nim wi­dok au­to­strad, ale mina mu zrze­dła, gdy wy­świe­tlo­no pre­zen­ta­cję przej­ścia dla pie­szych. Na­le­ża­ło za­cze­kać, aż chło­piec w bia­łej kurt­ce pod­nie­sie znak z na­pi­sem: „Wol­no prze­cho­dzić”.

To wzbu­dzi­ło w nim iry­ta­cję. Na fil­mie wi­dać mnó­stwo dróg z wy­raź­nie wy­ty­czo­ny­mi kra­wę­dzia­mi, tym­cza­sem ja­kieś dzie­cia­ki w bia­łych kurt­kach kon­tro­lu­ją ruch za po­mo­cą zna­ków? Znów za­czę­li się kłó­cić. Mama stwier­dzi­ła, że u nas jest po­dob­nie. Czło­wiek nie może cho­dzić, gdzie mu się po­do­ba, bo może obe­rwać w ucho. Bo prze­cież, jak mówi Pi­smo Świę­te, na­wet je­śli czło­wiek sły­szał o nie­bie, nie przy­słu­gu­je mu au­to­ma­tycz­nie pra­wo wstę­pu.

Przez ja­kiś czas prze­cho­wy­wa­li­śmy ni­czym skarb pocz­tów­kę, któ­rą oj­ciec przy­słał z Town­svil­le. Oto, co na­pi­sał. Do­pó­ki sa­mo­lot nie scho­wał się w chmu­rach, miał oka­zję po raz pierw­szy obej­rzeć z góry miej­sce, w któ­rym miesz­ka­li­śmy. Znad mo­rza wi­dać było łań­cuch gór­skich szczy­tów. Nie mógł się na­dzi­wić, że wy­spa wy­da­je się nie więk­sza od kro­wie­go plac­ka. Ale to wszyst­ko mamy nie in­te­re­so­wa­ło. Chcia­ła wie­dzieć, czy do­sta­wał ko­per­ty z wy­pła­ta­mi.

Mie­siąc póź­niej przy­szła ko­lej­na pocz­tów­ka. Na­pi­sał, że ko­per­ty z wy­pła­ta­mi wi­szą na fa­brycz­nych kro­kwiach ni­czym owo­ce drze­wa chle­bo­we­go. To roz­strzy­gnę­ło spra­wę. Mie­li­śmy do nie­go do­łą­czyć, ale wła­śnie wte­dy Fran­cis Ona i jego re­be­lian­ci wy­po­wie­dzie­li woj­nę za­rząd­cy ko­pal­ni mie­dzi, przez co (wte­dy jesz­cze tego nie ro­zu­mia­łam) na na­szej wy­spie po­ja­wi­li się czer­wo­no­skó­rzy żoł­nie­rze z Port Mo­res­by. We­dług Port Mo­res­by two­rzy­my jed­no pań­stwo. Z na­szej per­spek­ty­wy wy­glą­da­ło to tak, że my je­ste­śmy czar­ni jak noc, a ich żoł­nie­rze wy­glą­da­ją, jak­by zo­sta­li ule­pie­ni z czer­wo­nej gle­by. Wła­śnie dla­te­go na­zy­wa­li­śmy ich czer­wo­no­skó­ry­mi.

Wie­ści o prze­bie­gu woj­ny roz­cho­dzą się w po­sta­ci skraw­ków do­my­słów i po­gło­sek. Plot­ka jest jej ulu­bie­ni­cą. Plot­ka, w któ­rą się wie­rzy lub któ­rą się igno­ru­je. Sły­sze­li­śmy, że nikt nie może się do­stać na wy­spę ani się z niej wy­do­stać. Mie­li­śmy wąt­pli­wo­ści, bo czy moż­na od­gro­dzić całe pań­stwo? Czym na­le­ża­ło­by je ob­wią­zać albo w co za­wi­nąć? Nie wie­dzie­li­śmy, w co wie­rzyć. Póź­niej przy­by­li czer­wo­no­skó­rzy żoł­nie­rze i do­wie­dzie­li­śmy się o blo­ka­dzie.

Ota­cza­ło nas mo­rze. Ka­no­nier­ki czer­wo­no­skó­rych pa­tro­lo­wa­ły wy­brze­że, w po­wie­trzu la­ta­ły ich he­li­kop­te­ry. Nie po­tra­fi­li­śmy so­bie wy­ro­bić zda­nia o tych zda­rze­niach, po­nie­waż bra­ko­wa­ło nam ga­zet i ra­dia. By­li­śmy uza­leż­nie­ni od wia­do­mo­ści prze­ka­zy­wa­nych ust­nie. Czer­wo­no­skó­rzy chcie­li spa­cy­fi­ko­wać wy­spę i stłu­mić opór re­be­lian­tów. A przy­najm­niej ta­kie in­for­ma­cje do nas do­cie­ra­ły. „A niech so­bie tłu­mią”, stwier­dzi­ła mama. Zu­peł­nie nas to nie ob­cho­dzi­ło. Mie­li­śmy ryby. Mie­li­śmy na­sze kur­cza­ki. Mie­li­śmy na­sze owo­ce. Mie­li­śmy wszyst­ko to, co daw­niej. Zwo­len­nik re­be­lian­tów mógł­by jesz­cze do­dać: „Mie­li­śmy dumę”.

Pew­nej nocy świa­tła zga­sły na do­bre. Skoń­czy­ło się pa­li­wo do ge­ne­ra­to­rów. Mó­wio­no, że re­be­lian­ci wła­ma­li się do szpi­ta­la w nad­mor­skim mie­ście Ara­wa i za­bra­li cały sprzęt me­dycz­ny oraz le­kar­stwa. Wia­do­mość ta moc­no za­nie­po­ko­iła na­sze mamy. Wkrót­ce naj­mniej­sze dzie­ci za­cho­ro­wa­ły na ma­la­rię, a my nie mo­gli­śmy im w ża­den spo­sób po­móc. Po­cho­wa­li­śmy je i od­cią­gnę­li­śmy łka­ją­ce mat­ki od ma­leń­kich gro­bów.

Trzy­ma­li­śmy się bli­sko na­szych mam. Po­ma­ga­li­śmy w ogro­dach. Ba­wi­li­śmy się w pod­cho­dy mię­dzy drze­wa­mi wzno­szą­cy­mi się na­wet na sto me­trów w górę. Ta­pla­li­śmy się w stru­mie­niach spły­wa­ją­cych ka­ska­da­mi po stro­mych gór­skich zbo­czach. Od­kry­wa­li­śmy je­zior­ka, w któ­rych mo­gli­śmy zo­ba­czyć na­sze roz­ko­ły­sa­ne fi­glar­ne twa­rze. Ką­pa­li­śmy się w mo­rzu. Na słoń­cu na­sza czar­na skó­ra sta­wa­ła się jesz­cze bar­dziej czar­na.

Prze­sta­li­śmy cho­dzić do szko­ły, kie­dy nasi na­uczy­cie­le od­pły­nę­li ostat­nim stat­kiem do Ra­baul. Ostat­nim stat­kiem. Na te sło­wa opa­dły nam szczę­ki. Gdy­by­śmy chcie­li wy­do­stać się w wy­spy, mu­sie­li­by­śmy na­uczyć się cho­dzić po wo­dzie.

Ku po­wszech­ne­mu zdu­mie­niu Wy­trzeszcz nie wy­je­chał. Pani Watts po­cho­dzi­ła co praw­da z wy­spy, ale mógł­by za­brać ją ze sobą. Inni bia­li tak po­stą­pi­li. Za­bra­li swo­je żony i dziew­czy­ny. Ale to oczy­wi­ście byli lu­dzie za­trud­nie­ni na kon­trak­tach.

Nikt nie wie­dział, czym zaj­mo­wał się Wy­trzeszcz. Ży­li­śmy w prze­ko­na­niu, że nig­dzie nie pra­cu­je. Przez więk­szość cza­su po­zo­sta­wał nie­wi­dzial­ny.

Na­sze domy cią­gnę­ły się wzdłuż pla­ży nie­rów­nym sze­re­giem; ze wszyst­kich roz­cią­gał się wi­dok na mo­rze. Drzwi i okna zo­sta­wia­no za­wsze otwar­te, więc czę­sto sły­sza­ło się roz­mo­wy są­sia­dów. Nikt nie wie­dział, o czym roz­ma­wia­ją ze sobą pań­stwo Wat­t­so­wie, po­nie­waż sta­ra mi­sja, gdzie miesz­ka­li, znaj­do­wa­ła się w znacz­nej od­le­gło­ści od po­zo­sta­łych trzy­dzie­stu do­mów.

Cza­sa­mi wi­dy­wa­li­śmy pana Wat­t­sa na koń­cu pla­ży, kie­dy in­dziej mi­ga­ły nam w od­da­li jego ple­cy. Za­sta­na­wia­li­śmy się wte­dy, skąd szedł i co ro­bił. Do­dat­ko­wą oka­zją były oczy­wi­ście te dziw­ne pro­ce­sje. Wat­t­so­wie wy­ła­nia­li się z bu­szu nie­opo­dal bu­dyn­ku szko­ły, a kie­dy do­cie­ra­li na skraj wio­ski, spo­mię­dzy do­mów wy­cho­dzi­ły im na spo­tka­nie kury i ko­gu­ty. Na dru­gim koń­cu sze­re­gu do­mów pan Watts prze­cią­gał wó­zek z żoną przez wy­bo­isty płat tra­wy i mi­jał za­gro­dy dla świń, kie­ru­jąc się w stro­nę za­ro­śli. Sie­dzie­li­śmy na drze­wach, cze­ka­jąc, aż prze­ja­dą pod na­szy­mi dyn­da­ją­cy­mi no­ga­mi. Mie­li­śmy na­dzie­ję, że pan Watts zro­bi so­bie prze­rwę i za­mie­ni kil­ka słów z żoną; żad­ne z nas nie było nig­dy świad­kiem ich roz­mo­wy. Po­dej­rze­wa­li­śmy, że aby przy­cią­gnąć uwa­gę pani Watts, na­le­ża­ło się po­słu­gi­wać wiel­ki­mi, ol­brzy­mi­mi sło­wa­mi ukła­da­ją­cy­mi się w se­rię grzmo­tów.

Ła­two było uznać ją za wa­riat­kę. Pan Watts był więk­szą za­gad­ką, po­nie­waż po­cho­dził ze świa­ta, któ­re­go w za­sa­dzie nie zna­li­śmy. Mama twier­dzi­ła, że jego ple­mię o nim za­po­mnia­ło. W prze­ciw­nym ra­zie nie zo­sta­wi­li­by na pa­stwę losu pra­cow­ni­ka du­żej fir­my.

Nie zda­wa­łam so­bie spra­wy z wpły­wu szko­ły na na­sze ży­cie, do­pó­ki nie zo­sta­ła za­mknię­ta. Rok szkol­ny wy­zna­czał nam upływ cza­su – po­czą­tek i ko­niec se­me­stru oraz wci­śnię­te mię­dzy nie wa­ka­cje. Od­kąd mo­gli­śmy cie­szyć się wol­no­ścią, nie wie­dzie­li­śmy, co ze sobą ro­bić. Rano nie bu­dzi­ły nas ude­rze­nia mio­tły po ple­cach ani krzy­ki na­szych mam: „Ru­szże się! Ru­szże się, le­niu!”.

Nadal bu­dzi­li­śmy się bla­dym świ­tem, ale mo­gli­śmy le­żeć, przy­słu­chu­jąc się po­war­ku­ją­cym przez sen psom oraz bzy­cze­niu mo­ski­tów, któ­rych oba­wia­li­śmy się bar­dziej niż czer­wo­no­skó­rych i re­be­lian­tów.

Na­uczy­li­śmy się pod­słu­chi­wać ro­dzi­ców, co wię­cej – uda­wa­ło nam się zo­ba­czyć rze­czy, któ­re daw­niej zna­li­śmy wy­łącz­nie ze sły­sze­nia. By­li­śmy przy­zwy­cza­je­ni do he­li­kop­te­rów czer­wo­no­skó­rych, któ­re krą­ży­ły w chmu­rach nad gór­ski­mi szczy­ta­mi. Te­raz prze­la­ty­wa­ły wprost nad na­szy­mi gło­wa­mi, zmie­rza­jąc nad otwar­te mo­rze. He­li­kop­ter le­ciał po li­nii pro­stej, aż osią­gnął pe­wien punkt, po czym za­wra­cał, jak­by cze­goś za­po­mniał. Kie­dy wy­ko­ny­wa­ły zwrot, były drob­ny­mi punk­ci­ka­mi na ho­ry­zon­cie. Nie wi­dzie­li­śmy lu­dzi, któ­rych, jak się mó­wi­ło, wy­rzu­ca­no do mo­rza. Czer­wo­no­skó­rzy wy­py­cha­li schwy­ta­nych re­be­lian­tów przez otwar­te drzwi he­li­kop­te­ra; lu­dzie spa­da­li do wody, wy­ma­chu­jąc roz­pacz­li­wie rę­ka­mi i no­ga­mi. Kie­dy na­sze mamy i oj­co­wie mil­kli na nasz wi­dok, ro­zu­mie­li­śmy, że do­szło do ja­kiejś no­wej po­twor­no­ści, któ­rej szcze­gó­łów jesz­cze nie zna­my.

Mi­ja­ły ko­lej­ne ty­go­dnie. W koń­cu zro­zu­mie­li­śmy, cze­mu ma słu­żyć ten cały wol­ny czas. Mie­li­śmy go wy­ko­rzy­stać na cze­ka­nie. Cze­ka­li­śmy na czer­wo­no­skó­rych żoł­nie­rzy albo na re­be­lian­tów – nie wie­dzie­li­śmy tyl­ko, któ­rzy zja­wią się pierw­si. A upły­nę­ło na­praw­dę wie­le cza­su, za­nim przy­by­li do na­szej wio­ski. Po­tra­fię na­wet do­kład­nie okre­ślić, kie­dy do tego do­szło, po­nie­waż wła­śnie tym się wte­dy zaj­mo­wa­łam – od­mie­rza­łam czas. Na trzy dni przed mo­imi czter­na­sty­mi uro­dzi­na­mi czer­wo­no­skó­rzy po raz pierw­szy przy­szli do na­szej wio­ski. Czte­ry ty­go­dnie póź­niej zja­wi­li się re­be­lian­ci. Za­nim jed­nak do­szło do tych fa­tal­nych w skut­kach wy­da­rzeń, w na­szym ży­ciu za­go­ścił Wy­trzeszcz i jego żona Gra­ce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: