Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan radca - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan radca - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 356 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W KRA­KO­WIE, DRU­KAR­NIA FRAN­CISZ­KA KLU­CZYC­KIE­GO I SPÓŁ­KI

pod za­rzą­dem Jó­ze­fa Ła­ko­ciń­skio­go.

NA­KŁA­DEM RE­DAK­CYI SŁO­WA*.

I

– Dez­iu, idź tam, zmi­łuj się Î… Zrób po­rzą­dek mię­dzy nie­mi – za­wo­ła­ła, wbie­ga­jąc do po­ko­ju męża, któ­ry wła­śnie sie­dział nad ja­kie­miś ra­chun­ka­mi.

Pan De­zy­de­ry pod­niósł oczy, wpa­tru­jąc się zdzi­wio­nym wzro­kiem w swo­ją po­ło­wi­cę.

– Gdzie mam iść?… Jaki po­rzą­dek? – za­py­tał.

– Ale idź­że, spiesz się! – od­par­ła nie­cier­pli­wie pani He­le­na. – Liza z Blan­szą po­bi­ły się z sobą o ko­re­pe­ty­to­ra.

– A to kara Boża z temi gu­wer­nan­ci­ca­mi – rzekł nie­chęt­nie pan De­zy­de­ry, od­kła­da­jąc ra­chun­ki i po­wsta­jąc z fo­te­lu.

– Spie­szże się Dez­iu – na­le­ga­ła pani He­le­na. – One się tam go­to­we po­za­bi­jać.

– Tem le­piej… Niech się po­za­bi­ja­ją… Bę­dzie­my mie­li spo­kój na­resz­cie!

– Ale idź­źe, idź, nie ma­rudź!… Ja po­bie­gnę, za­bio­rę dzie­ci, aby się nie przy­pa­try­wa­ły temu skan­da­lo­wi – wo­la­ła, po­py­cha­jąc męża przed sobą.

– No, no, no!… Już idę, już idę! – uspa­ka­jał pan De­zy­derv. – A to ska­ra­na go­dzi­na z tymi ko­re­pe­ty­to­ra­mi, gu­wer­nant­ka­mi, bo­na­mi!… Żeby ich…

Z tem nie­do­mó­wio­nem prze­kleń­stwem wy­biegł cięż­kim kro­kiem z po­ko­ju.

Mie­li istot­nie „ska­ra­ną go­dzi­nę” z ko­re­pe­ty­to­ra­mi, gu­wer­nant­ka­mi, bo­na­mi pań­stwo De­zy­de­ro­stwo. Wy­cho­wa­nie czter­na­sto­let­niej Rózi, dwu­na­sto­let­nie­go Ka­zia i sied­mio­let­nie­go Jan­ka, szło im jak z ka­mie­nia. Dzie­ci były z na­tu­ry zdol­ne i do­bre, a na­wet miłe. Nie by­ło­by więc trud­no ująć je w kar­by i po­pro­wa­dzić, gdy­by wy­cho­wa­niu ich prze­wod­ni­czy­ła ja­kaś ro­zum­na myśl pe­da­go­gicz­na, lub gdy­by przy­najm­niej w wy­cho­wa­niu tem jed­no­li­ty pa­no­wał kie­ru­nek.

Ale gdy szło o dzie­ci, nie mo­gli się pań­stwo De­zy­de­ro­stwo, po­mi­mo wza­jem­ne­go przy­wią­za­nia i wzo­ro­we­go po­ży­cia, nig­dy ze sobą zgo­dzić. Nawa pe­da­go­gii mia­ła tu dwóch ster­ni­ków, z któ­rych każ­dy cią­gnął w inną stro­nę. Nie była jed­nak­że róż­ni­ca po­glą­dów przy­czy­ną tej nie­zgo­dy, gdyż po­glą­dów w ści­słem tego sło­wa zna­cze­niu wca­le pań­stwo De­zy­de­ro­stwo nie mie­li.

Na­po­zór su­ro­wi obo­je, wal­czy­li z sobą o przy­wią­za­nie dzie­ci, a za­zdrość ta ob­ja­wia­ła się na każ­dym kro­ku. Gdy pan De­zy­de­ry chciał wziąć Jan­ka w pole, prze­ciw­i­la się temu pani He­le­na, oświad­cza­jąc, iż dziec­ko kasz­la­ło w nocy i może się za­zię­bić; gdy zaś mat­ka stro­fo­wa­ła Ró­zię, zbli­żał się na­tych­miast oj­ciec do plą­czą­ce­go dziew­czę­cia z po­cie­chą i piesz­czo­tą.

Moż­na so­bie wy­obra­zić, jak nie­ko­rzyst­nie na wy­cho­wa­nie od­dzia­ły­wa­ła ta nie­zgo­da. Dzie­ci nie wie­dzia­ły nig­dy, kogo mają słu­chać. Czu­ły to, iż ci, któ­rzy kie­ru­ją nie­mi, są ze sobą w nie­zgo­dzie, i że stro­fo­wa­ne przez jed­no z ro­dzi­ców, znaj­dą za­wsze po­par­cie u dru­gie­go.

Trwa­ło to już lat dwa­na­ście, i roz­ter­ki ro­dzi­ców za­ostrza­ły się z każ­dym ro­kiem, bo dzie­ci do­ra­sta­jąc, sta­wa­ły się co­raz bar­dziej kro­ąbr­ne­mi i trud­niej­sze­mi do pro­wa­dze­nia, tak, iż na­uczy­cie­le i na­uczy­ciel­ki, któ­rych we­zwa­no do po­mo­cy, nie mo­gli so­bie dać z nie­mi rady.

Z po­wo­du róż­ni­cy wie­ku, trze­ba było trzy­mać gu­wer­nant­kę dla Rózi, ko­re­pe­ty­to­ra dla Ka­zia, a bone dla Jan­ka. Gu­wer­nant­ka była ro­do­wi­tą Fran­cuz­ką, bona oczy­wi­ście Niem­ką, a ko­re­pe­ty­tor stu­den­tem war­szaw­skie­go uni­wer­sy­te­tu, któ­ry wzię­ty na wa­ka­cye, po­zo­stał w Ra­to­wie na dłuż­szy czas.

Gdzie­in­dziej zda­rza się czę­sto, że po­mi­mo tak róż­no­li­te­go skła­du, „cia­ło pe­da­go­gicz­ne” żyje ze sobą w zgo­dzie, i że jego człon­ko­wie nie prze­szka­dza­ją so­bie wza­jem­nie w wy­peł­nia­niu przy­ję­tych obo­wiąz­ków. Ale pań­stwo Ra­toń­scy nie mie­li szczę­ścia do pe­da­go­gii; woj­na po­mię­dzy wy­cho­waw­ca­mi ich dzie­ci trwa­ła nie­ustan­nie, i co chwi­la zmie­niać trze­ba było na­uczy­cie­li i na­uczy­ciel­ki. Ra­tów za­sły­nął z tego w oko­li­cy, iż jak w kan­to­rze strę­czeń, moż­na tam było za­wsze zna­leść gu­wer­nant­kę, bone lub ko­re­pe­ty­to­ra „za­raz do wzię­cia.”

Stan ten zmie­nił się ostat­nie­mi cza­sy; mia­no­wi­cie od chwi­li przy­by­cia pana Ada­ma – tak było na imię mło­de­mu ko­re­pe­ty­to­ro­wi. W Ra­to­wie za­pa­no­wa­ła chwi­lo­wa ci­sza, ro­dzaj zbroj­ne­go po­ko­ju, po za ku­li­sa­mi któ­re­go jed­nak­że go­to­wa­ła się strasz­na ka­ta­stro­fa.

Pan De­zy­de­ry za­uwa­żył, że po­mię­dzy ko­re­pe­ty­to­rem a fran­cu­ską gu­wer­nant­ką za­cho­dzą ja­kieś kon­szach­ty, ale że nie­ustan­na waśń pe­da­go­gów sta­nę­ła nui już była ko­ścią w gar­dle, więc też pa­trzał na to co się dzie­je przez pal­ce, cie­sząc się na­wet w du­chu, iż cią­głe kłót­nie za­stą­pi wresz­cie sym­pa­tya, o któ­rej nie przy­pusz­czał wca­le, iż może się sprze­ci­wiać teo­ry­om nie­bosz­czy­ka Pla­to­na o spo­so­bie ro­bie­nia po­traw­ki z za­ją­ca bez za­ją­ca.

Nie doj­rzał jed­nak­że pan De­zy­de­ry, iż przed kil­ko­ma ty­go­dnia­mi ta­każ­sa­nia nie­win­na sym­pa­tya ist­nia­ła czas ja­kiś mię­dzy tym­że pa­nem Ada­mem a bona Lizą, i nie prze­wi­dział, iż zmien­ność uczuć war­szaw­skie­go stu­den­ta roz­dmu­cha iskrę za­zdro­ści, któ­ra dłu­go już tle­jąc w po­pie­le, wy­bu­chła na­gle ol­brzy­mim pło­mie­niem.

Kok 1870 po­wtó­rzył się raz jesz­cze. Oba­dwaj dzie­dzicz­ni wro­go­wie sta­nę­li zno­wu do za­pa­sów, któ­rych wy­nik był ten­sam co przed laty. Nic nie po­mo­gła go­rą­ca chęć od­we­tu i fu­ria fran­ce­se. Bra­wu­ra fran­cu­ska ule­gła zno­wu nie­miec­kiej grun­tow­no­ści, co ba­cząc ua po­tęż­nie roz­wi­nię­te mię­śnie ja­sno­wło­sej Friiu­le­in Lie­se, było zresz­tą do prze­wi­dze­nia.

Pan De­zy­de­ry przy­był na piae boju po nie­wcza­sie. Nie uda­ło mu się obro­nić neu­tral­no­ści ra­tow­skie­go te­ry­to­ry­um.

Wal­ka wrza­ła już na pięk­ne, pro­wa­dzo­na przez stro­uy wo­ju­ją­ce z rów­ną za­żar­to­ścią.

Gar­ście wło­sów wy­dar­tych le­ża­ły na pod­ło­dze; obie­dwie za­pa­śnicz­ki bro­czy­ły krwią i no­si­ły na twa­rzy śla­dy nie­przy­ja­ciel­skich pa­znok­ci. Pan­na Blan­che utra­ci­ła w bi­twie dwa zęby, któ­re, jak się po­źniej oka­za­ło, były fał­szy­we. Śmier­tel­ne nie­przy­ja­ciół­ki pie­ni­ły się ze zło­ści, mio­ta­jąc so­bie na­wza­jem, każ­da w swym ję­zy­ku, naj­ha­nieb­niej­sze obe­lgi. Pan De­zy­de­ry wpadł jak bom­ba po­mię­dzy wal­czą­ce, roz­dzie­lił je, i nie wda­jąc się w żad­ne sądy ni prze­słu­chi­wa­nia, za­mknął Fran­cuz­kę w jej po­ko­ju, Niem­kę zaś w ofi­cy­nie, oświad­czyw­szy im, iż mogą so­bie szu­kać in­ne­go miej­sca do wy­rów­na­nia swych ra­chun­ków.

Nie spo­sób było po­tem skan­da­licz­nem zaj­ściu dłu­żej cier­pieć w domu bone, gu­wer­nant­kę i ko­re­pe­ty­to­ra. Ja­kiż sza­cu­nek dla skom­pro­mi­to­wa­nych mo­gła te­raz mieć służ­ba? Jak­że ich po­wa­żać mia­ły dzie­ci, któ­re śmie­jąc się, po­wta­rza­ły so­bie za­sły­sza­ne obe­lgi? Pań­stwo De­zy­de­ro­stwo po­sta­no­wi­li ode­słać naj­bliż­szym po­cią­giem całe pe­da­go­gicz­ne cia­ło do War­sza­wy.

Aże­by zaś śmier­tel­nym wro­gom nie dać spo­sob­no­ści do po­now­ne­go roz­po­czę­cia nie­przy­ja­ciel­skich kro­ków, mu­sia­no to uczy­nić dwo­ma po­wo­za­mi, po­zo­sta­wia­jąc mło­de­mu ko­re­pe­ty­to­ro­wi wy­bór to­wa­rzysz­ki po­dró­ży. Pan Adam wy­brał, mimo szczer­ba­tych zę­bów, pan­nę Blan­che, stwier­dza­jąc w ten spo­sób raz jesz­cze wie­ko­we sym­pa­tye Po­la­ków dla fran­cu­skie­go na­ro­du.

Nie­po­dob­na jed­nak było po­zo­sta­wić dzie­ci bez nad­zo­ru i na­uki. Na­za­jutrz po wy­jeź­dzie pe­da­go­gów, przed­się­wzię­li pań­stwo Ra­toń­scy wal­ną na­ra­dę, – po­wia­da­my na­ra­dę, aże­by oca­lić ho­nor pana De­zy­de­re­go, któ­re­go są­sie­dzi po­ma­wia­li o to, iż zo­sta­je pod pan­to­flem swo­jej ma­gni­fi­ki.

Pan­to­fe­lek ten z osob­ne­go był uszy­ty ma­te­ry­ału. Ro­sły, bar­czy­sty, czer­stwy, po­sia­da­ją­cy glos tu­bal­ny, roz­le­ga­ją­cy się sze­ro­ko do­ko­ła, nie wy­glą­dał pan De­zy­de­ry wca­le na ta­kie­go, któ­ry się da na­oko­ło pal­ca owi­nąć. Przy wą­tłej swej, bla­dej, tro­chę nie­do­krew­nej, nie­co mniej niż śred­nie­go wzro­stu po­ło­wi­cy, ro­bił on wra­że­nie ol­brzy­ma, i zda­wa­ło­by się, iż jak nie­gdyś Zeus Olim­pij­ski, świat cały jed­nem ścią­gnię­ciem krza­cza­stej brwi swo­jej po­ru­sza.

Był, co praw­da, cięż­kim tro­che w my­śle­niu i nie­sko­rym do czy­nu. Zda­wa­ło­by się, iż umysł od­po­wia­da jego bu­do­wie, że myśl jego kro­czy zwol­na tym­sa­mym ocię­ża­łym kro­kiem, pod któ­rym trzesz­cza­ły po­sadz­ki ra­tow­skie­go dwo­ru.

Ale pani He­le­na nie gó­ro­wa­ła zno­wu tak bar­dzo in­tel-li­gen­cyą nad swo­im mał­żon­kiem. By­ła­to cał­kiem zwy­kłe­go po­kro­ju gą­sko­wa­ta pa­ra­fia­necz­ka, któ­ra po za zwy­kłą w ra­zie ta­kim za­ro­zu­mia­ło­ścią, do­brą była tak, jak ka­wa­łek po­wsze­dnie­go chle­ba. Nie pa­no­wa­ła też nad mę­żem swo­im wyż­szo­ścią ro­zu­mu, ani sta­now­czo­ścią cha­rak­te­ru, ani wresz­cie uro­kiem swo­ich po­wa­bów, na któ­re pan De­zy­de­ry miał już czas zo­bo­jęt­nieć w cią­gu dwu­dzie­sto­let­nie­go bli­sko po­ży­cia, lecz ner­wo­wo­ścią, od­dzia­ły­wu­ją­cą zra­zu fi­zycz­nie, a po­tem umy­sło­wo na jej mał­żon­ka.

Ob­jaw ten za­słu­gi­wał na uwa­gę psy­cho­lo­ga. Ile razy roz­ma­wia­li z sobą o ja­kimś przed­mio­cie, on wno­sząc do roz­mo­wy swój ocię­ża­ły spo­kój, ona drga­ją­ca ner­wa­mi i jakg­dy­by roz­la­ta­na, udzie­lał się prąd idą­cy od niej mę­żo­wi i wy­wo­ły­wał niby in­duk­cyj­ne ja­kieś od­czu­wa­nie. Głos jej ka­piąc na nie­go po­wo­li, łech­tał go, draż­nił i opa­no­wy­wał co­raz bar­dziej, tak, iż po nie­ja­kim cza­sie, do ka­mer­to­nu swej mał­żon­ki do­stro­jo­ny, szedł pan Ra­toń­ski tam, gdzie pójść zra­zu mu się nie ma­rzy­ło.

Brał tedy pan De­zy­de­ry istot­nie udział w na­ra­dzie nad tem, co przed­się­wziąć na­le­ży po od­jeź­dzie po­da­go­gów, lecz jako „mniej­szość par­la­men­tar­na.” Pani He­le­na bo­wiem kie­ro­wa­ła roz­pra­wą, i umia­ła prze­pro­wa­dzić wszyst­kie swo­je wnio­ski. Mąż jej opo­no­wał tyl­ko kie­dy-nie­kie­dy, jak gdy­by w tym celu, by za­zna­czyć swe opo­zy­cyj­ne sta­no­wi­sko; „po­uczo­ny” i „prze­ko­na­ny,” go­dził się jed­nak­że ze zda­niem swej po­ło­wi­cy, jak na „wier­no­pod­dau­czą opo­zy­cyę” przy­sta­ło.

Cho­dzi­ło o to, co po­cząć te­raz po wy­gna­niu nie­sfor­nych pe­da­go­gów z Ką­to­wa. Pani He­le­na po­sta­wi­ła wnio­sek zwi­nię­cia ra­tow­skiej aka­de­mii i prze­nie­sie­nia jej do War­sza­wy. Ra­zem z dzieć­mi mia­ła się tam prze­sie­dlić, uwal­nia­jąc pana De­zy­de­re­go raz na za­wsze od nie­zno­śne­go po­ży­cia z pe­da­go­ga­mi obo­jej płci i wszel­kie­go au­to­ra­men­tu.

Pan De­zy­de­ry przy­kla­snął temu wnio­sko­wi. Pe­da­go­go­wie dali mu się byli we zna­ki: źle gdy się kłó­ci­li, go­rzej gdy się ko­cha­li; wnio­sek żony od­da­lał od nie­go wszyst­kie kło­po­ty, ja­kie do­tych­czas mu­siał po­no­sić. Wy­cho­wa­nie dzie­ci we­szło nie­ja­ko w stan chro­nicz­ny ja­kiejś nie­mo­cy; zmia­na miej­sca mo­gła na nie ko­rzyst­nie tyl­ko od­dzia­łać.

W Ra­to­wie skła­da się wszyst­ko na to, by się dzie­ci psu­ły. Mają tu daw­ne mam­ki, niań­ki; oswo­iły się ze służ­bą, któ­ra je zna od uro­dze­nia. Każ­dy je pie­ści, każ­dy im do­ga­dza; mogą ro­bić co im się po­do­ba. W War­sza­wie wszyst­ko to bę­dzie in­a­czej.

Fi­nan­so­wa stro­na tego prze­sie­dle­nia, nie od­stra­sza­ła pana Ra­toń­skie­go zra­zu wca­le. War­sza­wa nie jest zno­wu tak dro­gą, zwłasz­cza, je­że­li któś chce żyć oszczęd­nie. Przyj­dzie wpraw­dzie pła­cić ko­mor­ne, lecz na­to­miast ubę­dą pen­sye gu­wer­nant­ki i ko­re­pe­ty­to­ra. Ka­zio bę­dzie cho­dził do Gór­skie­go lub Pan­kie­wi­cza, a Ró­zia na pen­sye. Wszyst­ko to po­chło­nie za­le­d­wie czwar­tą część wy­na­gro­dze­nia pan­ny Blan­che i pana Ada­ma, nie li­cząc tego, co się za­osz­czę­dzi na kosz­tach ich utrzy­ma­nia.

By zaś emau­cy­pa­cya z pod pe­da­go­gicz­ne­go jarz­ma była zu­peł­ną, miej­sce bony przy Jan­ku zaj­mie sta­ra och­mi­strzy­ni pani He­le­ny, Paw­łow­ska, miesz­ka­ją­ca obec­nie na ła­ska­wym chle­bie w Ra­to­wie. Sta­rusz­ka dość jesz­cze rzeź­wą jest, by mo­gła Ró­zię na pen­sye od­pro­wa­dzać i z Jan­kiem cho­dzić do Sa­skie­go ogro­du. Resz­tę obo­wiąz­ków spra­wo­wać bę­dzie pani He­le­na, któ­ra nie ma­jąc już kło­po­tów go­spo­dar­skich na gło­wie, zaj­mie się wy­łącz­nie edu­ka­cya dzie­ci.

Wszyst­ko to umia­ła pani Ra­toń­ska przed­sta­wić w bar­wach tak po­nęt­nych, iż mąż jej olśnio­ny był ob­ra­zem, jaki roz­ta­cza­ła przed jego oczy­ma. Aby więc tyl­ko za­zna­czyć swe sta­no­wi­sko, ośmie­lał się ro­bić jej od cza­su do cza­su uwa­gi, czy­niąc wzmian­ki o cięż­kich cza­sach, o dro­ży­znie i o wy­dat­kach, ja­kie prze­wrót taki za sobą po­cią­ga.

– Pój­dzie to ja­koś, pój­dzie – uspo­ka­ja­ła. – Bę­dziesz liam przy­sy­łał ze wsi ma­sło, drób, szyn­ki, sło­ni­nę, jaja, owo­ce, mąkę, kru­py… Mię­so prze­cież mu­si­my i tu­taj ku­po­wać, a tych kil­ka gro­szy na fun­cie wię­cej, to zno­wu nie wy­nie­sie tak wie­le.

– Tak, ale miesz­ka­nie! – od­parł pan De­zy­de­ry. – Po­dob­no po­dro­ża­ło ogrom­nie.

– Eli nie!… Tak wiel­kiej nie ma róż­ni­cy mię­dzy dzi­siej­szą a daw­niej­szą cena.

– A opał w zi­mie, a służ­ba?

– Naj­le­piej weź kart­kę, ołó­wek i licz…

Pan De­zy­de­ry usłu­chał żony i jął spi­sy­wać po­zy­cyę po po­zy­cyi.

– Miesz­ka­nie 800 rs. Zy­cie: mie­sięcz­nie 100 rs.

– Ale cóż zno­wu – za­pro­te­sto­wa­ła pani He­le­na. – Przy za­pa­sach ze wsi, wy­star­czy sześć­dzie­siąt.

– Dla tylu osób ze służ­bą, to bę­dzie za­ma­ło.

– Wy­star­czy, wy­star­czy… Pisz sześć­dzie­siąt, to zu­peł­nie do­sta­tecz­nie.

– Wolę te­raz po­li­czyć wię­cej, ani­że­li po­źniej do­pła­cać… Zresz­tą mo­żesz oszczę­dzać… Co tu­taj za­osz­czę­dzisz, to do­ło­żysz w in­nem miej­scu.

– No, to już pisz sto – rze­kła zgo­dli­wie pani He­le­na. Pi­sał tedy pan De­zy­de­ry da­lej, wy­mie­nia­jąc od­no­śne licz­by przy kosz­tach pen­syi i szko­ły, służ­by, opa­łu, świa­tła, ap­te­ki, dok­to­ra itd. W koń­cu przy­cho­dzi­ło „ubra­nie” z kwo­tą czte­rech­sct ru­bli i „przy­jem­no­ści,” na któ­re pan Ra­toń­ski chciał tyl­ko sto ru­bli prze­zna­czyć.

Już za­raz pierw­sza z tych po­zy­cyj wy­wo­ła­ła go­rą­cy opór ze stro­ny pani He­le­ny. Czte­ry­sta ru­bli, cóż zno­wu? Na wsi mo­gła za sto ru­bli kwar­tal­nie ubrać sie­bie i dzie­ci, ale w War­sza­wie! Prze­cież Ko­zia musi mieć kil­ka po­rząd­nych su­kie­nek, boby ją wy­śmie­wa­ły ko­le­żan­ki. Jan­ka tak­że nie­po­dob­na wy­sy­łać do Sa­skie­go ogro­du w ubran­kach prze­ro­bi-, nych ze star­sze­go bra­ta, w spło­wia­łycb, po­dar­tych szpen­cer-kach. Pan De­zy­de­ry bro­nił się jak mogł, lecz zo­stał „prze gło­so­wa­ny”; mu­siał bie­da­czy­sko do­rzu­cić jesz­cze pięć­dzie­siąt ru­bli – „na ubra­nie.”

Ru­bry­ka „przy­jem­no­ści” wy­wo­ła­ła za­eięt­szą wal­kę.

– Sto ru­bli na cały rok dla mnie i dla dzie­ci – za­wo­ła­ła. – Ty drwisz chy­ba, Dez­iu.

– Jak­to?… Za­ma­ło?

– On pyta jesz­cze… Chciał­że­byś mnie za­grze­bać w domu?… Mia­laż­bym nie pójść nig­dy do te­atru, ani na kon­cert, ani na od­czyt, ani na­wet do zoo­lo­gicz­ne­go ogro­du?

– Owszem, owszem!… Chcę, abyś mia­ła od cza­su do cza­su roz­ryw­kę.

– O mnie tu nie cho­dzi – od­par­ła z re­zy­gna­cyą pani He­le­na. – Ja idę jak­by na służ­bę!… Ale dzie­ci na­sze zdzi­cze­ją!… Ró­zia za kil­ka lat bę­dzie już do­ro­słą pa­nien­ką.. Prze­cież nie ze­chcesz, by się lu­dzie z niej śmia­li, że jest gą­ską, że nie­oby­ta…

– Ależ moja Hel­ciu dro­ga – tłó­ma­czył pan De­zy­de­ry. – Wszak­że się prze­no­sisz do mia­sta dla edu­ka­cyi dzie­ci… Wąt­pię, czy bę­dziesz mia­ła czas na­wet cho­dzić cią­gle na wi­do­wi­ska… Kie­dy-nie­kie­dy, w nie­dzie­lę… w świę­to..

– Tak, tak – za­wo­ła­ła skwa­pli­wie. – Wi­dzę, do cze­go zmie­rzasz… Ja ci oszczę­dzę przy­najm­niej pięć­set ru­bli rocz­nie na sa­mych kosz­tach na­uczy­cie­li, a ty mnie chcesz za­mu­ro­wać.

– By­najm­niej!… Owszem, chcę, byś uży­wa­ła przy­jem­no­ści.

– I na to wy­zna­czasz mi sto ru­bli na cały rok.

– Przed chwi­lą mó­wi­łaś, że oszczę­dzisz czter­dzie­ści ru­bli mie­sięcz­nie na sa­mem ży­ciu… Za­da­łaś sześć­dzie­się­ciu ru­bli, wy­zna­czy­łem ci sto.

– Na ży­ciu oszczę­dzę z pew­no­ścią… Sani dom mnie nie może kosz­to­wać wię­cej, niż sześć­dzie­siąt ru­bli… Ale nie moge by­wać u lu­dzi, nie przyj­mu­jąc ich u sie­bie… To osob­na ru­bry­ka, któ­rą po­kry­ję z tego co oszczę­dzę… Zresz­tą je­że­li mi ża­łu­jesz tych nędz­nych kil­ku zło­tych na roz­ryw­kę – do­da­ła z go­ry­czą, – to wy­kreśl cał­kiem tę po­zy­cyę… Ja nie nie po­trze­bu­ję… Będę słu­gą… Za­mu­ru­ję się w domu.. Nie­chaj dzie­ci dzi­cze­ją… Do­brze, do­brze – wo­ła­ła nie­mal ze łza­mi.

– Ależ moja Hel­ciu – rze­ki pan De­zy­de­ry, ści­ska­jąc pulch­ną rącz­kę swej żony. – Wszak wiesz, te ci ni­cze­go nie ża­łu­ję… Tyl­ko wi­dzisz, moja dro­ga, za­po­mi­nasz o tem, że nie je­ste­śmy ma­gna­ta­mi… Ra­tów, do­bry ma­ją­tek, to praw­da, cho­ciaż w ze­szłym roku mu­sia­łem z po­wo­du nie­uro­dza­ju do­ło­żyć.

– Mó­wi­łeś sam, że w tym roku za­po­wia­da się uro­dzaj świet­ny.

– Praw­da, praw­da, ale są cię­ża­ry… Jest To­wa­rzy­stwo…

– Eh, To­wa­rzy­stwo, to nie dlug.

– Do­bra je­steś: nie dług!… Moie gor­szy, niż każ­dy inny; sko­ro chy­bisz ter­mi­nu, wnet się bio­rą do li­cy­ta­cyę… Ot i te­raz – do­dał z wes­tchnie­niem – rata gru­du­io­wa jesz­cze nie­za­pła­co­na, a trzy­na­sty czerw­ca za pa­sem… Sam nie wiem, co po­cznę…

– Prze­cież sprze­da­łeś Po­pioł­ko­wi ko­lo­nię na So­snów­ce… miał ci na pierw­sze­go maja przy­nieść ty­siąc ru­bli.

– Miał przy­nieść, je­że­li hi­po­te­ka bę­dzie roz­dzie­lo­ną.. Tym­cza­sem se­gre­ga­cyi z To­wa­rzy­stwa jesz­cze nie ma.

– Jak­to?… Wszak po­da­łeś jesz­cze przed Bo­żem Na­ro­dze­niem… Toż to już upły­nę­ło czte­ry mie­sią­ce od tego cza­su.

Pan De­zy­de­ry mach­nął ręką.

– Oni po­tra­fią trzy­mać i czte­ry lata – rzekł z go­ry­czą.

– Nie, ja cie­bie nie ro­zu­miem, mój Dez­iu – za­wo­ła­ła.

– Cze­muż nie pi­szesz do pana Ata­na­ze­go?

– Pi­sa­łem, pi­sa­łem dwa razy… Od­po­wie­dział, że jesz­cze nic ma pa­pie­rów z Dy­rek­cyi szcze­gó­ło­wej.

– To pisz do pre­ze­sa.

– Pi­sa­łem.

– No i cóż?

– Doj­dziesz tam z nimi koń­ca – od­parł za­kło­po­ta­ny.

– Krę­cą i kwi­ta… Żeby przy­najm­niej ulgę przy­zna­li, roz­ło­ży­li na ja­kie dwa­na­ście pół­ro­czy!… Ale gdzie­tam! Od­mó­wi­li, jak­by ja­kie­mu ży­do­wi.

– Od­mó­wi­li? – za­wo­ła­ła, marsz­cząc brew­kę. – Z ja­kiej ra­cyi?… Sad­kow­ski do­stał, Ra­dli­kow­ski do­stał, na­wet taki Pie­tru­szew­ski… Cóż to, czy ty gor­szy je­steś od nich?

– To też na imie­ni­nach w Sro­do­wie na­pa­dłem na pana Ata­na­ze­go – od­parł pan De­zy­de­ry, któ­re­go wi­docz­nie draż­ni­ła ta roz­mo­wa.

– No i cóż? – prze­rwa­ła mu skwa­pli­wie.

– At, jak zwy­kle!… Wy­krę­cał się, tłó­ma­czył, że mimo naj­szczer­szej chę­ci nic zro­bić nie mo­gli, bo po­czci­wy Pio­truś na­pi­sał taki pro­to­kół, że sam dy­abeł nic z nie­go nie doj­dzie.

– A wi­dzisz, a wi­dzisz!…. Nie mó­wi­łam ci, że z tego Pio­tru­sia taki de­le­gat, jak ze mnie ba­let­ni­ca… Prze­cież go znam tyle lat… Jak list na­pi­sze, to le­d­wie zro­zu­miesz o co idzie, a cóż do­pie­ro re­fe­rat!… Nie, upar­łeś się ko­niecz­nie, by go zro­bić de­le­ga­tem… Jeź­dzi­łeś, pro­si­łeś, pi­sa­łeś tak dłu­go, aż wresz­cie do­stał no­mi­na­cyę na na­szą bie­dę.

– Praw­da, praw­da!… Ale cóż?… Prze­cież to ku­zyn! bie­dak ma sze­ścio­ro dzie­ci… My­śla­łem, niech so­bie od cza­su do cza­su zła­pie kil­ka­dzie­siąt ru­bel­ków. Ale to jesz­cze nie ra­cya!… Prze­cież tra­cić nie po­wi­nie­nem z jego po­wo­du – doda), chmu­rząc ogo­rza­łe czo­ło.

Pani He­le­na spoj­rza­ła na nie­go trwoż­li­wie. Edu­ka­cya dzie­ci, wy­jazd do War­sza­wy, po­zby­cie się go­spo­dar­skich kło­po­tów, przy­jem­no­ści ży­cia w mie­ście, wszyst­kie te pięk­ne ro­je­nia, któ­re pie­ści­ła przed chwi­lą, roz­wie­wa­ły się obec­nie pod wpły­wem słów jej męża.

– Cóż bę­dzie te­raz? – spy­ta­ła.

– Czy ja wiem – od­parł smut­nym gło­sem pan De­zy­de­ry.

id

I jemu tak­że uśmie­chał się pro­jekt żony, któ­ry miał go uwol­nić od cią­głych kło­po­tów z na­uczy­cie­la­mi. Przy­gnę­bia­ła go myśl o trud­no­ściach, ja­kie wy­ko­na­niu tych za­mia­rów sto­ją na prze­szko­dzie.

– Po­da­łem ape­la­cyę do ko­mi­te­tu – rzekł po dłuższw­j1 pau­zie, – Po­wia­da­ją, że oni tam ła­skaw­si na nas. Tym­cza­sem trze­ba bę­dzie rate za­pła­cić; in­nej rady nie­ma!…. Po­ży­czę u żyda; szel­ma weź­mie pew­nie z ja­kie dwa pro­cent na mie­siąc.

– A wiesz co – za­wo­ła­ła uno­sząc się, – to ład­ne do­bro­dziej­stwo to wa­sze To­wa­rzy­stwo!… Ślicz­na po­moc dla zie­mian, ślicz­na ulga!… Ale do­brze wam tak!… Sami je­ste­ście so­bie win­ni, sami!… Nie umie­cie się bro­nić; drwią z was po­pro­stu ci wasi rad­co­wie!

To rze­kł­szy, ze­rwa­ła się z fo­te­lu i wło­żyw­szy ręce w kie­sze­nie szla­frocz­ka, za­czę­ła szyb­kim kro­kiem cbo­dzić po po­ko­ju.

Pan De­zy­de­ry jął tłó­ma­czyć żo­nie, że za­kład fi­nan­so­wy w ro­dza­ju To­wa­rzy­stwa, nie może być do­bro­czyn­ną in-sty­tu­cyą, że wią­żą go obo­wiąz­ki wzglę­dem po­sia­da­czy li­stów za­staw­nych, któ­rych in­te­re­sa sto­ją czę­sto­kroć w sprzecz­no­ści z in­te­re­sa­mi ziem­skich wła­ści­cie­li, że rad­co­wie, cho­ciaż­by na­wet naj­przy­chyl­niej­si, trzy­mać się mu­szą obo­wią­zu­ją­cej usta­wy itd.

Ale to co mó­wił, mó­wił usta­mi tyl­ko. W głę­bi du­szy, gdzieś na sa­mem dnie umy­słu, tam, gdzie się za­wią­zu­ją pierw­sze za­rod­ki na­szych uczuć i my­śli, kieł­ko­wał ja­kiś roz­czyn, psu­ją­cy trzeź­wość jego po­glą­dów. Szedł od pani He­le­ny ner­wo­wy prąd za­raź­li­wy, na­peł­nia­ją­cy go nie­chę­cią ku wła­dzom To­wa­rzy­stwa, nie­chę­cią, kto­rą na­próż­no po­ko­nać si­li­ło się ro­zu­mo­wa­nie.

W isto­cie cóż win­ne były te wła­dze, że po­czci­wy ku­zyn Pio­truś na­pi­sał tak ba­ła­mut­ny pro­to­kół, iż się w nim sen­su nie moż­na było do­ma­cać. Roz­miar klę­ski nie upo­waż­niał znów tak da­le­ce do bez­wa­run­ko­we­go wy­ma­ga­nia ulgi. Grad prze­szedł po kil­ku po­lach wrcze­sną wio­sną, lecz zbo­że pod­nio­sło się zno­wu i uro­dzaj nie był tak li­chym. Ot, pró­bo­wa­ło się wy­tar­go­wać ulgę z tego po­wo­du. Pio­truś prze­sa­dził ob­raz znisz­cze­nia, któ­re­go udo­wod­nić było nie­po­do­bień­stwem. Nic dziw­ne­go, że w War­sza­wie ulgi przy­znać mu u ie chcia­no.

Bar­dziej panu De­zy­de­re­mu cię­ży­ła ua ser­cu nie­prze­pro­wa­dzo­na do­tych­czas se­gre­ga­eya. Lecz i tu­taj mu­siał so­bie część winy przy­pi­sać, nie przed­ło­żyw­szy dość wcze­śnie Żą­da­nych przez bió­ro To­wa­rzy­stwa do­ku­men­tów.

Wszyst­ko to przy­zna­wał pan De­zy­de­ry, ale pod wpły­wem pani He­le­ny gra­ły jego ner­wy i za­pa­lał go prze­ciw­ko To­wa­rzy­stwu ów gniew czy­sto ko­bie­cy, ogar­nia­ją­cy za­zwy­czaj nie­wia­sty, gdy się im uko­cha­na mrzon­ka z rąk wy­śli­znie, a bę­dą­cy śle­pym na oczy­wi­stość, a głu­chym na wszel­kie ro­zu­mo­wa­nia.

Więc tez unie­win­nia­jąc usta­mi wła­dze To­wa­rzy­stwa z wy­żej przy­to­czo­nych za­rzu­tów, do­da­wał w du­chu „a prze­cię…” Owe­go „prze­cię” nie był do­tych­czas jesz­cze w sta­nie do­kład­nie okre­ślić; mimo to stresz­czał; on w nim cały żal swój za to, iż wszyst­ko nie idzie tak gład­ko, jak­by tego pra­gnął go­rą­co. Owo „prze­cie” ozna­cza­ło w jego my­śli, iż To­wa­rzy­stwo mo­gło­by dla nie­go było zro­bić „coś,” cze­go nie zro­bi­ło, a coby go było uwol­ni­ło od kło­po­tów z ko­re­pe­ty­to­ra­mi, gu­wer­nant­ka­mi i bo­na­mi, i od wie­ku­istych awan­tur, któ­re go zno­wu te­raz cze­ka­ły. Pani He­le­na do­le­wa­ła oli­wy do tego za­rze­wia, i wia­do­me „a prze­cie” wzra­sta­ło w umy­śle pana De­zy­de­re­go do ol­brzy­mich roz­mia­rów.

– To­bie każ­dy wy­tló­ma­czy wszyst­ko, co mu się żyw­nie po­do­ba – mó­wi­ła roz­go­rącz­ko­wa­na. – Ale ja ci, mój Dez­iu, po­wia­dam, że wszyst­kie­mu win­no To­wa­rzy­stwo. Prze­śla­du­ją nas cią­gle.. Ty za­wsze u nich naj­gor­szy… Pa­mię­tasz, jak przed pię­ciu laty ob­cię­li ci po­życz­kę?… A ile­to kło­po­tu było, nim zwol­ni­li tę włó­kę, coś ją sprze­dał Pa­ja­kow­skie­mu?…. A z od­bio­rem zde­po­no­wa­nych li­stów po ojcu?… Prze­cież to była rzecz ja­sna, że spa­dak nam się na­le­ży, i że nam go wy­dać po­win­ni!… Nie, trzy­ma­li go, ma­ru­dzi­li bez koń­ca, twier­dząc, że sąd jesz­cze spad­ku nie przy­znał… A to wszyst­ko tyl­ko dla­te­go, że o cie­bie cho­dzi­ło.

Pan De­zy­de­ry schmu­rzył brew groź­nie i sap­nął, jak miech ko­wal­ski.

– Nie, Dez­iu – cią­gnę­ła da­lej pani He­le­na. – To już nie do znie­sie­nia!… Po­wi­nie­neś im zęby po­ka­zać, po­wi­nie­neś ich prze­ko­nać, że coś zna­czysz prze­cię!… Pa­mię­tasz, ile ci ro­bi­li trud­no­ści z umiesz­cze­niem Hen­ry­sia w bió­rze dy­rek­cyi?… Gdy­by się cie­bie bali, by­ło­by ci to po­szło jak z płat­ka… A li­cy­ta­cya Kro­cet­kie­wi­czów?… A suma po ciot­ce ua Bid­ko­wi­cach?… Kto temu wi­nien, że prze­pa­dła?… To­wa­rzy­stwo!

– Praw­da, praw­da – od­parł chmur­nie pan De­zy­de­ry. – Wszak mo­gło do­zór za­pro­wa­dzić w porę i nie do­pu­ścić de­wa­sta­cyi ma­jąt­ku, na któ­rym było dwa­dzie­ścia ty­się­cy złp… na­szych dzie­ci.

– A wi­dzisz Dez­iu, a wi­dzisz – za­wo­ła­ła. – Po­wi­nie­neś na wy­bo­rach wy­stą­pić prze­ciw temu panu Ata­na­ze mu… Ci wasi rad­co­wie gra­ją tyl­ko w win­ta w re­sur­sie, cho­dzą po wie­czo­rach, te­atrach, a o was się trosz­czą tyle, ile ja się trosz­czę o ze­szło­rocz­ny śnieg… A jak przyj­dą wy­bo­ry, jak­to się każ­dy z nich ukła­da, jak pięk­nie mówi, phiii… Po­wi­nie­neś icłi zde­ma­sko­wać… po­wi­nie­neś im po­ka­zać, że z tobą nie moż­na za­dzie­rać… Niech wi­dzą, co to zna­czy mieć w to­bie nie­przy­ja­cie­la.

– Oz pew­no­ścią, że im tym ra­zem zęby po­ka­żę – mruk­nął pan De­zy­de­ry.

– Po­wi­nie­neś Dez­iu, po­wi­nie­neś – za­wo­ła­ła. – To oby­wa­tel­ski obo­wią­zek, to służ­ba pu­blicz­na!… I mo­żesz ua to li­czyć, że wszy­scy sta­ną po two­jej stro­nie… Cóż­to, czy oni mało lu­dziom za­la­li sa­dła za skó­rę… Ho, ho, wszy­scy się na nich skar­żą… Nie bój się, bę­dziesz miał po­par­cie.

I za­pa­la­jąc się co­raz bar­dziej, cho­dzi­ła szyb­kim kro­kiem po po­ko­ju. Wi­dzia­ła w my­śli ob­raz wal­ki wy­bor­czej, w któ­rej Dez­io od­gry­wał rolę sztur­mu­ją­ce­go nie­bo Ty­ta­na. Wi­dzia­ła try­umf swej ze­msty, paua Ata­na­ze­go, któ­ry te­raz w jej oczach był uoso­bie­niem wszyst­kie­go złe­go, oba­lo­nym, i sto­sow­nie do ob­ra­zów prze­su­wa­ją­cych się jej przed oczy­ma, chmu­rzy­ło się jej bla­de lico, lub też roz­ja­śnia­ło za­do­wo­le­niem ja­kiejś głę­bo­ko od­czu­tej a zwy­cię­skiej nie­na­wi­ści.

Na­gle przy­sta­nę­ła, za­trzy­mu­jąc się przy sto­li­ku, przy któ­rym sie­dział jej mąż, i wpa­tru­jąc się w twarz jego za­sę­pio­ną. Lico jej wy­po­go­dzi­ło się i przy­bra­ło wy­raz dziw­nie we­so­ły, Oko­ło ust za­igrał ów słod­ki uśmiech, któ­rym przed laty kil­ku­na­stu pod­bi­ła ser­ce pana De­zy­de­re­go; oczy za­mi­go­ta­ły mło­do­cia­na fi­glar­no­ścią. Przy­mi­la­jąc się wdzięcz­nie, usia­dła lek­ka jak mo­tyl na ko­la­nach męża, ob­ję­ła czer­wo­ny jego gru­by, opa­lo­ny kark ra­mie­niem, i głasz­cząc go drob­ną ręką po nie­ogo­lo­nej twa­rzy.

– Bo… osta­tecz­nie – rze­kła gło­sem, któ­ry w gar­dle jej zda­wał się za­sty­gać – dla­cze­go­byś ty, mój Dez­iu, nie miał się po­dać… na rad­cę To­wa­rzy­stwa?

Pan De­zy­de­ry spoj­rzał na żonę sze­ro­ko roz­war­te­mi oczy­ma. Był jak ten, któ­ry­by na­gle uj­rzał że­la­zne­go wil­ka. Sło­wa pani He­le­ny brzmia­ły wy­raź­nie w jego uszach; mimo to zda­wa­ło mu się w pierw­szej chwi­li, że go słuch omy­lił. Nie mo­gło mu się to w gło­wie po­mie­ścić, ja­kim spo­so­bem dzi­siej­sza roz­mo­wa zdol­na była taką spra­wę po­ru­szyć. Wszak­że tu cho­dzi­ło o wy­cho­wa­nie dzie­ci, a nie o żad­ne rad­co­stwo.

Nie­spo­dzian­ka ta mia­ła jesz­cze ten sku­tek, iż w umy­śle jego wy­wo­ła­ła pew­ną re­ak­cyę. Przed chwi­lą go­rzał jesz­cze nie­chę­cią prze­ciw To­wa­rzy­stwu i go­tów był już wszyst­ko dla do­go­dze­nia ze­mście swej po­ru­szyć; te­raz ochłódł i pod wpły­wem pew­nych wła­ści­wo­ści swe­go cha­rak­te­ru, rad by od­stą­pił od nie­daw­ne­go za­mia­ru, byle tyl­ko nie być zmu­szo­nym do czy­nu, wy­ma­ga­ją­ce­go pew­ne­go wy­sił­ku ener­gii.

Za­pra­co­wa­ny na wsi, nie ma­rzył nig­dy o ho­no­rach oby­wa­tel­skich. Tłó­ma­cząc się bra­kiem cza­su i go­spo­dar­skie­mi za­ję­cia­mi, wy­ma­wiał się sta­le od wszel­kich urzę­dów. Na­wet pro­po­no­wa­nej mu god­no­ści de­le­ga­ta tak­so­we­go i wy­bo­ru na peł­no­moc­ni­ka gmin­ne­go nie chciał przy­jąć, wy­ma­wia­jąc się, iż do­zór ko­ściel­ny zaj­mu­je mu zbyt wie­le cza­su i cię­ży mu nie­zmier­nie. Był­to czło­wiek, wy­ra­ża­jąc się grzecz­nie, lu­bią­cy przedew­szyst­kiem spo­kój, i to, co na­zy­wał nie­za­leż­no­ścią. Więc też wy­da­ła mu się myśl żony zra­zu nie­do­rzecz­nym wy­bry­kiem.

– Ja rad­cą? – za­wo­łał zdzi­wio­ny. – A mnie poco kłaść zdro­wą gło­wę pod ewan­ge­lię… Naj­pierw nie mam cza­su, a po­wtó­re, nie znam się na­tem… Nie prze­cho­dzi­łem przez Dy­rek­cyę szcze­gó­ło­wą, na­wet de­le­ga­tem tak­so­wym nie by­łem – tłó­ma­czył pani He­le­nie.

Ale dum­na ze swe­go pro­jek­tu pani Ra­toń­ska, nie chcia­ła dać za wy­gra­ną. -,

– Wiel­kie rze­czy, wiel­kie rze­czy! – od­par­ła skwa­pli­wie. – Ści­śle bio­rąc, Die by­łeś a by­łeś… De­le­ga­to­stwo pro­po­no­wa­li ci kil­ka razy… A nie pa­mię­tasz to, jak na ostat­nich wy­bo­rach chcie­li cię gwał­tem wy­brać do Dy­rek­cyi szcze­gó­ło­wej… To tak­sa­mo, jak­by cię wy­bra­li.

– Mó­wi­łem ci, że się na­tem nie znam – bro­nił się pan De­zy­de­ry.

– Eh, eh, eh!… Nie­znasz!… Cóż­to, czy nie je­steś oby­wa­te­lem ziem­skim, czyż nie je­steś rol­ni­kiem, czy nie wiesz może, cze­go szlach­cie po­trze­ba, czy nie znasz jej bie­dy?

– Tak to się mówi – od­parł pan Ra­toń­ski. – Ale prze­cież wła­dze To­wa­rzy­stwa, to nie do­zór ko­ściel­ny… Trze­ba mieć wpra­wę, do­świad­cze­nie, ru­ty­nę!… Taka wiel­ka ka­nee-la­rya, tylu urzęd­ni­ków!… Gdzież­bym ja so­bie dał radę!

– Ty za­wsze sie­bie sta­wiasz tak niz­ko, tak się od wszyst­kie­go usu­wasz, że osta­tecz­nie i cie­bie wszy­scy lek­ce­wa­żą… Cóż­to, czy ty z in­nej gli­ny je­steś ule­pio­ny, jak pan Hi­po­lit, jak pan Ata­na­zy, jak sta­ry Beł­dzic­ki wresz­cie… Czy to może jacy ge­niu­sze?

– Za­pew­ne, za­pew­ne!… Ale wi­dzisz, moja dusz­ko, oni są już rad­ca­mi od kil­ku­na­stu lat… Zęby zje­dli na tym chle­bie.

– To i ty zjesz z cza­sem! – prze­rwa­ła mu skwa­pli­wie.

Pani He­le­na czy­ta­ła nie­daw­no ukrad­kiem przy­sła­ny jej przez pew­ną gor­li­wą zwo­len­nicz­kę po­stę­po­wych pism, ja­kiś ar­ty­kuł bar­dzo ja­skra­wy. Jęła więc mę­żo­wi tłó­ma­czyć, że trze­ba ko­niecz­nie usu­wać z To­wa­rzy­stwa sta­rych a wpro­wa­dzać no­wych łu­dzi, że w na­tu­rze wiecz­nie dzie­je się to­sa­mo, że każ­de cia­ło uledz musi nie­odzow­ne­mu roz­kła­do­wi, sko­ro go świe­że nie za­si­la­ją soki.

Pan De­zy­de­ry słu­chał tych słów, któ­re mu w gło­wie hu­cza­ły niby wi­cher. W głę­bi du­szy przy­zna­wał słusz­ność swej po­ło­wi­cy. Nie­chęć ku To­wa­rzy­stwu opa­no­wa­ła go już była, przy­głu­sza­jąc wro­dzo­ną gnu­śność i za­mi­ło­wa­nie do tego, co na­zy­wał spo­ko­jem i nie­za­leż­no­ścią. Go­tów był już we wła­snej oso­bie wy­stą­pić do wal­ki, lecz w sta­now­czej chwi­li ogar­nął go lęk; zda­wa­ło mu się pra­wie nie­uczci­wo­ścią sta­wiać się wro­go prze­ciw ta­kie­mu czło­wie­ko­wi, jak pan Ata­na­zy, któ­re­go po­ży­tecz­nej dla ogó­łu dzia­łal­no­ści nie mogł po­mi­mo ca­łej swej nie­chę­ci za­prze­czyć.

– Jak­to? – za­wo­ła­ła go­rącz­ko­wo pani He­le­na, sta­ra­jąc się uśpić te jego skru­pu­ły. – Ty py­tasz jesz­cze, co mu mam do za­rzu­ce­nia?… Chy­ba wszyst­ko!… Naj­pierw jest już rad­cą dwa­dzie­ścia lat… Do­syć się na­urzę­do­wał, niech in­nym pola ustą­pi… Po­wtó­re, co on tam wła­ści­wie ca­łe­mi mie­sią­ca­mi w tej War­sza­wie robi?… Sie­dzi jak ka­mień w bió­rze i ba­zgrze, ale czy pil­nu­je wa­szych in­te­re­sów, czy twe­go choć jed­ne­go do­pil­no­wał?… Zresz­tą nie to­bie jed­ne­mu do­ku­czył ten wiel­ki pan Ata­na­zy… Wszy­scy mają go już po uszy; wszy­scy na­rze­ka­ją, że nie­uży­ty, że ry­go­ry­sta, że szorst­ki, że taki… no jak­że się to na­zy­wa?…

– Fi­ska­li­sta!… – pod­po­wie­dział pan De­zy­de­ry.

– Ano tak!… Po­dob­no, że iw War­sza­wie w Dy­rek­cyi na nie­go na­rze­ka­ją… Sam Fre­dek to mó­wił; on prze­cież wie, bo to tak­że rad­ca.

I jęła go zno­wu łech­tać i draż­nić swym ner­wow­rym gło­sem, pod­no­sząc wszyst­kie za­sły­sza­ne prze­ciw­ko panu Ata­na­ze­mu za­rzu­ty. By­ły­to drob­ne po­wia­to­we plot­ki, hi­sto­ryę mało zna­czą­cych uraz, któ­rych się do­pu­ścił pan Ata­na­zy, ob­ra­ziw­szy drob­ne ja­kieś am­bi­cyj­ki, po­mi­nąw­szy wzglę­dy pro­win-cy­onal­nej ety­kie­ty, lub też nie usza­no­waw­szy na­le­ży­cie to­wa­rzy­skiej hie­rar­chii – wszyst­ko to we­dle wi­dze­nia tych osób, któ­re się czu­ły do­tknię­te.

Ale pana De­zy­de­re­go wstrzą­sał już prąd ner­wo­wy, idą­cy od jego po­ło­wi­cy. Nie­daw­na trzeź­wość jego mierz­chła i wszyst­kie te małe plo­tecz­ki i nie­chę­ci wsią­ka­ły w nie­go, ro­sły i przy­bie­ra­ły po­stać cięż­kich za­rzu­tów. Mimo to opo­no­wał jesz­cze jak zwy­kle usta­mi, przy­chy­la­jąc się już w du­chu do po­glą­dów „par­la­men­tar­nej więk­szo­ści,” któ­ra wy­czer­paw­szy wszyst­kie ar­gu­men­ta, chwy­ci­ła się naj­sku­tecz­niej­sze­go i ze łza­mi w oczach jęła po­wta­rzać:

– Nie, to wszyst­ko wy­mów­ki… Ty nie chcesz zo­stać rad­cą dla­te­go, że po­pro­stu nie ko­chasz mnie ani dzie­ci…

Nie chcesz nic dla nas zro­bić, bo nas nie ko­chasz… Ob, oh, oh! nie ko­chasz!

– Ja was nie ko­cham – za­wo­łał pan De­zy­de­ry. – Ależ moja Hel­ciu, moja zło­ta, moja naj­mil­sza, uspo­kój się… Nie płacz!…. Ja­bym dla was wszyst­ko po­świę­cił… Ja­kiż zwią­zek może mieć rad­co­stwo z mi­ło­ścią dla was?'.. Opa­mię­taj się!… Hel­ciu!… He­lu­niu!…

– Jaki zwią­zek?… I ty py­tasz jesz­cze?… Prze­cież bę­dąc rad­cą, sie­dział­byś z nami w War­sza­wie… A przy­tem owe dwie­ście ru­bli na mie­siąc, jak­by się to nam przy­da­ło!… Z cza­sem mógł­byś się wpra­wić, brać za­stęp­stwa, urzę­do­wać ośm, dzie­sięć mie­się­cy… I oto mie­li­by­śmy ty­siąc sześć­set, dwa ty­sią­ce ru­bli rocz­nie, pra­wie całe na­sze utrzy­ma­nie, wszyst­kie kosz­ta edu­ka­cyi dzie­ci.

Pan De­zy­de­ry znów spoj­rzał na żonę sze­ro­ko roz­war­te­mi oczy­ma. Nie za­sta­na­wiał się do­tych­czas nad tą stro­ną jej pro­po­zy­cyi. Za­po­mniał, iż obok ho­no­ro­we­go ty­tu­łu i za­szczy­tu, rad­co­stwo daje tak­że pew­ne ma­te­ry­al­ne ko­rzy­ści.

– Tak, tak – po­my­ślał. – Cóż­by to szko­dzi­ło przy­spo­rzyć so­bie kil­ka­set ru­bli rocz­nie… Ba­tów pusz­czę szwa­gro­wi w dzier­ża­wę, po­zbę­dę się go­spo­dar­skich kło­po­tów, osię­dę w War­sza­wie, po­za­wią­zu­ję sto­sun­ki, któ­re się bar­dzo przy­da­dzą za parę lat, gdy Bo­zia do­ro­śnie… Przy­da się wte­dy i ten ty­tu­lik… Za­wsze co pan rad­ca To­wa­rzy­stwa Kre­dy­to­we­go Ziem­skie­go, to nie ja­kiś tam po­spo­li­ty szlach­cic… In­a­czej pa­trzą w sto­li­cy na ta­kie­go wy­brań­ca! – Nie znam usta­wy, ni prze­pi­sów – my­ślał da­lej. – To i cóż z tego; wiel­kie rze­czy!… Toć je z cza­sem po­znam prze­cie… Nie świę­ci garn ki le­pią!… Hel­cia ma słusz­ność: nie trze­ba się dać post­po­no­wać… Czym­to ja gor­szy od in­nych? Ta­ki­sam zie­mia­nin, jak tam­ci! Al­boż­to co złe­go cię­ży na mnie?… Czyż nie go­dzien je­stem za­ufa­nia współ­o­by­wa­te­li?… Cóż mogą mieć prze­ciw mnie?… Dla­cze­góź­by mnie wy­brać nie mie­li?

Tu­taj za­czę­ły mu się daw­ne oba­wy tłum­nie ci­snąć do gło­wy.

– A gdy­by nie wy­bra­li?… Wstyd był­by i kom­pro­mi-ta­cya!

Zwie­rzy! się z temi prze­wi­dy­wa­nia­mi pani He­le­nie. – Ależ dziec­ko je­steś, mój Dez­iu! – od­par­ła skwa­pli­wie. – Naj­pierw mo­żesz li­czyć na cala two­ją i moją ro­dzi­nę… Ju­liusz, Pio­truś, Wła­dy­sław, Ka­rol, Je­rzy, to pięć gło­sów.. Stryj Hen­ryk i wuj Hi­la­ry, to siedm. Jur­sza ośm… Te­raz cze­kaj: Mo­ra­wiec­cy chy­ba pra­wie wszy­scy; prze­cież Sta­ni­sław, to twój przy­ja­ciel… Mamy więc swo­ich wła­snych dwa­na­ście gło­sów. A te­raz…

I li­czy­ła da­lej, przy­po­mi­na­jąc, że pana Eu­sta­che­go ra­to­wa­li pod­czas po­ża­ru, a panu Au­gu­sto­wi po­ży­czy­li zbo­ża na siew, że Po­de­mskie­mu wy­swa­ta­li cór­kę, a Do­brze­niec­kie­mu na­strę­czy­li do­bre­go rządz­cę itd. itd. O tych wszyst­kich nie wąt­pi­ła ani na chwi­lę, że da­dzą mę­żo­wi swe gło­sy, in­a­czej by­li­by to lu­dzie bez czci, wia­ry i su­mie­nia.

– Masz tedy dwa­dzie­ścia ośm gło­sów pew­nych – rze­kła skoń­czyw­szy ob­ra­chu­nek. – A co do resz­ty, to się po­sta­ra­my… Zo­ba­czysz, po­tra­fię i ja się po­krę­cić… Roz­wi­nę agi­ta­cyę… Jesz­cze dziś po­ja­dę do pre­ze­so­wej; wszak wiesz, jak ona pana Ata­na­ze­go nie­na­wi­dzi… O ho, ho, nie za­po­mnia­łam ja mu tej hi­sto­ryi na balu w Ra­dło­wie, pa­mię­tasz… Czy to tak się robi?… Czy pro­wa­dząc mę­żat­kę, i to kil­ku­na­sto­let­nią, do ko­la­cyi, sia­da się z nią przy dru­gim sto­le… Nie bój się Dez­iecz­ku, nie bój, weź­mie­my się z pre­ze­so­wą do nie­go… Bę­dziesz wi­dział, że wy­bór twój prze­pro­wa­dzi­my… Zresz­tą prze­cież i two­je za­słu­gi coś zna­czą.

To mó­wiąc, wy­szła szyb­ko z po­ko­ju. Po dro­dze dała lo­ka­jo­wi roz­kaz, by ka­zał za­przę­gać; po­czem po­spie­szy­ła do sy­pial­ni swo­jej, by się co­prę­dzej prze­brać na ową wi­zy­tę.

Il

Na ty­dzień przed owe­mi zaj­ścia­mi w Ra­to­wie, prze­cha­dzał się rad­ca Ata­na­zy Chro­niew­ski po Sa­skim ogro­dzie, nie prze­czu­wa­jąc wca­le, jaki za­mach na jego oso­bę w nie­da­le­kiej już przy­szło­ści go­to­wać bę­dzie drob­na rącz­ka pani He­le­ny.

Był­to prze­ślicz­ny po­ra­nek ma­jo­wy, je­den z tych, w któ­rych ta część War­sza­wy szcze­gól­niej­szym zwy­kła ja­śnieć uro­kiem. Słoń­ce świe­ci­ło na bez­chmur­nem nie­bie. Roz­śpie­wa­ne pta­sim świe­go­tem kwi­tły kasz­ta­ny, drze­wa stro­iły się świe­żem li­ściem; blask słoń­ca prze­dzie­ra­jąc się przez de­li­kat­ną ko­ron­kę klo­nów, lip i aka­cyj, roz­ście­lał swo­je zło­to na so­czy­stej dar­ni ga­zo­nów. Wrzaw­li­wa gro­ma­da dzie­ci ba­wi­ła się w na­peł­nio­nych gwa­rem ale­jach, ści­ga­jąc wy­stra­szo­ne­go żó­ra­wia i plą­cząc się prze­chod­niom po pod nogi.

Nie zwa­żał na to pan Ata­na­zy, tak jak nie zwra­cał uwa­gi na czę­ste ukło­ny licz­nych zna­jo­mych, przed któ­ry­mi ma­chi­nal­nie uchy­lał ka­pe­lu­sza, nie wie­dząc na­wet kogo po­zdra­wia. Zaj­mo­wa­ła go w tej chwi­li wy­łącz­nie roz­mo­wa z to­wa­rzy­szem, z któ­rym już trze­ci krąg do­ko­ła ogro­du od­by­wa!…

– A ja ci po­wta­rzam, mój dro­gi – mó­wił przy­sta­jąc chwi­lę rad­ca, – ani mi się śni Al­fre­da prze­pra­szać.

– Ale któż o prze­pro­sze­niu mówi – od­parł tam­ten.– Przy­znaj jed­nak, że two­je sło­wa moż­na dwu­znacz­nie tłó­ma­czyć.

– To niech je tłó­ma­czy… Wiel­ka hi­sto­rya… Ja nie mam so­bie nic do wy­rzu­ce­nia… Trze­ba było raz prze­cie dać na­ucz­kę temu je­go­mo­ści.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: