Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pan i szewc - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pan i szewc - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 258 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PAN I SZEWC.

Na Sta­rem mie­ście w War­sza­wie, w ka­mie­ni­cy z po­zo­ru sta­rej, dziś opusz­czo­nej i we­dle daw­ne­go zwy­cza­ju no­szą­cej na cze­le znak Ś. Jana, po któ­rym od­róż­nia­no ją od są­sied­nich do­mostw; chmur­ne­go dnia póź­nej je­sie­ni, gro­ma­dził się w po­dwó­rzu, ciem­nej bra­mie i do­ko­ła w uli­cy, lud za­cie­ka­wio­ny.

Co chwi­la przy­by­wa­li zwięk­sza­jąc kupę próż­nia­ków, to chłop­cy wy­sła­ni przez maj­strów na mia­sto, to ku­char­ki z ko­sza­mi na ręku, to ży­dow­stwo czy­ha­ją­ce na zysk tam na­wet, gdzie nie­ma do nie­go po­do­bień­stwa, to ha­ła­stra odar­ta, któ­ra nie wie­dząc co z sobą zro­bić i gdzie się po­dziać, rada była, że mia­ła po­wód czas ja­kiś tu po­stać w bło­cie pod ka­pią­cą ryn­wą, z roz­zia­wio­ną gębą, py­ta­jąc tych, któ­rzy ją po­py­cha­li i na­ci­ska­li: – Co to się sta­ło? co to ta­kie­go?

Nikt do­kład­nie o po­wo­dzie na­tło­ku nie wie­dział, ża­den krzyk nie za­po­wia­dał wal­ki, ża­den wi­dok nie tłu­ma­czył tego wez­bra­nia cie­ka­wo­ści. Ścisk tyl­ko we wro­tach więk­szy niż gdzie­in­dziej wska­zy­wał, że przed­miot cie­ka­wy znaj­do­wać się mu­siał we­wnątrz ka­mie­ni­cy. Ale i tam ci­cho było, i gwar tyl­ko tłu­mu chwy­ta­ło wy­tę­żo­ne ucho nowo przy­by­łych. Jed­ni po­wia­da­li so­bie po ci­chu, że w domu tym mąż za­bił żonę; dru­dzy, że żona za­bi­ła męża; inni, że mąż i żona po­tru­li swe dzie­ci; inni na­resz­cie, że schwy­ta­no zło­dzie­ja i t… p. Nic nie wie­dząc i nie­wie­le wi­dząc, cie­ka­wi przy­by­sze upar­cie na­ci­ska­li się przed ka­mie­ni­cą, ocze­ku­jąc sami nie zna­li cze­go, a ocze­ku­jąc z cier­pli­wo­ścią miej­skich próż­nia­ków, dla któ­rych spra­wą naj­pil­niej­szą, jest spra­wa cu­dza, coby ich nic ob­cho­dzić nie po­win­na.

– A co? py­tał gru­by rzeź­nik są­sia­da swe­go szew­ca w skó­rza­nym far­tu­chu – a co?

– A – po­cze­kaj­my no, to się cóś do­wie­my.

– Ale jak my­śli­cie, co też to być może?

– Albo ja wiem! pew­ni­kiem za­bój­stwo nowe. Bie­da że­śmy przy­szli tak póź­no, te­raz się ani do­ci­snąć, ani zo­ba­czyć, ani do­wie­dzieć.

– A po­pró­buj­myż no pa­nie bra­cie! idź­cie no tyl­ko za mną, do­bre mam łok­cie, będę kuk­sał, prze­drze­my się taki do bra­my.

To mó­wiąc rzeź­nik, po­czął na pra­wo i lewo tak ro­bić rę­ka­mi, tak du­sić i po­py­chać, że kil­ka kro­ków na przód się po­su­nął; a szewc, ko­rzy­sta­jąc z uczy­nio­nej próż­ni, po­pły­nął za nim. Pierw­szy od­zy­wał się do tłu­mu łok­cia­mi, dru­gi usta­mi, wo­ła­jąc: – Pusz­czaj­cie no mnie, bom tam po­trzeb­ny.

Nie bez wiel­kie­go mo­zo­łu do­bra­li się ja­koś do sa­mych wrót, któ­re po­mi­nąw­szy, w gęst­szym niż na uli­cy był ści­sku, uwieź­li. Rzeź­nik już na­wet rady dać so­bie nie mógł. Szewc przy­szedł mu w po­moc, od­zy­wa­jąc się co­raz gło­śniej, ośmie­lo­ny po­wo­dze­niem. – Co u li­cha! roz­stąp­cież się! mu­szę prze­cię przejść!

Ar­gu­ment ten le­piej po­mógł niż siła, i tłum uwie­rzyw­szy maj­stro­wi na sło­wo, tro­chę się roz­stą­pił; znów więc w po­cie czo­ła dwaj cie­kaw­si i nie­cier­pliw­si po­su­nę­li się ku drzwiom nie­wiel­kim, roz­twar­tym, wio­dą­cym jak się zda­wa­ło do li­chej iz­deb­ki, któ­rej jed­no małe kra­cia­ste okien­ko wy­cho­dzi­ło w uli­cę. Drzwi te oto­czo­ne były szczę­śli­we­mi co naj­pierw­si przy­bie­gł­szy, to naj­lep­sze wi­do­wi­ska miej­sce za­ję­li.

Wspo­ma­ga­jąc się na prze­mia­ny, szewc z rzeź­ni­kiem zbli­ży­li się do pro­gu, a tu bez wiel­kich ce­re­gie­lów usu­nąw­szy przy­tom­nych, sta­nę­li na­resz­cie u celu.

Iz­deb­ka, któ­rą uj­rze­li przed sobą, była ciem­na i pu­sta; w po­cząt­ku cięż­ko na­wet do mro­ku w niej pa­nu­ją­ce­go przy­wy­ka­ją­ce oczy, ro­ze­znać nie mo­gły, co w niej tak cie­ka­wość po­bu­dzać mo­gło. Aż na­resz­cie po chwi­li rzeź­nik i szewc ra­zem zo­ba­czy­li zbyt po­spo­li­tą nę­dzę, któ­rej wi­dok nie wart był może tylu sztur­chań­ców i tylu wy­krzy­ków.

W wil­got­nej skle­pio­nej ko­mór­ce, jed­no tyl­ko w bra­mę ma­ją­cej wyj­ście, jed­no szczu­płe wię­zie­nio­we kra­cia­ste okien­ko w gru­bym mu­rze głę­bo­ko wy­cio­sa­ne; na mo­krej i czar­nej pod­ło­dze po­trzę­sio­nej sło­mą, le­żał trup mło­dej jesz­cze ko­bie­ty, któ­ra w okrop­nem cier­pie­niu ży­cie skoń­czyć mu­sia­ła: Wy­prę­żo­ne ręce, skrzy­wio­na twarz przed­śmiert­ną bo­le­ścią, słu­pem sto­ją­ce oczy, któ­rych nie było komu za­mknąć, opo­wia­da­ły o tej strasz­li­wej go­dzi­nie, w któ­rej duch cia­ło bez­sil­ne opu­ścił. Znać było wiel­ką wal­kę du­szy, któ­ra mu­sia­ła opie­rać się cho­ro­bie i śmier­ci, nim ule­cia­ła z tej nę­dzy na świat lep­szy. Ła­two było od­gad­nąć, co tę ko­bie­tę trzy­ma­ło przy ży­ciu; bo tuż przy niej na po­sia­niu dwo­je ma­łych dzia­tek li­cho odzia­nych, bla­dych i wy­nędz­nia­łych, pła­cząc i ta­rza­jąc się, wo­ła­ły do umar­łej: – Mat­ko, mat­ko! wstań! wstań ma­tu­niu, chle­ba, daj nam chle­ba!

To dwój­ko bied­nych sie­rot zda­wa­ło się być jed­ne­go wie­ku, i twa­rze chło­piąt po­dob­ne jak dwie kro­ple wody, po­wia­da­ły, że ra­zem na świat przyjść mu­sia­ły. Szar­pa­li oni mat­kę bu­dząc ją i pła­cząc, nie­kie­dy po­glą­da­li na tłum sto­ją­cy we drzwiach ści­śnię­ty, jak­by ten ich prze­ra­żał; wzrok od­wra­ca­li z trwo­gą od pro­gu i wo­ła­li co­raz bar­dziej prze­ni­ka­ją­cym gło­sem: – Ma­tu­niu! ma­tu­niu!

Prze­czu­cie po­wia­da­ło sie­ro­tóm, że tłum ten był zwia­stu­nem ostat­nie­go i naj­więk­sze­go dla nich, a nie­po­ję­te­go im jesz­cze, nie­szczę­ścia.

Izba, w któ­rej się to dzia­ło, oka­zy­wa­ła naj­osta­tecz­niej­szą nę­dzę: nic w niej sprzę­tów, nic coby obie­cy­wa­ło chleb po­wsze­dni na­wet na ju­tro. Sło­ma, na któ­rej le­ża­ła nie­szczę­śli­wa mat­ka, była na­wpół prze­gni­ła; ubra­nie umar­łej w łach­ma­nach; dzie­ci le­piej tro­chę odzia­ne, ale i ich su­kien­ki ze szmat się skła­da­ły po­zszy­wa­nych tyl­ko dla ogrza­nia. W ką­cie na ła­wie drew­nia­nej wa­la­ły się: mi­ska czar­na i próż­na, gar­nek roz­bi­ty, dwie łyż­ki drew­nia­ne i nóż w pro­stej drew­nia­nej opra­wie, ja­kie­go po wsiach do kra­ja­nia chle­ba uży­wa­ją. Na ścia­nach po ćwie­kach wi­sia­ły po­dar­te szma­ty odzie­nia okry­te ku­rzem, rzu­co­ne na ćwiek z roz­pa­czą, bo już się na­wet na okry­cie nie przy­da­ły. U pie­ca daw­no zga­słe­go wa­lał się wy­grze­by­wa­ny po­piół, w któ­rym ani jed­ne­go nie było już wę­gla; łu­pi­ny kar­to­fli zgry­zio­ne do szczę­tu okry­wa­ły pod­ło­gę – w dzba­nie wody nie sta­ło, – le­żał wy­wró­co­ny i su­chy.

Bla­de twa­rze sie­rót nie­wie­le się róż­ni­ły od żół­te­go strasz­ne­go umar­łej ob­li­cza; wy­chu­dłe ich rą­czę­ta, zbru­ka­ne wło­sy, za­czer­wie­nio­ne od łez oczy, roz­po­wia­da­ły o okrop­nej prze­szło­ści. Sama jed­na, bez­sil­na, z dwój­giem dzie­ci, bied­na mat­ka umar­ła ze śmier­cią wal­cząc, bez kro­pli wody, bez ka­wał­ka chle­ba! Żad­ne z ma­łych chło­piąt do klam­ki na­wet do­stać nie mo­gło, żeby drzwi otwo­rzyć i o ra­tu­nek za­wo­łać.

Ja­każ to strasz­na, jak strasz­na śmierć tu być mu­sia­ła! Lecz wresz­cie wśród jęku dzie­ci sko­na­ła ubo­ga nie­wia­sta, a ja­kiś pro­myk na­dziei za­świ­tał moie u łoża śmier­ci; bo wy­prę­żo­na jej ręka trzy­ma­ła krzy­żyk mo­sięż­ny, wska­zu­jąc, że nie umar­ła bez na­dziei w Bogu.

Szewc i rzeź­nik w pro­gu sta­nąw­szy, po­pa­trzyw­szy, prze­czy­ta­li ser­cem po­czci­wem tę kar­tę wy­dar­tą z wiel­kiej, nie­zba­da­nej, ta­jem­nic peł­nej, xię­gi ży­cia ludz­kie­go. Obu im łzy się za­krę­ci­ły na wi­dok ma­łych sie­rót, i róż­ne my­śli po­czę­ły zwi­jać się po gło­wie; ża­den jed­nak z nich nie miał jesz­cze od­wa­gi uchwy­cić w lot myśl do­brą.

– Co to za los cze­ka to bie­dac­two? mó­wił so­bie szewc oparł­szy się o drzwi. – We­zmą gdzie może do ja­kie­go szpi­ta­lu? dziad jaki wy­uczy włó­czę­gi, a strzeż Boże i wszyst­kie­go złe­go!

– Pój­dzie to w świat, my­ślał rzeź­nik, i bę­dzie żyło, bie­do­wa­ło, mę­czy­ło się, póki może po­dob­na tej śmierć oczów nie za­plusz­czy.

– Tak to z nami!

Wtem szmer dał się sły­szeć w uli­cy, i po­ci­śnie­ni od tłu­mu szewc i rzeź­nik, obej­rze­li się ku wro­tom.

Pięk­na ka­re­ta bom­bia­sta usi­ło­wa­ła prze­bić tłum i mi­nąć zbie­go­wi­sko, ale na­próż­no woź­ni­ca ba­tem sma­gał, krzy­czał; ko­nie się spi­na­ły, lo­ka­je roz­py­cha­li; nie było po­dob­na prze­brnąć to mo­rze ludu ści­śnię­te­go. Gło­wa pięk­nej ko­bie­ty uka­za­ła się przez spusz­czo­ną ta­flę po­wo­zu. Blond wło­sy pu­drem śnież­nym okry­te, w ko­ron­ki, kwia­ty, pió­ra i świe­ci­deł­ka ubra­ne, ota­cza­ły ślicz­ną ró­żo­wą, bia­łą, uśmiech­nię­tą twa­rzycz­kę z dwój­giem oczów nie­bie­skich. Kol­ce per­ło­we z bry­lan­ta­mi… pięk­ny na­szyj­nik po­dob­ny, suk­nia go­łę­bie­go ko­lo­ru je­dwab­na, stroj­na w ró­żo­we wstę­gi, zdo­bi­ły pięk­ną pa­nią.

Spój­rza­ła mdle­ją­ce­mi oczka­mi na lud i szyb­ko co­fa­jąc się w głąb ka­re­ty, spy­ta­ła lo­ka­ja:

– La­ro­se, do­wiedź­że mi się co to jest? cze­mu nie je­dzie­my?

– Okrop­ny ścisk JW. Pani! od­parł La­ro­se zdej­mu­jąc sto­so­wa­ny ga­lo­no­wa­ny jak suk­nia jego, ka­pe­lusz.

– Coż to jest?

– Nie wiem, JW. Pani!

– Kie­dy stać mu­sie­my, pójdź­że mi się do­wiedz!

La­ro­se po­słusz­ny po­sko­czył, ale za­nad­to za­ufał ga­lo­nóm swej li­ber­ji i po­tęż­ne­mu gło­so­wi, któ­rym sta­rał się lud roz­py­chać. Mu­siał wresz­cie użyć tego środ­ka, co rzeź­nik, i nie ła­two za jego po­mo­cą na­wet do­stał się do drzwi izby, któ­ra otwar­ta jesz­cze wzbu­dza­ła tłu­mów dzi­wo­wi­sko. Tu roz­py­taw­szy się nie­co, po­wró­cił co naj­ry­chlej do Pani sie­dzą­cej w ka­re­cie i z nie­ukon­ten­to­wa­niem wi­docz­nem za­gry­za­ją­cej usta.

– Cóż tam? spy­ta­ła.

– To JW. Pani głup­stwo – rzekł La­ro­se po­gar­dli­wie ma­cha­jąc ręką; ja­kaś ubo­ga ko­bie­ta umar­ła w lej ka­mie­ni­cy i dwo­je chło­piąt bliź­niąt zo­sta­wi­ła. Zwy­czaj­nie ha­ła­stra się gaw­ro­ni. – Ru­szaj pa­nie To­ma­szu!

Ale ła­twiej to było po­wie­dzieć niż zro­bić: P. To­masz z miej­sca ru­szyć nie mógł, jak wprzó­dy. Pani po­słu­cha­ła lo­ka­ja, po­du­ma­ła, po­ru­szy­ła gło­wą i za­wo­ła­ła: – A cóż?

– Nie moż­na prze­je­chać!

– No! to za­wró­cić!

– Ba! gdy­by moż­na za­wró­cić, daw­no­bym to zro­bił, rzekł stan­gret z mru­kiem.

– Ale cóż z tego bę­dzie? nie­cier­pli­wiąc się wo­ła­ła Pani. La­ro­se! roz­pędź­cie tych lu­dzi!

La­ro­se z to­wa­rzy­szem rzu­ci­li się w tłum, ale na­próż­no; każ­dy się wpraw­dzie tu­lił i ustą­pić pra­gnął, ale nie było spo­so­bu tyle miej­sca zro­bić, ile go po­wóz po­trze­bo­wał; bo gdy z jed­nej stro­ny lo­ka­je tro­chę ro­ze­pchnę­li cie­ka­wych, z dru­giej tłum się na­ci­skał. Kil­ka mi­nut ubie­gły wśród nie­cier­pli­wych zży­mań Pani, któ­ra mia­ła już pod­nieść ta­flę, żeby wil­got­ne po­wie­trze nie roz­pu­ści­ło jej pra­co­wi­cie uło­żo­nych pu­kli, gdy nowa po­stać zja­wi­ła się u ka­re­ty, wprost pięk­nej nie­cier­pli­wej. Był to siwy sta­rzec Ka­pu­cyn, któ­ry tyl­ko co wy­szedł z izby, gdzie le­ża­ło cia­ło umar­łej i pła­ka­ły sie­ro­ty. Zbli­żył się on pod po­wóz i po­zdro­wił pięk­ną Pa­nią po­boż­nem:

– Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Je­zus Chry­stus!

– A to wy, Oj­cze Se­ra­fi­nie! za­wo­ła­ła ko­bie­ta – a! zmi­łuj­cie się, czy nie po­tra­fi­cie mnie wy­rwać z tej nie­wo­li – A! tak mi pil­no! tak pil­no!

Sta­rzec po­pa­trzał na nią zbla­dłe­mi oczy­ma, w któ­rych się łza krę­ci­ła, i od­parł po­ci­chu:

– Po­win­na­byś Pani po­dzię­ko­wać Bogu, któ­ry cię tu spro­wa­dził.

– Za co? mój Oj­cze!

– Masz spo­sob­ność zro­bić do­bry uczy­nek, któ­ry ci Bóg na wiel­kim i strasz­nym są­dzie po­li­czy.

– A! dam chęt­nie jał­muż­nę! od­par­ła pięk­na Pani, szu­ka­jąc wo­recz­ka, w któ­rym ja­sne brzę­ka­ło zło­to; dam chęt­nie co­kol­wiek na te sie­ro­ty, ale mi po­móż­cie wy­rwać się z tego tłu­mu. Co za po­wie­trze!

– Cóż tu po­mo­że two­ja jał­muż­na? rzekł smut­nie Ka­pu­cyn. Tu dwo­je bied­nych sie­rot leży na zgni­łej sło­mie, a nikt w Imie Chry­stu­sa – dzie­cię­cia nie poda im zbaw­czej ręki.

– Ale cóż ja po­ra­dzić mogę na to, Oj­cze Se­ra­fi­nie ko­cha­ny?

– Mo­żesz wziąść sie­ro­ty! rzekł Ka­pu­cyn.

– Jak to?

– Jak? wziąść i wy­cho­wać sie­ro­ty! po­wtó­rzył Oj­ciec Se­ra­fin. Pięk­na pani słu­cha­ła, i zda­wa­ło się, że zro­zu­mieć nie mo­gła.

– A je­śli nie obo­je, to jed­no przy­najm­niej.

Na twa­rzy ko­bie­ty za­ry­so­wa­ło się skło­po­ta­nie; od­mó­wić nie chcia­ła, po­słu­chać nie mo­gła.

– Opa­trzę sie­ro­ty! rze­kła ci­szej. Ka­pu­cyn za­milkł i wes­tchnął.

– Chce­cie, za­wo­łał po chwi­li, żeby wam Bóg po­ma­gał: a gdy do was w po­sta­ci nę­dza­rza, sie­ro­ty, Bóg za­pu­ka, wy go zby­wa­cie – zło­tem. Ej! pa­mię­taj­cie, pa­mię­taj­cie, że Bóg za wa­sze mo­dli­twy może tak­że zło­tem tyl­ko za­pła­cić. Da wam bo­gac­two, ale od­mó­wi szczę­ścia i spo­ko­ju du­szy. To mó­wiąc chciał odejść, gdy pięk­na pani, jak­by na­gle myśl lep­sza prze­szła jej przez utre­fio­ną głów­kę, od­wró­ci­ła się ku nie­mu wy­chy­la­jąc.

– Oj­cze Se­ra­fi­nie, za­wo­ła­ła – Oj­cze Se­ra­fi­nie! Ka­pu­cyn spój­rzał na nią i wstrzy­mał się.

– Przy­ślij­cie do mnie jed­no z tych dzie­ci – zaj­mę się jego wy­cho­wa­niem i lo­sem.

– A Bóg ci do­bry uczy­nek w trój­na­sób za­pła­ci! od­po­wie­dział sta­rzec z uczu­ciem, i szyb­ko po­su­nął się ku drzwiom ka­mie­ni­cy.

W tej chwi­li ja­kimś tra­fem oso­bliw­szym, jak gdy­by tłum cze­kał tyl­ko na to, by się roz­stą­pić i zro­bić miej­sce po­wo­zo­wi; lo­ka­je uj­rze­li prze­rze­dza­ją­cy się ścisk, i ko­nie same zwol­na po­stę­po­wać za­czę­ły uli­cą. Pięk­na pani pod­nió­sł­szy ta­flę, po­je­cha­ła da­lej; Oj­ciec Se­ra­fin wszedł do ciem­nej izby. Sku­pie­ni u drzwi zro­bi­li mu miej­sce z usza­no­wa­niem. Tu już po­czci­wy sta­rzec dwój­ga dzie­ci przed chwi­lą pła­czą­cych nie zna­lazł,

– Gdzie są dzie­ci? za­py­tał.

– Ot tu! ot tu! za­wo­ła­ły kil­ka gło­sów. – Jed­no wziął rzeź­nik Bar­tło­miej, dru­gie maj­ster Ma­ciej.

– Cze­kaj­cie! cze­kaj­cie! wstrzy­mał ich siwy Ka­pu­cyn. Co my­śli­cie ro­bić z temi dzieć­mi?

– A co, rzekł na­przód szewc, ca­łu­jąc w rę­kaw Xię­dza i tu­ląc dzie­cię, któ­re miał na ręku – ja nie mam dzie­ci, Oj­cze Se­ra­fi­nie; go­dzi mi się wziąść sie­ro­tę, bo to ob­raz Syna Bo­że­go; – będę cho­wał jak swo­je.

– A Bóg ci za­pła­ci! rzekł Ka­pu­cyn.

– To już dość, że dziec­ko będę miał – od­parł szewc. Dru­gie pan Bar­tło­miej bie­rze do sie­bie, choć to ma swo­ich kil­ko­ro; ale jak­że to bie­dac­two tak po­rzu­cić – toć to zgi­nie mar­nie.

– Pa­nie Bar­tło­mie­ju! ode­zwał się Oj­ciec Se­ra­fin, a gdy­by to dzie­cię, któ­re­ście wzię­li, zna­la­zło bo­gat­sze­go i wol­niej­sze­go niż wy opie­ku­na.

– Gdzie? spy­tał oglą­da­jąc się rzeź­nik.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: