Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

U Pana Boga pod gruszą - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

U Pana Boga pod gruszą - ebook

JEST TAKIE MIEJSCE…

Czy wierzysz… że ktoś mógł stworzyć miejsce, które gromadzi życiowych połamańców, aby ich ogrzać, nakarmić, przytulić i – naprawionych – wysłać znowu w świat? Miejsce, gdzie zdrowaśki latają jak muchy, gorzka kawa bierze udział w nawracaniu bliźnich, a byle zając może liczyć na królewski pogrzeb?

Czy wierzysz… że Bóg może w jednej chwili poskładać na nowo rozsypanego jak puzzle człowieka?

Czy wierzysz?

Jeśli nie, odłóż tę książkę. Szkoda czasu na rachunek nieprawdopodobieństwa.

Czy łatwo jest napisać o dobrych ludziach, którzy żyją Bogiem? Nie, bo zło jest bardziej atrakcyjne, przynajmniej to zamknięte w błyszczących opakowaniach. A jeszcze trudniej jest opisać zło, które, choć szczerzy zęby, przegrywa w przedbiegach z dobrem  – takim zwykłym, codziennym, na wyciągnięcie ręki każdego z nas. Monice udało się to w stu procentach, a ja miałam tę niepowtarzalną radość zanurzenia się w świecie rządzonym przez wyższy porządek.

Małgorzata Klunder, autorka sagi Niziołkowie z ulicy Pamiątkowej

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7674-384-4
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

TOMASZ

Leżąca na stole komórka rozgdakała się głosem dumnej nioski. Pani Helena przeprosiła rozmówcę i, wytarłszy odruchowo dłoń w pasiasty fartuch, odebrała połączenie.

– Dzięki Bogu – rzuciła w telefon, by po chwili ciszy dodać: – Zaczekaj, puszczę to panu Tomkowi na głośnik.

Z przedpotopowej nokii o gabarytach małej cegły dobył się dźwięk przypominający rozruch motorynki.

– Nasz najnowszy pokrowiec – wyjaśniła Helena nic nierozumiejącemu gościowi.

Brwi szpakowatego brodacza podjechały jeszcze wyżej, a otwarte ze zdumienia usta zgubiły kawałek migdałowej kruszonki.

– No, niechże pan najpierw przełknie – rozkazała gospodyni – bo niepotrzebne mi tu jeszcze pogotowie. Gwiazdula się właśnie ocieliła. Franek dzwoni z obory. – Zawiesiła głos w tak jednoznaczny sposób, że Tomaszowi nie pozostało nic innego, jak zaproponować:

– Idziemy? To znaczy, jeśli ja też mogę – zmitygował się po chwili. – Nie chciałbym…

– Idziemy! – odparła pani Helena generalskim tonem. – Herbata nie zając, nie ucieknie. Najwyżej wystygnie.

*

W oborze, położonej na lewo od chałupy, na drugim końcu podwórka, panował półmrok i chwilę trwało, nim Tomasz zaczął rozróżniać kształty boksów tudzież gatunek ich lokatorów. Zaraz z brzegu, przez szparę w deskach zagródki, wilgotne, ruchliwe ryjki – dwa lub trzy, Tomek nie był pewien – badały otoczenie. Wejście Heleny powitały radosnym kwikiem. Naprzeciwko rezydowały owce. One też na głos gospodyni podeszły do ogrodzenia. W głębi zaś, na grubej warstwie świeżej słomy, stała biało-ruda krowa, zanurzając łeb w wiadrze podtrzymywanym przez jakiegoś mężczyznę, najpewniej Franciszka.

– No co, Gwiazdula, masz cielaka, masz? – zagadała pani Helena do zwierzęcia. – Doczekałaś się i ty?

Krowa uniosła głowę i spojrzała na nich przeciągle, roniąc krople wody z pyska, a następnie skierowała wzrok do tyłu, w stronę swojego wymienia.

Rzeczywiście, dopiero w tej chwili Tomek dostrzegł sporych rozmiarów cielę, z mokrą, pozlepianą sierścią, stojące jeszcze chwiejnie, ale już dojące matkę z taką wprawą, jakby robiło to od zawsze.

– Byczek? – zapytał uprzejmym tonem, ot tak, żeby wykazać zainteresowanie.

Franek parsknął śmiechem, który próbował następnie zamaskować pobrzękiwaniem wiadra.

– Cielisia – wyjaśniła pani Helena. – A pójdziesz ty, zatraceńcu! – Trzepnęła fartuchem.

Nim się Tomasz zdążył obrazić, biały kundel śmignął zza jej nóg ku wyjściu.

– Gwiazdula przyzwyczajona, ale młode mogłoby się Bałwana wystraszyć – dodała jeszcze, by po chwili poświęcić całą uwagę krowie.

– Piękna jałośka, wiesz? – mamrotała w rude, płochliwe ucho. – Jak już się dobrze poznacie i wyliżecie do reszty, to mi ją przedstawisz, a wtedy pomyślimy o imieniu. Żeby do niej pasowało, bo jakże to tak pod niedobranym imieniem po świecie chodzić?

Co jak co, stwierdził Tomasz, ale imię Gwiazduli dobrano pierwszorzędnie. Na rdzawej głowie lewe ucho było białe, a od niego odchodziły promieniście równie białe krechy, zwężające się ku dołowi. Gwiazda jak malowana. Albo rożek lodów śmietankowych, który, nasadzony na krowi łeb, powoli rozpuszczał swoją zawartość.

Tomasz uśmiechnął się mimowolnie. Gwiazdula, Bałwan i kotka Szamotka – tyle zwierzaków zdążył poznać w ciągu pierwszego kwadransa. Czuł, że jeśli tu zostanie, przyjdzie mu zapamiętać ze dwa tuziny imion. Nie zdziwiłby się, gdyby byle kura miała w tym gospodarstwie swój przydomek. Prawdę powiedziawszy, nie dziwiłby się nawet, słysząc, że i drzewa, i kwiaty pani Helena ponazywała po swojemu. Była dokładnie taka, jak ją opisał Zbyszek – ekscentryczna w ciepły, miły sposób. Na pozór pogrążona w swoich myślach, ale gdy już spostrzegła, że nie jest sama, poświęcała rozmówcy sto procent uwagi. Zupełnie jakby w danej chwili był dla niej najważniejszą i najbliższą osobą na świecie.

*

Ledwie otworzyła Tomkowi drzwi, rozpromieniła się w uśmiechu, który obnażył nieładnie jej dziąsła i schował oczy w wachlarzykach zmarszczek. Obiektywnie przypominała podstarzałego rekruta, miała jednak w sobie coś tak ujmującego, że nikt nie ośmieliłby się nazwać jej brzydulą.

– Proszę, proszę. – Odsunęła się, by zrobić mu przejście. – Wyglądaliśmy tu pana już od południa.

Przestąpił niezgrabnie przez próg, a właściwie dolną część bramy wjazdowej, w której wycięto otwór na drzwi, i tłumaczył się mętnie, że uciekł mu autobus do Nowego Targu, a po następnym nie miał już tak dobrego połączenia, ale zbyła ten jego bełkot machnięciem ręki.

– Najważniejsze, że pan w końcu trafił – powiedziała. – Chodźmy do izby, właśnie miałam zaparzyć herbatę.

Wprowadzony do kuchni stanął jak wryty. Znalazł się nagle – sam nie wiedział: w Reymontowskich Lipcach czy w zapadłej beskidzkiej wiosce, odwiedzanej jeszcze z rodzicami za późnego Gomułki. Skansen, po prostu skansen, ale żywy, pachnący gotowanymi ziemniakami i ciepły od rozłożystego pieca – nawet nie kaflowego, lecz zwykłego, pobielanego wapnem. Po wyszorowanej do białości podłodze biegły na krzyż dwa kolorowe szmaciane chodniki, zapewne wytwór domowych krosien. Na ten widok Tomasz odruchowo zerknął na swoje buciory z demobilu i cofnął się za próg, gdzie leżała wycieraczka. Pani Helena posłała mu wdzięczny uśmiech i poprosiła, żeby usiadł przy stole, więc przycupnął na jednej z poduszek zaścielających starą ławę – z oparciem u góry i pakowną skrzynią pod siedziskiem.

– Ależ nie tam – roześmiała się gospodyni. – Nikt o pana wzroście nie wytrzyma na Madejce dłużej niż pięć minut. – Klepnęła ręką w krzesło. – Tu będzie panu lepiej.

Rzeczywiście. Wbrew pozorom, krzesło okazało się idealnie dopasowane do jego długiego tułowia. Tomasz powoli rozluźnił mięśnie, oparł przedramiona na podłokietnikach i wyciągnął nogi pod stół. Zaczął podwijać rękawy koszuli, lecz opuścił je z powrotem, gdy odsłoniły rozległe tatuaże. Naraz poczuł, że musi natychmiast skorzystać z toalety, i spiął się na nowo. Omiótł wzrokiem izbę. Poza drzwiami, którymi wszedł, były tylko jeszcze jedne, wiodące najwyraźniej do sypialni – przez szparę widział fragment łóżka z bielutką pościelą.

– Pewnie chce się pan odświeżyć po podróży. – Gospodyni odczytała jego myśli. – Łazienka jest tutaj – odsunęła zasłonę, którą wziął od progu za pstrokaty gobelin – a czyste ręczniki w szafce narożnej.

Wejście było tak niskie, że musiał zgiąć się wpół, by nie walnąć głową o framugę, lecz gdy był już w środku, z wrażenia zapomniał się wyprostować. Znowu został przeniesiony w czasie i przestrzeni – tym razem do ekspozycji któregoś z hipermarketów budowlanych. Jasne kafelki, umywalka, sedes, wszystko jak należy. Poza wanną, zamiast której w rogu pyszniła się kabina prysznicowa.

– Słabostka mieszczucha – mruknęła Helena, jakby naraz zawstydzona, gdy z powrotem wszedł do kuchni. – To jedno musiałam zmienić zaraz po przyjeździe. Nie mogłam zaakceptować wychodka, zwłaszcza nocą. Zbyszek panu nie opowiadał?

Tomasz pokręcił głową.

– Jakoś nie. Widocznie uznał to za coś oczywistego.

– No tak.

Gospodyni postawiła przed nim parujący talerz. Ziemniaki z koperkiem, błyszczące od masła. Do tego potężny kubek kwaśnego mleka.

– Dziś piątek – powiedziała przepraszająco – więc u nas tak raczej postnie. Ogarnęła spojrzeniem jego sylwetkę i stwierdziła: – Ale mogę jeszcze zrobić panu jajecznicę.

Podziękował krótko i dodał, że w ostatnich latach znacznie skurczył mu się żołądek. Na moment zapadła krępująca cisza, lecz pani Helena szybko wypełniła ją krzątaniną, wyciągając z kredensu szklanki i talerzyki, a potem śpiewając coś pod nosem przy krojeniu ciasta.

– Chmurka – oznajmiła, stawiając załadowaną tacę na stole. – Obok kremówek papieskich najbardziej popularne ciastko w przyklasztornej kawiarni. No, w Kalwarii Zebrzydowskiej przecież – dodała, wobec jego milczenia. – Pilnie strzegą przepisu, ale eksperymentowałam tak długo, aż wyszło chyba nie gorzej niż oryginał.

Pokiwał głową. Na myśl, że lada moment skończy z tym wersalem i weźmie go na spytki, spociły mu się dłonie. Tymczasem Helena opadła na poduszki ławy z westchnieniem ulgi. Zaraz zresztą skrzywiła się i wyjąwszy z kieszeni ogromny telefon komórkowy, położyła go na stole, zerkając przelotnie na wyświetlacz. Przejechała ręką po siwych włosach ostrzyżonych „na zapałkę”.

– No – sapnęła – nareszcie mogę się napić spokojnie herbaty.

Sama nie jadła ciasta, lecz przynagliła Tomka, by spróbował. Posłusznie nabrał pierwszą łyżeczkę. Czerwona warstwa zawierała maliny, których intensywny aromat oblepił mu język, a potem wypełnił nos. Zamknął oczy. Znów był niewinnym sześciolatkiem w babcinym ogrodzie. Pakował słodkie, nagrzane owoce do ust i wystawiał twarz ku słońcu.

Głośne miauczenie przywołało go do rzeczywistości. Beżowy kot ocierał się o nogi Heleny.

– To Szamotka – dokonała prezentacji gospodyni. – Łasa na słodycze jak niedźwiedź.

Ośmielony czułym tonem pani zwierzak wskoczył na ławę i pracował intensywnie noskiem, aż mu wąsy falowały.

– Zachowuj się, kocie-Szamocie. – Helena zdjęła kotkę z kolan i zaniosła pod piec. – Dobrze już, dobrze, dostaniesz trochę kremu do miski.

– Ta Szamotka to od koloru? – zapytał Tomasz. – Znaczy, żółta jak cegła szamotowa?

Twarz kobiety zmarszczył ten sam co wcześniej serdeczny uśmiech.

– Brawo! Nieźle to pan wykombinował – powiedziała. – Rzeczywiście, jakoś mi nie przyszło do głowy. Szamotowa jak ta lala. Ale nie. Szamotka od szamania, o – niech pan patrzy.

Zagapił się na kotkę, która błyskawicznie pochłaniała słodką masę. Jadła niechlujnie jak prosiak.

– Odkąd pamiętam, zawsze tak robiła. Być może wychowała się w chlewiku – przyznała pani Helena.

I właśnie w tym momencie na stole zagdakała komórka.

*

W oborze było duszno od oddechów zgromadzonych tu stworzeń i, choć Tomasz przywykł już do zapachu bydlęcego nawozu, naraz poczuł, że brakuje mu powietrza.

– Przepraszam, ale muszę wyjść – wykrztusił tylko i rzucił się do wyjścia. Stanął oparty o ścianę jakiejś komórki i dyszał ciężko.

– To ja przepraszam. Powinnam była się domyślić. – Helena patrzyła na niego z troską. – Wracajmy do stołu. Ręce można umyć tutaj. – Gestem wskazała kuchnię.

Miednica w kącie izby, osadzona w drewnianym stelażu, okazała się podłączonym do wodociągu zlewem. A zatem trafnie odgadł: żywy skansen, kompromis między przeszłością a nowoczesnym komfortem.

– Miejmy to już z głowy – powiedziała wreszcie gospodyni, nastawiwszy czajnik na świeżą herbatę. – Zanim zleci się tu reszta. Sto pięćdziesiąt pięć?

Tomasz wciągnął powietrze nosem.

– Artykuł sto siedemdziesiąt osiem Kodeksu karnego – powiedział na wdechu. – I dwanaście lat, za recydywę – dodał już normalnie, patrząc na nią spode łba.

– No to musi nam do brudzia wystarczyć herbata – stwierdziła, wstając. – Jestem Helena. Hela, Lena, Nena, różnie mnie tu nazywają. Zresztą sam zaraz usłyszysz.

Podeszła bliżej, z ramionami otwartymi do uścisku. Wpadł w nie jak dzieciak, choć wzrostem i posturą to on przecież górował nad tą niewysoką kobietą. Pachniała sianem i szarym mydłem. Pachniała babcią. Poczuł naraz, że wrócił do domu.

– Tomek – wymamrotał, przymykając oczy. Pod powiekami zaczynały zbierać się łzy.

– Witaj, bracie.

Helena przytuliła go mocniej i za sekundę opuściła ramiona. Wróciła pod piec, by znowu brzęczeć naczyniami. Tak było lepiej, większy dystans pozwolił mu bez skrępowania wyrzucić z siebie resztę opowieści.

– Zaszyłeś się? – spytała tylko raz.

– Nie, wystarczyły rozmowy ze Zbyszkiem, a potem z kapelanem.

Kiwnęła głową.

– Coś jeszcze powinnam wiedzieć?

Zaprzeczył bezgłośnie.

– No to teraz ja – stwierdziła, siadając na powrót przy stole.

Powiedziała mu o swoim wyroku, trudnych miesiącach walki i mozolnym wychodzeniu na prostą. Nie rozwodziła się niepotrzebnie, ale z podawanych przez nią suchych faktów potrafił wyczytać ogrom cierpienia i samotności, jakie były jej udziałem.

– Pan Bóg dał mi drugie życie – dokończyła raptownie. – I zamierzam wycisnąć z niego tyle dobra, ile tylko się da. Chodźmy, pokażę ci twój pokój i resztę gospodarstwa.

Zmęczyła go ta wycieczka. Tuż przy oborze była stajnia, którą nieobecny chwilowo koń dzielił ze stadem gęsi. Zaraz za nią usytuowano kurnik, a naprzeciwko rozłożył się niski, otynkowany na biało domek.

– To letnia kuchnia i mieszkanie Franciszka – wyjaśniła gospodyni. – No masz, w tym całym krowim galimatiasie nie przedstawiłam was jak należy. Fraa-nek! – krzyknęła. – Chodź tu na minutkę!

Poszukiwany wychynął z obory. Przełożył wiadro do lewej ręki, a prawą podał Tomkowi, mówiąc coś niewyraźnie.

– Tomasz Wierny – odparł, nie wiedząc, czy nie popełnia właśnie jakiejś gafy, zwłaszcza że tamten przytknął palec do rzadkich rudawych wąsów i znów wymamrotał coś niezrozumiałego.

– Franciszek urodził się z rozszczepionym podniebieniem – wyjaśniła spokojnie Helena – ale boi się lekarzy jak ognia i za nic nie pójdzie na operację. Cierpliwości – dodała, widząc spłoszone spojrzenie Tomka. – Bardzo szybko zaczniesz go rozumieć, prawda?

Mrugnęła do Franka, a on w odpowiedzi zaśmiał się serdecznie i wybełkotał nosowo:

– Fangendajn.

– Frankenstein – potwierdziła gospodyni. – Tak go początkowo nazywali we wsi, ze względu na szwy. Pokaż Tomkowi.

Franek odwrócił głowę. Z tyłu, na wysokości uszu, przebiegały przez włosy trzy jasne krechy, ułożone w kształt leżącej litery Y.

– No i tak już zostało: Franciszek, Franek, Frankenstein albo Franko. To ostatnie zazwyczaj pod moją nieobecność. Wtedy rządzi gospodarką jak generalissimus. Zresztą na co dzień też jest wicedyrektorem, prawda?

– Dag – zabrzmiało dumnie i niemal wyraźnie.

Podwórko zamykała wysoka szopa z desek, bez okien.

– Na górze siano, na dole drewutnia i graciarnia – wyjaśniła Helena. – Wyrzucimy trochę dziadów i możesz tu mieć swój warsztat.

Tomkowi wyciągnęła się twarz.

– I to wszystko? – zapytał z niedowierzaniem. – Myślałem… A gdzie właściwie mieszkają letnicy?

Gospodyni parsknęła śmiechem, prowadząc go do drewutni.

– To dopiero połowa tej połowy. – Otworzyła drugie drzwi w przeciwległej ścianie szopy, która była zupełnie jasna, dzięki niewidocznym od strony podwórka oknom. – Chodź dalej. Tu mamy sad i warzywnik.

Wyjrzał zaintrygowany, potykając się o Bałwana, wyrywającego radośnie do przodu. Z naprzeciwka kuśtykał w ich kierunku inny kundel – czarny podpalany, bez ogona. Pół przedniej łapy niknęło w dziwnym opatrunku.

– Swój, Pućka, swój – rzekła Helena i to wystarczyło, by suka spokojnie obwąchała Tomasza, a potem odmaszerowała do ważniejszych psich spraw.

Tomek podniósł wzrok. Czegoś takiego się nie spodziewał! Stali wśród kiełkującej zieleni, która napierała zewsząd, ciesząc oczy jaskrawymi wiosennymi odcieniami. Po lewej stronie był parkan, pod nim, otoczone płotkiem, równe grządki, gdzie właśnie zaczynało coś kiełkować, a dalej na prawo ogromna połać trawnika, rozciągająca się poza granicę szopy. Rosło tam z dziesięć drzew, najprawdopodobniej owocowych, ale tego nie mógł stwierdzić na pewno, i kilka krzewów. Wszystkie pączki zdawały się powiększać i rozwijać w oczach. Tomasz wciągnął głęboko powietrze. Pachniało świeżo i miło, zwłaszcza po wyziewach z obornika. Perspektywę zamykał szereg wysokich stodół, postawionych ściana przy ścianie i ciągnących się daleko na prawo.

– Po tej stronie mamy boisko – Helena kiwnęła brodą przed siebie – a po tamtej garaż dla gości.

– Boisko? – powtórzył Tomasz z niepewną miną.

– Tak tu mówią na stodołę, w której trzyma się słomę.

– Okej, ale jak ją zwozicie? I którędy te auta wjeżdżają, bo przecież nie przez drewutnię? – Przypomniał sobie drzwi, którymi wszedł na posesję, wycięte w znacznie większej bramie.

Helena brzęknęła pękiem kluczy.

– Zobacz.

Poprowadziła go przez ciemnawe wnętrze, pachnące obłędnie wakacjami. Skrzypnęły uchylane wrota. Tomasz przecisnął się przez nie i stanął na polnej drodze. Po lewej, prostopadle do niej, biegła jezdnia, a za nią stał długi budynek o dużych oknach, charakterystycznych dla szkół z czasów PRL-u, lecz zwieńczony spadzistym dachem z facjatkami.

– Szkoła. – Przewodniczka najwyraźniej odczytała myśli Tomasza.

W dali przed sobą widział ścianę lasu. Odwrócił się i zderzył ze ścianą z desek. Szereg stodół nie miał chyba końca.

– Nigdy wcześniej nie spotkałem się z taką zabudową – wykrztusił. – A zjeździłem kawał Polski, zanim… – urwał raptownie. – Interesujące.

Dopiero teraz przypomniał sobie pierwsze wrażenie, jakie zrobiła na nim wieś, gdy trochę jeszcze nieprzytomny po drzemce wysiadł z autobusu na przystanku pod kościołem. Z obu stron świątyni stały domy, nierównej wprawdzie wysokości, lecz przytulone do siebie w zwartym szeregu, niczym miejskie kamienice. Wtedy jednak nie zdążył się zdziwić. Dziewczyna na rowerze, zapytana o gospodarstwo agroturystyczne Heleny Nowak, wskazała palcem niebieskawy front. Trema nie pozwalała mu się rozglądać dalej.

– Naprawdę sprytnie to urządzone. – Pokręcił głową z podziwem. – Wszystko na miejscu, wygodnie, czysty przód i tył, a cały gospodarski bałagan schowany w środku. Chyba tylko w Austrii widziałem równie porządne wsie.

Helena przymknęła na moment oczy.

– Niby tak – powiedziała – tyle że kiedy wybucha tu pożar, wszystko zajmuje się po kolei. Dlatego na terenie całej posesji obowiązuje zakaz palenia? – zakończyła znienacka pytaniem.

Tomasz uśmiechnął się szeroko.

– Spokojnie. Rzuciłem pod celą.

– No! Codziennie proszę świętego Floriana o opiekę, ale gdy tylko zaoszczędzę trochę grosza, chyba zainstaluję wszędzie czujniki dymu.

Zamykając wrota „boiska” i przechodząc obok do „garażu”, wspomniała mimochodem, że na razie nie będzie mogła mu dużo płacić. Przyjął to ze zrozumieniem, zresztą wielkich potrzeb nie miał. Nawet i bez kieszonkowego cieszyłby się, w obecnej sytuacji, z dachu nad głową, wyżywienia, przyjaznego towarzystwa i świadomości, że jest użyteczny.

Sąsiednia stodoła była pusta, jeśli nie liczyć niewielkiego wozu – a właściwie nawet wózka – drabiniastego, lecz na gumowych kołach.

– Czasem zwozimy nim coś z pola, ale najczęściej urządzamy przejażdżkę dla dzieciaków, żeby miały frajdę.

– Za dużo samochodów tu nie wejdzie – stwierdził.

– I dobrze, nie zatruwają spalinami siana po bokach – odparła. – Zresztą, co tu kryć, nasi goście przeważnie podróżują pekaesem albo nawet autostopem.

Otworzyła drzwi w przeciwległej ścianie i Tomasz zobaczył sad od drugiej strony.

Poprzednio widok zasłaniała mu drewutnia, teraz zaś patrzył na długi pas zieleni, ciągnący się aż do piętrowego domu, który zamykał perspektywę. Po prawej stronie stał niski budynek z trzema oknami i trzema drzwiami, umieszczonymi naprzemiennie w białym murze. Na tej wysokości, domyślił się Tomasz, jest pewnie tamta letnia kuchnia i królestwo Franciszka.

– Dwuosobowe klitki, z łóżkiem piętrowym. – Helena machnęła ręką w stronę drzwi. – Mówimy na to kuszetki, bo właściwie nadają się tylko do spania. Ale mają za to własną łazienkę. Kiedy indziej ci pokażę – zdecydowała po chwili.

– Tutaj – skinęła za siebie – rozbijają czasem namioty. No a tu już jest tak zwany „gościniec”, czyli nasze apartamenty. Raptem trzy, na piętrze. – Zaśmiała się, lecz w tonie jej głosu przebijała czułość. – A na parterze jest kuchnia, świetlico-jadalnia i wasze pokoje.

– Nasze?

– W tym większym mieszka Bożena z Natalką, poznasz je przy kolacji, a tobie przypadnie mniejszy.

Zesztywniał na nowo. A już się wydawało, że gospodarstwo wciągnęło go w swój krwiobieg i zaczęło roztaczać nad nim czar sielskiego spokoju, który prędzej czy później spływał niczym balsam na najbardziej skołatane nerwy.

Serce Tomasza dudniło jak oszalałe, gdy wchodził za Heleną do przytulnej izdebki o niebieskich ścianach.

– Witaj w domu, bracie – powtórzyła, gładząc go po ramieniu. – I nie martw się, jesteś w dobrych rękach – dodała, wskazując na okno, za którym widniały mury kościoła. – Najlepszych, jakie człowiek może sobie wymarzyć.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: