Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Panna Staryńska: nemezys życia - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Panna Staryńska: nemezys życia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 366 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Te­goż sa­me­go au­to­ra wy­szły na­stę­pu­ją­ce po­wie­ści:

Dzi­siej­sze mał­żeń­stwa… 1 tom rs. 1 kop. 80

Jesz­cze mał­żeń­stwa… 1 tom rs. 1 kop. 80

Wil­ma… 1 tom rs. 1 kop. 80

Hra­bia-Sta­ro­sta. II. wyd.. 1 tom rs. 1 kop. 80

Ję­drzek, 1892… 1 tom rs. 1 kop. 20

Li­no­skocz­ka, 1892… 2 tom rs. 2 kop. 40

Wczo­raj­si, se­rya L, 1892… 1 tom rs. 1 kop. 50

Nok­turn Szo­pe­na, 1892… 1 tom rs. 1 kop. 20

Ta­jem­ni­ca 5 p… węg… hu­za­rów. 1 tom rs. 1 kop. 20

Z róż­nych puł­ków, 1893… 2 tom rs. 2 kop. 40

Nera Po­lac­ca, 1895, Lwów. 1 tom rs. 2 kop. –

Swat, 1895, Lwów. 1 tom rs. 1 kop. 80

Zię­cio­wie domu Kohn & Cie, 1895 II. wyd.. 2 tom rs. 3 kop. –

Hra­bi­na, 1895. War­sza­wa… 1 tom rs. 2 kop. –

Ak­tor­ka, 2896, ' War­sza­wa… 1 tom rs. 2 kop. –

High-life Dok­tor, 1896, Lwów. 1 tom rs. 2 kop. –

Przy na­szych dwo­rach, 1896, War­sza­wa… 1 tom rs. 2 kop. –

Wczo­raj­si", se­rya II, 1896, War­sza­wa… 1 tom rs. 2 kop. –

Re­zy­den­ci, 1896, War­sza­wa… 1 tom rs. 2 kop. –

Ostat­ni, 1896, War­sza­wa… 1 tom rs. 2 kop. –

Od­ręb­na isto­ta, 1896, Lwów. 1 tom rs. 2 kop. –

Nie­dy­skre­cja, 1896, War­sza­wa… 1 tom rs. 2 kop. –CZEŚĆ PIERW­SZA.

Nic też dziw­ne­go, że wieść o po­stę­pach jego cho­ro­by wy­war­ła w ca­łej spo­łecz­no­ści du­że­go stron­nic­twa, gru­pu­ją­ce­go się do­ko­ła Po­stę­pu, przy­gnę­bia­ją­ce wra­że­nie. Wra­że­nio to mia­ło w so­bie coś z pa­ni­ki. Każ­dy py­tał, co bę­dzie po nim z Po­stę­pem, któ­ry pod­trzy­my­wał, z me­dy­cy­ną, któ­rej taj­ni­ków był naj­by­strzej­szym ba­da­czem. A co ze stron­nic­twem, któ­re­go był du­szą, co z mło­dzie­żą, któ­rą dzie­siąt­ka­mi swo­im kosz­tem kształ­cił, co z bie­da­ka­mi" któ­rych dar­mo le­czył, co z opo­zy­cją skraj­no­kon­ser­wa­tyw­ną, któ­rą sma­gał nie­mi­ło­sier­nym ba­to­giem praw­dy i od­wa­gi?

Taki rze­czy­wi­ście czło­wiek umie­rał w swem miesz­ka­niu przy alei Je­ro­zo­lim­skiej.

Go­dzi­na siód­ma rano do­pie­ro co była wy­bi­ła, gdy się o wła­snych si­łach pod­niósł na po­dusz­kach i swe głę­bo­kie, czar­nych jak wę­giel ócz spoj­rze­nie wle­pił w sie­dzą­cą u nóg łoża po­stać nie­wie­ścią.

Ta po­stać była to ko­bie­ta lat czter­dzie­stu i kil­ku, do­brze za­kon­ser­wo­wa­na, drob­nych ry­sów, ró­żo­wa na twa­rzy, jak sta­ra sa­ska por­ce­la­na, o bia­łych nie­mal śnież­nie wło­sach, a czar­nych oczach, o wy­nio­słej po­sta­wie, chu­dem cie­le.

Tyle kon­tra­stów ra­zem, od­da­la­jąc ko­bie­tę tę od po­spo­li­to­ści, ro­bi­ło ją nie­uchwyt­ną co do wie­ku, co do sfe­ry, do ja­kiej na­le­ża­ła, co do roli, jaką w świe­cie od­gry­wa­ła.

Ubra­na z ko­kie­ter­ją nie­mal o tej go­dzi­nie, sie­dzia­ła jak por­ce­la­no­wa fi­gu­ra u łoża umie­ra­ją­ce­go z olim­pij­skim spo­ko­jem na twa­ray Ten olim­pij­ski spo­kój ob­li­cza, a za­sa­dy skur­cza­mi swych drob­nych i wy­piesz­czo­nych ry­sów we­so­łe­go nada­wał jaj fi­zjo­no­mii coś ary­sto­kra­tycz­ne­go, co znów nie li­co­wa­ło z miesz­ca­ań­skim wy­ra­zem jej ob­li­cza.

In­te­li­gen­cji nie do­pa­trzył­byś się śla­du w jej czar­nych oczach, zdra­dza­ją­cych dużo ba­nal­no­ści i nie­co ko­bie­ce­go spry­tu. A ró­żo­wość jej twa­rzy przy bia­ło­ści wło­sów, wresz­cie nada­wa­ła ca­łej fi­zjo­no­mii coś in­try­gu­ją­ce­go swą nie­zwy­kło­ścią, zim­ne­go swą por­ce­la­no­wa­to­ścią, sym­pa­tycz­ne­go swą świe­żo­ścią.

Była to pani Olim­pia Bi­wal­ska, ciot­ka umie­ra­ją­ce­go, choć wie­kiem mu pra­wie ró­wien­nicz­ka.

Wpa­trzy­ła się swem cie­ka­wem, a bez­wy­ra­zi­stem spoj­rze­niem w Sta­ryń­skie­go, gdy ten ru­chem sta­now­czym i siłą ner­wów moc­nym pod­niósł się na po­ście­li.

– Olim­pjo – rzekł on gło­sem mi­łym, choć bez­dź­więcz­nym – a gdzie sio­stra?

– Ste­fa – od­par­ła in­dy­wi­du­al­nym to­nem ro­do­wi­tej War­sza­wian­ki – po­ło­ży­ła się. O pół­no­cy ją zwol­ni­łam. Ka­za­ła się obu­dzić, gdy za­żą­dasz her­ba­ty…

– Her­ba­ty – jak­by za­śmiał się Sta­ryń­ski – gdy za­żą­dam herr – baty… ha! ha! Ależ ja umrę za chwi­lę – do­dał ci­szej i spo­koj­nie, przy­my­ka­jąc oczy.

Tu wy­cią­gnął się, nie wi­dząc dzie­cin­nie prze­ra­żo­nej fi­zjo­nom­ji ciot­ki, ręce bla­de, ko­ścia­ne wzdłuż sie­bie na koł­drze uło­żył, po­wie­ki przy­mknął i mó­wił:

– Obudź ją… Mo­że­bym póż­niej już nie miał siły po­wie­dzieć jej tego wszyst­kie­go, co przed śmier­cią jej po­wie­dzieć mu­szę… Bied­na Ste­fa…

Pani Olim­pja za­szlo­cha­ła. Sta­ryń­ski ock­nął się.

– Pła­czesz? za­czem? Za mrów­ką, któ­ra opusz­cza mro­wi­sko? Nie ma za­czem! Psz­czo­ła nie pła­cze za psz­czo­łą. My tyl­ko lu­dzie na­ro­bi­li­śmy so­bie tyle fik­cyj­nych zmy­sło­wo­ści, wy­kształ­ciw­szy w so­bie ner­wy…

Za­kasz­lał i cią­gnął:

– Wszyst­ko, co ma ko­niec, już jest skoń­czo­ne. Umie­ra­jąc, do­pie­ro się wi­dzi, że się wła­ści­wie nie żyło, tak to ży­cie jest.. ni­czem. Ja dziś, ty ju­tro. Ju­tro? ha! Ja te­raz, ty za chwi­lę. Chwi­le w ustro­ju wszech­świa­ta mniej­sze od se­kun­dy, są fik­cyj­ne­mi epo­ka­mi, któ­re dzie­lą wy­pad­ki na­szych mrów­czych żyć.

Pani Olim­pji ob­li­cze z łez otar­te wy­ra­ża­ło prze­strach i zdzi­wie­nie.

Ma­ja­czy, my­śla­ła prze­ra­żo­na. Bluź­ni – szep­ta­ła my­ślą.

Sta­ryń­ski mach­nął ręką.

– Za­wo­łaj Ste­fę..

Pani Olim­pji wsta­ła i kro­kiem lek­kim, pa­nień­skim wy­su­nę­ła się z po­ko­ju.

Za drzwia­mi szep­nę­ła.

– Ach! Boże! Do ostat­niej chwi­li he­re­tyk. Ach! Boże! – Spie­szy­ła przez sze­reg po­ko­jów, po­grą­żo­nych w pół­to­nie wcze­sne­go miej­skie­go po­ran­ku, bły­ska­ją­ce­go słoń­cem bu­dzą­cej się wio­sny. To słoń­ce rzu­ca­ło zim­ne świa­tło na zbyt­kow­ne nie­mal de­ko­ra­cje apar­ta­men­tu, łu­dzą­ce miesz­kań­ców, roz­mi­ło­wa­nych w pięk­nie sztu­ki i gu­stu. Me­ble ar­ty­stycz­ne sta­ły na dy­wa­nach pod ob­ra­za­mi w zło­ci­stych ra­mach. A ruch ulicz­ny do­ro­żek i cięż­kich ła­dow­nych pro­wian­ta­mi dla wiel­kie­go mia­sta fur­go­nów, wstrzą­sa­jąc ka­mie­ni­cą, dźwię­czał w tych po­ko­jach krysz­ta­ła­mi ży­ran­do­li u su­fi­tów.

Do pią­te­go po­ko­ju tej am­fi­la­dy za­sta­ła drzwi za­mknię­te i te otwo­rzy­ła.

Był to bu­du­ar ele­ganc­ki, mięk­ki, wy­sła­ny, jak pu­dło Da kosz­tow­no­ści, za­peł­nio­ny, jak bom­bo­nier­ka, zdra­dza­ją­cy wy­kwint­ny i nie­ba­nal­ny nie­wie­ści smak. Na szez­lon­gu, po­kry­tym niedź­wie­dzią skó­rą, pod pysz­nym por­tre­tem, wy­obra­ża­ją­cym męż­czy­znę z ta­kie­mi głę­bo­kie­mi ocza­mi, ja­kie tam miał ten umie­ra­ją­cy, le­ża­ła mło­da ko­bie­ta w bia­łym ko­ron­ko­wym szla­fro­ku.

Pani Olim­pja przy­sta­nę­ła, jak­by jej nie śmia­ła bu­dzić, i ob­ję­ła wzro­kiem śpią­cą ko­bie­tę.

W tym bia­łym ko­ron­ko­wym szla­fro­ku na bru­nat­nem tle niedź­wie­dzie­go fu­tra, ry­so­wa­ła się wy­smu­kła i pięk­na po­stać mło­dej dzie­wi­cy.

Gło­wa jej spo­czy­wa­ła na wy­pcha­nym łbie zwie­rza, kru­cze jej wło­sy lśni­ły na bron­zie skó­ry, a płeć jej ob­li­cza, ma­to­wa, śnia­da­wą, mie­ni­ła się re­flek­sa­mi od pasa obi­cia kom­na­ty, od mięk­ko­ści lśnią­ce­go fu­tra.

Ob­li­cze to śnia­da­we i ma­to­we o kru­czych wło­sach i brwiach, nie było pięk­ne har­mon­ją li­nij, ale dziw­nie po­cią­ga­ją­ce ich wdzięcz­ną ka­pry­śno­ścią.

Ob­li­cze to po­dłuż­ne o ry­sach ścią­głych, su­chych i chu­dych, o sę­pim ma­łym no­sie, o ró­żo­wych i ślicz­nie wy­kro­jo­nych ustach, zdra­dza­ło w bez­wy­ra­zi­sto­ści snu na­wet cha­rak­ter i wolę.

– Ste­fo! Ste­fo!….

Ko­bie­ta ock­nę­ła się i otwo­rzy­ła oczy. Uka­za­ły się one duże, bron­zo­we o lśnią­cem biał­ku i zmie­ni­ły tę twarz do nie­po­zna­nia. Znik­nę­ły wa­dli­we szcze­gó­ły tej fi­zjo­nom­ji, pro­mie­nie­ją­cej bla­skiem głę­bo­kie­go wy­ra­zu, in­te­li­gen­cji i spry­tu, bi­ją­cej łuną cha­rak­te­ru, ro­zu­mu i ko­bie­ce­go ka­pry­su.

Ze­rwa­ła się na rów­ne nogi z tą lek­ko­ścią su­chych, zdro­wych i ner­wo­wych tem­pe­ra­men­tów.

– Brat?

– Brat się obu­dził i wzy­wa cię…

– Może go­rzej?

– Zda­je się…

– Ach! wiel­ki Boże! – za­wo­ła­ła, obej­mu­jąc swą gło­wę ru­chem in­dy­wi­du­al­nym i rów­no­cze­śnie po­pra­wia­jąc nie­po­rzą­dek wło­sów, za­cze­sa­nych naj­zwy­czaj­niej, ale z tą pre­cy­zją, wła­ści­wą pew­nej od­mia­nie ko­biet – wiel­ki Boże! – po­wtó­rzy­ła – on umrze! on musi umrzeć, ja to wiem…

Po­spiesz­nie wy­bie­gła i zna­la­zła się w kom­na­cie bra­ta. Za­drża­ła i my­śla­ła, że już wy­buch­nie pła­czem, któ­rym nig­dy nie zdra­dzi­ła jesz­cze bra­ku har­tu du­szy, któ­ry w so­bie roz­wi­ja­ła, po­słusz­na wska­zów­kom tego wła­śnie, któ­ry do śmier­ci się przy­go­to­wy­wał. Ale ba on na niej strasz­ne zro­bił wra­że­nie. Pod­niósł się na po­sła­niu, za­pa­lił przy so­bie świe­cę, żół­tym pło­mie­niem, rzu­ca­ją­cą żół­ta­we świa­tło na to ob­li­cze per­ga­mi­no­we, na któ­rem wę­glem świe­ci­ły czar­ne głę­bo­kie, a przy­mglo­ne oczy. Za­pa­lił pa­pie­ro­sa, aby się pod­nie­cić i roz­bu­dzić z po­mro­ki, któ­rą czuł, ogar­nia­ją­cą jego do­tąd trzeź­we wła­dze umy­sło­we. Miał może już raz ostat­ni po­mó­wić z uko­cha­ną sio­strą, je­dy­ną isto­tą jego krwi, je­dy­na, któ­rą umi­ło­wał tem od­ręb­nem uczu­ciem, ja­kiem wła­da­ją dla sła­bych istot wiel­kie mę­skie du­sze. To było dzie­ło iego, któ­re wy­ko­nał, wy – kształ­cił, uszla­chet­nił we­dług swo­ich po­jęć, jak­by rzeź­biarz z gli­ny ule­pił.

– Sia­daj tu – rzekł, zo­czyw­szy ją jak wry­ta we drzwiach sta­nę­ła i wska­zu­jąc jej krze­sło, do­pie­ro co przez ciot­kę opusz­czo­ne. – Maro z tobą do po­mó­wie­nia… dużo… bar­dzo dużo… – mó­wił, jak­by z wy­sił­kiem, spo­wo­do­wa­nym cier­pie­niem przy tych ostat­nich sło­wach.

Usia­dła Ste­fa Sta­ryń­ska z po­wa­gą, nie­opusz­cza­ją­ca ją nig­dy, z gib­ko­ścią do­sko­na­le wy­gim­na­sty­ko­wa­ne­go cia­ła, z po­go­dą pra­wie na ob­li­czu, try­ska­ją­cem wy­ra­zem śmia­łym, otwar­tym, my­ślą­cym.

– Trze­ba mi cię zo­sta­wić samą – za­czął dok­tor. – Trze­ba mi więc cię przy­go­to­wać na to ży­cie, któ­re może ju­tro za­czniesz. Nie boję się, byś zbo­czy­ła z dro­gi, któ­rą ci uto­ro­wa­łem, któ­rą sama zda­jesz mi się je­dy­nie wi­dzieć w ży­cio­wym po­cho­dzie. Jak "Po­stęp" ma ją wy­tknię­tą, tak i ty ją ra­zem z nim ode­mnie poj­mo­wa­łaś. Bo może nie wiesz, dro­gie dziec­ko, że jed­ne­go roku, jed­ne­go dnia, po­wró­ciw­szy do kra­ju i po­sta­no­wiw­szy pra­co­wać dla do­bra spo­łe­czeń­stwa, za­ło­ży­łem "Po­stęp" i ode­bra­łem cie­bie z klasz­to­ru. Obo­je je­ste­ście mo­imi wy­cho­wań­ca­mi… Ileż nocy spę­dzi­łem bez­sen­nych, my­śląc, jaki kie­ru­nek dać to pi­smu, to to­bie…

Urwał, po­wie­ka­mi kil­ka razy po­ru­szy­ły oczy umyśl­nie roz­two­rzył, jak­by pró­bu­jąc, czy się nie przy­my­ka­ją i cią­gnął:

– Boję się tyl­ko, byś się nie po­ty­ka­ła… na tej dro­dze.

Ta znów urwał i pod­chwy­cił:

– ALe o tem po­tem, je­śli mi sił star­czy. Trze­ba po­my­śleć o re­al­nej stro­nie ży­cia, trze­ba mi zdać ci ra­chu­nek z opie­ki i pierw­szy raz w ży­ciu otwo­rzyć ci oczy na prze­szłość, któ­ra ści­śle, ogni­wo do ogni­wa jak sta­lo­wy łań­cuch, łą­czy się nie­ro­ze­rwal­ną siłą z przy­szło­ścią. Nie znasz hi­stor­ji two­jej, któ­ra się za­czy­na o wie­le wcze­śniej przed twem uro­dze­niem, a znać ją mu­sisz…

Za­my­ślił się, od­kaszl­nął, za­cią­gnął dy­mem z pa­pie­ro­sa, zmie­nił ton i mó­wił;

– Dziad nasz był war­szaw­skim rzeź­ni­kiem. Na ob­li­czu ko­bie­ty za­ma­lo­wa­ło się ta­kie zdzi­wie­nie, że dok­tor urwał i by­strzej, ścią­ga­jąc brwi, jej się przy­glą­dał. Czyż­by się za­wiódł? Czyż­by ona nie była jut tą ko­bie­tą, któ­rą two­rzył? Dłu­go ją trzy­mał pod siłą swe­go głę­bo­ko­ścią nie­zrów­na­ne­go spoj­rze­nia, a wresz­cie pod­chwy­cił:

– Do­ro­bił się znacz­ne­go ma­jąt­ku, po­wsty­dziw­szy się rze­mio­sła, opu­ścił się a umie­ra­jąc, po­dzie­lił for­tu­nę na trzy czę­ści. Jed­ną za­pi­sał na­sze­mu ojcu, dro­gą ciot­ce, a trze­cią na do­bro­czyn­ne cele, któ­re do dziś mają miesz­kań­cy War­sza­wy…

Oj­ciec nasz, wy­cho­wa­ny na pa­cie­rzu, zli­kwi­do­wał for­tu­nę i wy­niósł się na wieś z ciot­ką. Ku­pił od rzą­du do­bra i za­pra­gnął wejść w po­czet war­stwy spo­łecz­nej, zwa­nej u nas to szlach­tą, to oby­wa­tel­stwem. W tym celu nie szczę­dził for­tu­ny, ani za­bie­gów, ani… ni­cze­go.

Tu śmiech, pe­łen bolu i iron­ji, wy­krzy­wił mu usta. Za­kasz­lał ner­wo­wo i za­wo­łał:

– Ale ten świat, po­grą­żo­ny w igno­ra­cji, ob­sku­ran­ty­zmem wstręt­ny, py­chą, ob­łu­dą, za­wi­ścią jak pę­cherz na­dę­ty, bez­myśl­ny, bo ciem­ny, nie hu­ma­ni­tar­ny, bo nie­wy­kształ­co­ny, czę­sto zbrod­ni­czy, bo pysz­ny, za­truł mu ży­cia po­ło­wę i nig­dy go w swe gro­no dar­mo­zja­dów, igno­ran­tów i ban­dy­tów sui ge­ne­ris nie przy­jął. Że jed­nak­że każ­dy, co za­pra­gnie z tym świa­tem się ze­spo­lić, musi dro­go oku­pić swe aspi­ra­cje, pa­dła ofia­rą ciot­ka, wy­da­na przez ojca za rdzen­ne­go oby­wa­te­la, zo­sta­ła prze­cie ma­ter­jal­nie co do gro­sza zruj­no­wa­ną, a mo­ral­nie… jak wiesz przed­sta­wia typ po­czci­wej idjot­ki…

Zmę­czył się, od­po­czął na­wet dość dłu­go i sam so­bie za­pa­lił przy­ga­szo­ne­go pa­pie­ro­sa. Świe­cy mu nie po­da­ła Ste­fa, jak­by obez­wład­nio­na od­kry­cia­mi i wra­że­nia­mi. Pierw­szy raz jej brat mó­wił w ten spo­sób o ro­dzi­cach, dzia­dach, ciot­ce, o oby­wa­tel­stwie i prze­szło­ści. Od­twa­rza­ła so­bie w swej by­strej in­te­li­gen­cji, to wszyst­ko, cze­go szcze­gó­łów już nig­dy do­wie­dzieć się nie mia­ła. A dok­tor w swem roz­go­rącz­ko­wa­niu iry­ta­cją, wez­bra­ną falą znie­na­wi­dzo­nej prze­szło­ści, od­zy­ski­wał na chwi­lę siły, któ­rych już był nie miał.

– Oj­ciec nasz mimo to, iż dużo całe ży­cie pła­cił za uści­ski dło­ni człon­ków je­dy­ne­go u nas świa­ta, któ­ry so­bie cza­sem za po­da­nie ręki pła­cić każe, a do szu­braw­ców ją chęt­nie wy­cią­ga, zo­sta­wił mimo to ład­ną for­tu­nę. Sko­ro tyl­ko po­wró­ci­łem z za­gra­ni­cy, zli­kwi­do­wa­łem ją, by nie spodleć w tym ży­wio­le, w któ­rym py­ta­ją o po­cho­dze­nie, a nie py­ta­ją o du­szę. Wy­pa­dło na nas dwo­je po dwa­kroć sto­ty­się­cy ru­bli. Że zaś uwa­żam for­tu­nę dzie­dzicz­na, za ma­ją­tek, któ­ry każ­dy, jak go wziął, prze­ka­zać po­wi­nien, więc tych pie­nię­dzy nie ru­szy­łem Oso­bi­ste moję do­cho­dy wy­star­czy­ły aż nad­to na na­sze ży­cie, na "Po­stęp", na róż­ne cele, któ­re znasz…

Tu się za­my­ślił i szep­nął, gło­sem roz­czu­lo­nym, obej­mu­jąc ko­bie­tę tkli­wem spoj­rze­niem, a nie­zmier­nie głę­bo­kiem:

– Moja bied­na Ste­fo!

Za­raz się po­pra­wił na po­sła­niu, wi­dząc dwie łzy ście­ka­ją­ce po po­licz­kach Ste­fy. On jej pła­kać za­ka­zy­wał, jak zbrod­ni, a tu ją roz­tkli­wił. Chrząk­nął, pu­ścił kłąb dymu i mó­wił:

– Zo­sta­wiam ci więc pięć­kroć sto­ty­się­cy ru­bli, któ­rych wy­ka­zy i spi­sy znaj­dziesz w ka – sie wraz z te­sta­men­tem. Jest to duża u nas for­tu­na. Że jej wła­ści­wie użyć po­tra­fisz, nie wąt­pię. Ta głos zmie­nił. Prze­strach za­ma­lo­wał się na jego ob­li­czu, wy­cią­gnął każ­dą jego fi­brę i za­drżał w gło­sie.

– Ale drżę, tru­chle­ję, by ten ma­ją­tek nie stał się mimo wszyst­kie­go, mimo ca­łej siły, w jaką cię do ży­cia uzbro­iłem, przy­czy­ną twej nie­do­li. Ma­ją­tek ten już na­le­ży do ta­kich, za któ­ry­mi go­nią nasi ban­dy­ci. Bo to są ban­dy­ci, ci naj­czę­ściej uty­tu­ło­wa­ni po­sa­go­łow­cy sa­lo­nów na­szych. Jak ban­dy­ci, wie­rzą tyl­ko w pie­nią­dze, jak ban­dy­ci go­nią tyl­ko za nie­mi. Ła­pią je pod po­sta­cią po­sa­gów. Oni by je łu­pi­li prze­bo­jem, nie sa­kra­men­tem, gdy­by byli mniej ma­ło­dusz­ni. Czyż cza­sem nie le­piej za­bić, niż uniesz­czę­śli­wić isto­tę sła­bą i nie­win­ną?

Tu jesz­cze bar­dziej ob­li­cze jego się zmie­ni­ło, pra­wie kon­wul­syj­nie wy­krzy­wi­ło i cią­gnął:

– Otóż się boję, byś w ta­kie si­dła nie wpa­dła, któ­re na każ­dym kro­ku spo­ty­kać, jak­by mi­to­lo­gicz­ną nie­wi­dzial­ną Wul­ka­na siat­kę, bę­dziesz. O to tru­chle­ję. A nie ma spo­so­bu – mó­wił gło­sem wy­si­lo­nym, za­chryp­nię­tym nie wy­sił­kiem, tyl­ko go­rącz­ką trwo­gi – nie mogę cię krę­po­wać.. nie mogę ci nic na­rzu­cać, nie mogę ci nic za­le­cać… nic ra­dzić…

Od­po­czął i za­wo­łał…

– Czło­wie­ka szu­kaj i znajdź. Czło­wie­ka!

Ty wiesz, co to czło­wiek! Jest ich mało, ale są wszę­dzie. Są wszę­dzie, tu mniej, tam wię­cej. Mu­szą być na­wet w sfe­rach pie­lę­gnu­ją­cych ban­dy­tów.

Osłabł i szep­tem umie­ra­ją­ce­go gło­su do­koń­czył.

– Nie mogę ci dać wska­zów­ki… nie mogę… Czło­wie­ka!!

Opu­ścił się na po­dusz­ki i przy­mknął po­wie­ki.

Ste­fa sie­dzia­ła nie­ru­cho­ma. Ten umie­rał. Ona wcho­dzi­ła w nowe i nie­zna­ne ży­cie. Ta myśl pierw­szy raz jej się gwał­tow­nie na­rzu­ca­ją­ca, ra­zi­ła ją jak­by pio­ru­nem. Nie umia­ła so­bie zdać spra­wy z wra­żeń, któ­re jej nie po­zwo­zwo­li­ły bra­tu od­po­wie­dzieć jed­ne­go sło­wa. Czu­ła w swej gło­wie ja­kiś sza­lo­ny ta­niec, w swem ści­śnio­nem ser­cu ja­kiś bez­mier­ny smu­tek. Nie kie­ro­wa­ła swe­mi my­śla­mi, tyl­ko one nią wła­da­ły bez żad­ne­go gło­su. A one zwra­ca­ły się ku niej sa­mej, nie ku temu, któ­ry tak dro­gi, ubó­stwia­ny nie­mal ją świa­do­mie i tę­sk­no opusz­czał. Co ona po­cznie? Na to py­ta­nie jesz­cze więk­szy cię­żar przy­gnia­tał jej du­szę, jesz­cze więk­sza siła klesz­cza­mi obej­mo­wa­ła ser­ce, jesz­cze więk­sza nie­moc ogar­nę­ła jej człon­ki ska­mie­nia­łe. Co ona po­cznie bez nie­go? bez nie­go, któ­ry się tak sil­nie wplótł w fi­bry, któ­re­mi żyła, kto­ry był dru­gą jej po­ło­wą. Nie wie­dzia­ła o tem do­tąd. Dziś, te­raz to w ca­łej swej po­tę­dze czu­ła. On nie­do­strze­gal­nie kie­ro­wał każ­dym jej kro­kiem, on nor­mo­wał jej po­ję­cia, on ci­chy, nie na­rzu­ca­ją­cy nig­dy swej woli, ani zda­nia, uni­ce­stwia­ją­cy swo­je "ja", był wła­ści­wie jak­by nie­wi­dzial­nym jej anio­łem stró­żem. Te­raz to czu­ła. Jak­że się to… dzia­ło? Wszak­że ona nig­dy w ni­czem jego rady nie za­się­ga­ła. Wszak­że ona od dnia swej peł­no­let­no­ści, a li­czy­ła w tej chwi­li lat dwa­dzie­ścia i czte­ry, nie przy­po­mi­na­ła so­bie, by jej w czem­kol­wiek, du­żem czy ma­łem, zda­nie swo­ję, gust, upodo­ba­nie na­rzu­cił?………………………………

Jak­że to było? Bo prze­cież czu­ła, że te­raz tra­ci­ła pod tym przy­my­ka­ją­cym się głę­bo­kim wzro­kiem swo­ję je­ste­stwo.

Ależ to było nie­po­do­bień­stwem. Wszak­że ona była ener­gicz­ną, sa­mo­wol­ną, ka­pry­śną. Wszak­że mu­sia­ła być taką, bo on w niej, od­kąd za­pa­mię­ta­ła, kształ­cił wolę i cha­rak­ter in­dy­wi­du­al­no­ści i ka­pry­sy na­wet. Ile razy sły­sza­ła, gdy była jesz­cze bar­dzo mło­dą, jak mó­wił do ciot­ki, skar­żą­cej się na jej nie­zno­śnie sa­mo­wol­ny cha­rak­ter, "a niech bę­dzie złą, ale niech bę­dzie otwar­cie złą. Niech bę­dzie upar­tą, ale nie koź­lo upar­tą. Niech bę­dzie ka­pry­śną, ale nie gą­ską. " I ta ona dziś się czuł i przed­tem ło­żem, ma­ją­cem za chwi­lę może umie­ścić cia­ło bez wiel­kiej du­szy, jak­by z sie­bie sa­mej wy­ry­wa­ną.

Ależ jej się to tyl­ko zda­wa­ło. Wszak­że do ży­cia była przy­go­to­wa­na. Wszak­że od lat przy niej naj­zna­ko­mit­si my­śli­cie­le du­żej sto­li­cy, du­że­go i zdol­ne­go spo­łe­czeń­stwa, co wie­czór nie­mal ana­li­zo­wa­li ży­wot­ne kwe­stje, nie owi­ja­jąc nic w ba­weł­nę, nie ma­iąc żad­ne­go wzglę­du z woli dok­to­ra dla jej dzie­wi­czo­ści i mło­do­ści. "Mów­cie, mów­cie – mó­wił nie­raz Sta­ryń­ski, gdy któ­ry z jego go­ści i współ­pra­cow­ni­ków "Po­stę­pu" wa­hał się z wy­po­wie­dze­niem swe­go zda­nia przez wzgląd na obec­ną mło­dziut­kę ko­bie­tę – mów­cie, niech wie, co to ży­cie, z któ­rem za bary wcze­śniej czy póź­niej się weź­mie. " I nie było dla niej taj­ni­ków, o któ­rych­by, jak tyle jej ró­wie­śni­czek, fał­szy­we mia­ła wy­obra­że­nie. I nie ży­wi­ła w so­bie ilu­zyj pod­nie­ca­nych za­pusz­cze­niem za­sło­ny na nagą ży­cio­wą praw­dę, Nie łu­dzi­ła się cza­ra­mi ży­cia, bo każ­de­go z nich od­wrot­ną stro­nę jej po­ka­za­no. I nie rwa­ła się do ju­tra w swych re­al­nych po­ję­ciach. Nie bała się bie­dy, gdyż na chleb za­pra­co­wać brat ią na­uczył, da­jąc jej wszech­stron­ne wy­kształ­ce­nie, a tak­że zbyt­ku nie­łak­nąć na­uczył ją, ro­biąc ją za mło­du fi­lo­zof­ką, ana­li­zu­ją­cą wszę­dzie wszyst­ko. Nie­ba­ła się próż­ni w ser­cu, bo świat w jej po­ję­ciach tyle da­wał na każ­dym kro­ku po­kar­mów du­szy.

Cóż jej więc się dzia­ło, że tak sie­dzia­ła, jak ka­wał gła­zu, ska­mie­nia­ła tym tak na­tu­ral­nym, kon­se­kwent­nym, co­dzien­nym wy­pad­kiem, iak ten, że jej bied­ny, od­daw­na cho­ry brat umie­rał.

Jak­by słoń­ce iej ży­cia pro­mien­ne i go­rą­ce za­cho­dzi­ło za chmu­ry, jak­by ogień go­re­ją­cy w jej du­szy gasł ra­zem z tem sty­gną­cem cia­łem.

Czyż­by się bała tego, przed­czem Sta­ryń­ski na­tem łożu tru­chlał, co głos i fi­zjo­nom­ję jego zmie­nia­ło, co go ro­bi­ło złym pra­wie i tak trwoż­nym jak­by umie­rać ża­łu­ją­cym? Nie! Wszak­że jut prze­szła nie­raz przez pró­bę ognia mi­ło­ści. Wszak­że już nie­raz uczu­ła się mo­ta­ną w nie­wi­dzial­nej, a zło­tej sie­ci. Wszak­że już, od­ma­wia­iąc nie­jed­ne­mu ze swych licz­nych kon­ku­ren­tów, dała do­wód, że się nie da usi­dlić nie czło­wie­ko­wi.

Jak­że głę­bo­kie wra­że­nie on jej zro­bił temi ostat­nie­mi sło­wy. Sie­dzia­ła już dłu­go. Usta te, któ­re je wy­gło­si­ły, przy­mknę­ły się, a jej w uszach wciąż brzmiał ten mięk­ki głos, wi­bru­ją­cy nie­zwy­czaj­ną mo­du­la­cją, gdy wo­łał, a wresz­cie szep­tał: – Czło­wie­ka znajdź, czło­wie­ka!

Ah! ona tego nig­dy nie za­po­mni. Byle się tyl­ko nie my­li­ła, co on przez to sło­wo "czło­wiek" ro­zu­miał. Ale jak­że by się my­lić mo­gła, ona, któ­ra była dru­gą po­ło­wą bra­ta, któ­ra, czę­sto się zda­wa­ło, ar­ty­kuł jego, dany jej do kor­rek­ty, wzmoc­ni­ła, pod­nio­sła… Jak­że on się wte­dy uśmie­chał, cie­szył. Przy­ci­skał ją do pier­si i szep­tał: – "Bę­dzie z cie­bie ko­bie­ta".

Ale czy ona zro­zu­mia­ła, co jej brat ro­zu­miał pod sło­wem "czło­wiek"?…

Raz, pro­po­no­wa­no bra­tu, by przy­iął do re­dak­cji "Pos'ępu" mło­dzień­ca peł­ne­go ta­len­tu i zdol­no­ści, zna­ne­go sze­ro­ko i gło­śne­go. O o się wa­hał. Wresz­cie od­parł "do­brze, do­brze, tyl­ko po­zwól­cie, bym się wpierw do­wie­dział, czy to czło­wiek". Raz znów we­zwa­no go do ope­ra­cji do cho­re­go hra­bie­go X. Pro­szo­no, bła­ga­no ba­jecz­nie ofia­ro­wa­no ho­no­rar­jum, aby tyl­ko ze­chciał je­chać na wieś kil­ka­na­ście mil. Od­mó­wił, a gdy mu jego przy­ja­ciel, rów­nież dok­tor, sro­gie za to ro­bił wy­rzu­ty, zi­ry­to­wał się i od­parł. "Ja mam tra­cić czas na ra­to­wa­nie by­dla­ka, a tu bie­da­ków za­nie­dby­wać. " A raz znów wy­je­chał w głąb Ro­sji dla do­ko­na­nia ope­ra­cji na żo­nie ja­kie­goś Ro­sja­ni­na, któ­re­go po­znał za gra­ni­cą. Gdy wró­cił, za­gad­nął go ów przy­ja­ciel i po­wier­nik. "Przy­wio­złeś wory zło­ta, ty co za dzie­sięć ty­się­cy nie ra­czysz wy­je­chać na wieś o sto wiorst". "Nie wzią­łem ani fe­ni­ka – od­parł – ale oca­li­łem żonę czło­wie­ko­wi".

On nad­zwy­czaj­ne przy­wią­zy­wał do tego sło­wa zna­cze­nie, ale ja­kie? Czy ona to zro­zu­mie? Czy ona do zro­zu­mie­nia tego doj­dzie? – Bo raz zno­wu i to w ostat­nich cza­sach gło­śnym la­da­co w ich świe­cie, zło­żo­nym – prze­waż­nie z człon­ków na­le­żą­cych do ko­smo­po­li­tycz­ne­go świa­ta łu­dzi wie­dzy i idei, w któ­rym jed­nak nie obe­szło się bez nie­po­ję­tych do­mie­szek, znaj­do­wał się ja­kiś po­to­mek ary­sto­kra­tycz­nej ro­dzi­ny Wa­pow­skich. Zna­ła go do­brze, ale go do­tąd nie ro­zu­mia­ła. Ten Wa­pow­ski raz wpadł do Sta­ry­ńi­kie­go w po­mię­sza­niu gra­ni­czą­cem z obłę­dem. Wi­dzia­ła go wte­dy, bo mu sama drzwi otwo­rzy­ła. Po go­dzi­nie wy­szedł z ga­bi­ne­tu jej brat i rzekł: "Wa­pow­ski prze­grał pięć ty­się­cy ru­bli, mó­wię to to­bie tyl­ko. Nie ma­jąc ich, ukradł je swe­mu pryn­cy­pa­ło­wi, jak wiesz, że pra­cu­je u Koh­na. Przy­szedł do mnie z za­py­ta­niem, czy ma uciec, czy so­bie w łeb pal­nąć. Da­łem mu pięć ty­się­cy ru­bli i po­ra­dzi­łem po­zo­stać. Cie­ka­wym, czy się omy­li­łem. Zda­je mi się, że z tego szu­le­ra i zło­dzie­ja, wy­kłu­je się czło­wiek"…………………………..

………………………………………………..

Czyż ona mo­gła uchwy­cić, co on w swej wiel­kiej du­szy, w swej sze­ro­kiej na­tu­rze, ro­zu­miał pod tem sło­wem "czło­wiek"……

Wresz­cie obu­dzi­ła się z głę­bo­kiej, trwa­ją­cej może kil­ka go­dzin za­du­my, bę­dą­cej ra­czej roj­dza­jem odrę­twie­nia, w któ­rem na­wet my­śla­mi kie­ro­wać nie mo­gła. Była zmę­czo­ną, jak nig­dy i nig­dy! Czu­ła, iż prze­ży­ła jed­ną z tych rzad­kich, roz­strzy­ga­ją­cych, u prze­ło­mów ży­cia, tra – fia­ią­cych się chwil, któ­rych cha­rak­te­ry­sty­ką iest, iż się w nich wi­dzi cała prze­szłość w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach.

Pod­nio­sła oczy na bra­ta.

Spał on, a ra­czej drze­mał z przy­mknię­te­mi po­wie­ka­mi tru­pio bla­dy, od­dy­cha­jąc, sła­bo z rę­ka­mi opusz­czo­ne­mi wzdłuż cia­ła. Świe­ca się jesz­cze pa­li­ła.

Ste­fa czem­prę­dzej ją zga­si­ła. Jak­że ta świe­ca jej przy­kre spra­wi­ła wra­że­nie, gdy prze­bu­dzo­na we­szła do tego po­ko­ju.

Dok­tor jesz­cze żył cały ty­dzień, ale już nie od­zy­skał ta­kiej siły, któ­ra­by mu po­zwo­li­ła mó­wić tak dłu­go, jak mó­wił wte­dy.

W dniu śmier­ci tyl­ko, gdy przy­ja­cie­le i do­mow­ni­cy już się zgro­ma­dzi­li do­ko­ła dok­to­ra, a Ste­fa trzy­ma­ła sty­gną­cą dłoń jego, zda­ło się jej, ii ta dłoń jej rękę na­ci­snę­ła i usły­sza­ła wy­raź­nie szep­tem w ko­na­ją­cym nie­zrów­na­nym do­bro­cią i wy­ra­zem uśmie­chu, wy­po­wie­dzia­ne sło­wa:

– Pa­mię­taj, com ci po­wie­dział… czło­wie­ka…

* * *II.

W rok i trzy mie­sią­ce póź­niej Ste­fa Sta­ryń­ska wy­bie­ra­ła się iak zwy­kle opu­ścić War­sza­wę i na lato prze­nieść się do ja­kiejś miej­sco­wo­ści, mo­gą­cej jej za­pew­nić kil­ko­mie­sięcz­ny wy­god­ny po­byt wśród pięk­nej na­tu­ry i uro­ków wsi.

A wy­god­ny u niej po­byt okre­ślał nie mało. Prze­no­si­ła się zwy­czaj­nie z ca­łym do­mem, z ciot­ką, któ­ra była och­mi­strzy­nią jej dwo­ru i nie­zbęd­nym w jej po­zy­cji nie­wie­ścim opie­ku­nem, z licz­ną służ­bą, któ­rą do­ko­ła sie­bie mieć lu­bia­ła i przez wzgląd na swe gu­sta mieć mu­sia­ła. Te gu­sta szcze­gól­nie się uwy­dat­nia­ły w za­mi­ło­wa­niu jej do spor­tu wszel­kie­go ro­dza­ju. Jeź­dzi­ła kon­no jak ama­zon­ka śre­dnio­wiecz­na, a wy­glą­da­ła na ko­niu rze­czy­wi­ście jak pier­wo­wzór, w swej ob­ci­słej suk­ni, mo­de­lu­ją­cej gięt­ką, ela­stycz­ną jak­by stwo­rzo­ną do sio­dła fi­gu­rę.

Rów­nie do­brze wy­glą­da­ła na bi­cy­klu. Do­sko­na­le wio­sło­wa­ła i strze­la­ła do celu, po­wo­zi­ła wresz­cie jak do­roż­karz war­szaw­ski.

Brat to za­mi­ło­wa­nie spor­tu w niej wy­kształ­cił. Chciał za­har­to­wać i wzmoc­nić jej w dzie­ciń­stwie wa­tłe i osła­bio­ne cia­ło. Do­szedł do świet­nych re­zul­ta­tów, bo już za ży­cia jego za­mi­ło­wa­nie spor­tu gra­ni­czy­ło u Ste­fy z man­ją, a po jego śmier­ci po­więk­szy­ło się tyl­ko. Ztąd każ­de wy­ru­sze­nie z War­sza­wy, przed­sta­wia­ło więk­sze trud­no­ści dla niej, niż dla ko­go­kol­wiek. Mu­sia­ła brać ze sobą ko­nie wierz­cho­we i za­przę­go­we, po­wo­zy, od­po­wied­nią służ­bę etc.

Do­daj­my do tego psy róż­ne­go ro­dza­ju, któ­re były na­stęp­stwem za­mi­ło­wa­nia do wszel­kich stwo­rzeń, a bę­dzie­my mie­li cały ta­bór.

Nie mo­gło być więc mowy o za­gra­ni­cy. W kra­ju tyl­ko mógł się taki ta­bor bez za wiel­kich na jej do­cho­dy kosz­tów po­ru­szać.

Gdy wresz­cie dok­tor Żar­ski, przy­ja­ciel jej i nie­bosz­czy­ka, wy­ra­ził zda­nie, że zdro­wie pan­ny Sta­ryń­skiej po­trze­bo­wa­ło Bu­ska, wy­bór bez wiel­kie­go na­my­słu padł na tę miej­sco­wość i z po­cząt­kiem czerw­ca zwi­nę­ła dom w Ale­jach Ujaz­dow­skich, gdzie mia­ła wy­na­ię­tą całą wil­lę po ja­kiemś zruj­no­wa­nym prze­my­słow­cu.

W tej ci­chej, jak na ta­kiej siły wody lecz­ni­czej, miej­sco­wo­ści, przy­by­cie bo­gacz­ki, jaką bez­przecz­nie była pan­na Sta­ryń­ska, wy­war­ło pew­ne wra­że­nie. Ma­ją­tek jej po­dwo­jo­no w tej chwi­li.

Gdy się po­ka­za­ła raz pierw­szy na pro­me­na­dzie, za­ro­iło się do­ko­ła niej od cie­ka­wych, za­in­te­re­so­wa­nych to jej ory­gi­nal­ną pięk­no­ścią, to for­tu­ną, za­dzi­wio­nych wer­sja­mi, któ­re już spa­czo­ne i po­twor­ne kur­so­wa­ły o ty­sią­cach ory­gi­nal­no­ści.

Bo to za­mi­ło­wa­nie do zwie­rząt było czer­ni rze­czy­wi­ście in­dy­wi­du­al­nem. Wo­zi­ła ich z sobą dużo, a prócz tego w War­sza­wie mia­ła na przed­mie­ściu do­mek, gdzie osa­dzi­ła sta­rą swo­ją niań­kę i za­ło­ży­ła ro­dzaj szpi­ta­la dla psów i ko­tów. Każ­de tego ga­tun­ku nie­szczę­śli­we za­błą­dzo­no, sta­re, wy­rzu­co­ne, czy skrzyw­dzo­ne stwo­rze­nie, znaj­do­wa­ło tam do­ży­wot­nie schro­nie­nie, o ile nie­do­la jego uszu, czy wzro­ku Ste­fy do­szła. Nie­raz, zda­rza­ło się w War­sza­wie, iż wra­ca­ła ze spa­ce­ru ze zdy­cha­ją­cym psem lub ko­tem, któ­re­go nio­sła na swych rę­kach, jeź­li był mały, któ­re­go niósł za nią po­sła­niec, jeź­li był za duży.

I te psy, któ­re z nią zje­cha­ły do Bu­ska, były tego po­cho­dze­nia. Ztąd nic dziw­ne­go, że były one wszyst­kie bar­dzo brzyd­kie, ja­kieś dzi­wacz­ne oka­zy bez rasy i uro­dy, któ­re tem wię­cej lu­bi­ła, im były brzyd­sze i bied­niej­sze.

Do­pó­ki brat żył, ha­mo­wał w niej to tak­że, a szpi­ta­li­ka dla psów i ko­tów za­ło­żyć po­pro­stu nie po­zwo­lił. Po śmier­ci jego in­au­gu­ra­cja tego za­kła­du była jed­nym z pierw­szych wy­pad­ków.

Ciot­ka, pani Olim­pja po­pa­dła w roz­pacz, gdy za­pa­dła de­cy­zja trans­por­to­wa­nia sze­ściu psów do Bu­ska.

– Ależ moja Ste­fo – za­wo­ła­ła z roz­pacz­li­wą miną – we­zmą nas za war­jat­ki.

– Ha! ha! – za­śmia­ła się swym śmie­chem gło­śnym i jak mu­zy­ka dźwięcz­nym, per­li­stym któ­rym wy­bu­cha­ła bar­dzo czę­sto, – mnie nie, ale cio­cię! że na to po­zwa­la.

Pani Ołim­pja wiecz­nie draż­nio­na, wiecz­nie na ser­jo bra­ła nie­win­ne żar­ty swa­wol­nej dziew­czy­ny.

– Oh! nie! – za­wo­ła­ła z prze­ko­na­niem i de­cy­zją. – Sko­ro tyl­ko kogo po­znam, za­cznę od opo­wie­dze­nia mu, ja­kie nas wią­żą sto­sun­ki… Oh! nie! Na mnie nie spad­nie od­po­wie­dzial­ność, ani śmiesz­ność tych fik­sactw.

– A ja każ­de­mu – pod­chwy­ci­ła ser­jo Ste­fa – będą mó­wić, "psy mo­jej ciot­ki. " Cie­ka­wam, komu uwie­rzą.

Pani Olim­pja po­czer­wie­nia­ła na swej ró­żo­wej twa­rzy. O byle co zmie­nia­ła na sil­niej­sze, bar­wy swe­go por­ce­la­no­we­go ob­li­cza.

– Za­ka­su­ję ci tego! za­ka­zu­ję! – za­wo­ła­ła. – Wszyst­ko do­brze, ale żeby ze mnie na sta­re lata ro­bić czu­pi­ra­dło?

– Ha­ha­ha! Ha­ha­ha! – wy­bu­cha­ła już śmie­chem Ste­fa, któ­rą nic tak nie ba­wi­ło, jak miesz­czań­skie, ma­łost­ko­we za­pa­try­wa­nia ciot­ki, jej zło­ści i prze­są­dy, wszyst­kie w cha­rak­te­rze jej in­dy­wi­du­al­no­ści po­czci­wej, ale tak dla niej za­baw­nej.

Ta­kim żar­tem pani Olim­pja mia­ła już cały dzień za­ję­ty i ze­psu­ty. Mimo swych pięć­dzie­się­ciu lat była za­lot­ną. Za­pa­try­wań jej nic­by w świe­cie zmie­nić ani zła­go­dzić nie było w sta­nie. Do Ste­fy była przy­wią­za­na, jak się przy­wią­zu­ją ciot­ki do je­dy­nych po­tom­ków swo­ich.

Wie­czo­rem też po ca­ło­dzien­nym roz­my­śle, z tra­gicz­ną miną na ob­li­czu świe­żo upu­dro­wa­nem, bo znaj­do­wa­ła, że dra­ma­tycz­no­ści du­szy nie od­po­wia­da­ła jej ró­żo­wa twarz, za­gad­nę­ła Ste­fę.

– O mnie nie cho­dzi.. Mo­żesz so­bie mó­wić, co chcesz. Te psy niech będą i moje… Ale czy ty tyl­ko wiesz – py­ta­ła ta­jem­ni­czo, głę­bo­ko – że ty nig­dy za­mąż nie wyj­dziesz?

Ste­fa mo­gła być w naj­czar­niej­szem uspo­so­bie­niu – głos sam, mina pani Olim­pji, roz­we­se­la­ły ją do łez. Pod­sy­ca­ła więc kon­tra­dyk­cją każ­dą roz­mo­wę.

– Z po­wo­du tych psów? – za­py­ta­ła.

– Psów! koni! bi­cy­klów! wszyst­kie­go!!

– Je­śli­bym mia­ła wyjść za tak głu­pie­go męża, któ­ry­by się bał tego, że lu­bię psy i do­brze jeż­dżę kon­no…

Pani Olim­pja po­czu­ła sar­kazm i dys­ku­sję, a jed­ne­go i dro­gie­go bała się iak ognia, na ied­no i dru­cie bez­sil­na. Chwy­ci­ła się więc od­ra­zu osta­tecz­no­ści w ta­kich ra­bach. Wy­nio­sła oczy do nie­ba, wy­cią­gnę­ła ską­pio­ne rysy, za­ła­ma­ła ręce i łza­wym to­nem rze­kła.

– Boże! Gdy­by to ś… p, brat wi­dział..

Ta wiel­ka broń pani Olim­pji, zwy­kle od­bie­ra­ła Ste­fie… hu­mor do draż­nie­nia ciot­ki i ocho­tę do dys­ku­sji, ma­ią­cej niby zro­bić z niej ko­bie­tę szer­szych po­jęć i no­wo­cze­snych po­glą­dów. Ale tym ra­zem po­smut­nia­ła tyl­ko na se­kun­dę Nu­dzi­ła ją już ta nie­for­tun­na zwrot­ka, idą­ca gład­ko pani Olim­pji, a prze­szy­wa­ją­ca jej ser­ce jak­by ostrzem.

– Że­byś cio­cia wie­dzia­ła – rze­kła po­waż­nie – jak je­steś za­baw­ną z tą miną dra­ma­tycz­ną! Cio­cia byś była do­sko­na­łą ak­tor­ką!

Pani Olim­pja mu­sia­ła za­gryść war­gi, by nie wy­buch­nąć śmie­chem. Ona do­sko­na­łą ak­tor­ką! Nie było co mó­wić z tą Ste­fą. Wszyst­ko na nic się nie zda­ło. Naj­zdrow­sze, naj­traf­niej­sze rady tak do­świad­czo­nej oso­by, jak ona, ob­ra­ca­ła w śmiech i żar­ty. Nie było rady. Trze­ba się pod­dać lo­so­wi. Któż­by chciał się że­nić z taką war­jat­ka? Zo­sta­nie sta­ra pan­ną. A szko­da! Ład­na. Taki ma­ją­tek. Ksią­że nie­je­den by się oże­nił.

Bo pani Olim­pja była ary­sto­krat­ką.

Spoj­rza­ła na nią i po­my­śla­ła z roz­pa­cza, że tra­ci­ła ostat­nią broń i to przed sa­mym wy­jaz­dem do Bu­ska. Na Ste­fę pierw­szy raz wspo­mnie­nie bra­ta nie dzia­ła­ło. Ist­na war­jat­ka! Z psa­mi po­ja­dą do Ba­ska. Nie­dość koni i "dja­bel­skiej ma­szyn­ki". Tak na­zy­wa­ła bi­cykl. Wsty­dzi­ła się for­mal­nie całą siłą fi­ber, obu­dza­ją­cych uczu­cia wsty­du. – Z psa­mi zja­dą do wód kra­jo­wych, jak me­na­żer­ja, jak cyrk.

Już też sama dla sie­bie, spusz­cza­jąc bia­łą, a mło­dą i stroj­ną gło­wę, szep­nę­ła z tra­gi­ka.

– Jak cyr­ków­ki!

Ste­fa nad­sta­wi­ła usau. Nie do­sły­sza­ła, czy nie ro­zu­mia­ła. A są­dząc po mi­mi­ce pani Olim­pji, rzesz war­ta była być sły­sza­ną.

– Co? jak? – za­py­ta­ła z tym igra­ją­cym na ustach uśmie­chem peł­nym spry­tu, swo­bo­dy i ro­zu­mu.

– Jak cyr­ków­ki zje­dzie­my do tego Ba­ska. Brak­nie tyl­ko kla­tek i budy!

– Ha ha ha! Ha ha ha! I ko­stju­mów! ko­stju­mów! I im­pre­sar­ja!

Śmia­ła się do roz­pu­ku.

I tak zje­cha­ły do Bu­ska, po­prze­dzo­ne służ­bą i koń­mi, roz­gło­sem, famą stu­gęb­ną zgro­ma­dzo­nych w za­kła­dzie cho­rych baj­cza­rzy.

Ste­fa od­dy­cha­ła tu peł­ną pier­sią. Po­wo­ża­nie po go­ściń­cach, spa­ce­ry po pia­sczy­stych rów­ni­nach po­chła­nia­ły ją całą. Od­da­wa­ła im się od rana do nocy, a pod­czas tego pani

Olim­pia za­wie­ra­ła zna­jo­mo­ści bar­dzo licz­ne, bo wszy­scy pra­gnę­li po­znać mil­jo­ner­kę bez ojca, bez mat­ki, bez bra­ta, z dwu­dzie­sto­ma pię­cio­ma laty w me­try­ce i czar­ne­mi jak wę­giel ocza­mi. Wie­czo­rem, zmę­czo­na spor­tem do tego stop­nia, ie mo­gła­by spo­koj­nie za­snąć sto­ją­co… po­zna­wa­ła co­dzień nowe oso­bi­sto­ści, któ­re swym spry­tem, gra­ni­czą­cym pra­wie z gen­ju­szem od­ra­zu okre­śla­ła, cha­rak­te­ry­zo­wa­ła w szcze­gó­łach. Byli to wszyst­ko la­dzie, któ­rzy o ile po­do­ba­li się pani Olim­pji, przy­wy­kłej do miesz­czań­skich zna­jo­mo­ści, o tyle nie przed­sta­wia­li dla Ste­fy żad­ne­go in­te­re­su. Nie do­zna­wa­ła za­wo­du, ba się nie spo­dzie­wa­ła zna­leźć w Bu­sku to­wa­rzy­stwa, któ­re­by ią za­in­te­re­so­wać, a umy­sło­wo za­si­lić mo­gło. A ro­zu­mia­ła tyl­ko lu­dzi, roz­mo­wę z nimi, o ile ta roz­mo­wa mo­gła być po­kar­mem du­szy, ser­ca czy gło­wy, wy­mia­ną my­śli na rów­ni sto­ją­cych in­te­li­gen­cji i stąd wro­dzo­nej sym­pa­tji. W War­sza­wie mia­ła ta­kie kół­ko przy­ja­ciół, bę­dą­cych sta­ły­mi go­ść­mi jej sa­lo­nu, w któ­rym prze­wa­ga nie­pro­por­cjo­nal­na fra­ków nad to­a­le­ta­mi dam, ra­zi­ła i do roz­pa­czy do­pro­wa­dza­ła pa­nią Olim­pję. Mia­ła tam dok­to­ra Żar­skie­go, z któ­rym go­dzi­na­mi ba­da­ła kwe­stje, czy miesz­kań­cy Mar­sa są po­dob­ny­mi do nas ludź­mi, czy Eu­ro­pa doj­dzie do sko­mu­ni­ko­wa­nia się z tą pła­ne­tą, jaki wpływ hu­ma­ni­tar­ny miał­by pew­nik, że na wszyst­kich pla­ne­tach miesz­ka­ją – lu­dzie. Mia­ła tam re­dak­to­ra Po­stę­pu, pana Ści­bor­skie­go, któ­ry śle­dził dzia­łal­ność rze­mieśl­ni­czą i z dziw­nym ta­len­tem i prze­ko­na­niem rzu­cał hi­po­te­zy co do przy­szłe­go ustro­ju spo­łe­czeń­stwa. Mia­ła tam mło­de­go i przy­stoj­ne­go po­wie­ścio­pi­sa­rza pi­szą­ce­go pod pseu­do­ni­mem "Agat", któ­ry dziw­ni e ro­zu­miał ko­bie­tę i znał jej sła­bost­ki i na­tu­rę. Mia­ła tam Pru­sa przy­cho­dzą­ce­go czę­sto wie­czo­rem na fi­li­żan­kę her­ba­ty, mia­ła Ra­pac­kie­go, któ­ry się li­czył do jej za­pa­mię­ta­łych wiel­bi­cie­li, mia­ła ba­ro­na Koh­na, któ­ry ją ba­wił, jak nikt swym ban­kier­skim spo­so­bem hoł­do­wa­nia Po­stę­po­wi. I mia­ła za­wsze pół tu­zi­na aspi­ran­tów do jej ręki, z któ­rych każ­dy ją tem le­piej ba­wił, im wie­ce, była zde­cy­do­wa­na nie wyjść za nie­go. Ciot­ka tych ostat­nich za­chę­ca­ła i lu­bi­ła; pierw­szych na­zy­wa­ła… he­re­ty­ka­mi" i na­wet naj­czę­ściej, gdy ci tyl­ko ba­wi­li w sa­lo­nie, kła­dła się do łóż­ka.

Ste­fa w Bu­sku nie spo­dzie­wa­ła się spo­tkać ni­ko­go z tych łu­dzi. Lu­dzie ser­jo, choć­by nie ci, wie­dzia­ła, uni­ka­ją wód. A co do kon­ku­ren­tów, nie wąt­pi­ła, że ci się zbie­gną do Bu­ska, po­sły­szaw­szy o trans­lo­ka­cji, jaką wy­pra­wi­ła swe­mu pół­mil­jo­no­wi. Ci ją na­wet, jak wszyst­ko nie­zna­ne, in­try­go­wa­li. Co­dzień wie­czo­rem, ro­biąc spa­cer po par­ku, bacz­nie śle­dzi­ła no­wo­przy­by­łych, czy już mię­dzy nimi nie zje­chał ja­kiś po – sa­go­ło­wiec. Nie wąt­pi­ła, że ich bę­dzie wie­lu. Co dzień pani Olim­pja jej oznaj­mia­ła, iż ta z jej zna­jo­mych dam ocze­ki­wa­ła bra­ta, tam­ta sio­strzeń­ca, inna ku­zy­na. Och! Iluż jej już tych ku­zy­nów anon­so­wa­li i przed­sta­wia­li, tych roz­pacz­li­wych ku­zy­nów, pa­ku­ją­cych ma­nat­ki za od­bio­rem li­stu "d ku­zyn­ki do­no­szą­cym, że tu, czy ów­dzie bawi pan­na z ta­kim po­sa­giem, sie­ro­ta! Iluż ich po­zna­ła, przy­by­łych rano… za­ko­cha­nych w po­łu­dnie, oświad­cza­ją­cych się wie­czo­rem w swych do­rocz­nych wy­ciecz­kach do wód kra­jo­wych. – I tu cze­ka­ła ją ta ro­bo­ta.

– To ka­torż­na ro­bo­ta – ma­wia­ła do ciot­ki prze­szłe­go roku w Na­łę­czo­wie – uśmie­chać się na ma­dry­ga­ły, któ­re mi pra­wią te cym­ba­ły. Zęby przy­najm­niej byli bar­dzo głu­pi, toby mnie ba­wi­li. Bo czy wie cio­cia, że mnie strasz­nie głu­pi męż­czyź­ni ba­wią.

– To wyjdź za głu­pie­go, le­piej rydz, niż nic!

– A może się mą­dry tra­fi? – za­py­ta­ła fi­glar­nie.

I w Bu­sku nie mo­gło być in­a­czej.

Po ty­go­dniu po­by­tu w tej miej­sco­wo­ści raz rano po ką­pie­li po­sta­no­wi­ła nie ucie­kać jak zwy­kle do domu, po­zo­sta­ła w par­ku i gdy wszyst­ko co było w za­kła­dzie wy­le­gło przed kur­hauz, za­uwa­ży­ła za­raz trzy mę­skie nowe typy, któ­re swem spryt­nem okiem od razu w po­czet swych przy­szłych aspi­ran­tów wli­czy­ła.

Ob­ser­wo­wa­ła ich. To za­ję­cie ba­wi­ło ją nad wszel­ki wy­raz i do­szła w niem do ta­kiej wpra­wy, iż zwy­kle pra­wie już zna­ła do­brze tych, któ­rzy jej się przy spo­sob­no­ści przed­sta­wia­li. My­li­ła się rzad­ko. Roz­mo­wy z bra­tem, sa­mot­no­ści dużo, czy­ta­nie wy­bo­ro­wych ro­man­sów, ob­co­wa­nie z ludź­mi in­te­li­gent­ny­mi, a szcze­gól­nie wy­kształ­ce­nie wy­so­ce sub­tel­ne, pra­ca my­śli, roz­wi­nę­ły w niej ba­jecz­nie zmysł ob­ser­wa­cyj­ny i psy­cho­lo­gicz­ny.

Każ­dy taki nowy typ ją zaj­mo­wał, naj­przód tem, o ile od­bie­gał od swe­go kon­ter­fek­tu, któ­ry so­bie o nim wy­ro­bi­ła, po­wtó­re tem, jak się weź­mie do rze­czy, a wresz­cie i tem, czy jej ser­ce kie­dy może dla jed­ne­go z nich od­ręb­nie, za­bi­je.

Dnia tego spo­ty­kał ją pierw­szy raz ory­gi­nal­ny zbieg oko­licz­no­ści. Trzech na­raz się zja­wia­ło, któ­rzy mu­sie­li tu przy­być po jej po­sag. Wi­dzia­ła to po ich fi­zjo­gnom­jach pew­nych sie­bie, po spoj­rze­niach cie­ka­wych i pod­bi­ja­ją­cych, ja­kie rzu­ca­li na nią… po ich ko­stju­mach i ty­sią­cach drob­no­stek, któ­re spo­strze­gać i de­fin­jo­wać mia­ła wpra­wę.

Ucie­szy­ła się dzie­cin­nie. Przy­wy­kła do tego oto­cze­nia uwa­ża­ją­ce­go na jej ski­nie­nie, do tych kom­ple­men­tów, któ­re każ­dą ko­bie­tę łech­ta­ją mile, po­trze­bo­wa­ła oko­ło sie­bie tego ro­dza­ju dwo­ru, jaki za­wsze mie­wa­ją kró­lew­ne. A prze­cież pięk­no­ścią i ma­jąt­kiem choć­by tyl­ko, była nią. Ba­wi­ły ją za­baw­ne oko­licz­no­ści, ja­kie się pręd­ko wy­ra­dza­ły mię­dzy ry­wa­la­mi, ma­łost­ki, za­wi­ści i za­zdro­ści. Nie przy­wią­zu­jąc wagi do roli, jaką wte­dy mię­dzy nimi od­gry­wa­ła, znaj­do­wa­ła w tej roli nie­zmier­ne pole do pra­cy dla swej wy­obraź­ni po­trze­bu­ją­cej stra­wy, wra­żeń, ob­ser­wa­cji, dla swej ko­bie­co­ści, po­trze­bu­ją­cej ad­mi­ra­cji i za­bie­gów.

Ste­fa mimo swej wyż­szo­ści, nie od­bie­gła tak da­le­ko od współ­cze­snej ko­bie­ty, by nie być czu­łą na, to wszyst­ko, co ją osza­ła­mia i ze­nit jej ma­rzeń sta­no­wi.

Nie uro­dzi­ła się jesz­cze ta, któ­ra­by nie lu­bi­ła jak naj­czę­ściej sły­szeć, że jest cza­ru­ją­cą i pięk­ną!

A Ste­fa wie­dzia­ła, że je­śli twa­rzy jej bra­ko­wa­ło po­praw­no­ści ry­sun­ku, to za to oczy jej świ­dro­wa­ły, a po­sta­wa za­chwy­ca­ła ary­sto­kra­tycz­no­ścią pięk­na. Wie­dzia­ła, że mia­ła coś de­mo­nicz­ne­go w wy­ra­zie, co dresz­czem prze­bie­ga­ło, jak prąd elek­trycz­ny po cie­le nie­któ­rych męż­czyzn. Wie­dzia­ła, że w tym wy­ra­zie było coś ro­dzin­ne­go, jak u bra­ta głę­bo­kie­go, że za­sta­na­wia­ło i lu­dzi przed­mio­to­wo obo­jęt­nych na wdzię­ki nie­wie­ście.

Wie­dząc to, nie tra­ci­ła nig­dy na­dziei, iż raz wre­sze­ie w zmie­nia­ją­cych się sze­re­gach wiel­bi­cie­li znaj­dzie się prze­cież ten, któ­ry wy­zy­wa­ją­ce i try­um­fu­ją­ce, ana­li­zu­ją­ce i na­mięt­ne, a zim­ne jej spoj­rze­nia do spusz­cze­nia po­wiek i czar­nych du­żych rzę­sów zmu­si.

Ta na­dzie­ja ota­cza­ła wiecz­nym in­te­re­sem co­raz nowe typy mło­dzień­ców, szu­ka­ją­cych żon, czy po­sa­gów.

Była hoj­nie przez na­tu­rę upo­sa­żo­ną. Była przez nią szcze­gól­nie wy­ćwi­czo­ną, bo de­fi­lo­wa­ły przed nią licz­niej­sze, niż przed kim­kol­wiek sze­re­gi.

Ma tej lo­ter­ji mał­żeń­stwa była wy­jąt­ko­wo sil­nie ob­sta­wio­ną.

Prze­cież przy tak sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ściach, mógł się, są­dzi­ła, ła­twiej zda­rzyć – czło­wiek!

Bied­na! nie wie­dzia­ła, że po­sag jej był dla lu­dzi na­je­żo­nym po­stra­chem.

Ci trzej w Bu­sku przed­sta­wia­li na pierw­szy rzut oka typy. Zde­fin­jo­wa­ła ich od­ra­zu. Pierw­szy "krat­ka, " ubra­ny z an­giel­ska, bez za­ro­stu, mógł li­czyć lat dwa­dzie­ścia i czte­ry, był wy­so­ki, chu­dy, a spor­t­sman są­dząc po stro­ju, ko­ściach, brzy­do­cie i do ko­nia po­dob­nej fi­zjo­nom­ji.

Dru­gie­go na­zwa­ła w my­śli "ku­pi­dyn­kiem". Ład­ny chłop­czyk o czar­nym wą­si­ku, a tur­ku­so­wo nie­bie­skich oczach, przed­sta­wia­ją­cy typ wiej­skie­go pa­ni­cza, co szkół nie skoń­czył, a że jest ład­ny, od dzie­wek wie­dział, a że się bo­ga­to oże­ni, cio­cia go upew­ni­ła.

Trze­ci był ta męż­czy­zna po­waż­ny, sku­pio­ny, nie pierw­szej mło­do­ści, zresz­tą typ po­spo­li­ty, przed ro­kiem może jesz­cze bar­dzo przy­stoj­ny, fi­zjo­nom­ją zdra­dzał, że już żył, ale, jesz­cze użyć pra­gnął. Na­zwa­ła go "ru­in­ką". Tak ich trzech dla sie­bie po­na­zy­waw­szy i okre­śliw­szy, cze­ka­ła nie­cier­pli­wie, jak któ­ry się jej przed­sta­wi, o ile jej spra­wi nie­spo­dzian­kę czy za­wód, o ile bę­dzie się mu­sia­ła z nim li­czyć, o ile wresz­cie do­wie­dzie, że nie była jesz­cze skoń­czo­ną ob­ser­wa­tor­ką. "Krat­ka" mu­siał być na­wet ro­zum­ny. Bę­dzie zeń mia­ła to­wa­rzy­sza do kon­nych wy­cie­czek. "Ku­pi­dy­nek" mu­siał do­sko­na­le tań­czyć, a ona lu­bia­ła ta­niec. W tań­cu było coś bo­skie­go swą abs­trak­cją. "Ru­in­ka" mógł być za­baw­nym. Już był za­baw­nym, przy­pusz­cza­jąc, że się znaj­dzie zdro­wa na cie­le i umy­śle pan­na, któ­ra ze­chce ja­ką­kol­wiek ru­inę swo­ją for­tu­ną pod­pie­rać.

Za­wsze se­zon dla niej się za­czy­nał. Bądź co bądź ko­nie, psy, na­tu­ra nie wy­star­cza­ły. Czło­wiek miał cia­ło, du­szę i ser­ce, ma­wiał brat, po­trze­bo­wał też trzech róż­no­rod­nych po­kar­mów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: