Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Paraliż - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Paraliż - ebook

Jak wielkie będzie zaskoczenie waszyngtońskiej policji, gdy pewnego dnia otrzyma telefon od tajemniczego Lekarza, który zapewni, że chce uzdrowić cały organizm państwa. A potem ruszy lawina zbrodni.

William King, wykładowca mikrobiologii na Arizona State University, wiedzie spokojne i ugruntowane życie. Budząc się tego dnia, nie wie jeszcze, że czeka go walka o przetrwanie i bitwa, której wynik ma zaważyć o całej przyszłości Stanów Zjednoczonych. Czy w starciu dwóch światów, dwóch wizji i dwóch idei jest miejsce na dwóch zwycięzców? Ile jest w stanie poświęcić człowiek w imię tego, co kocha? Jak daleko zamierza przesunąć granice okrucieństwa? Gdzie kończy się moralność, a zaczyna szaleńcze obłąkanie?

Lekarz uśmiechnął się pod nosem, ale nikt nie mógł tego zobaczyć. Przez cały czas był odwrócony plecami do kamery.
– Świetnie. Bardzo dobrze. Zaczynaj.
– Zabijałem ludzi – zaczął Andrea. – Od początku pracy w NSA. Moim pierwszym zadaniem była infiltracja mało znanego Libijczyka, który produkował broń dla rządu Libii. Był podejrzany o kontakty z al-Ka'idą. Wraz z grupą szpiegowaliśmy go. Nasza koleżanka udawała prostytutkę. Odbywała z nim stosunki. Tego wymagała misja… Niczego się nie dowiedziała. Za to podsłuchy w jego sypialni dały nam pewność. Wkroczyliśmy do akcji. Mieliśmy proste rozkazy: zlikwidować każdy żywy cel w jego domu. Akcja przeprowadzona została w nocy. Miał żonę i piątkę dzieci. Zabiliśmy wszystkich.
– Ile lat miało najmłodsze z jego dzieci? – zapytał Rowan.
– Cztery lata.
– Nie przerywaj.


Steve Liebich

Urodzony w styczniu 1998 roku w Bydgoszczy. Siedemnastoletni marzyciel, romantyk i wizjoner.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8083-232-9
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Mojej mamie – najdroższej kobiecie w moim życiu, najwspanialszemu rodzicowi na świecie i tej, która poświęciła swoje życie dla swoich dzieci – nie istnieje cudowniejszy cud. Za to pozostanę Ci dozgonnie wdzięczny. Kocham Cię, mamo! I dziękuję Ci… za wszystko.

Mojej siostrze – drugiej najważniejszej kobiecie w moim życiu, bratniej (siostrzanej) duszy, przewodnikowi po krętych ścieżkach złego świata i dobrotliwemu sercu. Po prostu Tobie, siostro. Kocham Cię!

Wszystkim tym, bez których nie napisałbym i nie wydał tej książki. Dziękuję Wam za wsparcie, dobre słowo, otwarte serca, szczodre uśmiechy i wiarę, jaką we mnie pokładacie. A także Wam wszystkim, którzy tej wiary nie pokładaliście, skrzywdziliście i zawiedliście.

I Tobie…

Drogi Czytelniku!

Tekst, który otwiera się przed Tobą na kolejnych stronach tej książki, jest czymś więcej niż tylko beletrystyką zatopioną w bezkresnym oceanie fikcji, przesiąkniętą sensacją i brutalnością. Jeśli po przeczytaniu książki odniesiesz wrażenie, że zawartość przedstawia jedynie niecodzienne poczynania samozwańczego zbawiciela i szaleńca i nic poza tym, radzę Ci wyrzucić książkę do śmieci i nigdy więcej jej nie otwierać. Pragnę też, byś nie wyszukiwał wielkiego przesłania niczym spod Mickiewiczowskiego pióra, bo nie jest to średniowieczny traktat filozofii życia. To książka o świecie, w którym żyjemy, i o tym, co my, ludzie, jesteśmy w stanie osiągnąć, by niedługo potem sami to zniszczyć. To książka o tym, co my, ludzie, potrafimy dokonać w imię wyższych celów, wyższych ideałów, które nie zawsze są słuszne – rzeczy strasznych i bestialskich. To książka o nas, o tym, kim jesteśmy i kim nie jesteśmy, a kim powinniśmy być, lecz z różnych przyczyn nigdy nie będziemy. To książka o Tobie oraz książka o mnie. O nas.

I o Miłości. Dlaczego piszę ten wyraz wielką literą? Bo kimże jesteśmy, by jej imię stawiać niżej od naszego? To jedyne uczucie, jedyna rzecz, która ostatecznie spaja nasz zwariowany i pełen obrzydliwości świat w jedną całość. To Pani nasza – winniśmy oddać jej hołd i dziękować za każdy dzień, w którym zostajemy obdarowani jej błogosławieństwem. Nie władza, nie pieniądze, nie pokusa i nie nasza natura, lecz Miłość – ona jest najważniejsza. A naszym jedynym obowiązkiem jest pielęgnować, dbać, troszczyć się, wznosić ponad chmury zwątpienia i nieboskłon hipokryzji jej imię. Naszej Pani.

O tym jest ta książka. Nadludzkie poświęcenie w imię Miłości, obrona ideałów i wiara w lepszy, cudowniejszy świat – nasz świat. I tylko Ty sam, Czytelniku, zdecydujesz, po której stronie się opowiesz i którą prawdę uznasz za słuszną. Od ciebie zależy, czyją rację uznasz za właściwą i czyj punkt widzenia powinien zatryumfować. Odnajdź w tej książce siebie i odnajdź sens – TO będzie dla mnie największa nagroda i pochwała, jaka może mnie z Twej strony spotkać.

Dziękuję Ci!

PS Zawierz wszystko Miłości – bo w tej grze nie będzie przegranych.…Umrzeć

Za co warto:

Za chwałę, by nigdy nie zgasła

Za wczoraj, bo dzisiaj nie zastąpi

Za słowa, bo z nich wiersze i hasła

Za wiedzę, gdy mądry jej dostąpi

Za pokój – wojna zbyt głośna

Za ideę, by dobro zrodziła

Za muzykę – matka doniosła

Za naturę, by żyć pozwoliła

Za co trzeba:

Za Miłość – niech lśni diament koronny

Za przyjaźń – niech skała cud rodzi

Za rodzinę – Miłości dowód potomny

Za braci – by człowiek im nie szkodził

Za Ciebie warto, za Ciebie trzeba

Dla Ciebie ze szczytu dotknę ja nieba

Pamiętaj, że jesteś wszytkim powodem

Wiecznym nieba słońca mego wschodem

Steve LiebichNiepokonani

Na barykadzie marzeń

Moich i Twoich

Rozpalić ogień zdarzeń

Świata i swoich

Solą posypać rany

Czuć ból tragedii

Sens znaleźć w bredni

Trwać niepokonanym!

Rozpleść warkocze rozpaczy

Ujrzeć w tafli odbicie

Modlić się, by nikt nie zobaczył

Jak przemija twe życie

Niemo krzyczeć na rozstajach

Wznieść żałoby pustki lament

Nago stać, gdy inni w strojach

Wśród tandety lśnić jak diament

Tu zdecyduj, co wybierzesz

Sam chcesz być czy z nami

Bo my wszyscy chcemy stać się

Niepokonani!

Inspirowane utworem Niepokonani zespołu Perfect z albumu Geny.

Steve LiebichProlog

Drzwi się otworzyły. Poruszał się spokojnie, rytmicznym krokiem zbliżając się do celu. W jednej ręce trzymał neseser z czarnej połyskującej skóry. Delikatne światło jarzeniówek wbudowanych w ściany wąskiego korytarza odbijało się od neseseru. Druga ręka trzymała mocno pistolet, argentyńską kopię colta M1911. Każdy kolejny krok był wyważony, poprzedzony spokojnym wdechem, druga noga i wydech. Za kolejnymi drzwiami jakieś zamazane postacie krzątały się po pomieszczeniu, przenosząc rzeczy z jednego biurka na drugie.

Jego celem byli oni. Wysocy, słabo zbudowani mężczyźni, obydwaj w okularach w czarnych oprawkach. Wyglądali jak bliźniacy, choć w istocie nimi nie byli. Nawet kuloodporna wyciszająca szyba nie stanowiła przeszkody do osiągnięcia celu. Korytarz się skracał, już tylko kilka kroków dzieliło Rowana od drzwi.

Wreszcie przystanął i nacisnął przycisk intercomu.

– Dobry wieczór, panowie. Jestem, tak jak obiecałem.

Wszyscy przerwali pracę. Uśmiechnęli się do przystojnego jegomościa stojącego za drzwiami. Jeden z nich, brat bliźniak, poprawił wygnieciony biały kitel, zamknął wirówkę i otworzył drzwi.

– Niezmiernie się cieszymy, że się pan zjawił. Nawet teraz nie potrafimy wyrazić naszej wdzięczności wobec pańskiego gestu.

Rowan, rękę trzymającą colta chowając wciąż za plecami, udał szczere wzruszenie.

– To ja jestem wdzięczny. Robota, jaką odwaliliście, nie pójdzie na marne.

– Tego jesteśmy pewni – potwierdził naukowiec, przyglądając się schowanej ręce.

Rowan położył neseser na jeden ze stołów. Otworzył go. Wnętrze było puste; wyjątek stanowiła miękka gąbka zdolna do odkształcenia.

– Gdzie jest ten cud? – zapytał Rowan, rozglądając się po laboratorium.

– Już panu pokazuję. – Brat bliźniak skinął na drugiego, nieco chudszego.

Tamten odstawił probówkę z czerwonym płynem i z pośpiechem podbiegł do czegoś, co wyglądało jak ogromny zamrażalnik. Rzeczywiście, po wpisaniu szyfru kodującego zamek strzyknął, zapadka odsunęła się z cichym kliknięciem i otworzyła się jedna z małych szufladek, a z jej środka buchnęła lodowata para.

– Zapas lodu na całą wieczność – zażartował Rowan, dostrzegając nerwowe spojrzenia naukowca na jego rękę schowaną za plecami.

Drugi z bliźniaków powoli wyjął miniaturowe pudełeczko, które przypominało pudełko zapałek ze szlachetnej stali. Ostrożnie położył je na stole z neseserem.

– Na samym początku mieliśmy problem z enzymami restrykcyjnymi, ale się udało.

– Sklasyfikowaliście? – zapytał naukowca Rowan.

– Ani nie sklasyfikowaliśmy, ani nie zarchiwizowaliśmy. Nie rozumiem tylko dlaczego.

Rowan posłał w kierunku stojących przed nim dwóch naukowców klasyczny ojcowski uśmiech.

– Panie Clark, panie Thompson, przysłużyliście się sprawie. Będę wam za to dozgonnie wdzięczny.

Wyciągnął rękę z coltem i strzelił obydwu mężczyznom w głowy. Trzech pozostałych naukowców stanęło w bezruchu. Zanim zdążyli cokolwiek zrobić lub pomyśleć, kule przeszyły im mózgi, wychodząc z tyłu czaszki. Rowan schował colta do neseseru, a do oddzielnej przegródki włożył małe metalowe pudełeczko. Upewnił się, że nikogo więcej nie było w środku. Miał szczęście – to jedyne w całym kompleksie laboratorium bez kamer monitoringu. Los po długim czasie uśmiechnął się do niego.

Usłyszał coś. Odwrócił się. Ciało Clarka dygotało nieznacznie. Z jego ust wypływała wąska strużka jasnoczerwonej krwi. Usta mężczyzny poruszały się, chcąc wymówić sensowne zdanie. Zamiast tego z jego krtani dobywał się jedynie niewyraźny chrzęst. Rowan wyciągnął ciepłego colta i wymierzył po raz drugi w głowę naukowca. Pociągnął za spust, a pocisk, wypuszczony z tak bliskiej odległości, niemal rozsadził mu czaszkę.

Rowan chwycił neseser, zamknął za sobą drzwi i ruszył drogą powrotną przez korytarz. Jarzeniówki świeciły tym samym słabym blaskiem.Rozdział I

Lampka zapaliła się na biurku. Rząd takich samych lampek po lewej i prawej stronie przywodził na myśl skojarzenie z czytelnią biblioteki. Różnica była jedna: na półkach, zamiast książek, stały setki kilometrów policyjnych akt. Posegregowane lub nie, walały się dosłownie wszędzie. Po dwudziestej ruch nieco zelżał, zostało tylko koło dwudziestu policjantów ślęczących nad stosami papierkowej roboty. Nikt nie przychodził z zażaleniem, donosem czy wścibskimi plotkami już od dobrych dwóch godzin. Żadnego cywila na tym poświęconym przez gliny terenie. Cywil, którego nie ma, to dobry cywil. Słońce rzucało długie cienie, a jego migocząca poświata wyraźnie chowała się za horyzontem. Z trzeciego piętra od strony południowej widok ten był jasny i wyraźny, zwłaszcza gdy zestawiło się go z dusznym, przyćmionym pomieszczeniem na komisariacie policji.

Na ścianie nośnej, pośrodku sali, wisiały monitory wyświetlające obrazy z kamer z okolicy komisariatu. 10th Street NW nie była główną ulicą Waszyngtonu, ale za to niezwykle spokojną. Samochody przejeżdżały z tym samym natężeniem, co w innych częściach miasta, ale minimalny poziom zamieszek, rozrób, włamań i innych uwzględnianych przez kodeks karny spraw działał łagodząco na nerwy pracujących w okolicy policjantów.

Theodor Milton z papierosem w ustach, rozmiękłym od śliny, wpatrywał się w przechodniów widocznych na ekranach monitoringu. W takich chwilach jak ta cieszył się z wykonywanego zawodu. Rodzice starali się wyperswadować mu tak poroniony pomysł jak pójście do szkoły policyjnej. Brak perspektyw na awans, na porządną dziewczynę, dobre zarobki… jakiekolwiek zarobki – to jedne z częściej podawanych argumentów. „Co do zarobków może mieli rację, ale co do reszty nie. Jestem komendantem po dziesięciu latach harówy, a to niezły wynik. Nie mam żony, ale co miesiąc mam nową dupę. One lecą na odznakę” – dobrze o tym wiedział. Gdy tak zastanawiał się nad swoim losem, jeden z obrazów na ekranie zaśnieżył. „Znowu grzebią w tej elektrowni” – pomyślał. Po kilku sekundach śnieżenie objęło pół ekranu wiszącego po lewej. Zaciekawiło to pozostałych policjantów. Nagle zaśnieżyło wszystkie pięć ekranów.

Milton wstał od biurka i podszedł bliżej. W tej samej chwili zgasły wszystkie światła. Komputery się wyłączyły, lampki zgasiły, wentylatory przestały filtrować powietrze.

– Co się dzieje?! – krzyknął Milton.

– To pewnie te generatory – odpowiedział mu ktoś z rogu sali.

– Słyszałem o robotach w okolicy elektrowni – zasugerował Wilkinson; Milton poznał go po głosie.

Światła ponownie się zapaliły. Komputery wznowiły pracę. Ekrany jednak wciąż śnieżyły.

– Co do… – Milton nie zdążył dokończyć. Przerwał mu głos dobywający się z głośników.

– Przepraszam za chwilowe nieudogodnienia. Musiałem panów zaniepokoić tym działaniem. Pragnę zapewnić, że wszystko zostało już znormalizowane.

Milton nie wyglądał na człowieka, który uważał, że wszystko zostało znormalizowane. Wyglądał na człowieka, któremu właśnie przerwano, gdy prowadził jakieś poważne rozważania. Obrócił głowę i spojrzał na Howera, czarnoskórego policjanta, którego znał najdłużej.

– Co się, do licha, dzieje?! Słyszy nas?

– Nie – odrzekł Hower. – To zwykłe głośniki od intercomu. Nie mają funkcji odbiorczej.

– Jeżeli panowie pozwolą, chciałbym zaprotestować. Otóż mylicie się, panowie. Słyszę panów głośno i wyraźnie.

Milton i Hower patrzyli na siebie w osłupieniu. Tym razem odezwał się Wilkinson:

– Kim jesteś, do cholery?

– Przepraszam, zapomniałem się przedstawić. Nazywam się Carol Rowan, ale chcę, abyście nazywali mnie Lekarzem.

Hower chwycił kartkę i długopis. Napisał coś szybko i podał kartkę Wilkinsonowi. Widniały na niej tylko dwa słowa: Wezwij negocjatora. Wilkinson kiwnął głową na znak, że zrozumiał, i cicho wyszedł z sali. Jednocześnie na wszystkich ekranach, również ekranach komputerów, pojawiła się twarz mężczyzny. Miał długi, orli nos, cienkie usta, których niemal brakowało, i duże piwne oczy. Cały ten cyrk przypominał wideokonferencję z ważną osobistością.

Policjanci wpatrywali się w twarz Rowana jak w straszydło ze strychu. Nie wiedzieli, czego się spodziewać. Obawiali się, że najgorszego. Clay, młody policjant z kozią bródką, zapytał nieznajomego na ekranie:

– Powiedziałeś, że mamy nazywać cię Lekarzem. Co leczysz?

– Chorobę najgorszą z najgorszych. Nowotwór.

– Jesteś zatem onkologiem? – zaryzykował Milton.

– Swoiście pojętym onkologiem. Jestem specjalistą od spraw beznadziejnych. Leczę raka toczącego ten organizm. Organizm zwany Stanami Zjednoczonymi Ameryki. Przybyłem z misją. Chcę uleczyć ten kraj i jego mieszkańców. Usunąć guz.

*

Wilkinson przeskakiwał po kilka schodków naraz. Przebiegł przez korytarz, doszedł do hallu i rzucił się na telefon. Obok wisiała kartka z najważniejszymi numerami. Wybrał jeden z nich i odczekał chwilę ze słuchawką przy uchu.

– Federalne Biuro Śledcze Waszyngtonu – usłyszał piskliwy głosik kobiety.

– Fitzgerald Wilkinson z komisariatu przy Dziesiątej. Przyślijcie negocjatora. Mamy na linii psychopatę. – Wszystkie te słowa niemal wypluł, dławiąc się własnym językiem.

– Mogę poznać szczegóły?

– Przestań pieprzyć i przyślij kogoś! – ryknął Wilkinson, opluwając śliną kartkę z numerami.

Kobieta z piskliwym głosikiem w centrali przełączyła go na inną linię. Tym razem odezwał się jakiś facet.

– Agent Drake Willis, FBI. Słucham.

– Wilkinson przy Dziesiątej. Potrzebujemy negocjatora, sprawa może być gorąca.

– Za dwadzieścia minut. Do tego czasu postarajcie się go ugłaskać, rozumiesz?

*

– O jakim guzie mówisz? – Milton poczuł w klatce niepokojące kołatanie. Nienawidził tego.

Nie dostał odpowiedzi od razu. Rowan przemówił po jakichś dziesięciu sekundach:

– O was, o nich i o tym wszystkim. O całym tym syfie, który wy nazywacie narodem. Narodem śmieci. Narodem gówna, który śmierdzi na odległość kilku tysięcy kilometrów. O tym guzie mówię.

Na twarzy Rowana pojawił się wyraz gniewu, który starał się opanować na początku rozmowy. W głębi duszy wiedział, że mu się nie uda. Nastał czas wyłożenia wszystkich kart na stół.

– Czego od nas oczekujesz? – zadał pytanie Hower.

– Pomocy. Obywatele Stanów Zjednoczonych muszą poznać prawdę. Wy również. Potrzebuję was, by rozpocząć moją grę. Nie przygotowałem jej dla was. Nie, jest ona stworzona dla kogoś innego. Moje dzieło ujrzy wreszcie światło dzienne. Dzieło nowego porządku przez destrukcję. To pewnego rodzaju wojna wymierzona przeciwko wam. Gdy zostanie narzucona nam wojna, jedyną alternatywą jest zastosowanie wszystkich możliwych środków, by doprowadzić ją do szybkiego końca. To są słowa generała Douglasa McArthura. Ja pozwalam wam zastosować wszystkie środki. Pozostawiam to w waszej gestii.

Ten człowiek irytował Miltona. Policjant miał ogromną ochotę uderzyć go w twarz i zamknąć mu jadaczkę. Niestety, był zmuszony do słuchania tego liberalnego paplania. Było jednak w tej twarzy coś, co nie dawało Miltonowi spokoju. Jakiś cień czystej, nieposkromionej nienawiści i prostego obrzydzenia. Mężczyzna, który każe nazywać siebie Lekarzem, nie żartował. Każde jego słowo brzmiało tak jasno, jak jasno świeciło tego dnia słońce. Chciał buntu, chaosu, zasiać szczyptę paniki i wprowadzić stan podwyższonej gotowości. Wzbudzić w obywatelach lęk. Z Miltonem się udało. Zaczął się bać jak małe dziecko, które zbiło ulubiony wazon mamy. Lękał się planów tego wariata.

Hower nie spuszczał Rowana z oczu. Przyglądał mu się dokładnie, obserwując każdą jego zmarszczkę i kąt zwarcia brwi. Odczuwał pierwotny strach. Tak jak przewidywał to Rowan. Najpierw chaos, potem działanie, na końcu paraliż.

– Czego od nas oczekujesz? – przerwał ciszę Hower.

– Sprowadźcie na komisariat dwie osoby. Pierwsza to William King, doktor mikrobiologii z Arizona State University; mieszka w Phoenix. Druga to Sophie Harris, specjalistka od terroryzmu z CIA. Mieszka tutaj, w Waszyngtonie. Macie czas do jutra do dwunastej w południe. To wtedy rozpocznie się gra. Pan Wilkinson wezwał agentów z FBI, którzy za chwilę się tutaj pojawią. Muszę powoli kończyć. Nie chcę jednak, żebyście pomyśleli, że żartuję.

– Nikt tak nie myśli – zapewnił Rowana Milton.

– Zrozumcie mnie, panowie, muszę mieć pewność. Zwracam się teraz do pana Claya.

Oczy wszystkich skupiły się na młodym policjancie z kozią bródką i krótko przystrzyżonymi włosami.

– Pańska żona ma na imię Claire, czy tak?

Clay nie wiedział, co zrobić i skąd ten psychol wiedział o Claire, ale odruchowo skinął głową.

– Właśnie teraz wraz z koleżanką ogląda przedstawienie w Ford’s Theatre. Miejsce 17, rząd F. Jej koleżanka Sindy zajmuje obecnie miejsce 18. Od dobrych pięciu minut cieszą się obserwowaniem świetnej gry aktorskiej trupy teatralnej z Denver. Niestety, przedstawienie musi zostać zakończone nieco wcześniej.

Wszyscy zamilkli. Rowan obrócił się w fotelu i zaczął pisać na klawiaturze komputera. Po chwili skierował głowę z powrotem w stronę obiektywu kamery.

– Przykro mi. Muszę zadbać o każdy szczegół. Włącznie z waszym posłuszeństwem.

Na ekranach zmienił się obraz. Zniknęła twarz Rowana, a zamiast niej pojawił się widok pełnej ludzi sali teatru. Kamera w teatrze zrobiła zbliżenie i ukazała się zafrapowana twarz Claire. Jej oczy śledziły każdy ruch na scenie. Sindy siedziała obok niej – ładna brunetka z długimi włosami. Claire miała blond włosy zaczesane do tyłu i niesamowicie zielone oczy. Była młodą, śliczną kobietą.

Clay położył rękę na ekranie. Chciał dotknąć żony, przekazać jej telepatycznie myśl, żeby uciekała, ale był bezsilny. Po policzku spłynęła mu łza. Serce biło jak oszalałe. Nie potrafił skupić myśli, błądził tylko po zakamarkach swego umysłu, starając się zrozumieć.

– Czas się pożegnać, panie Clay. – Obraz Claire nie zniknął, za to głos Rowana był nadal słyszalny.

– Nie! – Clay zawył żałośnie. Spojrzał na Miltona.

Ten tylko stał i patrzył to na niego, to na jego żonę. Psychol nie żartował. Pieprzony sukinsyn nie żartował! „Przykro mi, synu” – pomyślał, patrząc na młodego policjanta z ambicjami. W jego oczach, odkąd się pojawił, zawsze widział tę iskrę. Teraz zgasła, a oczy Claya stały się puste.

– Teraz kończę rozmowę z panami. Do usłyszenia jutro. Życzę miłego wieczoru.

Nastała głucha cisza. Clay płakał jak dziecko, przyklejony do ekranu na ścianie. Wołał Claire, ale ona go nie słyszała. Śmiała się delikatnie, ukazując swój prawdziwy kobiecy wdzięk. Coś ważnego zdarzyło się na scenie, ponieważ wszyscy zaczęli gromko klaskać. Claire również. I w tym właśnie momencie doszło do eksplozji.

*

Fala uderzeniowa natarła na przejeżdżające samochody i zmiotła je jak zabawki. Wszystkie szyby w oknach rozprysły się na miliardy drobnych kawałeczków. Potężna eksplozja wstrząsnęła ziemią, aż kurz i pył uliczny wzniosły się na wysokość kilku metrów. Kilkoro przechodniów uderzyło głowami w sąsiednie budynki. Płomienie wydobywały się zewsząd. Zapaliły wszystko wokół siebie. Drzewa i krzewy stanęły w piekielnym ogniu. Część dachu zawaliła się i spadła na palących się w środku ludzi. Po chwili reszta budynku rozsypała się jak domek z kart i nie zostało nic prócz ton gruzu i popiołu. To było ostatnie przedstawienie w Ford’s Theatre. Sprzedało się pięćset trzydzieści siedem biletów. Żaden z ich nabywców nie wrócił już do domu.Rozdział II

Przed komisariatem zatrzymały się trzy samochody na rządowych rejestracjach. Duże czarne fordy z przyciemnionymi szybami. Wysiadło z nich dziesięciu mężczyzn ubranych w dopasowane czarne garnitury. Dwóch z nich wyglądało jak kopie Terminatorów, z czarnymi okularami i tym wszechwładczym wyrazem twarzy. Stali na przedzie małej grupy i dyktowali polecenia pozostałym. Dwóch niższych rangą agentów FBI zostało na zewnątrz komisariatu, reszta wspięła się po schodach i zniknęła wewnątrz budynku.

W wejściu przywitał ich Wilkinson, podając rękę dwóm Terminatorom. Jeden z nich wyjął legitymację rządową i pokazał ją policjantowi.

– Agent Drake Willis, to ze mną rozmawiałeś.

Chociaż Wilkinson był starszy od Willisa, to agent FBI traktował go z góry, niczym nauczyciel ucznia, który wciąż popełnia masę błędów. Wilkinson zdawał sobie sprawę, że nawet nie ma co się starać, by tamten okazał mu szacunek. Stanie na podium było wpisane w pracę śledczego, podobnie jak czarne okulary i garnitury z najwyższej półki.

– Zaprowadzę was na górę – zaproponował Wilkinson. Agenci zlekceważyli jego słowa i ruszyli przodem, zostawiając marnego glinę za plecami. Widocznie znali drogę i nie potrzebowali kierownika wycieczki.

Zastali przykry widok. Clay klęczał na podłodze z przyłożonymi do twarzy rękoma i szlochał jak dziecko. Kilku kolegów stało przy nim, starając się zrobić cokolwiek, by go pocieszyć. Milton zapisywał coś na kartce, krzyczał na podwładnych, rzucał rozkazy, po prostu starał się zapanować nad sytuacją. Ekrany na ścianach znów wyświetlały obraz z kamer, a z głośników nie dochodził żaden dźwięk. Gdyby nie śmierć kilku setek ludzi tuż za rogiem, można by rzec, że wszystko toczyło się swoim rytmem. Dzień jak co dzień.

– Jesteście w końcu! – zawołał do gości Hower. – Macie pojęcie, co się stało?!

– Uważa pan, że nie jesteśmy świadomi wybuchu w Ford’s Theatre i że przyjeżdżalibyśmy tutaj niepoinformowani? Uważa nas pan za nieudaczników?

Tymi dwoma zdaniami agent Willis wyrysował niewidzialną granicę między nim a resztą tej niedorobionej szarej masy. Tak nazywał każdego policjanta w Waszyngtonie i na świecie.

– Nie, wcale tak nie uważam. – Hower nie zamierzał dać się zgnieść jak robak. – Właśnie przed chwilą zginęła żona naszego przyjaciela, a jakiś psychol kazał nam na to patrzeć.

– Nazywam się Drake Willis, będę koordynował działania na tym komisariacie. To jest Anthony Cane, negocjator. – Wskazał na agenta stojącego obok niego, Terminatora w okularach.

– Musicie powiedzieć mi wszystko, co wiecie – rzekł Cane.

Hower spojrzał dyskretnie na Miltona. On tutaj rządził. Milton wziął do ręki wygniecioną kartkę, na której zdążył zapisać najważniejsze informacje.

– Theodor Milton, komendant – przedstawił się i przeszedł do rzeczy: – Facet, który się z nami skontaktował, włamał się do wewnętrznej sieci kamer i jakimś cudem zamienił zwykły głośnik w stację nadawczą. Słyszał każde nasze słowo. Nazywa się Carol Rowan, choć chciał być nazywany Lekarzem. Pieprzył bzdety o demolce w naszym kraju. Gość szczerze nienawidzi Stanów Zjednoczonych. Jutro o dwunastej ma się z nami skontaktować. Kazał sprowadzić do tego czasu dwie osoby: Williama Kinga i Sophie Harris.

– Powiedział dlaczego? – zapytał Cane.

– Tak – przytaknął Milton. – Powiedział, że przygotował dla nich grę. Nie mam pojęcia, o co chodzi. Zanim się rozłączył, pokazał obraz z Ford’s Theatre. Sukinsyn znał żonę Claya i kazał patrzeć na to, jak cały budynek wylatuje w powietrze.

– Pokazał twarz?

– To jest najdziwniejsze. Tak, pokazał twarz. Jeden z komputerów skopiował obraz i umieścił w pliku na dysku.

– Pokażcie.

Willis, Cane i Milton stanęli przy jednym z komputerów. Milton zaczął klikać po klawiaturze, przesuwać myszką i odnalazł plik ze zdjęciem Rowana.

– Adams! – Willis zawołał młodego agenta w okularach, tym razem optycznych, a nie przeciwsłonecznych. – To nasz informatyk. Pomoże nam w odszukaniu tego gnoja. Adams – odwrócił się do chłopaka – sprawdź bazy danych: FBI, CIA, Interpolu, KGB, wszystko. Pokazał twarz.

– Tym trudniej będzie go złapać – stwierdził Adams. – Jest pewny siebie, nie boi się. Nawet jeżeli znajdę go w bazie, to zapewne mamy do czynienia z profesjonalistą. Sieć to bagno, w którym centymetr pod powierzchnią nie znajdzie się nawet kilkutonowej ciężarówki.

– Płacą ci za to, żebyś robił, co do ciebie należy. Gadanie zostaw innym. – Willis nie akceptował pesymizmu. To był człowiek sukcesu, nie porażki.

Adams zrobił posępną minę i usiadł przed komputerem. Wyjął z torby gumową klawiaturę i podłączył ją do jednostki centralnej. Po chwili wyciągnął dwa laptopy i urządzenie, którego przeznaczenie znał tylko on sam.

– Panowie – odezwał się Willis – do roboty. – Pozostali agenci rozproszyli się, zajmując wolne miejsca i wyjmując najróżniejszy sprzęt. – Panie Milton, Rowan powiedział, kim są te dwie osoby?

– Tak. King jest mikrobiologiem z ASU, mieszka w Phoenix. Sophie Harris to spec od terroryzmu z CIA, jest stąd.

– Rozumiem. – Mina Willisa nie zdradzała niczego. Musiał być idealnym partnerem do gry w pokera. – Soper, sprowadź ich tutaj. Mają być przed dwunastą. – Napisał nazwiska i profesje na małej karteczce i podał ją Soperowi. – Migiem!

Milton wyglądał nieco niewyraźnie.

– Z całym szacunkiem, ale do Phoenix jest ponad trzy tysiące kilometrów! Wliczając w to korki…

– Panie Milton – Willis nie miał ochoty na tłumaczenia – my nie jesteśmy biurem podróży, korzystającym z tanich linii autobusowych. Proszę zająć się swoją robotą. Aha, jeszcze jedno. Nikt, ale to nikt nie ma prawa opuścić tego pomieszczenia bez mojej wyraźnej aprobaty, czy się rozumiemy?

– Nie mam chyba wyjścia, co? – Milton miał dosyć tego ważniaka. A jednak popełnił życiowy błąd. Mógł zostać agentem FBI. Rodzice mieli rację.

*

Gapie gromadzili się wokół taśm policyjnych, przyglądając się pracy policji i straży pożarnej. Z każdą minutą malały szanse na znalezienie żywych pod kilkoma warstwami cegieł i betonu. Wyciągnięto już ponad sto ciał, a karetki nie nadążały z ich wywożeniem. Zamknięto pół ulicy, lokatorom pobliskich mieszkań kazano zabrać najpotrzebniejsze rzeczy i wywieziono ich do szpitali lub na komisariaty policji, by ich przesłuchać. Z każdej strony nadjeżdżały wozy policyjne, ściągnięto strażaków z ośmiu różnych jednostek. Taka sytuacja to idealna pożywka dla mediów. Dziennikarze zachowywali się niczym szczury zwabione wonią świeżej krwi, starając się przedrzeć przez tłumy na sam przód. Przemawiali do mikrofonów, część kręciła materiał, część nadawała na żywo, żurnaliści prasowi przemawiali do rekorderów, robili notatki. Panował harmider, a sceneria przypominała tę, jaka pozostaje po przejściu huraganu. Po niebie latały śmigłowce: jedne należały do stacji telewizyjnych, drugie do policji. Rodziny ofiar przepychały się do przodu, uderzały innych łokciami, byle tylko dowiedzieć się, czy ich dziecko, żona, mąż żyją. W powietrzu latały skrawki papieru, a popiół przykrył wszystko i wszystkich. Przypominało to tragiczny zimowy ogród w środku miasta, gdzie wrzaski i płacz ludzi mieszały się w jeden przerażający dźwięk, tłumiony okrzykami z megafonów i wirnikami śmigłowców. Ten dzień był jednym z najtragiczniejszych w historii miasta Waszyngton.Rozdział III

Aromatyczny zapach kawy rozchodził się po całym budynku. Na ścianach wisiały portrety prezydentów, kongresmanów, ważnych osobistości ze świata polityki. Dwa żyrandole z kwarcu i porcelany oświetlały drogę wysokiemu, przystojnemu mężczyźnie. Ubrany był w stary garnitur, jeszcze z pierwszego roku. Nigdy nie przepadał za eleganckim stylem ubierania się. Preferował luźny strój. To bardziej do niego pasowało. Tego ranka był niewyspany, w nocy nie mógł zasnąć, dręczyły go koszmary. „Następna noc będzie lepsza” – obiecywał sobie. Tego typu obietnice nie były rzadkością; prawdę mówiąc jego problem ze spaniem był chroniczny. Był już u kilku lekarzy – od każdego wychodził z inną diagnozą i innym przepisanym lekiem. Ostatecznie zrezygnował z łażenia po konowałach, od jednego gabinetu do drugiego. Da sobie radę sam. Przecież był asystentem samego kongresmana.

Usłyszał dwa głosy, przyciszone, prowadzące rozmowę. Nie zdziwiło go to, w końcu kongresman Seal przeprowadzał setki rozmów dziennie. Nie zamierzał mu przeszkadzać. Wszedł do swojego gabineciku i rozłożył pocztę, segregując od najważniejszej po najmniej ważną – większość stanowiły pogróżki od elektoratu. Rozmowa za drzwiami Seala wydała się głośniejsza niż zwykle. Ktoś rozgorączkowanym głosem wykrzykiwał wyzwiska i oceniając po tonie, najwyraźniej nie zamierzał przestawać, rozkręcał się. Zaniepokoiło go to.

Wstał i wziął ze sobą pocztę, by mieć pretekst. Zanim jednak zapukał w dębowe drzwi gabinetu Seala, w połowie drogi zatrzymał rękę. Usłyszał bowiem słowo, które go zaniepokoiło. Bił się z myślami: otworzyć czy nie, zapukać czy nie. W pewnym momencie otworzył szerzej oczy na dźwięk swojego imienia. Oddech mu przyspieszył. Nie znosił, kiedy nie wiedział, co zrobić. Bił się z myślami, ale to podświadomość była górą. Kazała mu odłożyć pocztę, wrócić do gabinetu, zamknąć drzwi i siedzieć cicho. To wszak nie było w jego stylu. I tu rozsądek przegrywał z czystą ciekowością, która jednak zwyciężyła. Nie zapukał. Nacisnął na pozłacaną klamkę i otworzył drzwi.

*

Obudził się spocony, dygotał na całym ciele. Po raz kolejny przyśnił mu się ten poranek dnia pamiętnego. Za każdym razem, kiedy kładł się do łóżka, walczył sam ze sobą, obiecywał sobie, że już nie pozwoli przykrym wspomnieniom wedrzeć się do swej jaźni. Za każdym razem przegrywał.

Doktor William King zsunął nogi z materaca i poruszał palcami u stóp. Tylko w ten sposób mógł się uspokoić. Wstał i poszedł do łazienki. Było krótko po pierwszej w nocy, ale Williamowi odechciało się spać. Zmoczył w umywalce twarz zimną wodą i spojrzał na siebie w lustrze. Kasztanowe włosy, błękitne oczy (prawe oko ciemniejsze od drugiego), wydatne kości policzkowe. Znajomi porównywali go z Melem Gibsonem, ulubionym aktorem Williama, i nie mylili się. Gdyby postawić ich obok siebie, trudno byłoby dostrzec różnice, prócz tej, iż William był młodszy. Mrugnął porozumiewawczo jednym okiem w swoją stronę i wyszedł z łazienki. Zanim zdążył skierować się do kuchni, zadzwonił telefon na szafce nocnej. Zapalił lampkę nocną i odebrał połączenie.

– Tak?

– William, przepraszam, jeśli cię obudziłam.

– Emily, to ty? – Miała dziwny głos, jakby stało się coś poważnego.

– Jesteśmy parą od pięciu miesięcy, powinieneś już rozpoznawać mój głos.

– Co się stało?

– Włącz telewizor, nieważne jaki kanał.

– Ale o co chodzi? – Znał Emily dobrze i takie zachowanie do niej nie pasowało.

– Po prostu włącz telewizor.

William chwycił pilota i wcisnął przycisk włączania. Po dwóch sekundach zobaczył poczerwieniałą od emocji twarz jakiejś reporterki, która stała w tłumie ludzi i z trudem wymawiała kolejne słowa.

– …straszne. Nie wiem, co powiedzieć. Przypominam, w teatrze było ponad pięćset osób. Prawdopodobnie nikt nie przeżył. Na razie nie zdołałam porozmawiać z żadnym policjantem, ale z tego, co się dowiedziałam, sprawca pozostaje nieznany. Na godzinę szóstą przewidziana jest przemowa prezydenta, w której ma poinformować naród o szczegółach i pozdrowić rodziny ofiar. Będziemy z państwem przez cały czas. Z miejsca zdarzenia mówiła Jennifer Dawns, FNC.

William wpatrywał się w obraz telewizora z otwartymi ustami. Zatkało go, jeszcze nigdy nie widział takiej katastrofy, nie licząc 9.11. Z krainy czarów wyrwała go Emily.

– Jesteś tam jeszcze?

– Co to ma być?! – Nie wierzył własnym oczom.

Kamera zrobiła zbliżenie na kilka czarnych worków, w których przechowywane były ciała zmarłych. W tle słychać było krzyki i nawoływania.

– Ktoś zaatakował Ford’s Theatre w Waszyngtonie. Eksplozja rozsadziła cały budynek. Na pewno nikt nie przeżył. Mają jeszcze nadzieję, ale to jasne, że nie znajdą pod tym szajsem nikogo żywego.

– To byli terroryści?

– Jedyne sensowne wyjaśnienie. Żyjemy w kraju, w jakim żyjemy, tu wszystko jest możliwe. Dobrze się czujesz?

– Tak, tylko jestem w szoku. Ten, kto to zrobił, patrzy teraz w telewizor i śmieje się z tego wszystkiego.

– Albo płacze na myśl, że go zaraz złapią.

– Oby. Muszę kończyć, Emily. Spokojnej nocy.

– Dobranoc, Williamie.

Rozłączył się i odłożył telefon. Przysiadł na łóżku i kolejno zmieniał kanały, ale na każdym puszczana była relacja z Waszyngtonu. Inni reporterzy, inne fryzury i tonacje głosu, ale każdy mówił o tym samym. Pamiętał, jak dowiedział się o ataku na dwie wieże w Nowym Jorku. Spał po nieprzespanej nocy w pokoju w akademiku. Obudził go kumpel, którego zwyczajem było wczesne wstawanie i oglądanie powtórek z poprzedniego dnia. Nagle przerwano transmisję jego ulubionego programu kulinarnego i pojawił się obraz po uderzeniu pierwszego samolotu. Kolega obudził go wtedy, a po chwili obydwaj obserwowali, jak drugi samolot zatapia się w szklanej konstrukcji drugiej wieży. Ludzie na ulicy wskazywali rękoma na ten makabryczny widok, wołali znajomych, dzwonili do rodzin. Z całkowitym przekonaniem można stwierdzić, że był to dzień klęski potężnych Stanów Zjednoczonych. Zachwiały się fasady światowego imperium, a strach zbudził się w sercu każdego obywatela.

Usłyszał pukanie do drzwi. Dźwięk ten wyrwał go z przemyśleń. Wrócił do teraźniejszości i aż podskoczył na łóżku, kiedy ktoś uderzył w drzwi z taką siłą, jakby zrobił to co najmniej kilkutonowym taranem. William sprawdził godzinę na komórce: 1:35. Kto o tej porze może tak hałasować? Jeszcze nigdy nie był świadkiem napadu, nigdy też nie był zakładnikiem. Może to jest ten chrzest bojowy? Uśmiechnął się pod nosem i wstał na równe nogi. Jutro rano oberwie mu się od panny Collins, staruszki mieszkającej obok. Nawet nie mając zębów i będąc zmuszoną maksymalnie nastrajać aparaty słuchowe, potrafiła nieźle dać w kość.

Pukanie się nasiliło. William odsunął zasuwkę w drzwiach i nacisnął na klamkę. Zobaczył czterech mężczyzn w garniturach. W pierwszym odruchu chciał zamknąć drzwi i zadzwonić na policję. Ale stojący na przedzie agent wyjął z marynarki legitymację FBI.

– Henry Turner, FBI. Czy pan nazywa się William King? – zaczął agent Turner.

– Tak. – William patrzył na Turnera jak na marę.

– Doktor mikrobiologii z Arizona State University?

– Tak.

– Mam nadzieję, że nie niepokoimy pana? – Pytanie było całkowicie nie na miejscu, ale działało na wszystkich; wprowadzało do podświadomości rozmówcy błędny tok myślenia, iż śledczy jest po stronie oskarżonego, przesłuchiwanego, oględnie mówiąc: każdego nieśledczego.

– Obawiam się, że jednak tak. Czym sobie zasłużyłem na taką wizytę?

– Proszę się ubrać, wziąć ze sobą najpotrzebniejsze rzeczy. Pojedzie pan z nami. – Turner ani razu nie mrugnął.

– Słucham? – William nie wierzył w to, co usłyszał.

– Ma pan pięć minut.

– Dlaczego?! Co zrobiłem?

– Chodzi o bezpieczeństwo narodowe. Nie mogę nic więcej powiedzieć do czasu, kiedy znajdziemy się na miejscu.

– To znaczy gdzie? – Williamowi coraz bardziej się to wszystko nie podobało.

– W Waszyngtonie. Proszę się ubrać i opuścić dom. Zostały panu – Turner spojrzał na zegarek marki Atlantic – cztery minuty i czterdzieści jeden sekund. Proszę się pospieszyć.

William wrócił do sypialni, wyjął z szafy beżowe sztruksowe spodnie i białą koszulę w pionowe niebieskie pasy. Wybrał również pognieciony czarny krawat, który zawsze chował w kieszeni spodni, na wszelki wypadek. Wyjrzał na korytarz: agenci nie przekroczyli progu domu i stali na zewnątrz, infiltrując wnętrze przedpokoju i salonu, jak gdyby mieli znaleźć Osamę bin Ladena. William pospiesznie włożył na siebie ubrania, zapiął na przegubie pasek zegarka, wyjął ze stolika nocnego portfel, sprawdził jego zawartość, wziął także klucze do drzwi i komórkę. Zastanowił się, czy wszystko zabrał, zgasił światło, zamknął drzwi od łazienki i okno w sypialni. „To sen – pomyślał. – To musi być sen, nie ma innej możliwości… Cóż, nawet we śnie trzeba być posłusznym federalnym”. Obejrzał się jeszcze i wyszedł z domu. Chciał zamknąć na klucz drzwi, ale agent Turner go powstrzymał.

– Proszę zostawić – powiedział.

– Co?

– Jest pan inteligentnym człowiekiem. Wie pan, że będziemy musieli przeszukać ten dom. Niech pan nie utrudnia i tak już dostatecznie skomplikowanej sprawy.

William nic nie powiedział. Miał ogromną ochotę prychnąć, zaśmiać się, krzyknąć, cokolwiek. Powstrzymał się. Nie wyszłoby mu to na dobre, nawet gdyby śnił. Racja, prawo to prawo, ale sprawiedliwość musi być po stronie rządu.

– Proszę wejść do samochodu. – Turner wskazał czarnego forda.

William posłusznie zrobił, co mu kazano. Obok niego usiadło dwóch agentów, obaj byli w jego wieku. Turner i drugi mężczyzna zajęli miejsca z przodu; Turner za kierownicą. Ci z kolei mieli dobrze po pięćdziesiątce i zapewne duże doświadczenie w ujarzmianiu psychiki porządnych obywateli. Samochód ruszył i pognali sześćdziesiątką ku głównej ulicy. Po kilku minutach William zauważył, że źle skręcili.

– Autostrada jest po lewej. To najszybsza droga do Waszyngtonu.

– Znam szybszą – skwitował Turner.

Piętnaście minut zajęło im dojechanie do lotniska. William nie widział na pasie żadnego samolotu, przynajmniej po tej stronie budynku. Zamiast jednak zatrzymać się na parkingu dla samochodów, ford objechał lotnisko dokoła i stanął dopiero na trawniku za parkingiem.

– Wysiadamy – rzucił Turner i wszyscy wyszli z samochodu.

William stanął jak wryty. Z góry nadlatywał helikopter, który zlewał się z kolorem nieba. O jego obecności świadczyły tylko migające z przodu i z tyłu światła. Gdy lądował, William zatkał uszy. Tylko czekać, aż pojawi się ochrona lotniska. Ale nikt się nie zjawił. Za to Turner wskazał doktorowi ręką, że może wsiadać. Helikopter nie wygasił silnika i wirnik obracał się wokół własnej osi z zawrotną prędkością. Był na tyle wysoko, że nie powinien wyrządzić krzywdy. Nie powinien! Pierwszy wsiadł William, za nim trzej agenci, a na końcu śledczy Turner. Ten ostatni dał znać pilotowi, że mogą startować. Zanim William zdążył spytać, co z samochodem, ktoś zza rogu małej przybudówki podszedł do nowiutkiego forda i wycofał go z trawnika. Zakręcił i zniknął Williamowi z oczu. Podobnie jak powoli znikało lotnisko, w miarę jak helikopter nabierał coraz większej wysokości. Było krótko po drugiej, a William był w drodze do Waszyngtonu. Ktoś zapiął mu pasy bezpieczeństwa i powiedział, by się nie wychylał. Drzwi były zamknięte, ale wolał nie sprawdzać, dlaczego miał się nie wychylać. Sen nabierał rozpędu, a to był dopiero początek.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: