Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pasierby - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pasierby - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 425 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PA­SIER­BY

Cza­sy dla rol­ni­ków są złe, nie­tyl­ko u nas, ale i wszę­dzie. Prócz tego, ży­cie oby­wa­te­la wiej­skie­go i jego ro­dzi­ny jest po­nie­kąd ko­łem błęd­nem, z któ­re­go czę­sto nie­ma in­ne­go wyj­ścia jak przez ru­inę.

Rzecz to pro­sta. Je­śli oby­wa­tel wiej­ski ma sze­ścio­ro dzie­ci, dzie­ci owe, przy­wy­kł­szy do pew­nej sto­py ży­cia, pra­gną utrzy­mać ją i nadal, a tym­cza­sem każ­de z nich ma tyl­ko szó­stą część oj­cow­skie­go ma­jąt­ku. I oto już wro­ta otwar­te na roz­cież do ka­ta­stro­fy. Żyje się praw­dzie na wsi oszczęd­nie i pil­nu­je się każ­de­go gro­sza da­le­ko tro­skli­wiej, niż to so­bie wy­obra­ża­ją lu­dzie w mia­stach, nie­mniej jed­nak siła rze­czy pro­wa­dzi do upad­ku. Do­daj­my do tego ogól­ne ob­dłu­że­nie ma­jąt­ków, klę­ski ele­men­tar­ne, brak ob­ro­to­we­go ka­pi­ta­łu, zmien­ność cen, czę­sto nie­do­sta­tecz­ną zna­jo­mość za­wo­du, wsze­le­go ro­dza­ju sła­bo­ści ludz­kie, cza­sem fan­ta­stycz­ną, opar­tą na złu­dze­niach go­spo­dar­kę, a uj­rzy­my ja­sno, że każ­de­go roku pew­na ilość ro­dzin wiej­skich musi wyjść z zie­mi i zna­leźć się na bru­ku.

Jest to ko­niecz­ność nie­unik­nio­na, le­żą­ca w na­tu­rze rze­czy, a przy­tem strasz­na. W mie­ście my­ślą o róż­nych kwe­stjach fi­lan­tro­pij­nych, ale dla ro­dzin wiej­skich, rzu­co­nych na bruk, nie­masz żad­nej ob­my­śla­nej opie­ki. Tym­cza­sem los ich bywa nie­mal za­wsze cięż­szy, niż każ­dy inny. Ban­kruc­twa wiej­skie, o ile są nie­ubła­ga­ne, o tyle po­wol­ne i nie przy­cho­dzą nig­dy tak szyb­ko, jak miej­skie. Po­prze­dza­ją je zwy­kle całe lata tak zwa­nych in­te­re­sów, la­ta­ni­ny, po­ży­czek, prze­dłu­ża­nych ter­mi­nów i wszel­kie­go ro­dza­ju wy­krę­tów, wśród któ­rych oj­ciec ro­dzi­ny tra­ci zdro­wie i wy­krzy­wia cha­rak­ter, mat­ka zaś, po wie­lu chwi­lach ci­che­go bo­ha­ter­stwa, sta­je się isto­tą zbo­la­łą i nie­do­łęż­ną.

Oboj­gu po­zo­sta­je tyl­ko myśl o śmier­ci i nie­ustan­na cięż­ka tro­ska o dzie­ci, przed któ­re­mi stoi otwo­rem mia­sto i nę­dza. Sy­no­wie ta­kich ro­dzin n bru­ku da­dzą so­bie jesz­cze ja­koś rady. Cho­dzą do szkół i uni­wer­sy­te­tów. Ci, któ­rzy, dla bra­ku środ­ków lub zdol­no­ści, nie wy­kształ­cą się, pój­dą do rze­mio­sła do kan­to­rów, lub na eko­no­mów na wieś. Wie­lu za­pew­ne upad­nie, wie­lu wyj­dzie na urwi­sów, wie­lu zgi­nie mo­ral­nie i fi­zycz­nie. Ale będą i tacy, któ­rzy wy­pły­ną, jako kup­cy, jako urzęd­ni­cy, jako dzien­ni­ka­rze jako me­cha­ni­cy, le­ka­rze, ad­wo­ka­ci. Ci będą tę­gi­mi ludź­mi, spo­łecz­nie nie­zmier­nie na­wet po­żą­da­ny­mi. Przez nich to spo­tę­gu­je się tak zwa­ny stan trze­ci. Ci za­peł­nią spo­łecz­ną lukę, pry­wat­nie zaś od­bu­du­ją ma­jąt­ki i sta­ną się opatrz­no­ścią wła­snych ro­dzin. To się dzie­je. Na to się co dzień pa­trzy i naj­więk­szy pe­sy­mi­sta nie może temu za­prze­czyć. Dość by­ło­by przej­rzyć oso­bi­ste, pa­pie­ry wie­lu słyn­nych le­ka­rzy tę­gich ad­wo­ka­tów, a na­wet i kup­ców, by zna­leźć w nich nie­tyl­ko her­by, o któ­re w tej chwi­li nie cho­dzi ale i ja­kąś Wolę, lub Wól­kę, któ­rą za ży­cia ojca lub dzia­da "li­cho wzię­ło." W tak zwa­nej in­te­li­gen­cyi miej­skiej jest naj­mniej po­ło­wa sy­nów szla­chec­kich któ­rzy za­wo­do­we miej­skie obo­wiąz­ki speł­nia­ją nie go­rzej od uro­dzo­nych miesz­czan.

Ale cho­dzi rów­nież o cór­ki i tu za­czy­na się praw­dzi­wa tra­ge­dja. Zwy­kle ostat­ni grosz na wsi od­da­je się na wy­cho­wa­nie chłop­ców. Dziew­cząt czę­sto nie­ma za co kształ­cić, nie mó­wiąc o tem, że ist­nie­je słusz­ne pod pew­nym wzglę­dem uprze­dze­nie prze­ciw pen­sjo­na­tom dla pa­nien. Z tych po­wo­dów, cór­ki śred­nich wła­ści­cie­li wiej­skich otrzy­mu­ją naj­pow­szech­niej tak zwa­ne wy­cho­wa­nie do­mo­we. Po­le­ga ono naj­czę­ściej na­tem, że ja­kaś ta­nia na­uczy­ciel­ka, Fran­cu­ska lub Po­lka, uczy je tro­chę ję­zy­ków, tro­chę mu­zy­ki, a resz­ty do­peł­nia mat­ka, któ­ra wkła­da za­ra­zem dziew­czę­ta do go­spo­dar­stwa do­mo­we­go. Czy to jest mało? Za­le­ży, jak do ja­kie­go ży­cia. Książ­ka ma da­le­ko więk­szy po­wab dla dziew­cząt niż dla chłop­ców. Pa­nien­ki wiej­skie czy­ta­ją dużo, jak­kol­wiek bez­ład­nie i bez wy­bo­ru. Czy­ta­ją na­wet nie­raz ta­kie rze­czy, któ­rych nie po­win­ny czy­tać, rzad­ko jed­nak psu­ją się nie­mi. Jak psz­czo­ła nie bie­rze z kwia­tu tru­cizn, tyl­ko pyły jej po­trzeb­ne, tak te na­tu­ry zdro­we, a w wy­so­kim stop­niu ide­al­ne, wy­cią­ga­ją z ksią­żek pier­wiast­ki tyl­ko naj­lep­sze. Psu­ją się czy­ta­niem ksią­żek bar­dziej mę­żat­ki. Dziew­czy­na wiej­ska wy­ra­bia w so­bie, prze­waż­nie przez czy­ta­nie, tyl­ko du­szę de­li­kat­ną, wraż­li­wą, peł­ną czci dla du­cho­we­go świa­ta sztu­ki i wie­dzy, peł­ną po­czuć spo­łecz­nych obo­wiąz­ków, sło­wem taką, któ­ra nie po­zwo­li jej być tyl­ko lal­ką, lub tyl­ko ku­char­ką i go­spo­dy­nią, a po­zwo­li jej być do­brą żoną i mat­ką, zdol­ną prze­ka­zać dzie­ciom szla­chet­niej­sze stro­ny ludz­kiej na­tu­ry.

Cór­ka wiej­skie­go oby­wa­te­la jest za­tem dość roz­wi­nię­tą, dość wy­kształ­co­ną i dość uzdol­nio­ną na to by po wyj­ściu za mąż speł­nić wszyst­kie obo­wiąz­ki nie­tyl­ko pry­wat­ne, ale i spo­łecz­ne. Ale gdy na­to­miast los rzu­ci ro­dzi­nę na bruk i gdy cho­dzi o za­rob­ko­wa­nie, o sa­mo­dziel­ne zdo­by­cie ka­wał­ka chle­ba, ta sama dziew­czy­na sta­je się bez­rad­ną i bez­bron­ną. Wy­cho­wa­ła się na "pa­nien­kę". Przy­zwy­cza­je­nia! ro­dzin­ne, po­ło­że­nie spo­łecz­ne, mia­no oby­wa­tel­skiej cór­ki, któ­re wle­cze się za nią, jak kula u nogi, za­my­ka­ją jej te wszyst­kie spo­so­by za­rob­ko­wa­nia, któ­rych się może chwy­cić ko­bie­ta pro­sta i bez wy­cho­wa­nia. Za­my­ka­ją się przed nią te dro­gi nie­tyl­ko dla­te­go, żeby nie chcia­ła na nie wejść, ale i dla­te­go, że jąć się ich nie może, że nie jest do nich uzdol­nio­ną, że jej na to oto­cze­nie nie po­zwo­li, a wkoń­cu, że jej na­wet nie przyj­mą. Przy pra­cy igłą za­mie­ra się z gło­du. Na na­uczy­ciel­ki mniej­szy jest u nas po­pyt niż po­dąż, a przy­tem po­szu­ku­je się osób z wy­kształ­ce­niem sys­te­ma­tycz­nem, nie zaś do­ryw­czem; bony do dzie­ci spro­wa­dzą się z za­gra­ni­cy. Więc co? Na­le­ży się za­wsze do pew­nej sfe­ry, bez moż­no­ści utrzy­ma­nia się w niej. Oby­wa­tel wiej­ski, któ­ry stra­cił ma­ją­tek, jest za­wsze ex-oby­wa­te­lem. Cór­ka jego nie pój­dzie nie­tyl­ko dla ja­kichś szla­chec­kich much, ale dla­te­go, że na­praw­dę nie może, bo jej wy­cho­wa­nie, jej po­trze­by umy­sło­we, jej du­cho­wa na­tu­ra ta­kie­go ży­cia wprost nie zno­szą. Więc gdy się nie tra­fi mąż, gdy się nie­ma bra­ta, któ­ry zo­staw­szy le­ka­rzem, ad­wo­ka­tem lub in­ży­nie­rem, wy­cią­ga za uszy ro­dzi­nę z nę­dzy, to po­zo­sta­je rze­czy­wi­ście tyl­ko nę­dza.

A jaka szko­da ta­kich »pa­sier­bic for­tu­ny!« szko­da nie­tyl­ko ze wzglę­du na ich nie­do­lę, ale i spo­łecz­na. Bo trze­ba wie­dzieć, że te wiej­skie dziew­czę­ta, to w znacz­nej więk­szo­ści i naj­lep­szy ma­te­ry­ał, i naj – szla­chet­niej­szy ga­tu­nek ko­biet, jaki się w spo­łe­czeń­stwie na­szem znaj­du­je. Tam istot­nie rzad­ko tra­fia­ją się du­sze mod­nia­rek, rzad­ko lal­ki, rzad­ko ma­ne­ki­ny. Skła­da się a to wszyst­ko: i wieś, i zdro­wa mło­dość, i tra­dy­cja ro­dzin­na, prze­ka­za­na przez bia­ło­wło­se bab­ki i mat­ki. To są na­tu­ry naj­czę­ściej do szpi­ku ko­ści po­czci­we, przy­wią­za­ne do ro­dzi­ny, de­li­kat­ne, świe­że jak po­lne kwia­ty, peł­ne aspi­ra­cyj, ci­che, cier­pli­we, zdol­ne do po­świę­ceń i od­waż­ne. Od­waż­nie też idą na bruk, łu­dząc się, że za­pra­cu­ją na sie­bie i ro­dzi­ców. Póź­niej do­pie­ro do­cho­dzą do prze­ko­na­nia, że go­to­we są do pra­cy każ­dej, dla­te­go że nie są przy­go­to­wa­ne do żad­nej i że wsku­tek tego każ­da je od­py­cha, gdy wy­cią­gną ku niej swe de­li­kat­ne ręce. A wów­czas ile bólu, ile łez, gorz­kie­go wsty­du, za­wo­dów, roz­cza­ro­wań, roz­dar­tych serc i po­szar­pa­nych złu­dzeń! Ar­ty­ści, w po­szu­ki­wa­niu wzru­sza­ją­cych scen, mogą tu ich zna­leźć, ile chcą, pi­sa­rze, po­szu­ku­ją­cy te­ma­tów z ten­den­cją, mają go­to­we pole. Bo, istot­nie, jest to spra­wa, któ­rą na­le­ży pod­nieść, jest to nie­do­la, któ­rą war­to od­czuć, są to ofia­ry, któ­rych jest dużo – i du­sze, któ­rych na­praw­dę szko­da.

Bra­no też nie­raz tę nie­do­lę i prze­ra­bia­no ją na li­te­ra­tu­rę.

Szlach­cic, któ­ry tra­ci ma­ją­tek i osia­da na bru­ku, nie jest li­te­rac­ką no­wo­ścią. Nie­daw­no, Sy­gie­tyń­ski, któ­ry jest uta­len­to­wa­nym czło­wie­kiem, ale okrut­nym pe­sy­mi­stą, na­pi­sał po­wieść:» Wy­sa­dzo­ny z sio­dła.« Jest to hi­stor­ja oby­wa­te­la, któ­ry wy­sa­dzo­ny z ma­jąt­ku, znaj­du­je się wraz z cór­ką na bru­ku. Obo­je spa­da­ją co­raz ni­żej po szcze­blach dra­bi­ny mo­ral­nej, aż wkoń­cu, ona zo­sta­je gam­rat­ką, on zaś ko­rzy­sta z jej za­rob­ków.

Mo­gło się zda­rzyć i tak. Nę­dza i bruk roz­kła­da­ją czę­sto cha­rak­ter ludz­ki do ostat­ka. Ale nie­raz i nie­po­rów­na­nie czę­ściej, losy ta­kich » wy­sa­dzo­nych z sio­dła« by­wa­ją mniej błot­ni­ste, a jesz­cze tra­gicz­niej­sze. I ta­kie wła­śnie przed­sta­wia po­wieść Ana­to­la, do któ­rej te kil­ka kar­tek ma słu­żyć za przed­mo­wę. »Pa­sier­by« to lu­dzie ze wsi, z któ­ry­mi los ob­szedł się po ma­co­sze­mu. Za­moż­ny z rodu oby­wa­tel tra­ci ma­ją­tek. Tra­ci go przez zbyt­nią go­to­wość do usług są­siedz­kich i z po­wo­du zbyt na­tę­żo­nej go­spo­dar­ki. Jest to czło­wiek in­te­li­gent­ny, ale nie jest roz­trop­ny: gło­wa nie­zrów­no­wa­żo­na i fan­ta­stycz­na. Li­czy on na swe po­my­sły i za dużo wkła­da w zie­mię, aż wresz­cie do­pro­wa­dza ma­ją­tek i ro­dzi­nę do ru­iny. Wów­czas mat­ka z cór­kę prze­no­szą się do mia­sta, oj­ciec zaś, chcąc im za­pew­nić los, ubez­pie­cza się na ży­cie, a na­stęp­nie od­bie­ra je so­bie, po­zo­ru­jąc ten czyn tak, by śmierć wy­da­ła się wy­pad­ko­wą.

Lecz nim To­wa­rzy­stwo wy­pła­ci­ło cenę krwi, pod dach mat­ki i cór­ki zaj­rza­ła nę­dza. Obie po­czę­ły wy­prze­da­wać i za­sta­wiać ostat­nie kosz­tow­ne dro­bia­zgi, prze­cho­dząc przez wszyst­kie męki i upo­ko­rze­nia, przez ja­kie ko­bie­ty prze­cho­dzą zwy­kle w po­dob­nem po­ło­że­niu. Wkoń­cu, na do­miar nie­szczę­ścia, cór­ka z li­stu ojca, pi­sa­ne­go przed śmier­cią, do­wia­du­je się, że śmierć ta nie była wy­pad­ko­wą i jako uczci­wa dziew­czy­na, od­sy­ła list dy­rek­to­ro­wi. Po­przed­nio jesz­cze wró­ci­ła sło­wo na­rze­czo­ne­mu, nie chcąc być w jego ży­ciu kulą u nogi. Nie było przy­tem ta­kich cier­pień, przez któ­re­by nie prze­szła, nie było ofiar i bo­ha­terstw, któ­rych­by nie speł­ni­ła. Lecz wresz­cie siły ludz­kie mają swe gra­ni­ce i ta wą­tła isto­ta, ta na­tu­ra, utka­na tyl­ko pro­mie­ni, nie może wy­trzy­mać na­po­ru nie­do­li. Ów list ojca i wia­do­mość, że mu­sia­ła­by żyć za cenę jego po­dej­ścia i cenę krwi, były dla niej cio­sem ostat­nim. Po­wieść, idą­ca do­tąd zwy­kłą ko­le­ją opo­wia­dań

O uczu­ciach i nie­szczę­ściach ludz­kich, ura­sta nie­spo­dzia­nie w okrut­ny dra­mat, w któ­rym obłą­ka­na Ofel­ja de­kla­mu­je ci­chym, mo­no­ton­nym gło­sem ża­łob­ne wier­sze, koń­cząc je ję­kiem i łka­niem. Jest dziś rze­czą dość rzad­ką, by au­tor miał od­wa­gę tak za­koń­czyć książ­kę. Lu­dzie co­fa­ją się przed prze­wi­dy­wa­nym za­rzu­tem me­lo­dra­ma­tycz­no­ści. Ana­tol nie uląkł się i ta wła­śnie od­wa­ga pod­nio­sła po­wieść. Ma ona wpraw­dzie stro­ny słab­sze. Ów bo­ha­ter opo­wia­da­nia, mło­dy Zyg­munt, jest fi­gu­rą nie­do­łęż­ną. Ten strze­lec, któ­ry cho­dzi na wio­snę ze strzel­bą po le­sie i mie­rząc w dzię­cio­ła, tra­fia w psa, jest za­ra­zem pu­dłem au­to­ra.

Ten de­kla­ma­tor, któ­ry pan­nie, spo­tka­nej po raz: pierw­szy w ży­ciu, mówi o bo­gi­niach, spa­ce­ru­ją­cych po le­sie, bę­dzie miał za­wsze wy­so­ki fra­zes, a li­chy czyn. Ona się go wy­rze­ka, nie chcąc mu być kulą u nogi – i przed nią – zato czo­łem! Ale on wów­czas nie po­wie jej: »Mu­sisz być moją, boś przy­rze­kła, mu­sisz, boś jest mo­jem ży­ciem, mu­sisz, bo każ­dy ka­wa­łek chle­ba, któ­rym się z tobą nie po­dzie­lę, bę­dzie mi tru­ci­zną, mu­sisz, bo tak chcę i bio­rę cię jak moją du­szę i moją wła­sność. « Ser­cu, ener­gji, mi­ło­ści i roz­ka­zo­wi, któ­ry z nich pły­nie, za­ko­cha­na ko­bie­ta oprzeć się nie może. Ale on nie zdo­był się ni na ener­gję, ni na roz­kaz. Tro­chę pro­te­sto­wał, tro­chę prze­ciw­dzia­łał, a po­tem wo­lał rzu­cić się na pier­si swe­go opie­ku­na – stry­ja i be­czyć mu w ka­mi­zel­kę. Be­czał tak­że, gdy mrok ogar­nął umysł jego daw­nej na­rze­czo­nej; a na­ko­niec – oże­nił się z inną. Nie­do­łę­gów jest nie­ma­ło na świe­cie, praw­da! Ale nie wi­dzę pe­wo­du, by li­te­ra­tu­ra mia­ła ich pa­so­wać na ry­ce­rzy. To jest błąd. A oprócz tego są w tej po­wie­ści i inne. Pi­szą­cy, szcze­gól­niej zaś pi­szą­ce ko­bie­ty, czę­sto nie pa­mię­ta­ją, że sty­lu nie po­win­no być wię­cej, niż go po­trze­ba. W »Pa­sier­bach«, zwłasz­cza w po­cząt­ku, jest go za dużo i wo­gó­le za dużo słów, za dużo ozdób, za dużo okre­śleń. Lecz wła­śnie ten ogrom nie­szczę­ścia, któ­ry spa­da na bez­bron­ne gło­wy, spra­wia, że po­wieść prze­ra­sta zwy­kłą po­spo­li­tą mia­rę. Wi­dok nie­do­li nie­za­słu­żo­nej, a ol­brzy­miej, bę­dzie za­wsze wzru­szał ludz­kie du­sze. To wzru­sze­nie au­tor daje. Czy­tel­nik nie spo­dzie­wał się, żeby dra­mat stał się tak roz­dzie­ra­ją­cy i Owo zdu­mie­nie, ów nie­spo­dzia­ny ucisk du­cho­wy, pod któ­rym koń­czy się tę książ­kę, sta­no­wi jej war­tość li­te­rac­ką. Sło­wa i ob­ra­zy, któ­re po­tra­fią wzru­szyć, są za­wsze utwo­ra­mi rze­tel­ne­go ta­len­tu, trud­no zaś bez ści­śnię­cia ser­ca czy­tać, jak ta nie­szczę­sna dziew­czy­na de­kla­mu­je w obłę­dzie przy trum­nie mat­ki smut­ne jak łzy i, mó­wiąc na­wia­sem, ślicz­ne wier­sze współ­cze­sne­go po­ety. Wszyst­ko jed­no, czy jest w tem ton me­lo­dra­ma­tycz­ny, czy go nie­ma, bo czy­tel­ni­ko­wi tak­że wszyst­ko jed­no, jak się co na­zy­wa, je­śli go to wstrzą­sa. Kto to po­tra­fi, to już do­brze! Zresz­tą dra­mat po­ry­wa wkoń­cu i sa­me­go au­to­ra, któ­ry na ostat­nich stron­ni­cach sta­je się prost­szym i za­po­mi­na o sty­lu dla rze­czy sa­mej.

Tyle moż­na po­wie­dzieć o li­te­rac­kiej stro­nie po­wie­ści. Ale prócz tego jest w niej kwe­stja. Ach! ist­nie­ją u nas roz­ma­ite za­kła­dy, ist­nie­ją roz­ma­ite po­mo­ce: dla na­uczy­cie­lek, szwa­czek, pa­ra­li­ty­czek, po­łoż­nic, nie­ma na­to­miast żad­nej zor­ga­ni­zo­wa­nej po­mo­cy dla dzie­ci wiej­skich ban­kru­tów, dla »pa­sier­bic for­tu­ny«, dla tych istot, po więk­szej czę­ści czy­stych i pra­wych, któ­re są ko­ścią z ko­ści i krwią z krwi swoj­skie­go ży­wio­łu, a któ­re na bru­ku miej­skim próż­no wy­cią­ga­ją ręce do pra­cy.

Au­tor daje jed­nak i radę. Chce on, by wie­śnia­cy da­wa­li swym cór­kom prócz wy­cho­wa­nia, jesz­cze i wy­kształ­ce­nie za­wo­do­we. Chmie­lar­ki, ogrod­nicz­ki, za­wo­do­we mle­czar­ki, pa­siecz­nicz­ki, zna­la­zły­by, we­dle Ana­to­la, za­wsze ka­wa­łek chle­ba i nie po­trze­bo­wa­ły­by iść na bruk, na któ­rym ła­mią się cia­ła i du­sze.

Kwe­stja war­ta za­sta­no­wie­nia – i książ­ka war­ta czy­ta­nia.

Hen­ryk Sien­kie­wicz.I.

Na nie­bie zie­lo­na­wo-błę­kit­nem, przej­rzy­stem, jak toń nie­zgłę­bio­na, pierw­sze ja­śniej­sze za­pa­la­ły się bla­ski. Dzień, zmar­twych­wsta­ją­cy z wczo­raj­sze­go uśpie­nia, bu­dził się do ży­cia z roz­kosz­nym uśmie­chem po­go­dy. Sza­re też cie­nie nocy ustę­po­wa­ły kor­nie przed ró­żo­wo­pal­cą ju­trzen­ką, któ­ra, uka­zaw­szy się tam, gdzie do­tąd bla­da świe­ci­ła zo­rza, stro­iła świat cały w co­raz żyw­sze i co­raz bo­gat­sze bar­wy. Płaszcz jej, naj­pierw z gazy ró­żo­wej, a da­lej ze zło­ta i pur­pu­ry tka­ny, otu­liw­szy po­ło­wę nie­bo­skło­nu, od­zwier­cie­dlał się bla­skiem świe­tla­nym w kro­plach rosy, za­pa­la­jąc zaś wśród nich dia­men­to­we iskry, zda­wał się poić bo­gac­twem tem spra­gnio­ne usta traw, drzew i kwia­tów któ­re nek­tar ów ożyw­czy chci­wie spi­ja­ły. W bla­skach nie­ba i w bry­lan­to­wem świe­tle rosy, w pur­pu­rze, po­prze­dza­ją­cej zło­te pro­mie­nie słoń­ca, w tem przej­rzy­stem a tak czy­stem po­wie­trzu, iż wszyst­ko na­bie­ra­ło w niem ostrzej­szych kon­tu­rów, zie­mia, zmę­czo­na jesz­cze wczo­raj pra­co­wi­tem swem ży­ciem, dziś stroj­na w ce­chy mło­dzień­cze­go uro­ku, zda­wa­ła się za­ró­żo­wio­ną ob­lu­bie­ni­cą, sta­ją­cą z uśmie­chem wia­ry i na­dziei wo­bec za­gad­ki przy­szło­ści, wo­bec obiet­nic szczę­ścia, ja­kie jej los go­tu­je. Od ja­śnie­ją­cej też cza­rem mło­do­ści i ułu­dy bił po­ry­wa­ją­cy urok i wszech­po­tęż­ny urok wiecz­ne­go ży­cia i zmar­twych­wsta­nia, tchnie­nie nie­spo­ży­te na­tu­ry, któ­ra, zrzu­ciw­szy kaj­da­ny mar­two­ty zi­mo­wej, w upo­je­niu, kwie­ciem okry­wa­ła swe czo­ło.

Blask ju­trzen­ki, po­tęż­nie­jąc tym­cza­sem, ogar­niał łuną ró­żo­wą wierz­choł­ki drzew, las, sza­rze­ją­cy na wid­no­skło­nie, i błę­kit­ną ta­flę uśpio­ne­go je­zio­ra. Prze­su­wa­jąc się szyb­ko, rzu­ciw­szy au­re­olę na szczy­ty a po­strach na ciem­no­ści, za­le­ga­ją­ce po­ni­żej, roz­kosz­ny paź boga słoń­ca po­ca­łun­kiem swym bu­dził wszyst­ko z uśpie­nia.

W szu­wa­rach u brze­gu wody mewy i kacz­ki dzi­kie, kur­ki, cza­ple i cała rze­sza drob­niej­sze­go, wod­ne­go ptac­twa po­ru­szy­ła się na gniaz­dach. W ko­na­rach drzew za­świe­go­ta­ły ha­ła­śli­we wró­ble, tłu­miąc hej­nał pod­nio­sły, ja­kim sło­wik brzask zo­rzy po­wi­tał. Hej­nał ten jed­nak wzniósł się wy­żej i za­pa­no­wał do­ko­ła tam, gdzie klom­by, sta­ran­nie utrzy­ma­ne, ota­cza­ły dwór wy­kwint­ny, nie­wiel­ki, lecz pię­tro­wy, a czy­sto­ścią błysz­czą­cy.

Przej­rzy­ste po­wie­trze po­ran­ku uwy­dat­ni­ło do­sko­na­le za­ry­sy tej ele­ganc­kiej, nie­daw­no snać zbu­do­wa­nej sie­dzi­by; blask zaś wsta­ją­cej ju­trzen­ki, ską­paw­szy ją w pro­mie­niach swych, od­bi­jał się w da­chu cyn­ko­wym i du­żych krysz­ta­ło­wych szy­bach pa­ła­cy­ku. Rów­no­cze­śnie, wśród ci­szy pa­nu­ją­cej do­ko­ła, zgrzyt­nął lek­ko klucz i z za uchy­lo­nych drzwi fron­to­wych wy­su­nę­ła się wy­smu­kła po­stać nie­wie­ścia. Za­mknąw­szy sta­ran­nie za sobą po­dwo­je, sta­nę­ła na pro­gu gan­ku, a olśnio­na prze­py­chem bu­dzą­cej się przy­ro­dy, za­chwy­co­na grą barw na ob­ło­kach, zda­wa­ła się cza­ru chwi­li tej peł­ną uży­wać pier­sią.

We­wnątrz domu wszyst­ko jesz­cze spa­ło. Ci­sza też głę­bo­ka, uro­czy­sta, ci­sza roz­mo­dlo­nej na­tu­ry ota­cza­ła ją ze­wsząd, a hej­nał sło­wi­czy je­dy­ną tu był ozna­ką ży­cia. Ko­bie­ta, w hymn ten za­słu­cha­na, pod­nio­sła gło­wę, śle­dząc z za­chwy­tem pur­pu­ro­we, co­raz ognist­sze a zło­tem ob­ra­mo­wa­ne smu­gi na ob­ło­kach. Zło­to owo na­bie­ra­ło w oczach jej bar­wy go­ręt­szej, aż sło­necz­na źre­ni­ca dnia bły­snę­ła rów­no­cze­śnie pierw­szym pro­mie­niem, któ­ry nie­zna­jo­mą prze­czy­stem ob­lał świa­tłem.

Uwy­dat­nio­na w bla­sku jego po­stać dziew­czę­cia nie­zwy­kłym za­ja­śnia­ła uro­kiem. Mło­dziut­ka była, a| po­wab mło­do­ści tej po­ry­wa­ją­cym bił od niej cza­rem. Otu­lo­na w ja­sną blu­zę błę­kit­ną, spły­wa­ją­cą jak grec­ka sza­ta w pro­stych fał­dach ku zie­mi, z wpół sen­nem roz­ma­rze­niem w prze­pysz­nych źre­ni­cach, z pod­nie­sio­ną lek­ko głów­ką, z któ­rej dłu­gie, ciem­ne spły­wa­ły splo­ty, z barw­nym kar­mi­nem ust, ożyw­cze pi­ją­cych po­wie­trze, i gib­kie­mi za­ry­sa­mi ki­bi­ci, w tym bla­sku ma­gicz­nym po­wsta­ją­ce­go słoń­ca, zda­wa­ła się ist­nym po­są­giem mło­do­cia­nej po­ezji lub za­chwy­ce­nia. – Ale po­sąg ten krwią tęt­nił i ży­ciem, ży­ciem tak po­tęż­nem, tak świe­żem, iż zda­wa­ło się, pro­mie­niu­jąc do­ko­ła, ota­czać ją po­ry­wa­ją­cą au­re­olą ułu­dy i po­wa­bu, pro­sto­ty i pięk­na. Go­rą­cy po­ca­łu­nek słoń­ca zbu­dził ją wresz­cie z bez­wied­ne­go roz­ma­rze­nia. Wy­pro­sto­wa­ła się, a oczy jej głę­bo­kie, w sza­fi­rze nie­ba do­tąd utkwio­ne, zwró­ci­ły się z ko­lei na wiel­kie­go doga, któ­ry pod­nió­sł­szy się z przed pro­gu, z chwi­lą wej­ścia pani, stał przy niej, za­do­wo­lo­ny, iż rącz­kę bez­wied­nie o kark jego opar­ła Źre­ni­ce jej spo­tka­ły się ze wzro­kiem psa, mą­drym i po­waż­nym, w nie­mem ocze­ki­wa­niu ku niej wznie­sio­nym. Po­chy­li­ła się i po­gła­ska­ła go piesz­czo­tli­wie.

– Lord cze­kał tu na pa­nią – mó­wi­ła zci­cha. – Do­brze, pie­sku, do­brze; pój­dzie­my ra­zem użyć ci­szy i swo­bo­dy.

Uję­ła suk­nię jed­ną rącz­ką, a nie zdej­mu­jąc dru­giej z gło­wy doga, le­ciuch­no, na pal­cach, ze­szła ze scho­dów we­ran­dy. Prze­su­nąw­szy się po­ci­chu pod okna­mi i mi­nąw­szy klomb głów­ny, za­trzy­ma­ła się do­pie­ro, ob­rzu­ca­jąc ser­decz­nem wej­rze­niem ro­dzin­ne swo­je gniaz­do.

– Jak tu ład­nie – szep­nę­ła. – Jak tu mo­gło być do­brze…

Wes­tchnę­ła i od­wró­ci­ła się szyb­ko.

– Nie, nie będę my­śla­ła o tem. Chcę się orzeź­wić spo­ko­jem, upo­ić sa­mot­no­ścią. To nek­tar, któ­ry wzmac­nia naj­sil­niej.

I po­wie­trzem ożyw­czem za­ru­mie­nio­na, ze źre­ni­ca­mi, błysz­czą­ce­mi za­chwy­tem a pi­ją­ce­mi czar bu­dzą­cej się przy­ro­dy, szła szyb­ko, bez wzglę­du na rosę i po­wiew od je­zio­ra idą­cy.

Prze­bie­gł­szy brze­giem łąkę, zda­la w złud­ny ob­łok wody spo­wi­tą, a zbliz­ka ja­śnie­ją­cą żół­te­mi ja­skra­mi, ró­żo­wym ty­sią­cz­ni­kiem i bia­łym mrzy­gło­dem, za­nu­rzy­ła się śmia­ło w łan zbo­ża, wą­ską ścież­ką prze­cię­ty. Szma­rag­do­we kło­sy psze­ni­cy kwia­tem, jak srebr­nym pył­kiem, zlek­ka prze­sy­pa­ne, z dru­giej stro­ny zaś, bled­sze od nich, sza­ra­we ło­dy­gi żyta, rosą zwil­żo­ne, chy­li­ły się ku so­bie w szep­cie ci­chym. Ko­bie­ta szła wśród nich jak kró­lo­wa tego świa­ta przy­ro­dy, mi­ło­snym obej­mu­jąc go wzro­kiem. A w spoj­rze­niu jej i w ca­łej wy­smu­kłej po­sta­ci, pierw­sze­mi bla­ska­mi słoń­ca ob­la­nej, znać było, że nie mie­rzy ona pól tych okiem znaw­cy, że nie bo­gac­two ich, nie war­tość re­al­na, lecz po­ezja, głę­bo­ko od­czu­ta, roz­pro­mie­nia pięk­ne jej lica tym wy­ra­zem roz­ra­do­wa­nia i uko­je­nia, tą za­du­mą ma­rzą­cą, któ­ra od­ra­zu część du­szy jej ma­lo­wa­ła.

Za­trzy­my­wa­ła się, wsłu­cha­na w od­gło­sy bu­dzą­cej się przy­ro­dy, dla in­nych ba­nal­ne i nie­zro­zu­mia­łe może. Dla niej jed­nak po­ryk pę­dzo­ne­go w od­da­łi by­dła, na­wo­ły­wa­nia prze­piór­ki i brzęk świersz­cza, ukry­te­go przy mie­dzy, jed­no­czy­ły się wraz z szu­mem i zbo­ża i po­wie­wem wia­tru w kon­cert, pe­łen pod­nio­słej pro­sto­ty. Upa­ja­ją­ce wresz­cie po­czu­cie siły i mło­do­ści, swo­bo­dy i ci­szy krew jej ży­wiej po­ru­szy­ło w ży­łach. Po­czu­ła po­trze­bę ru­chu, po­trze­bę ujaw­nie­nia przej­mu­ją­cych ją wra­żeń i oka­za­nia ich w ja­kimś wy­bu­chu ra­do­snym. Ko­rzy­sta­jąc też z żyw­sze­go sko­ku doga, po­bie­gła z nim na wy­ści­gi, jak dziec­ko wy­pusz­czo­ne na wol­ność. Trwa­ło to jed­nak chwi­lę tyl­ko. Za­ru­mie­nio­na, za­trzy­ma­ła się nie­ba­wem, a tu­ląc ciem­ną swą głów­kę do lśnią­cej szyi zwie­rzę­cia, mó­wi­ła piesz­czo­tli­wie:

– Do­bry Lord, ko­cha­ny Lord! Bez Lor­da pani ba­ła­by się cho­dzić tak sama.

W tej chwi­li we­szli na skraj lasu, któ­re­go głę­bia nę­ci­ła ta­jem­nym uro­kiem, peł­nym ja­kichś szep­tów nie­po­chwyt­nych i nie­zro­zu­mia­łych. Dziew­czę, świa­do­me snać dro­gi, szło śmia­ło, ską­pa­ne w fan­ta­stycz­nych, przez ko­na­ry pa­da­ją­cych pro­mie­niach słoń­ca, spo­wi­te ru­chli­wym, przez ga­łę­zie rzu­ca­nym cie­niem, oto­czo­ne ca­łym wspa­nia­łym a po­tęż­nym cza­rem, jaki głu­sza le­śna w go­dzi­nie tej po­sia­da.

Był to snać cel jej wy­ciecz­ki. Do­szedł­szy bo­wiem do nie­du­żej po­lan­ki, wśród któ­rej stał klon wy­nio­sły, osu­nę­ła się na pień ścię­ty u jego pod­nó­ża. Opusz­cza­jąc zaś na drob­ne nóż­ki blu­zę błę­kit­ną, sta­ran­nie od rosy chro­nio­ną, opar­ła się o ko­nar drze­wa i obie rącz­ki nad gło­wę za­rzu­ci­ła.

W po­zie tej, bez­wied­nie wdzięcz­nej i ma­low­ni­czej, zda­wa­ła się ete­rycz­ną nim­fą le­śną, sta­łą a ba­jecz­ną dzie­dzin tych miesz­kan­ką. Pierś jej wszak­że fa­lu­ją­cą czy­sto ziem­skie pod­nio­sło wes­tchnie­nie.

– Ach, jak tu roz­kosz­nie, jak pięk­nie! – wy­szep­ta­ła. – Gdy się ma ta­kie kró­le­stwo, war­to żyć, war­to.

Na­gle huk głu­chy, prze­cią­gły, a rów­no­cze­śnie pra­wie ża­ło­sny sko­wyt psa echem prze­raź­li­wem sło­wa jej prze­cię­ły.

Ze­rwa­ła się z prze­stra­chem i wy­pro­sto­wa­na oczy w gąszcz utkwi­ła. To wy­cie bo­le­sne nie było jej obce; to głos Lor­da, to­wa­rzy­sza jej i opie­ku­na.

Nie omy­li­ła się. Z roz­chy­lo­nych gwał­tow­nie krza­ków lesz­czy­ny, z gąsz­czu, cią­gną­ce­go sie po le­wej stro­nie, wy­padł w tej chwi­li dog jej ulu­bio­ny i z gło­śnem wy­ciem, w śle­pym pę­dzie ku niej się rzu­cił. Po lśnią­cej jego sier­ci, tuż nad okiem, a wzdłuż uszu, krew się to­czy­ła. Zwie­rzę po­strze­lo­ne było wi­docz­nie.

Na wi­dok ten dziew­czę, współ­czu­ciem prze­ję­te, sko­czy­ło i uklęk­nąw­szy, ob­ję­ło ra­mie­niem ochron­nem gło­wę doga, do wła­snej tu­ląc ją pier­si.

Złą­cze­ni tak ra­zem na tle ciem­nej zie­le­ni, prze­pysz­ny sta­no­wi­li ob­ra­zek. Ten pies ol­brzy­mi, prę­go­wa­ną skó­rę ty­gry­sa przy­po­mi­na­ją­cy, i dziew­czę, de­li­kat­ne, wy­smu­kłe, tu­lą­ce go ku so­bie, two­rzy­li gru­pę po­ry­wa­ją­cą wy­ra­zem wdzię­ku i siły. Pod­nie­sio­ne ra­mio­na i prze­chy­le­nie ca­łej po­sta­ci uwy­dat­nia­ły mło­dzień­cze za­ry­sy jej ki­bi­ci. Ciem­ne war­ko­cze spły­wa­ły wzdłuż sza­ty błę­kit­nej, ku zie­mi pra­wie, w sza­fi­ro­wych, ma­rzą­cych źre­ni­cach od­zwier­cie­dlał się świat cały tkli­wo­ści i nie­po­ko­ju.

Nie było wąt­pli­wo­ści, pies miał ucho prze­strze­lo­ne. Na nowy, ża­ło­sny jego sko­wyt, krew w ży­łach jej za­gra­ła, a obu­rze­nie ru­mień­cem wy­bie­gło na lica. Kto śmiał to uczy­nić?

Ze­rwa­ła się ru­chem gwał­tow­nym i wy­pro­sto­wa­na po­wio­dła okiem do­ko­ła.

Przy­trzy­mu­jąc ręką roz­chy­lo­ną gąszcz lesz­czy­ny, w miej­scu, z któ­re­go dog wy­biegł, stał wi­no­waj­ca. Tor­ba przez ple­cy prze­wie­szo­na i strzel­ba dzier­żo­na w dło­ni wska­zy­wa­ły wy­raź­nie, że on wy­stęp­ku się do­pu­ścił. Oczy zaś, w gru­pie po­krzyw­dzo­nych utkwio­ne, mó­wi­ły wy­raź­niej jesz­cze, że nie współ­czu­cie dla psa, lecz za­chwyt, przez ko­bie­tę wzbu­dzo­ny, onie­mi­ły go i do miej­sca przy­ku­ły.

W niej, na wi­dok tego zbyt jaw­ne­go, śmia­łe­go uwiel­bie­nia, obu­rze­nie za­wrza­ło i stru­mie­niem lawy go­rą­cej na mózg ude­rzy­ło. "Wy­pro­sto­wa­ła się; pierś jej fa­lo­wa­ła gwał­tow­nie, z roz­iskrzo­nych źre­nic bły­ska­wi­ce dumy try­ska­ły.

– Jak pan śmia­łeś? – za­wo­ła­ła. – Jak śmia­łeś uczy­nić coś po­dob­ne­go?

– Czyż mo­głem prze­czuć, strze­la­jąc, że w le­sie tym o wscho­dzie słoń­ca już spa­ce­ru­ją bo­gi­nie?

Ta zdaw­ko­wa ga­lan­ter­ja, ten ton ba­nal­ne­go kom­pli­men­tu, żar­to­bli­wem po­chy­le­niem gło­wy uwy­dat­nio­ny, roz­gnie­wał ją sil­niej jesz­cze i głę­bo­ko ob­ra­ził za­ra­zem. Nie przy­wy­kła, by ją trak­to­wa­no w ten spo­sób, nie przy­wy­kła po go­ściń­cach zbie­rać grzecz­no­ści. Czar­ne łuki brwi jej ścią­gnę­ły się, ró­żo­we, de­li­kat­ne noz­drza za­drża­ły od ha­mo­wa­ne­go wzbu­rze­nia.

– Je­stem u sie­bie! – rzu­ci­ła wy­nio­śle – a nikt do­tąd nie ośmie­lił się ubli­żyć mi tu­taj. Ja­kiem pra­wem na­cho­dzisz pan to ustro­nie? Ja­kiem pra­wem wkra­dasz się w cu­dze gra­ni­ce?

Męż­czy­zna, to­nem tym do­tknię­ty, po­stą­pił żywo na­przód. Sta­li te­raz oko w oko, obo­je dum­nie wy­pro­sto­wa­ni, obo­je pięk­ni, do­rod­ni, wdzię­kiem mło­do­ści tchną­cy. Po­stać jej wy­smu­kła, błę­kit­ną sza­tą ku zie­mi spły­wa­ją­ca, uosob­nie­niem była wy­nio­sło­ści i dumy. Ze źre­nic sza­fi­ro­wych pio­run­na strze­la­ła bły­ska­wi­ca; rysy de­li­kat­ne, kla­sycz­ne, o pro­stym grec­kim no­sku i prze­czy­stym owa­lu, fala szkar­ła­tu ob­le­wa­ła; kar­mi­no­we ustecz­ka roz­ka­zu­ją­cy ce­cho­wał wy­raz.

On, w ob­ci­sły, my­śliw­ski strój przy­bra­ny, o po­sta­wie wy­twor­nej, a ry­sach, jak­by z szla­chet­ne­go krusz­cu wy­rzeź­bio­nych, przed­sta­wiał do­sko­na­ły typ mło­do­ści i siły, wy­cho­wa­niem i po­cho­dze­niem dłu­gich po­ko­leń uszla­chet­nio­nej. Na war­dze wy­dat­nej, do uśmie­chu we­so­łe­go skłon­nej, ciem­ny wił się wą­sik; w czar­nem, ogni­stem oku ob­ra­za za sło­wa po­sły­sza­ne i po­dziw dla tej ko­bie­ty, jak ju­trzen­ka uro­czej, wal­czy­ły na­prze­mian. Ostat­nie uczu­cie zwy­cię­ży­ło na­resz­cie:

– Ja­kiem pra­wem na­cho­dzę to ustro­nie? – po­wtó­rzył męż­czy­zna. – Al­boż Bóg nie nato dał wio­snę i wschód słoń­ca, aby się pro­mie­nia­mi jego wszy­scy za­chwy­ca­li?

Go­rą­ce jego spoj­rze­nie mie­sza­ło ją, ża­ło­sne za­wy­cie Lor­da, któ­ry z bólu rzu­cił się w tej chwi­li ku nie­zna­jo­me­mu, przy­po­mnia­ło po­peł­nio­ny przez nie­go wy­stę­pek. Za­wy­cie zda­wa­ło się wy­rzu­tem, że za­po­mnia­ła o po­krzyw­dzo­nym, a pod dzia­ła­niem wy­rzu­tu tego, pod dzia­ła­niem dwóch ja­kichś sprzecz­nych uczuć, ona, tak spo­koj­na i pa­nu­ją­ca zwy­kle nad sobą, po­dwój­nym unio­sła się gnie­wem.

– Nie są­dzę, by wschód słoń­ca upo­waż­niał do na­cho­dze­nia cu­dzych pól, a strze­la­nie do cu­dzej zwie­rzy­ny i cu­dzych psów sta­no­wi­ło ry­cer­ską za­baw­kę, god­ną sza­nu­ją­ce­go się męż­czy­zny.

– "Cu­dzych, cu­dzych, cu­dzych!" – po­wtó­rzył w tej chwi­li głos gniew­ny i szorst­ki. – Nie na­le­ży tak sło­wem tem sza­fo­wać. Niech pan­na Za­liw­ska ra­czy nie za­po­mi­nać, że do owe­go lasu i owych Za­li­wiec ja tak­że pew­ne mam pra­wo.

Obej­rze­li się żywo. W miej­scu, gdzie z gąsz­czu wy­chy­lił się przed­tem mło­dy czło­wiek, stał te­raz, w ślad snać za nim tą samą idą­cy ścież­ką, męż­czy­zna śred­nie­go wzro­stu, bar­czy­sty, o szpa­ko­wa­tym wą­sie i twa­rzy, na któ­rą pra­ca czy zgry­zo­ty całą sieć zmarsz­czek rzu­ci­ły.

Dziew­czę o krok w tył się cof­nę­ło.

– Pra­wo do Za­li­wiec? – pod­ję­ła, pa­trząc na nie­go ze zdu­mie­niem.

– No, pew­no. Pie­nię­dzy prze­cież mo­ich nie po­da­ru­ję. Naj­le­piej za­brać ko­muś ostat­nią jego krwa­wi­cę, a póź­niej pa­no­szyć się jesz­cze w pa­ła­cu i lu­dzi z góry trak­to­wać. Zresz­tą, pan Za­liw­ski zgo­dził się las ten za sumę na­szą od­dać mi; mam więc pra­wo cho­dzić po nim, kie­dy mi się po­do­ba.

– Stry­ju! – prze­rwał mło­dy czło­wiek bła­gal­nie. – Stry­ju! Jak mo­żesz rze­czy po­dob­ne mó­wić ko­bie­cie?

Sta­re­mu żal już było słów, w unie­sie­niu wy­po­wie­dzia­nych.

– Wiem – mach­nął ręką – że cór­ka za winy ro­dzi­ców nie od­po­wia­da. Ale cze­muż pan­na Szczę­sna

Za­liw­ska, któ­rej oj­ciec za­brał mi wszyst­ko, com po­sia­dał, bry­zga nam dum­nie w oczy, że cu­dze na­cho­dzi­my grun­ta? Czy za tego mar­ne­go dzię­cio­ła, do któ­re­go strze­li­łeś nie­po­trzeb­nie? Nie bę­dzie on tu miał w co kuć nie­za­dłu­go…

Szczę­sna, bla­da jak płót­no, sta­ła pod tym po­to­kiem słów, któ­re ostrze szty­le­tu w ser­ce jej za­ta­pia­ły, mil­czą­ca i upo­ko­rzo­na. Nie zna­ła tego czło­wie­ka, lecz nie mia­ła po­wo­du wąt­pić, że mówi praw­dę. Nie on je­den po­dob­ne ro­ścił pre­ten­sje. W sza­fi­ro­wych jej źre­ni­cach, wpierw roz­ma­rze­niem i za­chwy­tem, póź­niej gnie­wem błysz­czą­cych, za­ja­śniał w tej chwi­li wy­raz, jak śmierć smut­ny i bez­na­dziej­ny. Dep­ta­no dumę jej, za­bie­ra­no kąt ten uko­cha­ny, ude­rzo­no na­raz we wszyst­kie naj­droż­sze jej uczu­cia. Mio­dy czło­wiek, wzru­szo­ny zmia­ną w niej za­szłą, a do­tknię­ty bo­le­śnie za­cho­wa­niem stry­ja, doj­rzaw­szy w tej chwi­li kro­plę krwi, jaka z szyi tu­lą­ce­go się do niej ulu­bień­ca spa­da­ła" na suk­nię Szczę­snej, po­sko­czył z żywą ozna­ką skru­chy i po­ko­ry.

– Ależ on jest dra­śnię­ty! – za­wo­łał. – Krew, naj­wy­raź­niej krew, a ja się tego nie do­my­śla­łem na­wet.

I te­raz on z ko­lei osu­nął się na ko­la­na, tuż u stóp jej pra­wie, opa­tru­jąc ręką wpraw­ną a tro­skli­wą gło­wę wspa­nia­łe­go zwie­rzę­cia.

– Lek­kie ska­le­cze­nie w ucho; snać ziarn­ko śru­tu, o sęk się od­biw­szy, tra­fi­ło go przy­pad­kiem. Mój Boże, nie wie­dzia­łem na­wet, ja­kie­go się do­pu­ści­łem prze­wi­nie­nia. Czy pani może mi prze­ba­czyć?

I, wciąż klę­cząc, pod­niósł ku niej wzrok bła­gal­ny. A za­rów­no wy­raz jego, jak od­cień gło­su, wska­zy­wa­ły wy­raź­nie, że nie za ulu­bień­ca, nie za psa, lecz prze­pra­szał ją za zra­nio­ne uczu­cia, za przy­krość, ja­kiej stał się bez­wied­nym dla niej po­wo­dem.

Szczę­sna nie sły­sza­ła go na­wet. Oczy jej smut­ne, w dół utkwio­ne, śle­dzi­ły myśl nie­uchwyt­ną, w gło­wie brzmiał cią­gle fra­zes: "Naj­le­piej za­brać ko­muś ostat­nią jego krwa­wi­cę, a póź­niej pa­no­szyć się jesz­cze w pa­ła­cu i lu­dzi z góry trak­to­wać. "

Czuł, że duma jej mu­sia­ła strasz­ny do­stać po­li­czek, a nie wie­dział, jak ją od my­śli tych ode­rwać, jak wra­że­nie zła­go­dzić. Sta­ła przed nim ble­dziut­ką, niby kwiat pod­cię­ty, ska­mie­nia­ła, niby po­sąg zwąt­pie­nia, a on nie mógł dla niej nic, nic zro­bić.

Wte­dy to mło­dzie­niec po­sta­no­wił na psa zwró­cić całą jej uwa­gę.

– Pani po­zwo­li mi opa­trzyć go? – za­py­tał.

I wyj­mu­jąc z kie­sze­ni chust­kę, roz­darł ją szyb­ko na dwo­je.

– War­jat! – mruk­nął sta­ry szlach­cic, a mach­nąw­szy ręką, za­pu­ścił się na­po­wrót w gę­stwi­nę.

Zo­sta­li sami. Chrzęst dar­te­go płót­na zbu­dził dziew­czę z bo­le­snej za­du­my. Spu­ści­ła ślicz­ne, po­waż­ne swe oczy, pa­trząc naj­pierw bez­wied­nie, póź­niej zaś z za­ję­ciem, na do­rod­ną po­stać mło­dzień­ca, któ­ry klę­cząc u stóp jej, z nie­wie­ścią nie­le­d­wie tkli­wo­ścią, ocie­rał skrwa­wio­ną szy­ję i ucho doga. Czy­nił to tak de­li­kat­nie, jak gdy­by to szło o dziec­ko lub isto­tę uko­cha­ną, tak lek­ko, jak gdy­by tu o nią, o Szczę­sną, cho­dzi­ło, jak gdy­by ru­chem tym mógł za­go­ić ranę, przez sło­wa okrut­ne ser­cu jej za­da­ną.

Wtem pies, któ­re­go ura­ził wi­dać, wark­nął groź­nie.

Głos ten oprzy­tom­nił do resz­ty Szczę­sną. Po­chy­li­ła się, głasz­cząc bia­łą ręką szy­ję doga i, chcąc pod­trzy­mać ucho, na któ­re nie­zna­jo­my na­le­wał parę kro­pli spi­ry­tu­su z my­śliw­skiej ma­nier­ki, przy­klęk­nę­ła na mu­ra­wie, po dru­giej stro­nie Lor­da.

Zbli­że­ni tak, iż ręce ich do­ty­ka­ły się nie­le­d­wie, mi­mo­wo­li pod­nie­śli ku so­bie oczy; on, z bez­wied­nem współ­czu­ciem i nie­mą, kor­ną proś­bą o prze­ba­cze­nie, ona, z nie­świa­do­mym sie­bie, wzru­sza­ją­cym wy­rzu­tem. Nie zro­bi­ła im nic złe­go, oni zaś tak strasz­ną wy­rzą­dzi­li jej przy­krość.

Pies szarp­nął się w tej chwi­li bo­le­śnie.

– Ci­cho, Lord, ci­cho wier­ny przy­ja­cie­lu – za­brzmiał słod­ki głos dziew­czę­cia. – Pan nie zro­bi ci krzyw­dy. Krzyw­dę – do­da­ła ci­szej – zwy­kli lu­dzie lu­dziom tyl­ko wy­rzą­dzać.

Opa­tru­nek był już skoń­czo­ny. Ona, za­my­ślo­na, klę­cza­ła cią­gle; on, sło­wa­mi jej do­tknię­ty, po­chy­lił się na­gle i do ręki jej, na szyi doga wspar­tej, go­rą­ce przy­ło­żył usta.

Cof­nę­ła się żywo.

W po­ca­łun­ku tym jed­nak, kor­nym i czci peł­nym, było tyle proś­by ser­decz­nej, iż nie mógł jej ob­ra­zić.

– Racz pani za­po­mnieć o sło­wach stry­ja, racz je prze­ba­czyć… Wie­rzaj, że był to wy­buch gnie­wu, lecz nie dra­pież­ne in­stynk­ty za­bor­cze­go wie­rzy­cie­la.

Pod­nie­śli się i sta­li po raz wtó­ry dzi­siaj oko w oko, z od­mien­ne­mi już tyl­ko uczu­cia­mi. Na bla­de lica Szczę­snej fala ru­mień­ca zwol­na po­wra­ca­ła; w czar­nych oczach męż­czy­zny, obok proś­by, za­czął się znów prze­bi­jać wy­raz po­dzi­wu i uwiel­bie­nia dla tej prze­ślicz­nej, cza­rem pięk­no­ści ja­śnie­ją­cej isto­ty.

– Czy wol­no za­py­tać o na­zwi­sko stry­ja pań­skie­go? – pod­ję­ła.

– Jak­to? Pani go nie zna na­wet? Tem wię­cej za­wi­nił. Są­dzi­łem, że sta­ry puł­kow­nik Do­wburt nie obcy tu jest ni­ko­mu.

– Do­wburt? Ach, tak, sły­sza­łam o nim; po­nie­waż jed­nak w domu na­szym nie bywa, nie spo­tka­łam go do­tąd.

– Pani po­zwo­li, że i swo­je do­dam na­zwi­sko: Zyg­munt Do­wburt-Ko­niec­ki, sy­no­wiec tego za­cne­go w grun­cie bor­su­ka, któ­re­mu jed­nak dzi­siej­sze­go za­cho­wa­nia się nie prze­ba­czę dłu­go.

– Dla­cze­go? Stryj pań­ski upo­mi­nał się tyl­ko o swo­je pra­wa. Aby ich nie kwe­stjo­no­wać – do­da­ła dum­nie – nig­dy tu już nie po­wró­cę. Nig­dy!

I, po­wiódł­szy do­ko­ła okiem su­chem, błysz­czą­cem, ski­nę­ła zim­no gło­wą, kie­ru­jąc się do od­wro­tu.

Zyg­munt szyb­ko za­biegł jej dro­gę.

– Nig­dy! – mó­wił, go­rą­cym obej­mu­jąc ją wzro­kiem – to wy­raz zbyt smut­ny, aby­śmy się z nim roz­stać mie­li. Czyż spo­tka­nie dzi­siej­sze ma po­zo­stać dla mnie wy­rzu­tem tyl­ko i wspo­mnie­niem?

Za­wa­ha­ła się. Wiel­kie, sza­fi­ro­we jej źre­ni­ce, ukry­te w cie­niu rzęs dłu­gich, pod­nio­sły się zwol­na i spoj­rza­ły do­ko­ła.

Świat był taki pięk­ny, taki po­nęt­ny i w obiet­ni­ce bo­ga­ty. Prze­pysz­ne słoń­ce czerw­co­we peł­nym ob­le­wa­ło ich bla­skiem, za­chę­ca­jąc do śmie­chu, do we­se­la i ży­cia. Uko­jo­na ob­ra­zem tym, zwró­ci­ła wzrok na do­rod­ną po­stać męż­czy­zny i głę­bo­ko, ba­daw­czo, w oczy mu spoj­rza­ła. Wy­raz, jaki na dnie ich spo­strze­gła, mu­siał roz­bro­ić ją do resz­ty; de­li­kat­ne bo­wiem, ślicz­ne jej rysy, za­ru­mie­ni­ły się na­po­wrót, a kar­mi­no­we usta wy­szep­ta­ły ci­chut­ko:

– Do wi­dze­nia.

* * *III.

Smut­ne prze­czu­cia Szczę­snej nie spraw­dzi­ły się. Za­liw­ski, po­wró­ciw­szy po dniach kil­ku do domu, pro­mie­niał ra­do­ścią i za­do­wo­le­niem. Pro­jekt jego po­wiódł się o tyle, iż zna­lazł ka­pi­ta­li­stę, chęt­ne­go do za­ło­że­nie fa­bry­ki, eks­plo­ta­cja zaś lasu mia­ła – jak: są­dził – ura­to­wać go na za­wsze od wszel­kich in­te­re­sów i zo­bo­wią­zań, oczysz­cza­jąc stop­nio­wo Za­liw­ce. Przy­wiózł więc za­raz z sobą maj­strów i bu­dow­ni­czych" a ruch go­rącz­ko­wy, ów ży­wioł, w któ­rym żył naj­chęt­niej, za­pa­no­wał do­ko­ła.

Uzy­ska­ne pie­nią­dze, po­mno­żo­ne jesz­cze za­licz­ka­mi, otrzy­ma­ne­mi na świet­nie za­po­wia­da­ją­ce się uro­dza­je, przy­wró­ci­ły tro­chę swo­bo­dy do­mo­wi. Służ­ba, któ­ra już har­do pod­no­si­ła gło­wy, zo­sta­ła za­pła­co­na; ja­cyś, brud­ni ży­dzi, prze­jeż­dża­ją­cy co­raz czę­ściej do »ja­śnie pana«, prze­sta­li go na­cho­dzić. Pani Mar­ta na­wet otrzy­ma­ła pew­ną sum­kę na go­spo­dar­cze i tu­ale­to­we wy­dat­ki, Hel­cia zaś i Ja­dzia, dwa zło­to­wło­so­we che­ru­bin­ki, po­szły pod opie­kę na­uczy­ciel­ki Fran­cuz­ki, tak, iż Szczę­sna, część tyl­ko lek­cyj za­trzy­maw­szy dla sie­bie, wię­cej te­raz mia­ła swo­bo­dy i wię­cej wol­ne­go cza­su.

Ko­rzy­sta­jąc z tego, uży­wa­ła rzad­kich chwil szczę­ścia, ja­kiem była cią­gła obec­ność ojca w domu. To­wa­rzy­szy­ła mu w wy­ciecz­kach go­spo­dar­czych, w prze­jażdż­kach po po­lach, któ­re on po­dzi­wiał z za – mi­ło­wa­niem wy­traw­ne­go rol­ni­ka, ona z za­pa­łem i po­ezją mło­do­ści. En­tu­zjazm jej wresz­cie dla pięk­na przy­ro­dy po­dzie­lał i Za­liw­ski po czę­ści; gdyż dla­te­go wła­śnie, jak do­wo­dził, uwiel­biał go­spo­dar­stwo wiej­skie, iż po­zwa­la­ło mu ono kró­lo­wać wśród na­tu­ry, że da­jąc złu­dze­nie udziel­ne­go pań­stwa i wła­dzy feu­dal­nej nie­le­d­wie, bu­dzi­ło za­ra­zem szla­chet­ne w du­szy pier­wiast­ki. Ko­chał on ten zie­mi ka­wał, ko­chał lud, ko­chał wresz­cie ludz­kość całą, a upo­jo­ny opty­mi­stycz­ne­mi na­dzie­ja­mi, snuł cią­gle pro­jek­ty re­form i ulep­szeń, ja­kie za­pro­wa­dzi, gdy fa­bry­ka, raz w ruch pusz­czo­na, wiel­kie do­cho­dy przy­no­sić bę­dzie.

Cha­rak­ter ten, szla­chet­ny w grun­cie, a ujaw­nia­ją­cy się cały w brzmią­cych fra­ze­sach, upa­ja­ją­cy wła­snem sło­wem, stwo­rzo­ny był do za­chwy­ce­nia mło­dziut­kie­go, wraż­li­we­go umy­słu dziew­czę­cia. Szczę­sna też, olśnio­na wiel­ko­ścią tych pro­jek­tów, a ubó­stwia­ją­ca ojca wię­cej niż kie­dy­kol­wiek, za­po­mnia­ła o oba­wach swych, za­po­mnia­ła na­wet o nie­mi­łem owem zaj­ściu w le­sie, gdy raz, wra­ca­jąc z wy­ciecz­ki, wspól­nie z oj­cem od­by­wa­nej, spo­tka­li wó­zek wę­gier­ski, parą mie­rzyn­ków w kra­kow­skich cho­mą­tach za­przę­żo­ny. Na koź­le po­wo­ził chło­pak, schlud­nie lecz po wiej­sku ubra­ny, w sie­dze­niu, obok przy­gar­bio­nej po­sta­ci sta­re­go puł­kow­ni­ka Do­wbur­ta, pro­sto­wał się sy­no­wiec jego, cie­ka­we do­ko­ła rzu­ca­jąc wej­rze­nie.

Na wi­dok ich, lica Za­liw­skie­go chmu­ra po­wlo­kła. Po­mi­mo tego ścią­gnął lej­ce, za­trzy­mu­jąc na miej­scu ka­br­jo­let. Z tam­tej stro­ny uczy­nio­no to samo.

– Pan puł­kow­nik do mnie może je­dzie? – pod­jął wła­ści­ciel Za­li­wiec grzecz­nie.

– A gdzież in­dziej mógł­bym tłuc o tej po­rze sta­re moje ko­ści? – od­parł szlach­cic w pół­gnie­wie, w pół żar­to­bli­wie. – Do­brze, że pana pre­ze­sa spo­ty­kam, bo mi to po­zwo­li wy­pro­sto­wać je tro­chę.

I rzeź­ko a zręcz­nie wy­sko­czył z wóz­ka.

Za­liw­ski, nie­za­do­wo­lo­ny wi­docz­nie, mu­siał uczy­nić to samo.

– A może pan puł­kow­nik prze­sią­dzie się do ka­br­jo­le­tu? – za­pro­po­no­wał. – Rę­czę, że nie­sie lek­ko i wca­le nie trzę­sie.

Krza­cza­ste brwi star­ca pod­nio­sły się, siwe jego oczy bły­snę­ły z do­bro­dusz­ną zło­śli­wo­ścią.

– Jak­bym ja, chu­do­pa­cho­łek, wy­glą­dał w ta­kim pań­skim ekwi­pa­żu? – szy­dził z lek­ka. – Wła­sne nogi i kij w ręku, to na krót­ki dy­stans naj­lep­sza, bo zdro­wa a nie­kosz­tow­na lo­ko­mo­cja.

– Jak wola – od­parł Jan Za­liw­ski, przy­gry­za­jąc wąsy, zwró­ciw­szy się zaś do cór­ki, do­dał:

– Pro­szę cię, Szczę­sno, może i ty zsią­dziesz.

Ob­la­na pur­pu­rą, na wi­dok pań­skie­go lek­ce­wa­że­nia, z ja­kiem oj­ciec nie po­dał na­wet ręki przy­by­łym, pod­nio­sła się, rów­no­cze­śnie zaś szlach­cic, nie­po­mny tym ra­zem wie­ku, po­sko­czył na­rów­ni z sy­now­cem, by jej zsiąść po­móc. Sześć rąk, wy­cią­gnię­tych ku niej ra­zem, zmie­sza­ło ją, kra­sząc prze­ślicz­nym uśmie­chem za­ru­mie­nio­ne lica.

Ga­lan­ter­ja ta roz­bro­iła Za­liw­skie­go.

– Pan puł­kow­nik nie zna mo­jej córy? – prze­mó­wił uprzej­mie. – Pa­no­wie Do­wburt-Ko­niec­cy – do­dał, przed­sta­wia­jąc.

– Tyl­ko Do­wburt – po­pra­wił sta­ry. – Nie lu­bię tych brzmią­cych do­dat­ków. Je­stem pro­stak, co zresz­tą cór­ka pań­ska z wła­sne­go wie do­świad­cze­nia.

– Co to zna­czy? – pod­jął, pro­stu­jąc się Za­liw­ski.

– Je­że­li ob­ra­zi­łem pa­nią wte­dy – cią­gnął sta­rzec – pro­szę mi to prze­ba­czyć. Ży­cie prze­ko­na pa­nią nie­jed­no­krot­nie, iż szcze­rość taka lep­szą jest nie­raz od to­czo­nych, a fał­szy­wych fra­ze­sów.

– Co to zna­czy, Szczę­sno? – po­wtó­rzył py­ta­nie Za­liw­ski.

– Szczę­sna? – pod­jął sta­ry Do­wburt. – Pięk­ne imię. Na prze­bła­ga­nie za winę moją, mogę tyl­ko ży­czyć, aby przy­szłość, szczę­ście pani nio­sąc, kła­mu de­wi­zie tej nie za­da­ła. Ale wierz pani sta­re­mu i, nie wy­zy­wa­jąc losu, zmień le­piej Szczę­sną na zwy­kłą Fe­li­cję.

– Czy to prze­po­wied­nia?

– Nie, wy­nik do­świad­cze­nia tyl­ko. Szczę­ście to ptak raj­ski, któ­re­go na bez­lud­nych trze­ba szu­kać wy­spach.

– Nie za­tru­waj mi pe­sy­mi­zmem umy­słu cór­ki, puł­kow­ni­ku – wtrą­cił Za­liw­ski.

– Masz pan ra­cję – brzmia­ła od­po­wiedź puł­kow­ni­ka. – Przejdź­my le­piej do in­te­re­su.

Sza­re jego oczy ukry­ły się pod brwi krza­czy­ste, oży­wio­na na chwi­lę ma­ska przy­bra­ła wy­raz szorst­ko­ści i chło­du. A jed­nak, pa­trząc na szla­chet­ne te rysy, zmarszcz­ka­mi po­ora­ne, a si­wym wą­sem przy­ozdo­bio­ne, czu­łeś, że chłód ów i szorst­kość nie za­wsze w nich pa­no­wać mu­sia­ły, że dla świa­ta przy­bra­ne, mocą przy­zwy­cza­je­nia tyl­ko przy­ro­sły do ro­zum­ne­go i my­ślą­ce­go ob­li­cza.

Star­si pa­no­wie, za­to­pie­ni już w in­te­re­sie, po­stę­po­wa­li na­przód, dziew­czę, zmie­sza­ne jesz­cze sło­wa­mi Do­wbur­ta, zwol­na szło za nimi.

– Niech pani nie wie­rzy stry­jo­wi – za­brzmiał obok niej głos nie­śmia­ły – aby szczę­ście było raj­skim pta­kiem, miesz­ka­ją­cym na bez­lud­nych wy­spach tyl­ko.

Pod­nió­sł­szy oczy, spo­tka­ła się z go­rą­cym wzro­kiem Zyg­mun­ta Do­wbur­ta, z tym wzro­kiem ja­snym a peł­nym za­pa­łu, któ­re­go wspo­mnie­nie, od cza­su spo­tka­nia ich, tak nie­po­ko­ją­co na myśl jej wra­ca­ło.

– Niech pani nie wie­rzy jego sło­wom – po­wtó­rzył z na­ci­skiem. – Ży­cie, któ­re stry­jo­wi memu przy­nio­sło za­wo­dy i zdzi­wa­cze­nie, pani, w imię de­wi­zy jej wła­śnie, ze­śle szczę­ście tyl­ko. Los dał już pani dwa wa­run­ki: pięk­ność i do­broć, dla­cze­go więc miał­by od­mó­wić trze­cie­go, dla­cze­go mia­ła­byś szczę­sną nie być?

Od­cień szcze­ro­ści i za­pa­łu wzru­szał ją; aby więc… po­kryć wra­że­nie, przy­bra­ła ton żar­to­bli­wy.

– Kto panu po­wie­dział, że je­stem do­brą?

– Prze­ba­cze­nie pani. Wi­dzę, że da­ro­wa­łaś już… ową sce­nę w le­sie.

– Za­po­mnia­łam o niej po­pro­stu.

– Za­po­mnia­ła pani… – po­wtó­rzył z roz­cza­ro­wa­niem. – Za­po­mnia­ła…

Uwa­żał to snać nie już za obo­jęt­ność, lecz za lek­ce­wa­że­nie, któ­re bo­la­ło go mi­mo­wo­li. Wtem draż­li­we jego rysy roz­ja­śni­ły się na­po­wrót.

– Sko­ro tak – pod­jął – dla­cze­go sta­re dęby nie uj­rza­ły pani od­tąd? Wszak wiem, że to ulu­bio­ny twój za­ką­tek?

Po­chy­lił się, chcąc ba­daw­czo w oczy jej spoj­rzeć. Ukry­ły się wszak­że w cie­niu rzęs czar­nych, tak, iż wzrok jego spo­tkał tyl­ko pro­fil o de­li­kat­nym, sub­tel­nym za­ry­sie i prze­pysz­nej, blask ju­trzen­ki przy­po­mi­na­ją­cej kar­na­cji.

– Dla­cze­go? – po­wtó­rzył ci­cho, z bła­gal­nem na­le­ga­niem.

Ton ów mie­szał dziew­czę co­raz wię­cej, dziw­ną za­ra­zem spra­wia­jąc jej przy­jem­ność.

– Czy dęby po­wie­rzy­ły panu ta­jem­ni­cę tę? – bro­ni­ła się jesz­cze żar­to­bli­wie.

– Tak. Zdra­dził ją szum ich smut­ny, po­wie­dział klon, sto­ją­cy na po­lan­ce, któ­ry, jak owa ka­li­na w pie­śni, z żalu po kró­lo­wej, li­ście swe za­czął roz­wie­wać. Cho­dzi­łem po­cie­szać go, ale nie za­staw­szy nig­dy pani, sam po­trze­bo­wa­łem po­cie­chy, bo są­dzi­łem, że za przy­krość wy­rzą­dzo­ną wte­dy gnie­wasz się jesz­cze.

Sza­fi­ro­we źre­ni­ce Szczę­snej, wiel­kie i błysz­czą­ce, a jak toń nie­ba głę­bo­kie, pod­nio­sły się po­waż­nie ku nie­mu.

– Pa­nie Ko­niec­ki – rze­kła – czy chce mnie pan zo­bo­wią­zać?

– Choć­by ofia­rą ży­cia ca­łe­go.

– Och! – uśmiech­nę­ła się – sto­kroć mniej wy­ma­gam. Oto racz pan, mó­wiąc do mnie, nie uży­wać tonu zdaw­ko­wej ga­lan­ter­ji.

– Zdaw­ko­wej ga­lan­ter­ji?

– Tak. Wi­dzi pan, je­stem nie­po­praw­ną na wiek mój dzi­wacz­ką. Lu­bię, aby mnie po­waż­nie trak­to­wa­no.

– A więc pani są­dzi – wy­buch­nął z ogniem chło­pak – że wsta­jąc o świ­cie od kil­ku ty­go­dni i bie­gnąc tam, z na­ra­że­niem się na śmiesz­ność na­wet, by uj­rzeć cię na chwi­lę, czy­ni­łem to w imię »zdaw­ko­wej ga­lan­ter­ji?» Że dla ba­nal­ne­go tego uczu­cia, przy­wio­złem tu dziś prze­mo­cą stry­ja, by smut­ny spór jego z oj­cem pani w po­ko­jo­wy za­koń­czył spo­sób?

Spo­strze­gł­szy zaś, że za wie­le po­wie­dział, że sie­bie zdra­dza, a ją ob­ra­ża może, za­trzy­mał się i w lot sło­wom swym inne, a do­zwo­lo­ne dał zna­cze­nie.

– Nie, pani. Nie była to grzecz­ność ba­nal­na, lecz go­rą­ca chęć prze­bła­ga­nia cię za do­zna­ną ob­ra­zę. Upo­waż­ni­łaś mię pani do niej, mó­wiąc wów­czas »do wi­dze­nia!«

Sta­nę­li w tej chwi­li na stop­niach gan­ku. Za­liw­ski i Do­wburt nik­nę­li już w po­dwo­jach. – A więc do wi­dze­nia i te­raz – wy­rze­kła z pro­mien­nym uśmie­chem, rącz­kę mu po­da­jąc.

On dłoń tę przy­trzy­mał chwi­lę.

– Czy wte­dy tyl­ko, gdy moż­ność zo­ba­cze­nia pani prze­mo­cą lub pod­stę­pem zdo­bę­dę?

Wtem Lord, wy­bie­gł­szy z wnę­trza domu, przy­bli­żył się i z przy­ja­znem skom­le­niem wi­tać go po­czął. Do­wburt przy­gar­nął mą­drą gło­wę psa, piesz­czo­tli­wie dłoń na niej skła­da­jąc.

– Ulu­bie­niec pani lep­szym jest – mó­wił – po­mi­mo bo­wiem otrzy­ma­nej rany, nie od­ma­wia mi odro­bi­ny swej życz­li­wo­ści.

– Ależ i ja moją naj­chęt­niej ofia­ru­ję – od­par­ła, wy­cią­ga­jąc rącz­kę po­wtór­nie.

– Dzię­ku­ję. Przy­się­gam, że dla otrzy­ma­nia jej wszyst­ko prze­ła­mać i zwy­cię­żyć po­tra­fię.

– Zyg­mun­cie! – za­brzmiał z przed­po­ko­ju głos Do­wbur­ta. – Pro­szę o pa­pie­ry.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: