Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pasierby. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pasierby. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 297 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

XIII.

Za­liw­ce sta­ły w ogniu.

Łuna po­żar­na pło­ną­cych jak po­chod­nia za­bu­do­wań go­spo­dar­czych, dziw­ny za­iste oświe­ca­ła wi­dok.

Przed wy­twor­nym pa­ła­cy­kiem, któ­re­go każ­de okno pło­nę­ło w tej chwi­li od­bi­ja­nym bla­skiem krwa­wej po­żo­gi, na sto­łach ogro­do­wych, w pół­ko­le usta­wio­nych, pię­trzy­ły się: ko­ła­cze, ko­szy­ki z jabł­ka­mi, misy z dy­mią­cem jesz­cze mię­sem i gą­sio­ry, do po­ło­wy wód­ką na­peł­nio­ne; na drew­nia­nych zaś le­ga­rach, sta­ła roz­po­czę­ta becz­ka z pi­wem.

Obok sto­łów, fan­ta­stycz­nym bla­skiem ob­la­nych, sku­pio­ne w zbi­tą gro­ma­dę, ci­snę­ły się ja­skra­wo ubra­ne wiej­skie dziew­czę­ta, pła­cząc i za­wo­dząc gło­śno. Pi­skli­we ich krzy­ki po­więk­sza­ły jesz­cze gro­zę ob­ra­zu, któ­ry w po­tę­dze swej miał coś dzi­kie­go i nie­ubła­ga­ne­go, ja­kąś moc wstrzą­sa­ją­ca, i obez­wład­nia­ją­cą za­ra­zem.

Sto­do­ły sta­ły w pło­mie­niach, a ko­lo­sal­ny ten stos ofiar­ny, po­chła­nia­ją­cy wśród trza­sku i ło­sko­tu do­brą dolę i los ca­łej ro­dzi­ny, oświe­cał sto­ły bie­siad­ne, jak­by na szy­der­czą sty­pę po­grze­bo­wą za­sta­wio­ne.

Ze­bra­ni do­ko­ła niej bie­siad­ni­cy, roz­bie­gli się wi­docz­nie, wo­bec gro­mu nie­szczę­ścia, ja­kiem po­żar ten spadł na nich. Roz­ocho­ce­ni jed­nak a pod­pi­li, za­miast nieść po­moc, sze­rzy­li za­męt i po­strach, do­pa­da­jąc co chwi­la do becz­ki piwa, i szyb­ko opróż­nia­jąc bu­tle z wód­ką.

– Kara Boża! Kara Boża! – beł­ko­tał za­po­mnia­ny na ubo­czu ba­se­tli­sta i wy­chy­liw­szy dusz­kiem nową czar­kę, po­su­nął gą­sior skrzy­pi­cie­lo­wi, sam zaś, chwy­ta­jąc za smy­czek, uciął skocz­ne­go obe­r­ta­sa.

Skrzyp­ce za­wtó­ro­wa­ły mu gło­sem pi­skli­wym, a tony te, wśród dzi­kie­go ob­ra­zu po­żo­gi i znisz­cze­nia, wy­da­wa­ły się pie­kiel­ną se­re­na­dą, wy­zwa­niem czy obe­lgą krwa­wą, rzu­ca­ną zu­chwa­le nie­bio­som.

Dwie pod­pi­łe ku­mosz­ki, otarł­szy łzy far­tu­chem, chwy­ci­ły się wpół i po­mi­mo obu­rze­nia trzeź­wiej szych a za­wo­dzą­cych ża­ło­śnie dzie­wek, jęły dro­bić po traw­ni­ku obe­r­ta­sa, krę­cąc się w miej­scu i przy­tu­pu­jąc z okrzy­kiem:

– Hu, ha! Hu, ha!

Na­wet gro­za, ja­kiej lud do­zna­je wo­bec po­ża­ru, nie mo­gła otrzeź­wić od­ra­zu pi­ja­nych.

Dzi­kie ich krzy­ki i ję­kli­wa mu­zy­ka, sta­no­wi­ły na tle roz­sza­la­łe­go ży­wio­łu, a w pur­pu­ro­wem jego oświe­tle­niu, ob­raz fan­ta­stycz­ny i po­nu­ry, krew w ży­łach ści­na­ją­cy.

Na we­ren­dzie, zdrę­twia­łe ze stra­chu i prze­ra­że­nia, z pła­czem tu­li­ły się do na­uczy­ciel­ki dwie młod­sze có­recz­ki Za­liw­skich, po­zo­sta­wio­ne tu snać na stra­ży po­otwie­ra­ne­go na oścież domu.

Ogni­ste ję­zy­ki pod­nio­sły się wy­żej, zu­chwa­le w nie­bio­sa strze­la­jąc; wiel­ka po­chod­nia jęk­nę­ła, za­chwia­ła się i z prze­ra­ża­ją­cym ło­sko­tem zła­ma­ła się w po­ło­wie, sy­piąc sno­pa­mi iskier, zie­jąc za­gła­dą i znisz­cze­niem.

To dach ru­nął nad pa­lą­cem się zbo­żem.

W tej­że chwi­li w bra­mie mi­gnął koń spie­nio­ny i Zyg­munt Ko­niec­ki sta­nął wo­bec po­twor­nej sty­py po­grze­bo­wej, wy­pra­wia­nej przed pa­ła­cem.

– Co to jest? Co to zna­czy? – za­wo­łał.

– Kara Boża! Do­pust Boży! – krzy­cza­ła, krę­cąc gło­wą, nie­przy­tom­na ja­kaś pi­jacz­ka, dwie zaś inne, wy­wi­ja­jąc obe­r­ta­sa, przy­tu­py­wa­ły za­wzię­cie z ochry­płem ha­słem:

– Hu, ha! Hu, ha!

Ba­se­tla śmia­ła się ru­basz­nie, skrzyp­ki zaś ję­cza­ły i pła­ka­ły nad tym po­twor­nym hol­be­inow­skim ob­ra­zem.

Zyg­munt przy­padł do we­ren­dy.

– Co zna­czy ta sce­na? – za­py­tał roz­pła­ka­nych pa­nie­nek.

– Do­żyn­ki, były do­żyn­ki – wy­łka­ła star­sza. – Wszy­scy po­szli tam, do po­ża­ru, ci zaś piją… jesz­cze.

– Gdzie oj­ciec?

– Wy­je­chał.

– A mama i Szcz… i pan­na Szczę­sna?

– Tam – wska­za­ła na pło­ną­ce bu­dyn­ki.

– Pan­no Ma­niu, pro­szę za­mknąć wód­kę i je­dze­nie – po­le­cił krót­ko, a zwra­ca­jąc ko­nia, huk­nął do­no­śnie.

– Jak wam nie wstyd pić w ta­kiej chwi­li? Czy nie strach wam kary Bo­żej? Ten sam ogień może pójść za­raz na wa­sze sto­do­ły!

I, od­wró­ciw­szy szpi­cró­zgę, rę­ko­je­ścią jej tak moc­no ude­rzył w bu­tel­kę, pod­no­szo­ną wła­śnie do ust przez bar­czy­ste­go chło­pa, iż szkło z niej roz­pry­snę­ło się na ka­wał­ki.

Roz­bi­cie wód­ki za­im­po­no­wa­ło pi­ja­nym.

– Do no­sze­nia wody! – roz­ka­zał, przy­ska­ku­jąc na ko­niu, któ­ry dęba sta­nął, ku gru­pie dziew­cząt. – Do no­sze­nia wody! Na­tych­miast, bo ba­tem zmu­szę opor­nych! Za mną, żwa­wo!

I po­mknął w stro­nę po­ża­ru.

Pło­ną­ca co­raz ja­śniej po­twor­na po­chod­nia, okrop­ny przed­sta­wia­ła wi­dok.

Po­mi­mo bra­ku wi­chru, od sa­me­go żaru wy­two­rzył się prąd po­wie­trza, nio­są­cy na są­sied­nie bu­dyn­ki sno­py iskier i głow­nie całe, zie­ją­ce krwa­we­mi ję­zy­ka­mi, sze­rzą­ce spu­sto­sze­nie.

Garść nie­do­bit­ków, roz­sza­la­łych przed pa­ła­cem, nie po­wstrzy­ma­ła ze­bra­nej tam gro­ma­dy od rzu­ce­nia się na ra­tu­nek dzie­dzi­co­we­go mie­nia. Pra­co­wa­no z po­świę­ce­niem, ro­bio­no wszyst­ko, co siła ludz­ka do­ko­nać mo­gła; bra­kło jed­nak or­ga­ni­za­cyi, bra­kło gło­wy, któ­ra­by ster ca­łej ak­cyi w ręce uję­ła.

Zyg­munt spo­strzegł to od jed­ne­go rzu­tu oka i, sta­jąc na cze­le ra­tu­ją­cych, za­czął sto­sow­ne wy­da­wać roz­ka­zy. Po chwi­li rą­ba­no już i oba­la­no pło­ty, mo­gą­ce słu­żyć po­ża­ro­wi za li­nię ko­mu­ni­ka­cyj­ną, zry­wa­no da­chy z są­sied­nich a za­gro­żo­nych bu­dyn­ków, zwo­żo­no i po­da­wa­no nie­ro­ze­rwal­nym sznu­rem wodę. Na tle zie­ją­ce­go ogniem po­ża­ru, w ob­ra­mo­wa­niu łuny krwa­wej, snu­ły się, jak cie­nie dan­tej­skie­go pie­kła, po­sta­cie czar­ne, okop­co­ne, z opa­lo­nym nie­raz wło­sem i Po­szar­pa­ne­mi suk­nia­mi. Na cze­le ich, nie­stru­dzo­ny, nie­wy­czer­pa­ny, wid­niał cią­gle Zyg­munt Ko­niec­ki, tu wy­da­ją­cy gło­sem do­no­śnym roz­ka­zy, tam przy­kła­da­ją­cy sam rękę do czyn­ne­go ra­tun­ku.

W za­mę­cie tym pie­kiel­nym, wśród ne­ro­now­skie­go, po­twor­ne­go wi­do­ku, raz tyl­ko uj­rzał Szczę­sną. Po­chy­lo­na nad czło­wie­kiem, któ­re­mu odłam kro­kwi spa­rzył bo­le­śnie rękę, opa­try­wa­ła ranę z przy­tom­no­ścią i wpra­wą sza­ryt­ki. Bla­da była jak płót­no, lecz spo­koj­na zu­peł­nie. Obok pani Za­liw­ska… ze śmier­tel­ną trwo­gą i bó­lem w ry­sach, za­chę­ca­ła no­szą­cych wodę, jed­nych da­rząc ser­decz­ną po­dzię­ką, dru­gich obiet­ni­cą na­gro­dy.

Zyg­munt, uzno­jo­ny, spa­lo­ny, przy­padł i, nie wi­ta­jąc się, pro­sił po­spiesz­nie:

– Niech pa­nie ztąd idą. Ten wi­dok może mamę o śmier­tel­ną cho­ro­bę przy­pra­wić.

Po dwóch mie­sią­cach spo­ty­ka­li się po raz pierw­szy i w mil­cze­niu pa­trzy­li na sie­bie, Szczę­sna po­ru­szy­ła bla­de­mi usta­mi, lecz nie była w sta­nie prze­mó­wić.

– Żad­na moc nie ru­szy ztąd mamy – wy­rze­kła wresz­cie.

– A więc niech pani mocą tą się sta­nie – pro­sił. – Może pa­nie ze­chcą przejść do pa­ła­cu – zwró­cił się do pre­ze­so­wej. – Wiatr po­wsta­je i za­czy­na się kie­ro­wać w tam­tą stro­nę. Po­trze­ba roz­cią­gnąć bacz­ny do­zór nad do­mem, by iskry nie­po­strze­że­nie do nie­go nie do­szły.

For­tel po­wiódł się.

– Dzię­ku­ję panu za zwró­ce­nie na to uwa­gi i idę na­tych­miast – od­par­ła pani Za­liw­ska.

W spoj­rze­niu Szczę­snej smut­ne bły­snę­ło roz­rzew­nie­nie.

– I ja dzię­ku­ję – szep­nę­ła, na­da­jąc sło­wom tym głęb­sze, ogól­ne zna­cze­nie, pod­kre­śla­jąc je spoj­rze­niem, smut­nem, jak dola sie­ro­ca.

Zyg­munt pa­trzył chwi­lę za od­cho­dzą­cy­mi, z dziw­nym bla­skiem wzru­sze­nia w oczach; po­czem, prze­su­nąw­szy ręką po czo­le, jak­by dla od­pę­dze­nia my­śli, któ­re mu rów­no­wa­gę za­mą­ca­ły, wró­cił do pa­ła­ją­ce­go po­two­ra. Krwa­we jego bla­ski, pro­stej tej sce­nie, przej­mu­ją­cy a po­waż­ny nada­wa­ły ko­lo­ryt.

W tej­że pra­wie chwi­li wpa­dły na po­dwó­rze dwa wozy, na któ­rych puł­kow­nik Do­wburt wiódł lu­dzi swych, bo­sa­ki, si­kaw­ki i inne na­rzę­dzia ra­tun­ko­we.

O oca­le­niu sto­dół, ogniem zie­ją­cych, nie było mowy. Sno­py całe, niby żuż­le pa­ła­ją­ce, wy­la­ty­wa­ły w po­wie­trze, sie­jąc mi­ria­da­mi iskier, uno­sząc wraz z sobą ogni­ste ję­zy­ki, któ­re po­strach i nie­bez­pie­czeń­stwo sze­rzy­ły do­ko­ła. Upał wzmógł się tak, iż w sku­tek żaru bi­ją­ce­go, nie moż­na było przy­su­nąć się bli­żej nad pięć­dzie­siąt kro­ków do go­re­ją­cych bu­dyn­ków.

Cała więc ak­cya ra­tun­ko­wa mu­sia­ła się ogra­ni­czyć do umiej­sco­wie­nia po­ża­ru, do obro­nie­nia od za­gła­dy nie­do­tknię­tych do­tąd ogniem za­bu­do­wań.

Za­le­d­wie zro­zu­mia­no ko­niecz­ność tę, gdy na ko­niu, pę­dzą­cym, ile tchu star­czy­ło, nad­je­chał pre­zes Za­liw­ski. Sta­nąw­szy wo­bec po­ża­ru, na chwi­lę ręce za­ła­mał; kre­do­wa bla­dość po­kry­wa­ła mu lica, a wzdłuż czo­ła gru­be kro­ple potu spły­wa­ły.

Wy­raz jed­nak tej roz­pa­czy bez­na­dziej­nej trwał se­kun­dę za­le­d­wo. Wro­dzo­na ener­gia, rzut­kość i zmysł or­ga­ni­za­tor­ski, wzię­ły na­tych­miast górę. Bo­ha­ter­skie wy­sił­ki puł­kow­ni­ka Do­wbur­ta i Zyg­mun­ta, ni­czem były w obec go­rącz­ko­wej dzia­łal­no­ści, jaką te­raz Za­liw­ski roz­wi­nął. Do­no­śny głos jego rzu­cał krót­kie roz­ka­zy, roz­dzie­lał sło­wa za­chę­ty, brzmiał siłą i wska­zy­wał całą przy­tom­ność, całe pa­no­wa­nie nad sobą i nad po­ło­że­niem, któ­re, bądź co bądź, roz­pacz­li­we było.

Pło­mie­nie wzbi­ja­ły się słu­pem ogni­stym w ob­ło­ki, wiły się po zie­mi, prze­bie­ga­ły wraz z żuż­la­mi w po­wie­trzu, jak węże ogni­ste, jak smo­ki ba­jecz­ne, któ­re szu­ka­ły tyl­ko, gdzie­by gniaz­do so­bie uwić, gdzie­by li­znię­ciem po­twor­ne­go ję­zy­ka nieść znisz­cze­nie i za­gła­dę.

Syk po­ża­ru, chrzęst i trzask wa­lą­cych się be­lek, ryk by­dła i rże­nie ucie­ka­ją­cych w dzi­kim ga­lo­pie koni, łą­czy­ły się w pie­kiel­ny cha­os i za­męt, prze­ry­wa­ny krót­kie­mi, a do­no­śne­mi roz­ka­za­mi i za­wo­dze­niem pod­pi­łych wsku­tek do­ży­nek ko­biet, któ­re lę­ka­ły się wciąż, by "do­pust Boży" na ich cha­ty i sto­do­ły nie po­szedł.

Zmrok za­pa­da­ją­cy co­raz sil­niej pod­no­sił gro­zę po­ło­że­nia, sze­rząc po­strach, przez ogni­stą lunę rzu­ca­ny. Na krwa­wem tle tej strasz­li­wej pur­pu­ry, w po­twor­nych jej bla­skach, lu­dzie, po­ra­ją­cy się z roz­sza­la­łym ży­wio­łem, wid­mo­we przy­bie­ra­li kon­tu­ry, a uzno­je­ni, po­opa­la­ni, zda­wa­li się gro­ma­dą upio­rów, wal­czą­cych z pie­kiel­ną po­tę­gą.

Gdy wresz­cie ostat­nie ru­nę­ły ścia­ny, a kor­don roz­sta­wio­ny do­ko­ła bu­dyn­ków, po­ża­rem ob­ję­tych, strzegł, by iskra żad­na nie prze­do­sta­ła się na są­sied­nie da­chy, Za­liw­ski zna­lazł się na chwi­lę obok od­po­czy­wa­ją­ce­go Do­wbur­ta. Opo­dal sta­ła gru­pa są­sia­dów, nad­bie­głych dla oka­za­nia współ­czu­cia. Pre­zes w mil­cze­niu, a na znak po­dzię­ki, ręce ich uści­snął, gdy wtem "sta­ry bor­suk" od­cią­gnął go na bok.

– Czy zbio­ry były już za­ase­ku­ro­wa­ne? – za­py­tał.

– Dziś wła­śnie, po zwie­zie­niu ostat­nich sno­pów i za­rzą­dze­niu do­ży­nek, od­wio­złem pie­nią­dze.

– Ajen­to­wi ubez­pie­czeń?

– Tak, lecz nie za­sta­łem go w domu.

– Aaa!….

– Zo­sta­wi­łem opła­tę żo­nie jego, ale nie mo­gła czy nie chcia­ła wy­dać mi kwi­tu.

Mil­cze­li.

– Puł­kow­ni­ku! – mó­wił Za­liw­ski po chwi­li – te zbio­ry sta­wia­ły mię pra­wie na nogi. Ta­kich uro­dza­jów lata całe nie mia­łem. Był to plon, zwra­ca­ją­cy mi po raz pierw­szy czy­nio­ne do­tąd na­kła­dy. A te­raz…

– To pod­pa­le­nie? – pod­su­nął Do­wburt.

– Praw­do­po­dob­nie, cho­ciaż zło­żą wszyst­ko na do­żyn­ki, na pi­ja­nych, z któ­rych je­den mógł rzu­cić nie­do­pa­łek pa­pie­ro­sa lub po­piół z faj­ki.

– Bo tak być mu­sia­ło. Na­le­ża­ło po­dwój­ny roz­cią­gnąć dziś nad­zór.

– Nie. Za­ba­wa kon­cen­tro­wa­ła się przed pa­ła­cem. Tam sta­ły sto­ły z po­czę­stun­kiem, do­pó­ki więc nie był on spo­ży­ty, tu by nikt nie przy­szedł na­wet.

– A za­tem jak­żeż po­żar ten wy­tłó­ma­czyć?

– Są­dzę, że to akt ze­msty. Nie mam na to do­wo­dów, lecz w klę­sce, spo­ty­ka­ją­cej mnie, czu­ję rękę Dzię­giel­skie­go. Po wy­kry­ciu sza­cherstw jego, do­ko­ny­wa­nych do współ­ki z pod­sta­wio­nym Ko­ło­dziej­czy­kiem, nad­ludz­kim pra­wie wy­sił­kiem, zna­la­złem po­trzeb­ną sumę i spła­ciw­szy go, wy­da­li­łem na­tych­miast. Od­tąd sie­dział na bru­ku w mia­stecz­ku, bun­tu­jąc prze­ciw mnie chło­pów oraz wie­rzy­cie­li i psu­jąc kre­dyt.

– A któż pro­wa­dził żni­wa u pre­ze­sa?

– Sam, puł­kow­ni­ku, sam do­glą­da­łem wszyst­kie­go, aż do ostat­niej chwi­li. Dziś pod­czas do­ży­nek wy­je­cha­łem po raz pierw­szy, by zbio­ry od ognia wła­śnie ubez­pie­czyć. Pro­jekt ten mu­siał być zdaw­na ukar­to­wa­ny, a chwi­la z góry ob­my­ślo­na, do­brze nie­cne ich pla­ny ukry­ła.

Zwie­sił smut­nie gło­wę, w tej­że zaś chwi­li od­wo­ła­no go z za­py­ta­niem, czy za­cząć ko­pać rowy do­ko­ła po­go­rze­li­ska, co prze­ci­na­jąc osta­tecz­nie ko­mu­ni­ka­cyę z resz­tą bu­dyn­ków, po­zwo­li­ło­by zie­mią wy­do­by­tą za­sy­py­wać zglisz­cza.

W krwa­wej łu­nie, na tle nocy ciem­nej, sta­ła w go­dzi­nę póź­niej pani Mar­ta ze Szczę­sną i, za­ła­maw­szy spra­co­wa­ne dło­nie, szep­ta­ła zbie­la­łe­mi usty:

– Ostat­nie sno­py wła­śnie zwieź­li… Ostat­nie sno­py!…

– Ci­cho, mamo, ci­cho… – pro­si­ło dziew­czę.

– Ostat­nie sno­py… Oj­ciec tak przez lato pra­co­wał, a te­raz… wszyst­ko prze­pa­dło!

– Oj­ciec i dziś nad­ludz­kie po­niósł tru­dy. Trze­ba­by o po­sił­ku dla nie­go po­my­śleć – pod­su­nę­ła, by umy­sło­wi mat­ki inny nadać kie­ru­nek.

– Praw­da.

I pani Mar­ta, spo­koj­na już na­po­zór, ży­ją­ca tro­ską o in­nych tyl­ko, zwró­ci­ła się w stro­nę męża, by go do od­po­czyn­ku na­ma­wiać.

Ku Szczę­snej zbli­żył się w tej chwi­li Zyg­munt Ko­niec­ki. Ody­mio­ny, z wło­sem lek­ko opa­lo­nym, miał rękę pra­wą owi­nię­tą chust­ką do nosa. Uzno­je­nie i wy­si­łek fi­zycz­ny, nada­wa­ły mu wy­raz ener­gii, któ­re­go bra­kło za­zwy­czaj pięk­nym, lecz od­cie­niem nie­wie­ściej mię­ko­ści na­ce­cho­wa­nym jego ry­som.

Wi­dząc ją bez­mier­nie smut­ną, spro­bo­wał w ton żar­to­bli­wy ude­rzyć.

– Po­zaz­dro­ści­łem temu szczę­śliw­co­wi, któ­re­mu pani opa­try­wa­ła rękę – mó­wił – i sam tak­że spa­rzy­łem pra­wi­cę.

– Pan ra­nio­ny?

– Broń Boże. Drob­nost­ka, o któ­rej mó­wić nie war­to.

Uję­ła ru­chem ży­wym dłoń jego i de­li­kat­nie od­chy­li­ła chust­kę. Ręka, któ­ra nie­bacz­nie snać za głow­nię ja­kąś chwy­ci­ła, mia­ła skó­rę prze­pa­lo­ną do ży­we­go i pal­ce moc­no po­pa­rzo­ne.

Szczę­sna pod­nio­sła ku nie­mu oczy, z któ­rych dwie łzy spły­nę­ły.

Te łzy na bar­dzo bla­dej jej twa­rzycz­ce a w fan­ta­stycz­nem oświe­tle­niu go­re­ją­ce­go sto­su, iskrą za­pal­ną na ser­ce mu pa­dły.

– I to jesz­cze… i to jesz­cze pana spo­tkać z na­szej przy­czy­ny mu­sia­ło – drżą­ce­mi wy­rze­kła usty.

Po­chy­li­ła się, dwa zaś dy­amen­ty prze­czy­ste, od­bi­ja­jąc w so­bie łunę po­żo­gi, jak dwie kro­ple krwa­we, na rękę mu spa­dły.

Zyg­munt wstrzą­snął się cały i ru­chem szyb­kim pod­niósł dłoń wła­sną do ust, po­ca­łun­kiem per­ły te z niej spi­ja­jąc.

– Oby mi da­nem było wszyst­kie łzy pani w ten spo­sób osu­szać – mó­wił po­ryw­czo, z głę­bo­kiem a przej­mu­ją­cem uczu­ciem.

Szkar­łat­na łuna po­ża­ru mu­sia­ła wzbić się wy­żej w tej chwi­li, rysy Szczę­snej bo­wiem go­rą­ca ob­la­ła pur­pu­ra.

– Po­zwól pan rękę – mó­wi­ła, chcąc po­kryć do­zna­ne wra­że­nie – owi­nę ją sta­ran­niej.

– Nie – od­parł, wstrzą­sa­jąc gło­wą. – Łzy pani ule­czy­ły ją zu­peł­nie.

Czu­jąc, że śli­zga­ją się znów po nie­bez­piecz­nej toni, któ­ra roz­dzie­li­ła ich nie­gdyś, że Zyg­munt, unie­sio­ny wra­że­niem, wy­po­wia­da wię­cej może, niż­by pra­gnął, Szczę­sna wy­pro­sto­wa­ła się, a pod­no­sząc dum­nie głów­kę, spoj­rza­ła mu śmia­ło w oczy.

Nie czas było na flirt i złu­dze­nia. Nie nada­wa­ło się do nich ani miej­sce, ani wi­dok nie­szczę­ścia i klę­ski, jaka ich do­ty­ka­ła w tej chwi­li.

Dziew­czę spło­szo­ne sil­nem bi­ciem wła­sne­go ser­ca, zmie­sza­ne go­rą­cem sło­wem uczu­cia, rzu­ca­nem mu po raz pierw­szy, ustą­pi­ło pierw­szeń­stwa ko­bie­cie, któ­ra, w god­no­ści swej do­tknię­ta, chcia­ła po­ło­żyć kres po­dob­nej igrasz­ce.

I w fan­ta­stycz­nem oświe­tle­niu po­ża­ro­wych pło­mie­ni uro­sła na­raz, spo­tęż­nia­ła, jak gdy­by blask po­wa­gi i nie­wie­ście­go ma­je­sta­tu opro­mie­nił ją na­gle.

– Patrz pan – rze­kła, wska­zu­jąc na bu­cha­ją­ce ogniem zglisz­cze – ta po­żo­ga, to nie­tyl­ko osta­tecz­na a nie­po­we­to­wa­na dla nas ru­ina, lecz może i ban­kruc­two dla pana.

Męż­czy­zna oczy zgłod­nia­łe jej wi­do­ku wpił w po­stać od­daw­na uko­cha­ną, a ja­śnie­ją­cą dla nie­go au­re­olą prze­czy­stej, wszech­po­tęż­nej pięk­no­ści i, nie opie­ra­jąc się dłu­żej uczu­ciu, z któ­rem wal­ka o mało go w ra­mio­na Miły nie po­pchnę­ła, mó­wił z nie­ukry­wa­nem wzru­sze­niem:

– Wiem o tem. Wiem, że klę­ska to sta­now­cza i skłon­ny je­stem…. bło­go­sła­wić ją w tej chwi­li.

Wiel­kie jej oczy py­ta­ły po­waż­nie o wy­tłu­ma­cze­nie za­gad­ki.

– Koń­czy ona bo­wiem we­wnętrz­ną roz­ter­kę w mej du­szy – ob­ja­śnił – i po­zwa­la mi na­resz­cie być sobą. Ogień to po­tę­ga, któ­ra wszyst­ko oczysz­cza. Nie­chże więc i na­sze ser­ca wyj­dą z niej uszla­chet­nio­ne i lep­sze. Sko­ro po­żar ten zu­bo­ża i mnie i pa­nią, sko­ro siła wyż­sza zwal­nia na ra­zie z zo­bo­wią­zań wzglę­dem idei prze­wod­niej mego stry­ja, nie­chże moc ta zbli­ży nas wza­mian, niech za byt stra­co­ny da nam pew­ność przy­szło­ści, prze­by­tej ręka w rękę. Niech ta łza pani, spa­dła na dłoń moją, bę­dzie styg­ma­tem, na­masz­cza­ją­cym ją na tru­dy i pra­cę, po­dej­mo­wa­ną – dla cie­bie.

Mó­wił go­rą­co, z za­pa­łem na­mięt­nym uczu­cia, nie da­ją­ce­go się dłu­żej po­ha­mo­wać.

Ona, krwa­wym bla­skiem łuny po­żar­nej ob­la­na, wy­smu­kła, bar­dzo bla­da, ze wzro­kiem w po­żo­gę utkwio­nym, słu­cha­ła słów jego jak ob­ja­wie­nia, któ­re jej tam, wśród strasz­nej pur­pu­ry zgliszcz, mi­ra­że in­ne­go ży­cia uka­zy­wa­ło.

– Ten ogień, to pa­lec Boży, któ­ry mię do stóp twych przy­wiódł, wra­ca­jąc mi ener­gię i wia­rę w sie­bie. Ma­ją­tek pry­ska w ta­kiej oto jed­nej chwi­li. Pra­co­wać zaś i wal­czyć dla idei, mogą tyl­ko ser­ca moc­ne, na mi­ło­ści opar­te, lecz nie we­wnętrz­ną roz­ter­ką szar­pa­ne. Sko­ro więc ser­ce to, od tak daw­na na wła­sność za­bra­łaś, niech ono nie błą­ka się dłu­żej.

– Tak na­gle… – wy­szep­ta­ła. – Tu… Wo­bec tej po­żo­gi…

– Wo­bec nie­szczę­ścia, któ­re nas wspól­nie do­ty­ka. Pani wie­dzia­łaś, że cię ko­cham od­daw­na, ko­cham na ży­cie całe.

Pod­nio­sła prze­pysz­ne, wzru­sze­nie [pro­mien­ne oczy i obie po­da­ła mu rącz­ki.

On, wo­bec lu­dzi, zbli­ża­ją­cych się ku nim, rącz­ki te mógł za­trzy­mać tyl­ko w sil­nej swej a jed­nak drżą­cej dło­ni, szep­cąc:

– Na ży­cie, uko­cha­na, na do­brą i złą dolę.

– Na ist­nie­nie całe, na śmierć na­wet – od­par­ła ci­chut­ko.

Sta­li chwi­lę, za­słu­cha­ni w bi­cie serc wła­snych, sku­pie­ni, jak wo­bec wy­po­wia­da­nej przy­się­gi. Go­rą­ce spoj­rze­nie męż­czy­zny, szu­ka­ją­ce w mi­ło­snem upo­je­niu źre­nic jej prze­czy­stych, czar ten prze­rwa­ło i spo­tę­go­wa­ło za­ra­zem.

Szczę­sna, któ­rej rękę trzy­mał wciąż w swej dło­ni, z za­bo­bon­ną trwo­gą przy­tu­li­ła się do jego ra­mie­nia.

– Oby ten po­żar nie był nam złą prze­po­wied­nią – szep­nę­ła. – Oby nie­szczę­ścia nie przy­niósł.

– Nie! Sta­nie się on tyl­ko sym­bo­lem na­szej mi­ło­ści. Uświę­ci ją, oczy­ści i każe, by jak ogień ja­sna, ku nie­bu się pię­ła.

Ona, za­po­mniaw­szy, że ogień nie­szczę­ścia rów­nież nie­ci do­ko­ła, że prze­pa­la że­la­zo na­wet, po­rwa­na wy­mo­wą uczu­cia, brzmią­cą w jego sło­wach, pod­nio­sła twa­rzycz­kę, udu­chow­nio­ną po­tę­gą wzru­sze­nia, a w bla­sku pło­mie­ni ułud­nie pięk­ną, i rze­kła z dzie­cię­cą pro­sto­tą:

– Mój Boże, czem ja za­słu­ży­łam na tyle szczę­ścia dzi­siaj?

– Więc ko­chasz mię? – za­py­tał. Oczy jej po­bie­gły ku nie­bu.

– Ko­cham tak, jak ko­cha się wła­sne ma­rze­nia tyl­ko!…XIV.

Cięż­kim był dzień na­stęp­ny dla pre­ze­sa Za­liw­skie­go.

Do­pó­ki trwał cha­os i za­męt, po­ża­rem wznie­co­ny, do­pó­ki trze­ba było wal­czyć z prze­moż­nym ży­wio­łem, do­pó­ty ruch i pra­ca fi­zycz­na nie po­zwa­la­ły mu na ze­bra­nie my­śli. Gdy jed­nak są­sie­dzi roz­je­cha­li się a gro­ma­da ro­ze­szła, nie­stru­dzo­ny pre­zes, do­zo­ru­jąc przez noc całą lu­dzi, któ­rym po­ru­czo­ne było strze­że­nie zglisz­cza, miał czas ob­li­czyć stra­ty i rze­czy­wi­sto­ści spoj­rzeć w oczy.

Pani ta, wi­dzia­na bez ró­żo­wych osło­nek, dla nie­go, jak dla wie­lu śmier­tel­ni­ków, szpet­ne po­sia­da­ła rysy.

Po­żar po­chło­nął trzy sto­do­ły zbo­ża peł­ne, i ster­ty mię­dzy nie­mi sto­ją­ce. In­ne­mi sło­wy zni­we­czył całe plo­ny, ob­ró­cił w perzy­nę je­dy­ną pod­sta­wę eg­zy­sten­cyi.

Nie­ubez­pie­czo­na od ognia, pry­snę­ła jak bań­ka my­dla­na, po­zo­sta­wia­jąc za sobą: nie­speł­nio­ne zo­bo­wią­za­nia, za­licz­ki, wzię­te na zbo­że a daw­no wy­da­ne, brak ziar­na na za­siew i or­dy­na­ryę, brak pa­szy dla in­wen­ta­rza i żyw­no­ści dla licz­nej służ­by, nie­po­pła­co­ne dłu­gi, za­gro­żo­ną a klę­ską tą do­szczęt­nie pod­ko­pa­ną eg­zy­sten­cyę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: