Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Patrz na mnie, Klaro! - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 października 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
21,35

Patrz na mnie, Klaro! - ebook

 

Agata Jaroszuk przyciągała jak magnes. Kiedy Klara miała siedem lat, nie mogła przestać wlec się za nią po korytarzu, obserwować na lekcji, żebrać o towarzystwo…

Wiele lat później Klara spotyka „tego jedynego”, a on - inną kobietę. Klara odnajduje jej bloga. Uczucia lepkiej małżeńskiej zazdrości przeradzają się w rosnącą fascynację. Co z tego wyniknie? Czy jedno spotkanie może na zawsze odmienić życie trójki ludzi? Gdzie jest granica między prześladowaniem a uwielbieniem? Czy brak miłości może być lepszy niż jej nadmiar?

 

Trzecia książka autorki szeroko dyskutowanych Drobnych szaleństw dnia codziennego udatnie łączy prozę psychologiczną i misternie skomponowaną narrację z lapidarno-rezolutnym stylem współczesnych blogów.

 

Nikt nie przeprowadza operacji na otwartych emocjach tak umiejętnie jak Kaja Malanowska.
Ignacy Karpowicz

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63855-10-9
Rozmiar pliku: 596 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

20.08.2009 CZAS Czas przepływa za oknem. Jest powolny i tłusty. Gęsty, mulisty potok. Nic się nie zmieni, myślę. Nic się nigdy nie zdarzy. Nie ma mnie dla nikogo. I nikogo dla mnie nie ma. Jestem sama. JA. I tylko JA. Wyglądam na dwór. Kontempluję słońce. I deszcz. Narodziny kałuż. I ich wysychanie. Smaruję chleb masłem. Parzę herbatę. Schodzę i wchodzę po schodach. Kupuję gazety. Słucham audycji muzycznych. Oglądam serial na Canal+. Dni układają się w przewidywalny ciąg drobnych faktów. Skupionych wokół czynności fizjologicznych. Zmywanie i pranie. Jedzenie i wypróżnianie. Wycieram kurze. Liczę okna po drugiej stronie ulicy. Waham się pomiędzy literaturą rosyjską a książką kucharską. Żeby w końcu zdecydować się na pstrąga. I mus czekoladowy. Połykam godziny, jak hausty powietrza. Nie mają smaku. Zapachu. Ani koloru.

I kończę czytać. I jestem bardzo podła. Gorsza nawet od tej, co mieszka na czwartym i nigdy nie mówi „dzień dobry”. Najgorsza, chociaż mało kto o tym wie. Franciszek, jak mnie widuje, twierdzi, że nieprawda. Ale on tak ma z przyzwyczajenia i jestem mu za to wdzięczna. Chociaż czasem wykazuje się niezmierną głupotą, jak wtedy, kiedy zgubił paszport i szukał go u mnie w domu. Pozwoliłam mu i nawet otworzyłam szafki w kuchni.

– Boli mnie to – powiedziałam, ale wcześniej, gdy piliśmy herbatę.

– Przykro mi – odpowiedział zatroskany, z czym było mu do twarzy.

Więc go pocieszyłam, bo pomyślałam nieoczekiwanie, że jest przystojny, i miałam chęć.

– Już mi prawie przeszło, tylko czasami wraca – uśmiechnęłam się poprzez wodę, kiedy myłam kubki. Bo tak też wtedy mi się zdawało. Bieżąca ciepła woda i ludwik potrafią czynić cuda. Usuwają na przykład ból z duszy. Skutecznie, lecz nietrwale. Potem otworzyłam szafki i szukaliśmy paszportu. A jeszcze później to on sobie poszedł za próg i porwała go inna rzeczywistość, żebym o nim nie myślała dłużej. I dziękowałam obcej rzeczywistości w duchu moim własnym. Ale to wszystko zdarzyło się niedawno. Teraz siedzę potępiona przed monitorem i myślę o Tamtej Kobiecie. A jeszcze wcześniej to było inaczej.Był chłodny deszczowy dzień. Szły prędko, ona i mama, wzdłuż ulicy, a potem w prawo, koło warzywniaka, schodami w górę i popychane wiatrem betonową ścieżką wzdłuż siatki boiska, pomiędzy krzakami dzikiego bzu i olszyny, które nie wiadomo jakim cudem ostały się w centrum miasta. Mama zapewne ubierała się różnie, w zależności od pory roku, ale Klara pamiętała ją zawsze w czarnym wełnianym płaszczu i chustce ze sztucznego jedwabiu wiązanej pod brodą. Tak też i wtedy wyglądała, kiedy pochwyciwszy ją za rękę pociągnęła lekko za sobą i podeszła pod bramę, przez którą wlewał się już na dziedziniec szkolny tłum odświętnie ubranych pierwszoklasistów i ich rodziców. Szkoła okazała się ponurym, starodawnym budynkiem, może nie tak starym jak zapewniała dyrekcja, przestrzegając Klarę i inne dzieci przed siadaniem na chwiejnych parapetach, a już broń Boże przed wychodzeniem na niepewny balkon na pierwszym piętrze, ale na pewno przedwojennym i na pewno mocno zaniedbanym. Zbudowana z nietynkowanej czerwonej cegły, okna miała wysokie, podwójne, o grubych, malowanych na pistacjowy kolor ramach, podłogi drewniane, pozapadane i pełne tłustych plam, ściany pociągnięte olejną farbą, a sufity wysokie i poszarzałe od brudu. Przed głównym wejściem wylano betonowe schody i postawiono dziwnie niepasujące do reszty budynku plastikowe zadaszenie wsparte na metalowych słupkach. Gmach z wysokimi oknami i fasadą dumnie wyprostowaną nad ulicą zdawał się mierzyć Klarę zimnym, nieprzychylnym spojrzeniem, jakby z wyrazem lekkiego obrzydzenia unosił do góry brwi i witał ją z przymusem. Mama odprowadziła ją pierwszego dnia, następnego, a potem już zawsze, przez sześć kolejnych lat, mimo stałych błagań i protestów Klary, niosła za nią tornister, a w nim zeszyty obłożone w śliskie plastikowe okładki, takie, które można było czasem dostać, stojąc wytrwale w kolejce przed papiernikiem, jeżeli akurat przywieźli chińską dostawę. Po lekcjach czekała na nią przed szkolną bramą i znowu szły razem, tą samą drogą, wzdłuż wysadzanego topolami boiska, obok warzywniaka, śmietnika, obok stosów przegniłych główek kapusty i ziemniaków, których właściciele blaszanej budki nie zdołali w porę sprzedać, kamiennymi schodkami w dół, ku ich ulicy i wysokiej bramie prowadzącej na podwórko w kształcie studni. Po powrocie do domu Klara kładła czerwone, zielone i żółte zeszyty na biurku. Odbijały światło żarówki, w rogu pokoju, pomiędzy sufitem a oknem powstawały kolorowe kręgi. Nie powiedziała o nich mamie i miała z tego powodu wyrzuty sumienia. Mama uważała, że powinny mówić sobie wszystko.

– W końcu na całym świecie mamy tylko siebie – powtarzała, a Klara myślała o kółkach odbitego światła i czuła się zła. Nie chciała być sama z mamą, chciała mieć jeszcze kogoś.

Nazywała się Agata Jaroszuk i w rejestrach Klary otrzymała numer jeden. Miała duże białe siekacze, które nie mieściły się w wąskich ustach, i spody dłoni poprzecinane skomplikowaną siecią linii papilarnych. Twarz jej Klara zapamiętała znacznie mniej wyraźnie niż tłuste, spocone łapki, czerwone i poniszczone jak ręce praczki. Po Agacie zostały jej tylko strzępy obrazów, odbitki zachowane po wewnętrznej stronie powiek, obcisła skarpetka podkolanówka, włosy chyba tłuste, pachnące spaniem, chude, piegowate przedramiona i staranny charakter pisma. Klara poznała Agatę kilka miesięcy po rozpoczęciu roku szkolnego. Blada dziewczynka w nylonowym fartuchu zapinanym z przodu na guziki podeszła do niej na przerwie i spytała zaskakująco niskim, schrypniętym głosem, czy zagra w gumę. Klara przyjrzała się uważnie plisowanej spódnicy, wystającym kolanom, kociej twarzyczce z grymasem zamiast uśmiechu i nie miała najmniejszych wątpliwości, że stoi przede nią osoba, z którą chciałaby spędzić każdą z kolejnych przerw, aż do końca szkoły. Zakochała się natychmiast, bezwstydną, niezdarną miłością. Miłością szczęśliwą, bo odwzajemnioną.

– Będziesz ze mną siedzieć? – zapytała.

– Tak – odpowiedziała tamta.

Na lekcji tańczyły w Klarze wypisywane na tablicy cyfry, a z nimi Agata, jej Agata, do końca, na zawsze. Po szkole zapytała mamę, czy może odwiedzić nową koleżankę. Mama nie była zachwycona, ale zgodziła się i odprowadziła ją pod wskazany adres, do stojącego kilka przecznic dalej betonowego bloku. Weszła z Klarą do klatki schodowej i zadzwoniła do drzwi opatrzonych numerem dwa. Odezwała się skoczna melodyjka i chwilę później w progu ukazała się zasuszona kobiecina o poszarzałej twarzy, bezzębnych, wpadniętych ustach i małych oczkach. Pod względem ubioru i przyozdobienia była to najdziwniejsza osoba, jaką kiedykolwiek widziała Klara. Na samym środku zielonego swetra, tuż pod piersiami, miała przypiętą ogromną srebrną broszkę z czerwonym kamieniem. Spod pasiastej niebieskiej spódnicy wystawały chude, pałąkowate nogi, na których grube rajstopy marszczyły się i spływały wprost do za dużych butów na wysokich obcasach.

– Słucham? – zapytała staruszka. Zmierzyła Klarę i jej mamę nieprzychylnym spojrzeniem i okryła się dokładnie wełnianym szalem, na którym włóczkowe pomarańczowe kwiaty splatały się wdzięcznie z żółtymi liśćmi.

Mama drgnęła, ale przedstawiła się spokojnie.

– Agata zaprosiła moją córkę – ruchem głowy wskazała Klarę. – Chodzą do tej samej klasy – dodała tytułem wyjaśnienia.

– Tak? – staruszka wzięła się pod boki. Na twarzy pojawił się jej podejrzliwy uśmiech, jakby chciała dać do zrozumienia, że nie da się łatwo wyprowadzić w pole. – Nic mi o tym nie wiadomo!

Tymczasem w głębi mieszkania powstał niespodziewany rumor i chwilę później do drzwi podszedł gruby mężczyzna w siatkowym podkoszulku i rozpiętych niedbale spodniach.

– Niech mama da spokój – powiedział niegrzecznie i odsunął staruszkę ze wstrętem. – Chodź – zwrócił się do Klary, ignorując Annę. Agata odrabia lekcje.

– Wrócę o siódmej – zdążyła jeszcze powiedzieć mama i drzwi się zamknęły.

– Cześć – zawołała Agata wychodząc z pokoju. Miała na sobie różowy dres i miękkie niebieskie kapcie. – Zdejmij buty! – dodała zgorszona, widząc, że Klara zamierza podejść do niej po czerwonym dywanie. Pochyliła się posłusznie. Niewielkie trzypokojowe mieszkanie było urządzone tandetnie i dość przypadkowo, zupełnie jak większość mieszkań z końca lat osiemdziesiątych, czego jednak Klara nie wiedziała, bo nie odwiedzała wcześniej nikogo poza swoją babcią, ciotką i kilkoma odległymi kuzynami. Ze zdziwieniem odnotowała, że podłoga w przedpokoju została wyłożona szarymi, plastikowymi płytkami, ściany obite drewnianymi deszczułkami, a nad drzwiami do salonu powieszono zegar w kształcie nagiej kobiety. Poczuła się obco. Poczuła się przestraszona i onieśmielona.

Pomimo wszystkich tych nieznanych jej dziwactw uznała, że schludniejszego, dokładniej wypielęgnowanego i wyszorowanego domu nie zdarzyło jej się widzieć nigdy wcześniej.

– Chodź! – Agata schwyciła ją za rękę, a kiedy Klara stała nadal i tylko skuliła się w ramionach, objęła ją czule za szyję. – Nie bój się babki – szepnęła. – Nie pozwolę, żeby na ciebie krzyczała. Teraz jesteś moim gościem.

Klara westchnęła głęboko. Babcia, ojciec Agaty, naga kobieta z zegarem zamiast brzucha i cała otaczająca ją rzeczywistość przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Poszła za Agatą do pokoju dziecinnego, usiadła na pluszowej rozkładanej kanapie i oddała się bez reszty namiętnemu syceniu żądzy posiadania. I nie było na świecie nic, co miałoby dla Klary większe znaczenie, ani nikogo, kto pociągałby ją bardziej niż Agata Jaroszuk. To pierwsze spędzone wspólnie popołudnie, którego Klara już nigdy nie miała zapomnieć, było jedynie wstępem, preludium do następujących po nim licznych spotkań, do rozkosznie namiętnych, cichych schadzek w mieszkaniu na parterze, gdzie w salonie siedzieli wielcy i obcy rodzice Agaty, oglądając telewizję i nie odzywając się całymi godzinami ani jednym słowem, spokojni i złowrodzy, jak gigantyczne lalki, nieruchome dekoracje w przedstawieniu dla olbrzymów. Klara mijała ich pośpiesznie, dygając grzecznie w progu, i biegła do pokoju dziecinnego. Nie zraził jej fakt, że w oknach wisiały firanki, pogardzany przez mamę symbol drobnomieszczaństwa, nie strwożyła babka Agaty, która najwyraźniej nie darzyła jej sympatią.

– Czy twoja koleżanka nie ma swojego domu? – pytała czasami. Nigdy nie zwracała się bezpośrednio do Klary. – Jej matka od godziny stoi pod balkonem i czeka.

Dziewczynki wymieniały porozumiewawcze spojrzenia.

– Babci się ręce trzęsą – wołała Agata i obie wybuchały śmiechem. Rozumiały się doskonale, dopełniały idealnie.

Czasami, po szkole, udawało im się uciec mamie Klary, nie szły wtedy do Agaty, tylko włóczyły się po osiedlu przez wiele godzin, szczęśliwe, że nikt dorosły nie zakłóca ich intymności.

– Pozwiedzajmy dziś – szeptała Agata na lekcji środowiska. To ona była inicjatorką wszelkich działań, Klara zgadzała się jedynie na jej pomysły. Wychodziły z szatni przez okno nad składem szczotek, biegły przez boisko do dziury w płocie od strony sekretariatu. Zwiedzanie uwzględniało stacje.

– Stacje Drogi Krzyżowej – mówiła Agata, a potem żegnała się pobożnie i spluwała przez lewe ramię. – Wybacz mi, Jezu, w Trójcy Jedyny.

– I wszyscy święci – dodawała z przejęciem Klara.

Zaczynały od spożywczaka, bezsmakowych wafli opłatków i jogurtów owocowych, które jadły, siedząc na tekturowych kartonach od strony śmietnika. Potem trzepak, nieznane podwórka, obce dziewczyny, lokalne nacjonalistki.

– To nasze miejsce, wam nie wolno tu chodzić.

– Mój ojciec jest milicjantem – syczała Agata. – Zamknie twoją matkę w więzieniu.

Odchodziły z dumnie uniesionymi głowami.

– Kłamiesz – krzyczały za nimi te obce, ale już ciszej i mniej agresywnie.

Wracały do domu przez plac zabaw, trzy razy naokoło piaskownicy, po ławkach, nie wolno było dotknąć ziemi. W przedpokoju czekała na Klarę mama. Płakała.

– Ja się tak strasznie martwię – szlochała. – Ta nowa koleżanka ma na ciebie zły wpływ. Porozmawiam z waszą wychowawczynią. Pójdę do jej rodziców.

Klara musiała przyrzekać, że już nigdy nie ucieknie. Zaklinała się, obiecywała.

– Tylko nie idź do jej rodziców – błagała.

– Jak mam ci wierzyć? Obiecywałaś już wcześniej!

– Teraz naprawdę, mamo.

– Czy ty wiesz, że nie sypiam po nocach? Potem nie mogę pracować. Jak tak dalej pójdzie, przestanę zarabiać i z czego się wtedy utrzymamy?

Klara bała się śmierci głodowej. Bała się, że mama umrze pierwsza i to będzie jej wina.

– Przepraszam, mamo...

– Nikt nam nie pomoże, jak wyrzucą mnie z pracy.

– Mamo!

– Musisz zrozumieć, jesteś już duża, powinnaś być za nas odpowiedzialna.

– Rozumiem. Rozumiem! Przysięgam! Przyrzekam! Obiecuję! – krzyczała.

Potem obie płakały.

Minęła jesień i zima. Klara zapamiętała się w nowym uczuciu i zatraciła całkowicie, tymczasem Agata przez cały czas utrzymywała między nimi rodzaj przemyślanego dystansu. Po radosnych chwilach, kiedy to wydawała się całkowicie oddana Klarze, nastawały smutne dni rozłąki.

– Nie mam czasu – mawiała. – Masz głupi piórnik – dodawała z zimną bezwzględnością i szła do domu, nie odwracając się, chociaż dobrze wiedziała, że Klara stoi na środku chodnika z otwartymi ustami i cały czas za nią patrzy. Klara prosiła mamę o nowy piórnik.

– Dlaczego nie nosisz juniorek? Ubierz się jakoś sensownie.

Klara szła kupić juniorki.

To właśnie władczość Agaty, jej nieprzejednana niezależność i lekka pogarda, jaką zwykła okazywać otoczeniu, działały na Klarę jak magnes. Wpatrzona w nieustannie spocone dłonie, w czerwone palce o krótko obciętych paznokciach, chudy, piegowaty kark, w wątłe łydki i sterczące kolana, niczego nie zauważyła i kiedy Agata przesiadła się na lekcji polskiego do rzędu pod ścianą, a na przerwie zaczęła rozmawiać z Patrycją Górą, zdumienie Klary było silniejsze niż rozpacz i gniew. Potem biegła za nią, biegła za nimi obiema, które szły, zajęte rozmową, nie zwracając na nią uwagi. Zapamiętała betonowe płyty i sterczące z nich przerdzewiałe pręty, błoto, lepką, brązową maź, głębokie cętkowane ślady opon, jej buty, nie kalosze, przelotną myśl, że mama będzie wściekła, jeśli wróci mokra, kiosk, do którego wchodziło się po kamiennych schodkach...

– Przepraszam, pogódźmy się – wołała. – Powiedz, co takiego zrobiłam? Nie odchodź!

Nie chciała nikogo innego. Nie, nie obchodziły jej pozostałe koleżanki. Agata nie powinna była odtrącać jej tak brutalnie, zostawić bez cienia nadziei, samotną i nieszczęśliwą. Klara nie rozumiała tego, co się stało, i zrozumieć nie mogła. Jej skołatana dusza dokładnie wiedziała, czego pragnie, podczas gdy umysł nie był jeszcze na tyle rozwinięty, żeby zdać sobie sprawę z rozpaczliwego położenia, w jakim się znalazła. Rozumiała jednak, że zdarzyło się coś niepokojącego, jej niewinność została skażona ciemną, brzydką rysą, zmazą, której nie potrafiła się pozbyć.

W ciągu następnych kilku miesięcy snuła się za Agatą Jaroszuk i Patrycją Górą poprzez szkolne korytarze, wystawała schowana w okiennej niszy, podczas gdy one szczebiotały słodko ściszonym głosem, oddalone nie więcej niż o metr, a jednak całkowicie niedostępne. Odprowadzała je do domu, w którym jeszcze niedawno to ona przesiadywała, ona prowadziła intymne rozmowy na temat pani od gimnastyki i Jacka Zielińskiego z drugiej B. To ona jadła tłuste pierogi i piła słodką herbatę ze szklanek w wiklinowej oprawce. Tymczasem zostawała przed drzwiami klatki schodowej i czekała z nadzieją, że jakiś zadziwiający przypadek odwróci zaszłe zdarzenia i, nieoczekiwanie, znajdzie się znowu w pokoju dziecinnym opromieniona blaskiem łaski Agaty, szczęśliwa, kochana i kochająca.

To się zdarzyło już wcześniej. Wiem o tym, chociaż ciężko mi pisać prawdę. Kogo to obchodzi, myślę? Za oknem pochmurny poranek, tabliczka z nazwą ulicy i rozerwana parasolka na dachu śmietnika. Dzień zawiesisty i lepki jak topione bursztyny, a też opływowy, śliski, pachnący farbą olejną, przesuwa się gładko pomiędzy oknami. Dzień właśnie teraz jak brązowe szkło. Mogłabym w cudzych oczach wyglądać lepiej, przez samo zatajenie. Dużo ludzi zataja, można. Denerwuję się. Chciałabym zapalić, podobno palenie przynosi ulgę... Kiedy byłam dzieckiem, zbieraliśmy w przedszkolu listki z żywopłotu, czerwone i żółte. Potem próbowaliśmy bawić się w coś. Kłopot nie leżał w wymyśleniu zabawy, ale w jej realizacji.

– A chuś, ty będziesz mamą, ty tatą, a ja dzieckiem.

Powstawał problem, nikt nie chciał grać taty, trzeba było do tego znaleźć chłopaka. Pertraktacje trwały godzinami, a potem, kiedy już wszystko zostało ustalone, to nam się nudziło. Najlepsze jest oczekiwanie, spełnienie ma przykry, mdły smak. Zostawały listki na żywopłocie od ulicy i pomalowana na zielono budka nad otworem wentylacyjnym.

15.09.2009 WIDOK Z OKNA Wyszłam na balkon i zdziwiłam się światu. Ostatnie tygodnie spędziłam w wydawnictwie. Gdzie okien jest raczej mało. Nie, to eufemizm. Gdzie okien po prostu brak. Znowu kłamię. Jest okno. Jedno. W pokoju szefa. U nas są lampy. A dokładnie jarzeniówki (ekologiczne, 40 W, Janki, IKEA). A więc wyszłam na balkon i się okazało, że w tzw. międzyczasie liście pożółkły na drzewach. Nie zauważyłam, kiedy. Zatraciłam się w pracy. Zatraciłam równowagę psychiczną. Zatraciłam również poczucie sensu. Się zatraciłam w tym zapierdalaniu. Pracę mam ciekawą. I dobrze płatną. Nie narzekam. Uznałam jednak, że powinnam zachować odpowiednie proporcje. Pomiędzy wysiłkiem a zarobkiem. Tym, co inwestuję, a tym, co otrzymuję w zamian. Obowiązkiem a spełnieniem. Duchem a materią. Schudłam ostatnio. Zszarzałam. Nie bywam u fryzjera. Połamałam paznokcie o klawiaturę komputera. Się zaniedbałam. Stojąc tak i lustrując park oraz okolice, zdecydowałam się odnowić. Biologicznie. Rozważałam różne alternatywy. Myślałam o wyjeździe do Indii. Albo do Ameryki Południowej. Gdzie spotkałabym Buddę. Względnie Sziwę. Albo Ometeotla, (gdybym się jednak zdecydowała na Amerykę Południową). Sypałabym płatki egzotycznych kwiatów w świątyni. Paliła blanty. I spożywała pejotl. I tam bym się od rzeczywistości oderwała (zwłaszcza wydawniczej). I odnowiła biologicznie. A przy okazji psychicznie (chociaż niekoniecznie intelektualnie). Tak sobie myślałam. Ostatecznie jednak wybrałam wersję economic (krajową). Postanowiłam wstawać wcześnie i uprawiać jogging. Jeść owoce i pić jogurt. (Naturalny, z kulturami bakterii – żywymi). Zdecydowałam rzucić palenie. Mocne trunki zamienić na zdrowsze piwo (pszeniczne, niepasteryzowane). Jak również zapisać się na fitness. (A przynajmniej spróbować).

Ale to zabawne, pomyślałam. Równie dobrze mogłabym zostać spadochroniarzem. Albo linoskoczkiem. I nagle zrobiło mi się przykro. Poczułam, jak bardzo jestem zmęczona. I stałam tak na balkonie. A na dole w parku przechodził pan. Z psem na smyczy. Na ławce przy stawie całowała się para dzieciaków. I chciało mi się płakać. Ale się powstrzymałam. I poszłam spać.

Większość dni przebiega zupełnie normalnie, a moje szaleństwo to tylko rozsypane pomiędzy nimi drobinki szkła. Idę do redakcji, udając pewną siebie.

– Cześć – mówię. – Chciałabym to i to...

Redakcja ma do mnie stosunek obojętny, z lekką domieszką sympatii. Dlatego też staram się nie przeciągać struny. Zbieram swoje umowy w plastikowe teczki. Zostawiam im lakier do paznokci, na parapecie, żeby o mnie pamiętali. Potem wychodzę na ulicę. Och, gdyby mnie tak ktoś rozpoznał, myślę, pośród doniczek pelargonii i oczekiwania na deszcz, co wisi w powietrzu i męczy. Czy aby mam na sobie odpowiedni płaszcz? Czy aby mi w nim do twarzy? Autobus przejeżdża obok i zabiera coś cennego z mojej głowy, czemu nie zdążyłam się przyjrzeć. I teraz jest już za późno. W Starbucksie na rogu zasiadam w fotelu. Nikt mnie nie rozpoznał, bo nie ma tu Tej Kobiety, chociaż pracuje niedaleko, dlatego bez potrzeby, w każdy poniedziałek, muszę chodzić do redakcji i zostawiać im lakier do paznokci na parapecie, a potem jeść kanapki za dziewięć pięćdziesiąt sztuka, chyba że z łososiem, to jeszcze złotówkę trzeba dopłacić. Niedługo zbankrutuję. Szkło brązowe i grubo mielone chrzęści mi w zębach. Za plecami pan, co mnie nie rozpoznał, za to szturcha łokciem. Jest w tym szturchnięciu wroga nuta. Mam nadzieję. Wolę agresję od obojętności. Wyjmuję książkę. Czytam o człowieku, który chciał wybudować dom, a potem umarł na atak serca. Ostatnio zaczął odwiedzać mnie w nocy. Nazywa się Biswas, pochodzi z Trynidadu i przesiaduje w mojej łazience. Fascynuje go kanalizacja. Nie mogę spać, bo przez całą noc spuszcza wodę w ubikacji. Czasami chodzę prosić, żeby przestał.

– Mam dość ludzi, którzy mnie denerwują – tłumaczę, siedząc na wannie. – Taki na przykład gość ze Starbucksa, co mnie nie rozpoznaje, tylko szturcha.

– Jak nikt cię nie rozpozna, to znikniesz – mówi pan Biswas, dłubiąc przy moich zaworach z ciepłą i zimną wodą. – Powinnaś pofarbować włosy – dodaje znacząco.

– Na jaki kolor? – pytam.

– Na blond. Tamta jest blondynką.

– Myślisz, że byłoby mi dobrze? – zastanawiam się i przeglądam w lustrze.

– Nie.

– A ty nie żyjesz! – ripostuję natychmiast.

Wychodząc z łazienki, słyszę, jak znowu ciągnie za spłuczkę. Jak będzie się dalej tak zachowywał, sprowadzę egzorcystę. Szkło skrzypi mi pod stopami.

17.09.2009 ROBOTA, NA KTÓRĄ ZASŁUGUJĘ Zrobiłam obiad. To znaczy ugotowałam kluski. W osolonej wodzie. Potem zrezygnowałam. Zostawiłam je w zlewie. Na sitku. Żeby schły. Sama zaś usiadłam przy komputerze. I nie schłam. Tylko się męczyłam. Powinnam napisać coś kreatywnego. Coś, co by mnie zadowoliło. I mojego szefa również. A to nie jest łatwe, proszę państwa. Więc siedziałam w męczarniach. A na sitku w kuchni sechł (wspomniany powyżej) makaron. Przesiedziawszy tak do południa, nie wymyśliłam zupełnie nic. Za to się bardzo zmęczyłam. Uznałam więc, że należy mi się przerwa. Zdjęłam z wieszaka torbę zieloną. Ekologiczną. (Greenbag for you). I wybrałam się do sklepu spożywczego (Max). Obok domu. Za parkingiem w lewo. Nabyłam ser biały. Rzodkiewki. I mineralną. Oraz paczkę papierosów (Marlboro light. Palenie zabija. Albo powoduje raka. Co kto woli). W podwórku pod śmietnikiem spotkałam pana Krzysia. On tam przesiaduje często. Ma taki taboret przenośny, rozkładany. A pod nim butelki piwa. Również przenośne. Na wymianę.

– Dawno pani nie widziałem – zagadnął. – Chorowała pani?

– Nie – odpowiedziałam. – Pracuję.

– Aaaa... – pokiwał ze zrozumieniem głową. – Ja też.

I odkapslował kolejną butelkę. Cóż, pomyślałam. Każdy ma taką robotę, na jaką zasługuje. Było nie kończyć studiów. Ani szkoły średniej. Tobym sobie teraz z panem Krzysiem miło pracowała na słoneczku. A tak muszę wracać przed komputer.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: