Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Petersburskie senne widziadła wierszem i prozą - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Petersburskie senne widziadła wierszem i prozą - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 322 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PE­TERS­BUR­SKIE SEN­NE WI­DZIA­DŁA WIER­SZEM I PRO­ZĄ

My­ślę, że gdy­bym był fe­lie­to­ni­stą nie przy­pad­ko­wym, lecz przy­się­głym, sta­łym, chciał­bym się chy­ba za­mie­nić w Eu­ge­niu­sza Sue, żeby opi­sy­wać ta­jem­ni­ce Pe­ters­bur­ga. Je­stem strasz­nie łasy na ta­jem­ni­ce. Je­stem ma­rzy­ciel, mi­styk i – wy­zna­ję – Pe­ters­burg, sam nie wiem cze­mu, wy­da­wał mi się za­wsze ja­kąś ta­jem­ni­cą. Już jako dziec­ko, nie­mal za­gu­bio­ny, po­rzu­co­ny w Pe­ters­bur­gu, za­wsze się go ja­koś ba­łem. Pa­mię­tam pew­ne wy­da­rze­nie, w któ­rym nie­mal nie było nic szcze­gól­ne­go, ale któ­re mną wprost wstrzą­snę­ło. Opo­wiem wam o nim ze wszyst­ki­mi szcze­gó­ła­mi, cho­ciaż wła­ści­wie nie jest to na­wet wy­da­rze­nie – ra­czej po pro­stu wra­że­nie: od cze­góż je­stem ma­rzy­cie­lem i mi­sty­kiem!

Pa­mię­tam pe­wien zi­mo­wy, stycz­nio­wy wie­czór. Spie­szy­łem się do domu z dziel­ni­cy Wy­bor­skiej. By­łem wte­dy jesz­cze bar­dzo mło­dy. Zbli­żyw­szy się do Newy przy­sta­ną­łem na chwi­lę i rzu­ci­łem prze­ni­kli­we spoj­rze­nie w mgli­stą, mroź­no­męt­ną dal, któ­ra na­gle spło­ni­ła się ostat­nią pur­pu­rą za­cho­du, do­pa­la­ją­ce­go się na mgli­stym wid­no­krę­gu. Noc opa­da­ła na mia­sto i cała nie­ogar­nio­na, spuch­nię­ta od za­mar­z­łe­go śnie­gu po­la­na Newy z ostat­nim od­bla­skiem słoń­ca osy­py­wa­ła się nie­zli­czo­ny­mi mi­ria­da­mi skier szkli­ste­go szro­nu. Brał mróz dwu­dzie­sto­stop­nio­wy… Mar­z­ną­ca para bu­cha­ła od zzia­ja­nych koni, od bie­gną­cych lu­dzi. Zgęsz­czo­ne po­wie­trze drża­ło od naj­mniej­sze­go dźwię­ku, a z wszyst­kich da­chów oby­dwu bul­wa­rów nad Newą uno­si­ły się i wzbi­ja­ły w górę, ku zim­ne­mu nie­bu, słu­py dymu, spla­ta­jąc się i roz­pla­ta­jąc po dro­dze, tak że, zda­wa­ło się, nowe bu­dyn­ki wsta­ją nad sta­ry­mi, nowe mia­sto kształ­tu­je się w po­wie­trzu… Zda­wa­ło się wresz­cie, że cały ten świat, ze wszyst­ki­mi jego miesz­kań­ca­mi, sil­ny­mi i sła­by­mi, ze wszyst­ki­mi ich do­mo­stwa­mi – schro­nie­nia­mi nę­dza­rzy czy wy­zła­ca­ny­mi kom­na­ta­mi – w tej go­dzi­nie zmierz­chu przy­po­mi­na fan­ta­stycz­ne, cza­ro­dziej­skie ma­rze­nie, zwid, sen, któ­ry też znik­nie za­raz i roz­pro­szy się jak dym, ula­tu­jąc ku gra­na­to­we­mu nie­bu.

Ja­kaś dziw­na myśl po­ru­szy­ła się na­gle we mnie. Drgną­łem i ser­ce moje jak­by ob­lał w tej chwi­li go­rą­cy stru­mień krwi, któ­ra za­ki­pia­ła na­gle od przy­pły­wu po­tęż­ne­go, do­tąd mi nie zna­ne­go uczu­cia. Jak­bym zro­zu­miał w tej chwi­li coś, co do­tych­czas le­d­wo po­ru­sza­ło się we mnie, lecz jesz­cze nie na­bra­ło sen­su; jak­bym przej­rzaw­szy uj­rzał coś no­we­go, cał­ko­wi­cie nowy świat, nie­zna­jo­my mi, zna­ny tyl­ko z ja­kichś mgli­stych nie­ja­snych słów, z ta­jem­nych ja­ko­wychś zna­ków. Są­dzę, że wła­śnie od tam­tej chwi­li za­czę­ło się moje ist­nie­nie…

No i od tej pory, od tego wła­śnie wi­dze­nia (na­zy­wam swo­je wra­że­nie nad Newą wi­dze­niem), za­czę­ły mi się przy­da­rzać raz po raz ta­kie dziw­ne rze­czy. Daw­niej, w swo­ich mło­dzień­czych ro­je­niach, ima­gi­no­wa­łem so­bie, że je­stem to Pe­ry­kle­sem, to Ma­riu­szem, to chrze­ści­ja­ni­nem z cza­sów Ne­ro­na, to znów ry­ce­rzem na tur­nie­ju czy Edwar­dem Glen­din­nin­giem z po­wie­ści Klasz­tor Wal­te­ra Scot­ta, itp., itp. O czym­że nie ma­rzy­łem za mło­du, cze­góż nie prze­ży­łem ca­łym ser­cem, całą du­szą swo­ją w zło­tych i go­rącz­ko­wych wi­dzia­dłach, niby w opa­rach opium. Nie było chwil w moim ży­ciu peł­niej­szych, święt­szych i czyst­szych. Tak bar­dzo się roz­ma­rzy­łem, że prze­ga­pi­łem całą swo­ją mło­dość, a kie­dy los na­gle pchnął mnie na po­sa­dę urzęd­ni­ka, to pra­co­wa­łem wzo­ro­wo, ale na­tych­miast po go­dzi­nach urzę­do­wa­nia bie­głem do sie­bie, na strych, wkła­da­łem dziu­ra­wy szla­frok, otwie­ra­łem Schil­le­ra i ma­rzy­łem, upa­ja­łem się, cier­pia­łem ta­kie bóle, któ­re są słod­sze od wszel­kiej roz­ko­szy, i ko­cha­łem, ko­cha­łem… Chcia­łem uciec do Szwaj­ca­rii, do Włoch, wy­obra­ża­łem so­bie, że mam przed oczy­ma Elż­bie­tę, Lu­izę, Ama­lię. Lecz praw­dzi­wą Ama­lię też prze­ga­pi­łem; miesz­ka­ła tuż obok, za pa­ra­wa­nem.

Miesz­ka­li­śmy wte­dy wszy­scy po ką­tach, ży­wi­li­śmy się kawą jęcz­mien­ną. Za pa­ra­wa­nem miesz­kał też mąż pe­wien prze­zwi­skiem Ssa­ko­wicz: całe ży­cie szu­kał po­sa­dy i całe ży­cie bie­do­wał wraz z żoną su­chot­ni­cą, z li­chy­mi bu­ta­mi i z pię­cior­giem głod­nych dzie­ci. Ama­lia była naj­star­sza, na imię mia­ła zresz­tą nie Ama­lia, lecz Nad­ia, no ale niech dla mnie po­zo­sta­nie na wie­ki Ama­lią.

Ileż po­wie­ści prze­czy­ta­li­śmy ra­zem! Da­wa­łem jej książ­ki Wal­te­ra Scot­ta i Schil­le­ra; opła­ca­łem abo­na­ment w wy­po­ży­czal­ni Smir­di­na, na­to­miast bu­tów so­bie nie ku­po­wa­łem, lecz za­sma­ro­wy­wa­łem dziur­ki atra­men­tem. Prze­czy­ta­li­śmy wspól­nie dzie­je Kla­ry Mow­bray i… tak się wzru­sza­li­śmy, że do dzi­siaj nie mogę wspo­mi­nać tych wie­czo­rów bez wstrzą­su ner­wo­we­go. Za to, że jej czy­ta­łem lub stresz­cza­łem po­wie­ści wła­sny­mi sło­wa­mi, ce­ro­wa­ła mi sta­re skar­pet­ki i kroch­ma­li­ła moje dwa gor­sy od ko­szul. Pod ko­niec, mi­ja­jąc mnie na na­szych brud­nych scho­dach, na któ­rych peł­no było śmie­ci, a już naj­wię­cej sko­ru­pek od jaj, na­gle za­czę­ła się ja­koś dziw­nie czer­wie­nić – ot tak, nie wie­dzieć cze­mu, sta­nie na­głe cała w pą­sach. A jaka ład­na była, do­bra, ła­god­na, peł­na uta­jo­nych ma­rzeń i tłu­mio­nych po­ry­wów – jak ja… Ni­cze­go nie do­strze­ga­łem, a może na­wet do­strze­ga­łem, ale przy­jem­niej mi było czy­tać In­try­gę i mi­łość czy opo­wie­ści Hof­f­man­na.

Ja­cyż by­li­śmy wte­dy czy­ści, nie­win­ni! Lecz Ama­lia wy­szła na­gle za mąż za pew­ne naj­nędz­niej­sze w świe­cie stwo­rze­nie, czło­wie­ka może czter­dzie­sto­pię­cio­let­nie­go (z gu­zem na no­sie), któ­ry przez pe­wien czas miesz­kał też ką­tem, obok nas, ale otrzy­mał po­sa­dę i za­raz na­za­jutrz oświad­czył się Ama­lii, ofe­ru­jąc jej swo­ją oso­bę i… bez­gra­nicz­ne ubó­stwo. Cały jego ma­ją­tek sta­no­wił płaszcz mun­du­ro­wy, taki jak Aka­kiu­sza Aka­kie­wi­cza, z koł­nie­rzem z kota, „któ­re­go ła­two było zresz­tą wziąć za kunę”. Po­dej­rze­wa­łem na­wet, że gdy­by tego kota nie moż­na było wziąć za kunę, może by jego wła­ści­ciel nie zde­cy­do­wał się na oże­nek, lecz jesz­cze by tro­chę po­cze­kał.

Pa­mię­tam, jak się że­gna­łem z Ama­lią: uca­ło­wa­łem jej ład­ną rącz­kę, pierw­szy raz w ży­ciu; ona po­ca­ło­wa­ła mnie w czo­ło i tak ja­koś dziw­nie się uśmiech­nę­ła, tak dziw­nie, że ten śmiech po­tem przez całe ży­cie ra­nił mi ser­ce. I znów jak­bym tro­chę przej­rzał… O, cze­mu się tak za­śmia­ła… Gdy­by nie to, nic bym nie za­uwa­żył! Cze­mu to wszyst­ko tak bo­le­śnie wry­ło się w moją pa­mięć! Te­raz z udrę­ką wspo­mi­nam, mimo że gdy­bym był się oże­nił z Ama­lią, był­bym na pew­no nie­szczę­śli­wy. Gdzie by się po­dział wte­dy Schil­ler, wol­ność, kawa jęcz­mien­na i roz­kosz­ne łzy, i ma­rze­nia, i moja po­dróż na księ­życ… Bo ja prze­cież, moi pań­stwo, po­je­cha­łem po­tem na księ­życ.

No, ale Bóg z nią, z Ama­lią. Gdy mia­łem już wła­sne miesz­ka­nie i spo­koj­ną po­sad­kę, naj­spo­koj­niej­szą z po­sa­dek świa­ta, za­czę­ły mi się śnić ja­kieś inne sny… Daw­niej, w ką­tach, za cza­sów Ama­lii, miesz­ka­łem pra­wie pół roku ra­zem z urzęd­ni­kiem, jej na­rze­czo­nym, któ­ry cho­dził w płasz­czu z koł­nie­rzem z kota, mo­gą­ce­go ujść cał­kiem za kunę, a ja na­wet my­śleć nie chcia­łem o tej ku­nie. Na­gle, zo­staw­szy sam je­den, za­sta­no­wi­łem się nad tym. Za­czą­łem się roz­glą­dać i na­gle zo­ba­czy­łem ja­kieś dziw­ne po­sta­cie.

Były to same dziw­ne, dzi­wacz­ne po­sta­cie, zu­peł­nie pro­za­icz­ne, wca­le nie ja­kieś tam Don Car­lo­sy czy mar­ki­zo­wie Posa, lecz naj­zwy­klej­si rad­co­wie ty­tu­lar­ni, a jed­no­cze­śnie jak­by ja­cyś fan­ta­stycz­ni ty­tu­lar­ni rad­co­wie.

Ktoś ro­bił do mnie miny ukry­ty za ca­łym tym fan­ta­stycz­nym tłu­mem i po­cią­gał za ja­kieś sznur­ki, sprę­żyn­ki, a te ku­kieł­ki się po­ru­sza­ły, a on śmiał się bez prze­rwy! I przy­wi­dzia­ła mi się wów­czas inna hi­sto­ria, w ja­kichś ciem­nych ką­tach, ja­kieś ty­tu­lar­ne ser­ce, uczci­we i czy­ste, cno­tli­we i od­da­ne zwierzch­ni­kom, a ra­zem z nim ja­kaś dzie­wecz­ka, skrzyw­dzo­na i smut­na, i głę­bo­ko zra­ni­ły mi ser­ce ich dzie­je. Gdy­by ze­brać cały ten tłum, któ­ry przy­śnił mi się wów­czas, wy­szła­by z tego nie­zgor­sza ma­ska­ra­da… Te­raz – o, te­raz jest in­a­czej. Te­raz śni mi się może na­wet to samo, ale w in­nych kształ­tach, cho­ciaż i sta­rzy zna­jo­mi pu­ka­ją nie­kie­dy do mo­ich drzwi.

Nie­daw­no przy­śni­ło mi się coś ta­kie­go: był so­bie pe­wien urzęd­nik, ma się ro­zu­mieć w pew­nym de­par­ta­men­cie. Ani pro­te­stu, ani gło­su nig­dy nie do­by­wał z sie­bie; nie miał żad­nych prze­wi­nień. Bie­li­zny na so­bie też pra­wie nie miał; mun­dur prze­stał speł­niać swe prze­zna­cze­nie. Cho­dził ten mój dzi­wak zgar­bio­ny, pa­trzył w zie­mię, a kie­dy wra­ca­jąc z urzę­du do domu, na Pe­ters­bur­ską, tra­fiał na New­ski, to na pew­no nig­dy nie było na New­skim isto­ty po­kor­niej­szej i bar­dziej bez­bron­nej, tak że stan­gret, któ­ry go kie­dyś zdzie­lił ba­tem – ot, tak so­bie, z czu­ło­ści, gdy prze­bie­gał przez na­szą wspa­nia­łą uli­cę – po­pa­trzył nań nie­mal z po­dzi­wem, bo ude­rzo­ny nie zwró­cił na­wet gło­wy w jego stro­nę, nie mó­wiąc już o wy­ła­ja­niu.

W domu miał nasz urzęd­nik sta­rą ciot­kę, któ­ra uro­dzi­ła się z bó­lem zę­bów i ob­wią­za­nym po­licz­kiem, gde­rzą­cą żonę i sze­ścio­ro dzie­ci. Kie­dy wszy­scy do­mow­ni­cy żą­da­li chle­ba czy ko­szul, on so­bie sie­dział w ką­ci­ku za pie­cem, nie od­zy­wał się ani sło­wem, prze­pi­sy­wał urzę­do­we pa­pie­ry lub mil­czał upar­cie, wbiw­szy oczy w zie­mię i coś do sie­bie szep­cząc, jak­by pro­sił Boga o od­pusz­cze­nie grze­chów. Wresz­cie mat­ce i dzie­ciom za­bra­kło cier­pli­wo­ści. Miesz­ka­li na fa­cjat­ce drew­nia­ne­go dom­ku, któ­re­go po­ło­wa już się za­wa­li­ła, a dru­ga mo­gła się lada chwi­la za­wa­lić. Kie­dy ich łzy, wy­mów­ki, udrę­ki osią­gnę­ły wresz­cie szczyt, bie­dak pod­niósł na­gle gło­wę i prze­mó­wił jak ośli­ca Ba­la­ama, ale wy­rzekł sło­wo tak dziw­ne, że go za­bra­no do domu wa­ria­tów. I jak mu mo­gło przyjść do gło­wy, że jest Ga­ri­bal­dim!

Tak, wszy­scy jego współ­pra­cow­ni­cy po­świad­czy­li, że już od dwóch ty­go­dni był tym za­prząt­nię­ty. Wy­czy­tał coś przy­pad­ko­wo w zna­le­zio­nej na biur­ku ga­ze­cie. Nig­dy pra­wie z ni­kim nie mó­wił, a tu na­gle za­czął się de­ner­wo­wać, nie­po­ko­ić, wy­py­ty­wać wciąż o Ga­ri­bal­die­go, o spra­wy wło­skie. I oto roz­wi­nę­ła się w nim stop­nio­wo nie­od­par­ta pew­ność, że on wła­śnie jest Ga­ri­bal­dim, fli­bu­stie­rem i na­ru­szy­cie­lem przy­ro­dzo­ne­go sta­nu rze­czy.

Uświa­do­miw­szy so­bie to swo­je prze­stęp­stwo, drżał dnia­mi i no­ca­mi. Ani jęki żony, ani łzy dzie­ci, ani pod­sta­wia­ją­cy mu nogę wy­nio­śli lo­ka­je przed bra­ma­mi na New­skim, ani wro­na, któ­ra mu razu pew­ne­go usia­dła na zmię­tym ka­pe­lu­szu, wy­wo­łu­jąc chó­ral­ny śmiech jego ko­le­gów z de­par­ta­men­tu, ani bi­czy­ki chwac­kich do­roż­ka­rzy, ani wła­sny pu­sty brzuch – nic, nic już wię­cej go nie ob­cho­dzi­ło. Cały Boży świat chwiał się przed nim i gdzieś ula­ty­wał, zie­mia usu­wa­ła mu się spod nóg. Tyl­ko jed­no wi­dział wszę­dzie, we wszyst­kim: swo­ją zbrod­nię, swój wstyd i hań­bę. Co po­wie Jego Eks­ce­len­cja, co po­wie sam De­men­ty Iwa­nycz, na­czel­nik wy­dzia­łu, co po­wie wresz­cie Je­mie­lian Łu­kicz, co po­wie­dzą ci wszy­scy… Bia­da mi!

I oto pew­ne­go rana padł na­gle do stóp Eks­ce­len­cji: moja wina, przy­zna­ję się, je­stem Ga­ri­bal­di, rób­cie ze mną co chce­cie! No i zro­bi­li z nim. co na­le­ża­ło zro­bić. Kie­dy przy­śnił mi się ten sen, sam się śmia­łem z sie­bie i ze swych dzi­wacz­nych wi­dzia­deł. A tu na­gle się oka­za­ło, że sen był wró­żeb­ny.

Jak się pań­stwu po­do­ba: wy­czy­ta­łem nie­daw­no w ga­ze­tach jesz­cze jed­ną ta­jem­ni­cę. Na­praw­dę ta­jem­ni­ca, cho­ciaż w ga­ze­tach wy­dru­ko­wa­no to i sko­men­to­wa­no – ale mimo to ta­jem­ni­ca. Otóż ob­ja­wił się na­gle nowy Har­pa­gon, któ­ry zmarł w skraj­nej nę­dzy – na sto­sach zło­ta. Sta­rzec ten był eme­ry­to­wa­nym ty­tu­lar­nym rad­cą. Od­naj­mo­wał kąt za pa­ra­wa­nem za trzy ru­ble. W tym swo­im brud­nym ką­cie miesz­kał So­ło­wiow już po­nad rok, nie miał żad­ne­go za­ję­cia, wiecz­nie na­rze­kał na ubó­stwo, a na­wet, wier­ny po­zo­rom swej do­mnie­ma­nej nę­dzy, nie pła­cił w ter­mi­nie ko­mor­ne­go – po jego śmier­ci oka­za­ło się, że za­le­gał za cały rok. W cią­gu tego roku nowy Plusz­kin sta­le cho­ro­wał, cier­piał na za­dysz­kę i kasz­lał, a po po­ra­dy i leki cho­dził do szpi­ta­la Mak­sy­mi­lia­now­skie­go. Do ostat­nich dni ży­cia od­ma­wiał so­bie świe­że­go po­ży­wie­nia.

Po śmier­ci So­ło­wio­wa, któ­ry zmarł na bar­ło­gu wśród od­ra­ża­ją­cej, smro­dli­wej nę­dzy, zna­le­zio­no w jego pa­pie­rach 469 022 ru­ble w bi­le­tach kre­dy­to­wych i w go­tów­ce. Anons w ga­ze­cie po­da­je, że zna­le­zio­ne pie­nią­dze od­da­ne zo­sta­ły do de­par­ta­men­tu fi­lan­tro­pii i że zo­sta­nie zro­bio­na sek­cja zwłok.

Roz­my­śla­jąc o tym wy­da­rze­niu zbli­ża­łem się do Hali Tar­go­wej. Za­pa­dał wie­czór, w skle­pach za lek­ko spo­tnia­ły­mi szy­ba­mi za­pło­nął gaz. Kłu­sa­ki i ofi­ce­ro­wie mknę­li po New­skim; z cięż­kim chrzę­stem mknę­ły po śnie­gu wspa­nia­łe ka­re­ty za­przę­żo­ne w dum­ne ko­nie, z dum­ny­mi stan­gre­ta­mi i wy­nio­sły­mi lo­ka­ja­mi. Od cza­su do cza­su roz­le­gał się dźwięcz­ny stuk pod­ko­wy ude­rza­ją­cej skroś śnieg o ka­mień, po tro­tu­arach pę­dzi­li tłum­nie prze­chod­nie… była Wi­gi­lia Bo­że­go Na­ro­dze­nia….

Wtem mi­gnę­ła przede mną w tłu­mie ja­kaś po­stać – nie rze­czy­wi­sta, lecz fan­ta­stycz­na. Ani rusz prze­cież nie mogę się po­zbyć na­stro­ju fan­ta­zjo­wa­nia. Już w la – tach czter­dzie­stych na­zy­wa­no mnie, dro­cząc się, ma­rzy­cie­lem, fan­ta­stą. Wte­dy zresz­tą nie mie­ści­łem się w jed­nej szu­flad­ce. Te­raz, ma się ro­zu­mieć, jest i si­wi­zna, i do­świad­cze­nie – ale mimo to jed­nak po­zo­sta­łem ma­rzy­cie­lem.

Po­stać, któ­ra mi­gnę­ła przede mną, mia­ła na so­bie płaszcz na wa­to­li­nie, sta­ry, zno­szo­ny, któ­ry na pew­no słu­żył w nocy wła­ści­cie­lo­wi za koł­drę, co było wi­docz­ne już na pierw­szy rzut oka. Po­twor­nie zmię­ty ka­pe­lusz z po­gię­tym ron­dem spełzł na kark. Siwe kła­ki wy­ła­zi­ły spod ka­pe­lu­sza opa­da­jąc na koł­nierz płasz­cza. Sta­ru­szek opie­rał się na kiju. Po­ru­szał usta­mi jak­by coś prze­żu­wa­jąc i z wbi­tym w zie­mię wzro­kiem śpie­szył się gdzieś, pew­nie do domu. Stróż od­gar­nia­ją­cy z chod­ni­ka śnieg umyśl­nie zrzu­cił mu na nogi peł­ną ło­pa­tę, ale sta­ru­szek tego na­wet nie za­uwa­żył. Zrów­naw­szy się ze mną spoj­rzał na mnie i mru­gnął okiem, mar­twym okiem bez świa­tła i siły, jak­by unie­sio­no po­wie­kę nie­bosz­czy­ko­wi – i zro­zu­mia­łem na­tych­miast, że to jest ten wła­śnie Har­pa­gon, któ­ry umarł z pół­mi­lio­nem na swo­ich łach­ma­nach, a przed­tem cho­dził do szpi­ta­la Mak­sy­mi­lia­now­skie­go.

I oto (mam żywą wy­obraź­nię) za­ry­so­wał mi się ktoś bar­dzo po­dob­ny do Pusz­ki­now­skie­go ską­pe­go ry­ce­rza. Wy­da­ło mi się na­gle, że mój So­ło­wiow jest ko­lo­sal­ną po­sta­cią. Od­da­lił się od świa­ta, od wszyst­kich jego po­kus, ukrył się za pa­ra­wa­nem. Co mu po ca­łym tym mar­twym blich­trze, po ca­łym na­szym zbyt­ku? Co mu po wy­go­dach, kom­for­cie? Co go ob­cho­dzą te wszyst­kie oso­by, ci lo­ka­je sie­dzą­cy na ka­re­tach, te pa­nie i pa­no­wie sie­dzą­cy we­wnątrz ka­ret za­przę­żo­nych we wspa­nia­łe ru­ma­ki – i inni pań­stwo, wlo­ką­cy się pie­szo; ci cza­ru­ją­cy mło­dzi lu­dzie, na któ­rych twa­rzach ma­lu­je się nie­na­sy­co­ne pra­gnie­nie ka­me­lii i srebr­nych ru­bli? Co go ob­cho­dzą te ka­me­lie – Min­ny i Ar­man­cje? Nie, ni­cze­go mu nie po­trze­ba, on ma to wszyst­ko – tam, pod swo­ją po­dusz­ką o po­szew­ce nie zmie­nia­nej od ze­szłe­go roku – nie szko­dzi: wy­star­czy mu gwizd­nąć, a przy­peł­znie do nie­go po­słusz­nie wszyst­ko, cze­go za­pra­gnie. Je­śli za­pra­gnie, wie­le osób za­szczy­ci go peł­nym aten­cji uśmie­chem. Ot, choć­by wino – wino ogrza­ło­by mu krew, po­mo­gło­by mu na­wet nie­dro­gie wino… Ale jemu nie trze­ba żad­ne­go. Jest wyż­szy nad ta­kie pra­gnie­nia. Jest wyż­szy nad wszel­kie pra­gnie­nia.

Kie­dy tak fan­ta­zjo­wa­łem, wy­da­ło mi się na­gle, że za da­le­ko za­brną­łem, że okra­dam Pusz­ki­na, że tu wszyst­ko od­by­ło się pew­nie zu­peł­nie in­a­czej. Nie, to było na pew­no nie tak. Mniej wię­cej sześć­dzie­siąt lat temu So­ło­wiow za­pew­ne pra­co­wał w ja­kimś urzę­dzie; był mło­dy, mło­dziut­ki, coś oko­ło dwu­dziest­ki. Może i on się ko­chał, jeź­dził do­roż­ka­mi, znał ja­kąś Lu­izę i cho­dził do te­atru na Ży­cie gra­cza. Aż tu na­gle przy­da­rzy­ło mu się coś ta­kie­go, co go jak­by po­pchnę­ło, dało ta­jem­ny znak – je­den z ta­kich wy­pad­ków, któ­re bły­ska­wicz­nie zmie­nia­ją ca­łe­go czło­wie­ka, tak że na­wet sam tego nie do­strze­ga. Może miał taką chwi­lę, kie­dy na­gle jak­by przej­rzał, jak­by coś uj­rzał i prze­ląkł się cze­goś. I oto Aka­kiusz Aka­kie­wicz zbie­ra gro­sze na kunę, a ten tu­taj od­kła­da z pen­sji i zbie­ra, zbie­ra na czar­ną go­dzi­nę – nie wia­do­mo na co, ale w każ­dym ra­zie nie na kunę. Cza­sem też drży, boi się, wtu­la się w koł­nierz od płasz­cza idąc po uli­cy, żeby się ko­goś nie prze­stra­szyć, i w ogó­le ma taką minę, jak­by przed chwi­lą do­stał po­rząd­ną burę.

Mi­ja­ją lata, i oto nasz urzęd­nik za­czy­na z do­brym skut­kiem zaj­mo­wać się drob­ną li­chwą, po­ży­cza swo­je gro­sze na nie­wiel­ki pro­cent urzęd­ni­kom i ku­char­kom, pod naj­pew­niej­sze za­sta­wy. Gro­ma­dzi się spo­ra suma, ale on czu­je się co­raz bar­dziej wy­stra­szo­ny. Mi­ja­ją dzie­siąt­ki lat. Ma już ukry­te za­sta­wy ty­sięcz­ne i dzie­się­cio­ty­sięcz­ne. Mil­czy i gro­ma­dzi, wciąż gro­ma­dzi. Roz­kosz­ne to, strasz­ne, strach co­raz bar­dziej drę­czy mu ser­ce, tak bar­dzo, że na­gle re­ali­zu­je swo­je ka­pi­ta­ły i za­szy­wa się w ja­kiś nędz­ny kąt.

Po­cząt­ko­wo w swo­im za­ple­śnia­łym miesz­ka­niu, o ścia­nach po­ma­lo­wa­nych na buro, trzy­mał ku­char­kę i kot­kę. Ku­char­ka była głu­pia i z tej głu­po­ty uczci­wa. Ale on ją wciąż ła­jał i drę­czył, ja­dał kar­to­fle, pi­jał kawę zbo­żo­wą i poił nią rów­nież ku­char­kę, bez­bron­ną i po­słusz­ną. Mię­so ku­po­wał tyl­ko dla kot­ki, po jed­nym fun­cie na mie­siąc, więc kot­ka strasz­nie miau­cza­ła. Kie­dy miau­cząc pa­trzy­ła mu w oczy ża­ło­śnie ocie­ra­jąc się o jego nogi, z ogo­nem wy­pro­sto­wa­nym jak drut – wów­czas gła­skał ją, na­zy­wał Mi­zią, ale mię­sa mimo to nie da­wał.

Naj­cen­niej­szym jego sprzę­tem był ze­gar z cię­żar­ka­mi za­wie­szo­ny­mi na sznur­kach. Z bra­ku za­ję­cia spo­glą­dał na ten ze­gar, jak­by się in­te­re­su­jąc, któ­ra go­dzi­na. Ale kot­ka zde­chła, ku­char­ka wró­ci­ła na wieś, do męża, ze­gar daw­no już sta­nął i roz­padł się.

Sta­ru­szek zo­stał zu­peł­nie sam, po­roz­glą­dał się po­ru­sza­jąc usta­mi, jak­by coś prze­żu­wał, i sprze­dał za dwa gro­sze na tan­de­tę swo­je trzy dziu­ra­we krze­sła, stół do kart, któ­ry od daw­na już za­mie­rzał obe­drzeć z suk­na, aby je zu­żyć na pod­szew­kę do szla­fro­ka, ale nie zu­żył, lecz po­ru­sza­jąc usta­mi, jak­by coś żuł, tro­skli­wie zło­żył i scho­wał do swe­go wor­ka. Sprze­dał tak­że ze­gar i za­miesz­kał ką­tem.

W ką­cie za pa­ra­wa­nem sy­piał, ja­dał ziem­nia­ki, zmniej­sza­jąc co dzień ich ilość, drżał ze stra­chu, nie pła­cił za ko­mor­ne i nie za­pła­ciw­szy prze­no­sił się do in­ne­go kąta, aby póź­niej i tam nie za­pła­cić. Ileż to razy na pew­no ubo­ga Niem­ka, jego go­spo­dy­ni, w pa­pi­lo­tach i brud­na, bła­ga­ła go, żeby jej od­dał cho­ciaż grosz ze swe­go dłu­gu. On tyl­ko stę­kał i kwę­kał, za­le­cał jej po­boż­ność, cier­pli­wość i mi­ło­sier­dzie – i prze­że­gnaw­szy so­bie usta za­sy­piał z trwo­gą i drże­niem, czy aby ktoś się nie do­wie o jego ta­jem­ni­cy, czy go­spo­dy­ni jej nie zwę­szy­ła.

A po co cho­dził do szpi­ta­la Mak­sy­mi­lia­now­skie­go? Dla­cze­go się le­czył? Na co mu było po­trzeb­ne ży­cie? Czy prze­czu­wał, że całe jego pół mi­lio­na wpły­nie na prze­cho­wa­nie do de­par­ta­men­tu fi­lan­tro­pii?

Chcie­li otwo­rzyć jego cia­ło, upew­nić się, że nie był wa­ria­tem. Wy­da­je mi się, że sek­cja nie wy­ja­śnia tego ro­dza­ju ta­jem­nic. Zresz­tą, jaki z nie­go był wa­riat?

Wsze­dłem do Hali Tar­go­wej. Pod ar­ka­da­mi ro­iło się od lu­dzi, trud­no się było prze­ci­snąć przez tłum. Wszy­scy ku­po­wa­li, ro­bi­li za­pa­sy na świę­ta. Pod ar­ka­da­mi sprze­da­wa­no głów­nie za­baw­ki i ubra­ne cho­in­ki wszel­kie­go ga­tun­ku, ubo­gie i bo­ga­te. Przed sto­sem za­ba­wek sta­ła gru­ba pa­niu­sia z lor­net­ką i z lo­ka­jem w ja­kiejś nie­moż­li­wej li­be­rii. Da­mie tej to­wa­rzy­szył mło­dy czło­wiek o za­dar­tym no­sie, nie­zwy­kle wy­świech­ta­ny. Pani szcze­bio­ta­ła i wy­bie­ra­ła za­baw­ki; szcze­gól­nie spodo­ba­ła się jej fi­gur­ka w gra­na­to­wym mun­du­rze i czer­wo­nych spodniach.

– C'est un Zo­uave, c'est un Zo­uave – pisz­cza­ła dama – voy­ez, Vic­tor, c'est un Zo­uave, car en­fin il a… en­fin c'est ro­uge, c'est ro­uge.

I pani z za­chwy­tem ku­pi­ła żu­awa.

Nie opo­dal, przed in­nym sto­sem za­ba­wek, wśród tłu­mu ku­pu­ją­cych sta­li ja­cyś pań­stwo dłu­go za­sta­na­wia­jąc się, co by tu ku­pić, żeby i ład­ne było, i nie za dro­gie. Ten ostat­ni wzgląd, zda­je się, bar­dzo ab­sor­bo­wał pana.

– Patrz, dusz­ko, jak to szczę­ka – mó­wił do swej to­wa­rzysz­ki ży­cia, po­ka­zu­jąc jej drew­nia­ną ar­mat­kę, któ­ra fak­tycz­nie szczę­ka­ła. – Patrz, wi­dzisz, szczę­ka!

I pan kil­ka razy szczęk­nął przed oczy­ma swej za­tro­ska­nej po­ło­wi­cy. Ale ona chcia­ła nie­co lep­szej za­baw­ki i ze zdu­mie­niem pa­trzy­ła na ar­mat­kę.

– Może ra­czej tę lal­kę – po­wie­dzia­ła bez wiel­kiej na­dziei, wska­zu­jąc pal­cem.

– Tę lal­kę? Hm… – wy­rzekł pan. – Cze­muż, dusz­ko, patrz, prze­cież to szczę­ka.

Jego po­sęp­na za­du­ma, za­tro­ska­ne każ­dym gro­szem ob­li­cze świad­czy­ły, że pie­nią­dze nie przy­cho­dzą mu ła­two. Nie de­cy­do­wał się i z za­sę­pio­ną miną, w mil­cze­niu, szczę­kał wciąż ar­mat­ką. Nie wiem, co w koń­cu ku­pi­li. Prze­ci­ska­łem się przez tłum. Od cza­su do cza­su sły­chać było nie­śmia­ły głos dziec­ka, że­brzą­ce­go ukrad­kiem.

– Wiel­ce sza­now­ny pa­nie, prze­pra­szam, że ośmie­lam się nie­po­ko­ić…

Obej­rza­łem się. Szedł za mną ja­kiś pan w mun­du­ro­wym płasz­czu, za­pew­ne zwol­nio­ny z po­sa­dy. Nie może być in­a­czej. Wszy­scy tacy cho­dzą po­tem w mun­du­ro­wych płasz­czach, zwłasz­cza ci, któ­rzy mie­li spra­wę są­do­wą. Pan ów, sąż­ni­ste­go wzro­stu, z wy­glą­du mniej wię­cej trzy­dzie­sto­pię­cio­let­ni (ro­dzo­ny bra­ci­szek Noz­drio­wa i po­rucz­ni­ka Żyw­now­skie­go), w czap­ce z czer­wo­nym oto­kiem, o od­ra­ża­ją­co świe­żej ce­rze i nie­zwy­kle sta­ran­nie wy­go­lo­nej fi­zjo­no­mii, do tego stop­nia szcze­rej i szla­chet­nej, że od pierw­sze­go spoj­rze­nia czu­ło się nie­prze­par­tą chęć plu­nię­cia pro­sto w tę fi­zjo­no­mię. Znam go: już nie­je­den raz wi­dzia­łem go na uli­cy.

– Pech mnie ści­ga. Sam da­wa­łem po­trze­bu­ją­cym po 15 ru­bli. Wiel­ce sza­now­ny pa­nie… z pań­skiej stro­ny… je­śli się mogę spo­dzie­wać.

Nie tyl­ko tego pana, któ­ry da­wał po 15 ru­bli po­trze­bu­ją­cym (trze­ba by się do­wie­dzieć, ile zdarł z in­nych po­trze­bu­ją­cych), spo­ty­ka­łem na pe­ters­bur­skich uli­cach. Albo ta­kie już mam szczę­ście, albo mam szcze­gól­ną wła­ści­wość na­tra­fia­nia na nich. Pa­mię­tam jesz­cze jed­ne­go je­go­mo­ścia, też w sza­rym mun­du­ro­wym płasz­czu, nie­zwy­kle czy­stym i no­wym – pana o wspa­nia­łych bo­ko­bro­dach i nie­opi­sa­nie szla­chet­nej twa­rzy. Twarz ta lśni­ła zdro­wiem, bia­łe ręce błysz­cza­ły czy­sto­ścią. Za­cze­pił mnie w ję­zy­ku nie­miec­kim – po to za­pew­ne, by się nie kom­pro­mi­to­wać przed „pu­blicz­no­ścią”; nie wie­dzia­łem, jak się od nie­go od­cze­pić. Z ta­kim bez­wsty­dem nig­dy się jesz­cze nie spo­tka­łem… A jak świet­nie nada­wa­li­by się ci wszy­scy że­bra­cy na bru­ka­rzy lub stra­ża­ków! Co za krze­pa, co za zdro­wie! Ale – ho­nor prze­szka­dza! A jaką szko­łę mu­sie­li da­wać w swo­im cza­sie pod­wład­nym!

Lecz spo­tka­nie z płasz­czem od­ra­ża­ją­co szla­chet­nej fi­zjo­no­mii przy­po­mnia­ło mi inne spo­tka­nie w le­cie, w sierp­niu. Owe­go dnia przy­da­rzy­ły mi się na­wet dwa spo­tka­nia; jed­no z nich zro­bi­ło na mnie ar­cy­przy­jem­ne wra­że­nie. Prze­cho­dzi­łem Fon­tan­ką obok luk­su­so­wej wil­li. Przed bra­mą sta­ła ele­ganc­ka dwu­oso­bo­wa ka­re­ta. Prze­ślicz­na, mło­dziut­ka da­mul­ka, bo­ga­to i stroj­nie ubra­na, fru­nę­ła do ka­re­ty, za nią wsko­czył czło­wiek bar­dzo jesz­cze mło­dy, w olśnie­wa­ją­cym woj­sko­wym mun­du­rze; le­d­wo lo­kaj za­trza­snął drzwicz­ki, a już mło­dy czło­wiek wpił się po­ca­łun­kiem w ustecz­ka ślicz­nej pani, któ­ra z za­chwy­tem przy­ję­ła jego piesz­czo­tę. Spo­strze­głem tę bły­ska­wicz­ną scen­kę przez okno ka­re­ty. Oni mnie nie za­uwa­ży­li, ko­nie ru­szy­ły z ko­py­ta, a ja wy­buch­ną­łem śmie­chem sto­jąc na tro­tu­arze. Nie było wąt­pli­wo­ści, że to pań­stwo mło­dzi skła­da­ją­cy wi­zy­ty. Mał­żon­ko­wie po mio­do­wym mie­sią­cu w ka­re­tach się nie ca­łu­ją.

Oko­ło pią­tej po po­łu­dniu tego sa­me­go dnia sze­dłem ale­ją Wo­znie­sień­ską. Wtem usły­sza­łem za sobą nie­śmia­ły, sła­by głos: od­wró­ci­łem się – stał przede mną chło­piec dwu­na­sto – lub trzy­na­sto­let­ni, o mi­łej, po­czci­wej twa­rzycz­ce, pa­trząc na mnie bła­gal­nym i za­wsty­dzo­nym spoj­rze­niem. Mó­wił coś ury­wa­nym, tro­chę drżą­cym gło­sem. Ubra­ny był bar­dzo ubo­go, lecz schlud­nie: let­nie lek­kie pal­to, czap­ka z dasz­kiem, buty ra­czej li­che. Sta­ry je­dwab­ny kra­wa­cik, sta­ran­nie za­wią­za­ny na szyi. Wszyst­ko świad­czy­ło, że po­cho­dzi z ro­dzi­ny ubo­giej, lecz uczci­wej i ta­kiej, co to zna­ła lep­sze cza­sy. Było też wi­dać, że ten kra­wat za­wią­za­ła mu wła­sno­ręcz­nie ma­mu­sia lub star­sza sio­stra. Koł­nie­rzyk dość gru­bej ko­szu­li był bar­dzo czy­sty. Spo­sób by­cia miał pro­sty i grzecz­ny. Jego zmę­czo­na twarz mia­ła szla­chet­ny, szcze­ry wy­raz.

– Prze­pra­szam, że pana nie­po­ko­ję – po­wie­dział. – Czy nie był­by pan ła­skaw ofia­ro­wać mi coś… – Po­wie­dziaw­szy to, lek­ko się za­czer­wie­nił.

Cof­ną­łem się o krok ze zdu­mie­nia. Tak dziw­na mi się wy­da­ła jego proś­ba.

– Któż ty je­steś? – spy­ta­łem zdu­mio­ny – i jak się dzie­je, że… pro­sisz? Do­praw­dy nie przy­pusz­cza­łem…

– Ta­tuś i ma­mu­sia po­sła­li mnie rano do na­szych krew­nych do dziel­ni­cy Pe­ters­bur­skiej. My­śle­li, że będę mógł tam zjeść obiad. Ale ja tam… nie mo­głem zjeść obia­du, dłu­go cze­ka­łem, a te­raz idę do domu… bar­dzo się zmę­czy­łem i bar­dzo chce mi się jeść.

– A gdzie miesz­kasz?

– Koło klasz­to­ru Smol­ne­go… Niech mi pan da sześć ko­pie­jek. O, tu w skle­pi­ku są pasz­te­ci­ki, wi­dzia­łem przez okno, po sześć ko­pie­jek. Ku­pię so­bie jed­ne­go i tro­chę od­pocz­nę w skle­pi­ku, a po­tem pój­dę da­lej.

Na szczę­ście mia­łem w kie­sze­ni ćwierć ru­bla i da­łem je bied­ne­mu chłop­cu.

– Po­wiedz mi, kim są twoi ro­dzi­ce? – spy­ta­łem.

– Ta­tuś przed­tem pra­co­wał w urzę­dzie – od­parł chło­piec – a ja cho­dzi­łem do szko­ły. Nas jest czwo­ro ro­dzeń­stwa. Ale jak ta­tuś w tym roku stra­cił po­sa­dę, prze­sta­łem cho­dzić do gim­na­zjum; nie ma pen­sji i my te­raz je­ste­śmy bar­dzo bied­ni.

Cały dra­mat w kil­ku sło­wach.

Bied­ni, bar­dzo bied­ni!

Oczy­wi­ście, ubó­stwo jest fak­tem… no, po­wiedz­my – wy­jąt­ko­wym, nie bę­dzie­my się spie­rać. Prze­cież są tak­że lu­dzie bo­ga­ci i lu­dzie za­moż­ni; mają dzie­ci miłe, mą­dre, do­brze uło­żo­ne, ku­pu­ją im żu­awów – może żu­awi nie prze­szko­dzą dzie­ciom stać się z cza­sem bar­dzo do­bry­mi ludź­mi… Jed­nak u nas to jest nie­sły­cha­nie dziw­ne; dzie­je się wszyst­ko na mocy ja­kie­goś nie­zna­ne­go pra­wa, a prze­cież po­win­no ist­nieć pra­wo; prze­cież na­tu­ra dzia­ła i czło­wiek żyje na mocy ja­kichś praw. A tym­cza­sem dzie­ją się dziw­ne rze­czy. Z chłop­skiej ro­dzi­ny wy­cho­dzi na­gle po­eta, i to jaki po­eta; z za – kła­du spe­cjal­ne­go – fi­lo­zof! I dla­te­go je­stem spo­koj­ny o chłop­ca, któ­re­go spo­tka­łem. On nie zgi­nie; oczy­wi­ście żal jego ojca, ale chy­ba znaj­dzie so­bie coś w koń­cu, da so­bie ja­koś radę… Zresz­tą pew­nie to już skoń­czo­ny czło­wiek. W do­dat­ku nie brak na zie­mi i ma­łych nie­szczęść. Nie on je­den zresz­tą, nie­praw­daż? Ale mimo wszyst­ko trud­no znieść myśl o tym, ile smut­ne­go cy­ni­zmu, ile przy­tła­cza­ją­cych wra­żeń wy­nie­sie ten chło­piec ze swe­go dzie­ciń­stwa. I czy ten cy­nizm nie od­bi­je się na jego roz­wo­ju mo­ral­nym? A je­śli się od­bi­je, to w jaki spo­sób? Czy re­zul­ta­tem bę­dzie od­ra­za do tego cy­ni­zmu, czy też taki ro­dzaj ugo­dy, któ­ry gubi du­szę na wie­ki? Ten chło­piec już się uczył, już wie­le rze­czy ro­zu­mie, czer­wie­ni się i wsty­dzi. Jest uczci­wy i już my­ślał sa­mo­dziel­nie, gdyż nie­szczę­ście uczy my­śleć, nie­kie­dy na­wet za wcze­śnie. Jak na nim po­tem za­wa­ży ta przy­pad­ko­wa że­bra­ni­na? Czy bę­dzie wspo­mi­nał ten dzień ze wstrę­tem, ze zgro­zą? Czy też za­mie­ni się w dar­mo­zja­da na eme­ry­tu­rze, w płasz­czu mun­du­ro­wym i z ohyd­nie szla­chet­ną po­wierz­chow­no­ścią?

Lecz… uspo­kój­my się, po co te cał­kiem bez­u­ży­tecz­ne py­ta­nia. Ubó­stwo jest za­wsze wy­jąt­kiem; wszy­scy żyją, ja­koś żyją. Spo­łe­czeń­stwo nie może być w ca­ło­ści bo­ga­te; w spo­łe­czeń­stwie mu­szą ist­nieć tak­że nie­do­le. Nie­praw­daż?BO­BEK

Tym ra­zem za­miesz­czam „No­tat­ki pew­nej oso­by”. To nie ja, to cał­kiem inna oso­ba. My­ślę, że nie trze­ba wię­cej żad­nej przed­mo­wy.

NO­TAT­KI PEW­NEJ OSO­BY

Sie­mion Ar­da­lio­no­wicz mó­wił do mnie aku­rat oneg­daj:

– Po­wiedz, Iwa­nie Iwa­no­wi­czu, na mi­łość bo­ską – bę­dziesz ty kie­dyś trzeź­wy?

Dziw­ne żą­da­nie. Ja się nie ob­ra­żam, skrom­ny ze mnie czło­wiek, ale cóż, zro­bi­li ze mnie wa­ria­ta. Kie­dyś przy­pad­kiem je­den ma­larz wziął mnie za mo­de­la: „Bądź co bądź – po­wia­da – je­steś li­te­rat”. Zgo­dzi­łem się, no a on to wy­sta­wił. A po­tem czy­tam: „Idź­cie po­pa­trzeć na to cho­ro­bli­we, bli­skie obłę­du in­dy­wi­du­um”.

Trud­no, niech bę­dzie, ale – py­tam – jak­że tak, mimo wszyst­ko tak od razu – w ga­ze­cie? W pra­sie wszyst­ko po­win­no być szla­chet­ne, ide­ałów po­trze­ba, a tu… Na to prze­cież ma styl, żeby po­wie­dzieć ja­koś nie wprost. Ale nie, on już nie chce nie wprost. Dziś hu­mor i do­bry styl za­ni­ka­ją i za­miast dow­ci­pu mio­ta się róż­ne obe­lgi. Ja się nie ob­ra­żam: nie je­stem Bóg wie jaki li­te­rat, żeby zwa­rio­wać. Na­pi­sa­łem opo­wia­da­nie – nie wy­dru­ko­wa­li. Na­pi­sa­łem fe­lie­ton – nie przy­ję­li. Tych fe­lie­to­nów mnó­stwo po róż­nych re­dak­cjach no­si­łem – wszę­dzie od­rzu­ca­li: soli, po­wia­da­ją, brak panu.

– Ja­kiej wam soli po­trze­ba? – py­tam kpią­co – at­tyc­kiej?

Na­wet nie zro­zu­mie­li. Te­raz prze­waż­nie tłu­ma­czę dla wy­daw­ców z fran­cu­skie­go. Pi­szę też anon­sy dla kup­ców: „Fe­no­men! De­li­cje! Wy­śmie­ni­ta her­ba­ta, z wła­snych plan­ta­cji”. Za pa­ne­gi­ryk dla jego eks­ce­len­cji, świę­tej pa­mię­ci Pio­tra Ma­twie­je­wi­cza, ład­ną sum­kę za­in­ka­so­wa­łem. Sztu­ką po­do­ba­nia się pa­niom uło­ży­łem na za­mó­wie­nie księ­ga­rza. Ta­kich ksią­że­czek ze sześć sztuk wy­da­łem w swo­im ży­ciu. Chcę ze­brać po­wie­dzon­ka Wol­te­ra, ale oba­wiam się, że u nas może się to wy­dać po­st­ne. Bo jaki tam dzi­siaj Wol­ter? Dziś kij sę­ka­ty w mo­dzie, nie Wol­ter! Reszt­ki zę­bów so­bie po­wy­bi­ja­li!… No – i to już cała moja twór­czość li­te­rac­ka. Chy­ba jesz­cze to do­dać by moż­na, że wciąż bez­in­te­re­sow­nie li­sty po re­dak­cjach roz­sy­łam, pod­pi­sa­ne peł­nym moim na­zwi­skiem. Po­uczam, udzie­lam prze­stróg, kry­ty­ku­ję i wska­zu­ję dro­gę. Do jed­nej re­dak­cji w ze­szłym ty­go­dniu czter­dzie­sty z ko­lei list w cią­gu dwóch lat wy­sła­łem: same znacz­ki kosz­to­wa­ły mnie czte­ry ru­ble. Pa­skud­ny mam cha­rak­ter, w tym rzecz.

My­ślę, że ma­larz spor­tre­to­wał mnie nie z ra­cji li­te­ra­tu­ry, lecz dla mo­ich dwóch sy­me­trycz­nych bro­da­wek na czo­le: że niby fe­no­men. Idei te­raz brak, no to uwzię­li się na fe­no­me­ny. Uda­ły mu się te moje bro­daw­ki – jak żywe! Oni to na­zy­wa­ją re­ali­zmem.

A co do wa­riac­twa, to u nas ze­szłe­go roku nie­je­den tra­fił w pra­sie do czub­ków. I to w ja­kim sty­lu o tym pi­sa­no: „Taki sa­mo­rod­ny ta­lent… i co się w koń­cu oka­za­ło… zresz­tą daw­no już było do prze­wi­dze­nia…” To jesz­cze na­wet do­syć zmyśl­ne, tak że z punk­tu wi­dze­nia czy­stej sztu­ki moż­na by na­wet po­chwa­lić. A nuż tam­ci oka­żą się po po­wro­cie jesz­cze mą­drzej­si. Tak, tak, zro­bić z ko­goś idio­tę to u nas po­tra­fią, ale mą­drzej­szym jesz­cze ni­ko­go nie zro­bi­li.

Naj­mą­drzej­szy we­dług mnie jest ten, kto choć raz na mie­siąc sam sie­bie na­zwie dur­niem – umie­jęt­ność dziś nie spo­ty­ka­na. Daw­niej du­reń przy­najm­niej raz do roku miał się za dur­nia, a te­raz z tym ani rusz. Tak to wszyst­ko dziś po­mie­sza­li, że dur­nia od mą­dre­go już nie od­róż­nisz. Na­umyśl­nie tak zro­bi­li.

Przy­po­mnia­ło mi się pew­ne hisz­pań­skie po­wie­dzon­ko, kie­dy Fran­cu­zi dwa wie­ki temu zbu­do­wa­li u sie­bie pierw­szy dom wa­ria­tów: „Za­mknę­li wszyst­kich swo­ich dur­niów w osob­nym domu, żeby do­wieść, że sami są mą­dry­mi ludź­mi”. Fak­tycz­nie tym, że za­mkniesz dru­gie­go u czub­ków, nie do­wie­dziesz swe­go ro­zu­mu. „K. zwa­rio­wał, to zna­czy, że my te­raz je­ste­śmy mą­drzy”. Nie, wca­le jesz­cze nie zna­czy.

Zresz­tą co, u dia­bła… Po co się roz­wo­dzę o tym ro­zu­mie? Gde­ram i gde­ram. Na­wet słu­żą­ca ma mnie dość. Wczo­raj wpadł do mnie ko­le­ga: „Styl ci się zmie­nia, po­wia­da – ta­kie to wszyst­ko po­sie­ka­ne. Po­sie­kasz, po­sie­kasz – zda­nie wtrą­cisz, po­tem do tego wtrą­co­ne­go jesz­cze jed­no, po­tem jesz­cze coś wsta­wisz w na­wia­sach – i znów da­lej sie­kasz, sie­kasz…”

Ko­le­ga ma ra­cję. Coś się ze mną dzie­je dziw­ne­go. I cha­rak­ter mi się zmie­nia, i gło­wa mnie boli. Za­czy­nam wi­dzieć i sły­szeć dziw­ne rze­czy. Na­wet nie gło­sy, lecz tak jak­by ktoś koło mnie szme­rał: „Bo­bek, bo­bek, bo­bek!”

Co zno­wu za bo­bek! Roz­ryw­ki mi trze­ba.

Chcia­łem się ro­ze­rwać, tra­fi­łem na po­grzeb. Mój da­le­ki krew­ny. Na­wet rad­ca ko­le­gial­ny. Żona, pięć có­rek, wszyst­kie nie­za­męż­ne. Ileż to same trze­wi­ki mu­szą kosz­to­wać. Nie­bosz­czyk ja­koś so­bie ra­dził, no a tu masz – wdo­wia pen­syj­ka! Spusz­czą z tonu. Za­wsze mnie przyj­mo­wa­li nie­go­ścin­nie. Zresz­tą nie po­szedł­bym na­wet te­raz, gdy­by nie tak wy­jąt­ko­wa oka­zja. Sze­dłem za kon­duk­tem wraz z in­ny­mi, no i co? Stro­nią ode mnie, za­dzie­ra­ją nosa. To praw­da, mun­dur mam do­syć li­chy. Chy­ba ze dwa­dzie­ścia lat nie by­łem na cmen­ta­rzu – to ci do­pie­ro miej­sce!

Po pierw­sze – ten za­duch. Zje­cha­ło się może pięt­na­stu nie­bosz­czy­ków. Po­grze­by róż­nej kla­sy, były na­wet dwa ka­ra­wa­ny; ge­ne­ra­ła i ja­kiejś damy. Dużo zbo­la­łych twa­rzy, nie­ma­ło uda­ne­go bólu, ale spo­ro też nie skry­wa­nej we­so­ło­ści. Pa­ra­fia nie może na­rze­kać: do­cho­dy są. Ale ten za­duch, ten za­duch! Nie chciał­bym być tu­tej­szym du­chow­nym.

W twa­rze nie­bosz­czy­ków za­glą­da­łem ostroż­nie – je­stem bar­dzo wraż­li­wy. Są twa­rze ła­god­ne, ale tra­fia­ją się przy­kre. Uśmie­chy, po­wie­dział­bym, ra­czej nie­mi­łe, u nie­któ­rych na­wet bar­dzo. Nie lu­bię tego – przy­śnić się może. W cza­sie na­bo­żeń­stwa wy­sze­dłem z cer­kwi na po­wie­trze; dzień był nie­co po­nu­ry, ale nie pa­da­ło. I zim­ny: cóż, paź­dzier­nik. Prze­sze­dłem się po kwa­te­rach. Róż­ne są ka­te­go­rie. Trze­cia kosz­tu­je trzy­dzie­ści ru­bli: przy­zwo­ite i nie­zbyt kosz­tow­ne. Dwie pierw­sze – w cer­kwi i pod kruch­tą: za te sło­no li­czą.

W trze­ciej ka­te­go­rii cho­wa­li ze sześć osób, wśród nich ge­ne­ra­ła i damę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: