Piękne kłamstwa - ebook
Piękne kłamstwa - ebook
„Piękne kłamstwa” to z pozoru lekka powieść kryminalna. Jednak porusza bardzo ważny problem społeczny, jakim jest ingerencja osób trzecich w sprawy związane z przemocą domową. Jak daleko można się posunąć, aby wymierzyć sprawiedliwość? I czy samo podejrzenie przemocy domowej jest już podstawą do tego, żeby podejmować działania? Zwłaszcza nie do końca zgodne z prawem?
Trzydziestoletnia Ridley Jones osiągnęła wszystko, do czego w życiu dążyła – ustatkowała się, zdobyła świetną pracę, ma kochających i wspierających ją rodziców. Pewnego dnia ratuje przed wypadkiem małego chłopca, a jej zdjęcie trafia do gazet. Okazuje się jednak, że nawet dobre uczynki mają swoją cenę. Kilka dni później Ridley dostaje wiadomość, która rozpoczyna się od tajemniczych słów: „Czy jesteś moją córką?”, a jej nadawca podaje się za prawdziwego ojca Jones.
Żeby rozwiązać tę zagadkę, Ridley musi zmierzyć się z własną przeszłością i sięgnąć pamięcią do najdalszych lat. Sprawa okazuje się jednak o wiele bardziej skomplikowana i mroczna – jednym pytaniem Ridley zakwestionuje swoje dotychczasowe życie.
Czy to możliwe, by cały świat okazał się kłamstwem?
Doskonały nastrój, postaci w których rozpoznać możemy siebie, fabuła, w której ledwie wyczuwalne napięcie nagle narasta i atakuje czytelnika z siłą wodospadu… palce lizać.
Chicago Tribune
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-175-6 |
Rozmiar pliku: | 488 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był czas, kiedy chciała, żeby umarł.
Nie żeby go nigdy nie spotkała albo żeby nigdy się nie urodził, ale żeby wpadł pod samochód lub żeby zginął jakąś inną gwałtowną śmiercią, w bójce w barze albo żeby maszyna wciągnęła mu rękę, a on wykrwawiłby się na śmierć, zanim ktoś zdążyłby przyjść mu z pomocą. I chciała, żeby w ostatnich chwilach, kiedy będzie czuł, że życie z niego uchodzi, zrozumiał, jakim był draniem, jak zmarnował życie. Wyobrażała go sobie przerażonego, w nerkowatej kałuży krwi, jak w ostatnim przebłysku świadomości kaja się, zdając sobie sprawę, że zaraz zapłaci za to, kim był. W tej mrocznej chwili będzie żałował, bardzo żałował. Ale będzie już za późno. Właśnie tak o nim myślała.
Leżała sama w ciemności na starej kołdrze przykrywającej łóżko. Kaloryfer pompował suche i gorące powietrze, od czasu do czasu wydając głośny łomot, jakby ktoś uderzał w kolanko metalowym kluczem. Nasłuchiwała łagodnego, regularnego oddechu dziecka. Silny wiatr trząsł szybami. Wiedziała, że na dworze jest zimno, zimniej niż do tej pory tej jesieni. Lecz ona się pociła. Ogrzewanie w mieszkaniu zawsze było trochę za bardzo podkręcone. W nocy niemowlę (właściwie już nie niemowlę, dziewczynka miała prawie dwa lata) skopywało kocyk. Nasłuchiwała właśnie tego, nagłej zmiany pozycji we śnie, kiedy córeczka strąca z siebie przykrycie. Ale czekała i na inne odgłosy.
Serce wreszcie się uspokoiło, dziecko przestało płakać, wiedziała jednak, że on wróci. Leżała ubrana w szarą bluzę, dżinsy i trampki, z telefonem w ręku. Obok nogi położyła kij baseballowy. Jeśli on wróci, znowu zadzwoni na policję, chociaż dopiero odjechali. Miała nakaz sądowy. Musieli przyjeżdżać, nieważne, jak często ich wzywała.
Nie mogła uwierzyć, że to się jej przydarzyło. Gdyby nie dziecko, mogłaby myśleć tylko o tym, jak pogmatwała sobie życie, ile popełniła błędów, ile nadziei legło w gruzach. Wiedziała przynajmniej, że jedno jest w tym dobre, że córka jest szczęśliwa, zdrowa i kochana przez matkę.
Zegar przy łóżku rzucał zieloną poświatę, słychać było tylko oddech dziecka i szum lodówki w holu. Stara maszyna nisko buczała i brzęczała z lekka. Poza tymi dźwiękami ona nie słyszała prawie nic, chociaż uważnie nasłuchiwała w ciemności. Gdzie on jest, jaki będzie jego następny ruch?
Zerwał ich związek, kiedy powiedziała mu, że jest w ciąży. Jeśli można to było nazwać związkiem. Parę razy wyszli gdzieś razem. Poderwał ją na swój wóz, monte carlo, i zabrał do pizzerii, w której chyba go znali. Przysunął jej krzesło i powiedział, że jest śliczna. Powtórzył to parę razy przy kolacji, traktując te słowa jako wypełniacz przerw w rozmowie.
Poszli na Kandydata z Robertem Redfordem i na Zbiega ze Steve’em McQueenem, chociaż gdyby ją zapytał, nie miałaby specjalnie ochoty oglądać żadnego z tych filmów. Po prostu podjechał z nią do kina, podszedł do kasy i kupił bilety. Może powinna to uznać za pierwsze ostrzeżenie. Jeśli idzie się do kina z dziewczyną, należałoby chyba zapytać, co chciałaby obejrzeć. Siedziała w ciemnej sali, z kubełkiem prażonej kukurydzy pomiędzy nogami, a on bawił się jej końskim ogonem i szeptał do ucha, że jest śliczna. Za drugim razem, na Zbiegu, pozwoliła mu dotknąć swojej piersi i prawie się jej to spodobało. Zrobiło się jej gorąco. Tamtej nocy poszedł do niej i spali ze sobą. Lecz nie został na noc. Przespała się z nim jeszcze parę razy, ale przestał już zapraszać ją na pizzę i do kina. A kiedy zaczęła czekać na jego głos w słuchawce, na dotyk jego ręki, zniknął z jej życia. Oni wszyscy tak robią, prawda? Tak jakby przez tydzień ze sobą byli, a w następnym tygodniu stali się sobie obcy. Przez jakiś czas odzywał się co wieczór. Potem telefon przestał dzwonić. Patrzyła na aparat, siedząc na kuchennym blacie, i podnosiła słuchawkę, żeby sprawdzić, czy działa.
Nie wychowano jej na taką, co ugania się za mężczyznami i pyta, dlaczego nie dzwonią, więc kiedy przestał się odzywać, nie próbowała go znaleźć. Nie wychowano jej także, rzecz jasna, na taką, co daje się facetowi obmacywać w kinie, a potem idzie z nim do łóżka.
Tak czy inaczej, był dla niej tylko sposobem na spędzenie czasu, sposobem na zapomnienie o mężczyźnie, który był przed nim. Tak bardzo się różnili.
Tamten był bogaty, zapraszał ją na przyjęcia, kupował prezenty, sukienki i biżuterię. Mówił do niej po francusku i chociaż nie rozumiała, i tak robiło to na niej wrażenie. Błąd polegał na tym, że był jej szefem. Kiedy się nią znudził, zasugerował, żeby poszukała sobie innej pracy. Byli tak różni, ten teraz i tamten przedtem. Ale w końcu okazali się tacy sami, prawda? Kiedy się znudzili, chcieli, żeby odeszła. Albo robili się zimni i traktowali ją z dystansem. Albo stawali się brutalni, tak jak ten.
Jej rodzice, nałogowi palacze, umarli jedno po drugim, w odstępie dwóch lat, i to całkiem młodo. Matka umierała powoli, straszną śmiercią, na rozedmę płuc, a ojciec dostał ataku serca. Nie miała rodzeństwa. Więc nie miała się przed kim wstydzić niechcianej ciąży, ale też nie miała się do kogo zwrócić. Jej jedyną przyjaciółką była Maria; mieszkała na dole. Wszyscy nazywali ją madame Maria. Starsza kobieta zarabiała na życie, wróżąc u siebie z tarota, przekazując porady „od bogini”, jak mówiła. Madame Maria powiedziała jej, że dostanie prezent. Maria zawsze tak mówiła. Tym razem miała rację.
Kiedy była pewna, poszła się z nim spotkać. Zapytał, skąd wie, że to jego. Wtedy zaczęła go naprawdę nienawidzić i dziwić się, jak mogła tak tanio oddać się komuś tak nic niewartemu. Zapewniła go, że nic od niego nie żąda, że chce mu tylko dać okazję do bycia ojcem. Zostawił ją na ciemnym parkingu. Zaczęło mżyć, a ona słuchała, jak jego wóz odjeżdża z rykiem silnika. To spotkanie było błędem; źle go oceniła. Myślała, że zachowa się jak należy. Kolejny błąd.
Potem, może z poczucia winy, z ciekawości, a może nawet z jakiejś odrobiny uczucia, zaczął do niej przychodzić. Dziecko miało już kilka miesięcy. Wydawało się, że rola ojca go wciąga. Ale po jakimś czasie zaczęły się awantury. Policja. Przeprosiny. Przebaczanie ze względu na dobro dziecka. I tak w kółko… Aż do tamtego niezapomnianego popołudnia. Wtedy zaczęła się prawdziwa awantura.
Od tamtej pory spędziła wiele podobnych nocy, leżąc w ciemności, w ubraniu, czekając. I miała sporo czasu, żeby wszystko przemyśleć. Roztrząsała scysje, analizowała swoje słowa i czyny, zastanawiała się, co należało zrobić inaczej. Ale jedyna myśl, która przychodziła jej do głowy, dotyczyła tamtych filmów, tego, że jej nie zapytał, na co chciałaby pójść. To powinno jej powiedzieć, z kim ma do czynienia. Czasem takie małe rzeczy wiele mówią o człowieku.
Wspominała tamto popołudnie; wryło się jej w pamięć jak znak wypalony na skórze. „Z” jak zła matka. Maria zadzwoniła do niej do pracy. Pognała do domu, gdzie zostawiła go z dzieckiem, bo musiała iść na swoją zmianę. Pamiętała to charakterystyczne, dojmujące zawodzenie, to połączenie między sercem dziecka a jej sercem, kiedy biegła na górę, po dwa stopnie naraz.
Pamiętała, jak wpadła przez drzwi i zobaczyła, jak siedzi na kanapie z twarzą wykrzywioną strachem. Drzwi do pokoju dziecinnego były zamknięte, jakby zatrzasnął je, żeby nie słyszeć płaczu. Było jej niedobrze, szalała z lęku, kiedy rzuciła się do tych drzwi. Dziewczynka siedziała w łóżeczku, czerwona od płaczu, ramię miała koszmarnie, nienaturalnie wygięte. Chwyciła dziecko i wybiegła, krzycząc:
– Coś ty zrobił? Coś ty zrobił? Popatrz, coś ty zrobił!
On siedział w milczeniu z rozłożonymi rękami. Nie spojrzała na niego drugi raz, tylko wybiegła z krzyczącym, skrzywdzonym dzieckiem w ramionach.
Nie czekała, nie mogła czekać, na karetkę. Ostrożnie posadziła dziecko w foteliku samochodu. Krzyki dziewczynki raniły jak noże. Miała wrażenie, że płacze krwią. Starała się mówić spokojnie.
– W porządku, kochanie. Mamusia jest tutaj. Mamusia jest tutaj.
W izbie przyjęć lekarz wziął od niej dziecko, a ona poszła za nim, kiedy zagłębiał się w trzewia szpitala, na piętrze pediatrycznym. Modliła się, modliła się, żeby pediatra, który pracował na przemian w Klinice Aniołków i w tym szpitalu, był na miejscu. Jej modlitwy zostały wysłuchane i w kilka minut córeczka znalazła się w jego ostrożnych rękach.
– Co ci się stało, malutka? – zapytał spokojnie.
Nie mogła nic zrobić. Stała tylko obok w milczeniu.
– Mamusiu – powiedział łagodnie. Nie używał jej imienia, kiedy zajmował się dzieckiem. – Wiem, że jesteś wystraszona, ale muszę cię poprosić, żebyś zaczekała na zewnątrz. Jesteś zdenerwowana; dziecko to wyczuwa. Bądź dzielna i zaczekaj przed gabinetem.
Wbrew sobie skinęła głową i pozwoliła się wyprowadzić pielęgniarce. Młoda kobieta o jasnoniebieskich oczach ukrytych za grubymi okularami w rogowej oprawie patrzyła na nią ze współczuciem i podejrzliwością. Był w tym spojrzeniu także osąd. Zimny i pewny.
Oni myślą, że to ja skrzywdziłam swoje dziecko.
Miała wrażenie, że pierś eksploduje jej od emocji, które nią targały, kiedy siedziała i patrzyła na drzwi gabinetu. Płacz dziewczynki z krzyku przeszedł w pojękiwanie, a potem zaległa cisza. Była jak sparaliżowana, jakby przywiązano ją do pomarańczowego plastikowego krzesła. Nie mogła sprawdzić, jaka jest przyczyna tej ciszy. Wreszcie, po nieznośnie długim oczekiwaniu, wyszedł lekarz.
– Będzie dobrze – powiedział łagodnie.
Usiadł obok i położył jej dłoń na kolanie. Mówił, że przy złamaniach u tak małych dzieci trzeba postępować delikatnie, mówił też o tym, jak będzie wyglądało dalsze leczenie. Obracała w myślach jego słowa: „będzie dobrze”, aż wreszcie trafiły do serca, które znów zaczęło bić normalnie. Krew znów zaczęła krążyć, przywracając ją życiu. Była jak zawieszona w przerażeniu, pomiędzy życiem a śmiercią, dopóki nie dowiedziała się, że jej dziecko już nie cierpi.
– Wszystko w porządku – uspokoił lekarz, patrząc jej w oczy. – Będzie dobrze.
Ale w jego oczach było też coś innego. W ciepłym zazwyczaj spojrzeniu – troska i podejrzenie.
W szpitalu spędzili prawie całą noc. Dziecko dostało środki przeciwbólowe, rączkę owinięto cieniutkim bandażem gipsowym. Lekarz był przy nich, dopóki nie nadszedł czas powrotu do domu. Kiedy szykowała się do wyjścia, dotknął jej ramienia i zapytał z miną, której nie potrafiła odczytać.
– Bardzo kochasz swoje dziecko, prawda?
– Bardziej niż cokolwiek.
– Czy dasz radę ją ochronić? – Pytanie było dziwne, zwłaszcza że odzwierciedlało jej własne troski.
– Każdy, kto będzie chciał skrzywdzić moje dziecko, będzie musiał mnie najpierw zabić.
Pokiwał głową.
– Postaramy się, żeby do tego nie doszło. Nie zrezygnuj przypadkiem z oskarżenia. Spotkamy się w klinice w czwartek albo wcześniej, gdyby były jakieś problemy.
Powiedział to stanowczym głosem. Posłusznie przytaknęła.
– Żałuję – szepnęła, kiedy się od niej odwracał – że nie ma ojca takiego jak ty.
Popatrzył na nią dziwnie, jakby chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił. Uśmiechnął się ciepło, ze współczuciem.
– Ja też, ja też.
Za każdym razem, kiedy przypominała sobie tamtą chwilę, na nowo ogarniała ją nienawiść do człowieka, który skrzywdził jej dziecko. Z coraz większą zawziętością odrzucała jego błagania o przebaczenie, ciągłe prośby, żeby pozwoliła mu spędzić minutę, tylko minutę, z dzieckiem, a potem wybuchy wściekłości, kiedy odmawiała. Zranił dziecko przypadkiem. Nie chciał tego. Tak twierdził. Wydawał się pełen skruchy. Ale ona ciągle myślała o tym, co powiedział lekarz. „Czy dasz radę ją ochronić?”. Jedynym sposobem, żeby odpowiedź brzmiała „tak”, było pozbycie się go z ich życia.
Chyba trochę przysnęła, ale coś ją obudziło; przesunęła dłoń ze słuchawki na kij baseballowy. Leżała cicho, adrenalina krążyła w jej żyłach, wsłuchiwała się w noc. Dziecko poruszyło się we śnie i westchnęło. Usłyszała lekkie trzaśnięcie, raczej brzęk, dźwięk napinającej się metalowej sprężyny, jakby ktoś otwierał po cichu drzwi.
On nie bywał cichy. Kiedy przychodził, zawsze walił w drzwi. Ściskało ją w gardle. Powoli wstała z łóżka. Zapomniała o telefonie, kij ciążył jej w ręku. Podeszła do progu i zajrzała do małego saloniku. Stąd mogła obserwować drzwi wejściowe. Zamek wydał się jej nagle za słaby i zaczęła się przeklinać, że nie założyła sztyftów i łańcucha, jak radzili policjanci. Nie było jej na to stać. Okno przy drzwiach było okratowane, ale znajdowało się nad podestem, na który każdy mógł wejść po schodkach.
To jego cień przesunął się za oknem? Zasłony były zaciągnięte, lecz latarnie na parkingu świeciły jasno i czasem widziała cienie ludzi spieszących do domów. Znów zaczęła nasłuchiwać. Już miała się odprężyć, kiedy znowu to usłyszała, tę napinającą się metalową sprężynę. Stał za drzwiami? Jej oddech przyspieszył.
Spojrzała na telefon, który zostawiła na łóżku. Wezwać policję? Nie mogła kolejny raz wzywać ich na próżno. Wcześniej już kilka razy odchodził, zanim przyjechali. I chociaż z całym szacunkiem spisali jej zeznania, zaczynała się czuć jak mały chłopiec, który krzyczy, że widzi wilki. Jeśli znów ich wezwie, a tam nikogo nie ma, będzie jej wstyd. Chwyciła kij oburącz i podeszła do drzwi.
Szła cicho, powoli. On zawsze był hałaśliwy. Nigdy nie próbował włamać się po cichu, żeby je skrzywdzić. Albo, jak w jej drugim, najgorszym koszmarze, ukraść jej dziecko. W ostatnich latach w okolicy zaginęło troje dzieci. Co noc ich twarzyczki patrzyły na nią z ekranu telewizora, dręczyły ją słodkimi uśmiechami, jasnymi oczami. Każde z nich znikło z domu. Żadnego nie odnaleziono, nie było nawet tropu, którym można by pójść. Co jakiś czas słyszała w wiadomościach, że widziano je w centrum handlowym albo na placu zabaw. Ale trop wciąż prowadził donikąd. Rozmyślała o ich rodzicach, o ziejących pustką dziurach w ich sercach, o egzystencji pełnej strasznych pytań i strasznych wyobrażeń. Może tylko nadzieja trzymała ich przy życiu, może jedyną rzeczą, która sprawiała, że brzytwa nie tknęła ich przegubów, a lufa pistoletu nie wsunęła się w usta, była myśl, że pewnego dnia otworzą drzwi i znów zobaczą dzieci. Nie potrafiła wyobrazić sobie obezwładniającego żalu za dzieckiem, które może gdzieś żyje, nieosiągalne, albo jest martwe… nie wiedziała, co gorsze.
Była już blisko drzwi, zaledwie o metr. Stała przy swojej starej wersalce. Skradając się, niczego nie słyszała, więc zamarła jak posąg z uniesionym kijem.1
Jest ciemno w ten okropny sposób, który pozwala rozpoznać przedmioty, ale nie czarną przestrzeń za nimi. Oddycham nierówno z wyczerpania i ze strachu. Jedyny człowiek, któremu ufam, leży na podłodze obok mnie. Przysuwam się do niego i słyszę, że oddycha z trudem, płytko. Wiem, że jest ranny. Lecz nie wiem, jak ciężko. Szepczę mu do ucha jego imię, ale nie odpowiada. Dotykam go, nigdzie nie ma krwi. Odgłos jego ciała padającego na podłogę był najgorszym dźwiękiem, jaki w życiu słyszałam.
Macam wokół, szukając pistoletu. Po kilku sekundach wyczuwam opuszkami palców zimny metal i z ulgi zbiera mi się na płacz. Nie ma jednak na to czasu.
Słyszę, że na dworze pada. Głośne, ciężkie krople skapują na płótno. Dostają się do środka przez dziury ziejące w suficie, przez gnijące podłogi i zniszczone klatki schodowe. Porusza się i jęczy. Słyszę, jak wypowiada moje imię, i znów przytulam się do niego.
– W porządku. Będzie dobrze – mówię, chociaż nie mam powodu wierzyć we własne słowa. Gdzieś na zewnątrz albo nad nami jest człowiek, którego chyba trafiłam, i inni, nieznani mężczyźni, którzy próbują nas zabić, żeby chronić straszną prawdę, jaką odkryłam. Sama jestem ranna; zemdlałabym z bólu, gdybym nie wiedziała, że oznacza to śmierć w tym przeklętym budynku na Lower East Side Manhattanu. Coś tkwi w moim prawym biodrze. Prawdopodobnie kula albo duża drewniana drzazga czy gwóźdź. Jest tak ciemno, że ledwie widzę wielką dziurę w dżinsach i poczerniały od krwi materiał. Jestem oszołomiona, świat wokół mnie wiruje, ale się trzymam.
Słyszę ich kroki nad nami, snopy światła latarek przedostają się przez dziury w podłodze i przeszywają ciemność. Próbuję kontrolować oddech, który w moich uszach brzmi jak huk nadjeżdżającego pociągu. Jeden z nich mówi:
– Chyba spadli. Są na dole.
Odpowiedzi nie ma, ale słyszę, jak schodzą po skrzypiącym drewnie.
Porusza się.
– Idą tu – mówi. Głos ma chrapliwy. – Uciekaj stąd, Ridley.
Nie odpowiadam. Oboje wiemy, że go nie opuszczę. Przysuwam się, a on próbuje wstać, lecz ból na jego twarzy widać wyraźniej, niż gdyby krzyczał. Wiem, że tłumi jęk, żeby chronić nas przez jeszcze kilka minut. Jeśli nie wyjdziemy stąd razem, nie wyjdziemy w ogóle. Ciągnę go, chociaż nie powinnam go ruszać, za starą, pokrytą pleśnią kanapę, która leży wywrócona pod ścianą. To tylko kawałek, ale widzę, jak blednie i wykrzywia się z bólu. Znów traci przytomność i natychmiast staje się o kilkanaście kilogramów cięższy. Widzę jednak, że porusza wszystkimi kończynami. To już dobrze. Uświadamiam sobie, że ciągnąc go, modlę się. Noga mnie pali, jestem coraz słabsza.
– Boże, pomóż, Boże, pomóż, Boże, pomóż – powtarzam jak mantrę.
Za kanapą jest mała przestrzeń, która wystarcza dla nas dwojga. Ciągnę go tam i kładę się obok na brzuchu. Przystawiłam do kanapy starą skrzynkę i patrzę przez szparę między drewnianymi deszczułkami. Są bliżej. Na pewno nas usłyszeli, bo przestali rozmawiać i wyłączyli latarki. Trzymam oburącz pistolet i czekam. Nigdy wcześniej nie strzelałam z pistoletu i nie wiem, ile kul zostało. Myślę, że chyba tu umrzemy.
– Ridley, proszę, nie rób tego. – Głos rozbrzmiewa w ciemności i dociera do mnie z góry. – Możemy załatwić to inaczej.
Nie odpowiadam. Wiem, że to sztuczka. Teraz już nic nie można załatwić, zaszliśmy za daleko. Miałam wiele szans, żeby zamknąć oczy i wrócić do życia we śnie, ale nie skorzystałam z żadnej. Czy teraz żałuję? Trudno znaleźć odpowiedź, gdy widma zbliżają się coraz bardziej.
– Sześć – szepce.
– Co?
– Zostało ci sześć kul.2
Do niedawna w moim życiu nic ciekawego się nie działo, chociaż to nie znaczy, że wiodłam szarą egzystencję. Ale pewnego razu przytrafiło się coś, co przewróciło wszystko do góry nogami. Opowiem wam o tym. Coraz bardziej zaczyna mi się zdawać, że nie było to jedno wydarzenie, lecz niezliczona ilość małych decyzji, które zmieniły zarówno mnie, jak i moich bliskich. Kilku ludzi zginęło, zdemaskowane zostały kłamstwa, ale prawda nas nie uwolniła. Zniszczyła jedynie starannie budowaną fasadę. Zostaliśmy nadzy i zaczęliśmy wszystko od nowa.
Nazywam się Ridley Jones, a kiedy cała sprawa się zaczęła, byłam trzydziestodwuletnią pisarką i mieszkałam samotnie w East Village. Mieszkanie, które wynajmowałam od czasów studiów na Uniwersytecie Nowojorskim, mieściło się na drugim piętrze, w małym budynku bez windy, na rogu Piątej Alei i Jedenastej ulicy, nad pizzerią Pięć Róż. Na swoisty urok tego domu składał się ciemny fronton i brama, słabo oświetlony korytarz, wypaczone podłogi oraz zapachy czosnku i oliwy. Ale było tu niesamowicie tanio, płaciłam osiemset dolarów miesięcznie. Jeśli znacie Nowy Jork, to wiecie, że taki czynsz graniczy z cudem, nawet za mieszkanko o powierzchni siedemdziesięciu metrów, z sypialnią wychodzącą na tylne podwórze, gdzie psy szczekają przez cały dzień, a jedyny widok to widok lokatorów z domu obok, prowadzących równoległe życie, równie istotne jak moje. Mimo wszystko miejsce było dobre i czułam się w nim szczęśliwa. Nawet kiedy mogłam sobie pozwolić na coś lepszego, zostałam, bo było mi tu wygodnie, przyzwyczaiłam się i miałam blisko do najlepszej pizzerii w Nowym Jorku.
Może was dziwić moje imię. Mój ojciec, doktor Benjamin Jones, pediatra z New Jersey, mieszkał w staroświeckim, wygodnym wiktoriańskim domu razem z moją matką, byłą tancerką i gospodynią domową w jednej osobie. Kochał ją z wzajemnością od dnia, kiedy w roku 1960 spotkali się w Rutgers University. Zawsze ubolewał, że ma tak pospolite nazwisko. Takie, jakie się podaje, żeby ukryć tożsamość, jak Doe albo Smith. Im był starszy, tym bardziej trapiła go zwyczajność nazwiska. Wyrastał na smutnym przedmieściu Detroit, w stanie Michigan, w rodzinie zwykłych ludzi, którzy chcieli, żeby wiódł zwyczajne życie. Ale on nie uważał się za człowieka pospolitego i kiedy miał nadawać imiona własnym dzieciom, nie chciał, żeby myślały, że oczekuje po nich zwyczajności. Dał mi na imię Ridley od Ridleya Scotta, reżysera… zawsze był trochę maniakiem filmowym. Uważał, że to niezwykłe imię dla małej dziewczynki, że to coś szczególnego i że zachęci mnie w ten sposób, żebym wiodła życie niezwykłe. Uznał, że zostając nowojorską pisarką, spełniłam jego nadzieje.
Zanim jeszcze nastąpiły wydarzenia, o których wam opowiem, byłam chyba, na swój sposób, nadzwyczajna, a to dlatego, że kochałam rodziców, a oni kochali mnie, że przez większą część dorosłego życia byłam szczęśliwa, że podobało mi się prawie wszystko w mojej osobie (poza biodrami), że uwielbiałam swoją pracę, przyjaciół i miejsce, w którym mieszkałam. Dobrze mi się układało z mężczyznami, chociaż prawdziwą miłość poznałam dopiero niedawno. Doceni to każdy, kto mieszka w Nowym Jorku.
Ale było tak wiele spraw mi nieznanych, ukrytych w przeszłości, których istnienia nawet nie podejrzewałam. Nie dopuszczam do siebie myśli, że to niewiedzy zawdzięczam moje względne poczucie szczęścia, lecz wy pewnie powiecie, że właśnie tak było. Teraz na pewno coś się we mnie zmieniło. Świat jest innym miejscem, a szczęście i prawdziwy spokój wydają mi się ulotne. Kobieta, którą byłam, musiała być beznadziejnie naiwna. Zazdroszczę jej.
Kiedy patrzę wstecz na moje życie, dziwię się, że o jego biegu nie zadecydowały najważniejsze z podejmowanych przeze mnie decyzji. Zmieniło się ono pod wpływem decyzji pozornie bez znaczenia. Pomyślcie tylko. Pomyślcie o niespodziewanych przypadkach, które wpłynęły na wasze życie. Czy większość z nich nie rozegrała się w ciągu kilku sekund? Czy to nie maleńka decyzja sprawia, że przechodzicie przez ulicę, narażacie się na niebezpieczeństwo albo go unikacie? W końcu was to dopadnie. Człowiek, którego poślubicie, wybór zawodu, wychowanie – owszem, to składa się na całość. Ale, jak mówią, diabeł tkwi w szczegółach.
Cóż, przedstawię wam te moje małe wybory.
Był poniedziałkowy poranek, w Nowym Jorku jesień przechodziła w zimę. Babie lato minęło i w powietrzu pojawił się pierwszy chłód. To moja ulubiona pora roku, kiedy natrętny upał i wilgoć uwięzione w betonowych murach miasta wyparowują, pozostawiając po sobie nową rześkość.
Obudziłam się w tamten poniedziałek i słabe światło wpadające przez okna powiedziało mi, że jest szary świt. Zobaczyłam, że szyby upstrzone są kroplami deszczu. To był ten szczegół, który wpłynął na moją decyzję. Sięgnęłam pod kołdrą po bezprzewodowy telefon, który leżał przy łóżku, przeszukałam zapisane identyfikatory znajomych i wybrałam numer.
– Gabinet doktora Rifkina – powiedział głos rzeczowy i twardy jak miejski chodnik.
– Mówi Ridley Jones – przedstawiłam się, udając, że mam chrypkę. – Leżę w łóżku z paskudnym przeziębieniem, mogłabym mimo wszystko przyjść, ale nie chcę, żeby dentysta rozchorował się przeze mnie. – Podkreśliłam te słowa sztucznym kaszlnięciem. Doktor Rifkin był moim dentystą, maleńkim gnomem, który zajmował się moim uzębieniem, odkąd zostałam studentką na Uniwersytecie Nowojorskim. Miał długą białą brodę, wydatny brzuch, nosił koszulę w kratkę, spodnie na szelkach, ortopedyczne buty i chodząc, uciesznie się kołysał. Przy tym wszystkim zawsze rozczarowywał mnie swoim akcentem z Long Island. Powinien mieć akcent szkocki. I mówić do mnie „laska”.
– Przełóżmy wizytę – powiedziała służbiście sekretarka, jakby nie dała się nabrać na moje kłamstwo albo nic jej ono nie obchodziło.
Byłam wolna. Wolność, muszę powiedzieć, jest dla mnie chyba najważniejszą rzeczą, ważniejszą niż młodość, uroda, sława, pieniądze. Nie powiedziałabym, że ważniejszą niż miłość. Ale niektórzy moi znajomi twierdzą, że jest ona dla mnie kwestią rzutu monetą. Jednym z nich jest Zachary.
– Śniadanie u Bubby’ego? – zapytałam, kiedy podniósł słuchawkę.
Chwila ciszy, słyszałam, jak obraca się na łóżku. Kilka miesięcy temu mogłabym leżeć obok niego o tej porze.
– Nie masz nic do roboty? – zapytał.
– Właśnie jestem między zleceniami – powiedziałam z żartobliwym oburzeniem. To była prawda; byłam między zleceniami, pracując jako wolny strzelec. Ale z wielu powodów nie to było istotne.
– O której? – zapytał.
Usłyszałam w jego głosie smutną mieszankę nadziei i żalu, którą często wyczuwałam, kiedy ze mną rozmawiał.
– Dasz mi godzinę?
– Okej, więc do zobaczenia.
Powinnam była poślubić Zachary’ego, spodziewano się tego po mnie. Nasze drogi życiowe splotły się jeszcze w dzieciństwie. Moi rodzice kochali go, może nawet bardziej niż mojego brata. Moje przyjaciółki kochały go, jego piaskowe włosy i jasne oczy, jego szczupłe, atletyczne ciało, jego dochodową praktykę pediatryczną i sposób, w jaki mnie traktował. Nawet ja naprawdę go lubiłam. Ale kiedy przyszło do podjęcia decyzji, zawahałam się. Dlaczego? Ze strachu przed zobowiązaniami? Wielu ludzi tak sądziło. Ale ja tak nie myślę. Mogę tylko powiedzieć, że słowa „Zachary” i „na zawsze” nie idą ze sobą w parze. O nic konkretnego nie mogłam mieć do niego pretensji. Byliśmy w przyjaźni, łączył nas dobry seks i wspólne pasje, między innymi do sali dinozaurów w Muzeum Historii Naturalnej i francuskich lodów waniliowych od Häagena-Dazsa. Lecz miłość to więcej niż suma jej części, prawda? Poza tym byłam wobec niego bardzo opiekuńcza i doszłam do wniosku, że potrzebuje kogoś, kto kochałby go bardziej niż ja. Pewnie nie ma to dla was sensu. Moi rodzice i matka Zacka, Esme (czasem rozumiem się z nią lepiej niż z własną matką), do tej pory nie otrząsnęli się po nokaucie, jakim była dla nich moja decyzja. Od naszego dzieciństwa żywili (niezbyt) potajemną nadzieję, że Zack i ja będziemy razem. Więc kiedy zaczęliśmy umawiać się na randki, nasze matki były zachwycone. A kiedy się rozeszliśmy, chyba przeżyły to bardziej niż my.
Tego ranka Zack i ja próbowaliśmy zachowywać się jak przyjaciele. Zerwałam z nim trochę ponad pół roku wcześniej i musieliśmy uporać się z jego rozczarowaniem i zranionymi uczuciami (zwłaszcza dumą, jak sądzę), żeby dotrzeć do czegoś, co jak miałam nadzieję, okaże się trwałą przyjaźnią. Było to dziwaczne, ale dobrze rokowało.
Stoczyłam się z łóżka i popchnęłam je pod ścianę. Pamiętacie, jak mówiłam, że budynek ma wypaczone podłogi? W podłodze sypialni jest zagłębienie, a łóżko stoi na kółkach, więc czasem, szczególnie po niespokojnej nocy, budzę się i stwierdzam, że wytoczyło się na środek pokoju. To nie jest wielka niewygoda. Ktoś mógłby ją nawet nazwać rozkoszną ekstrawagancją wynikającą z zamieszkania w East Village.
Odkręciłam prysznic i zamknęłam drzwi, żeby napuścić pary do wąskiej, wykładanej czarno-białymi kafelkami łazienki. Przysłuchując się szmerowi deszczu, poczłapałam do kuchni i zaczęłam przygotowywać kawę. Nie byłam jeszcze całkiem przebudzona, kiedy ekspres zaczął syczeć, napełniając powietrze zapachem Café Bustelo. Z oddali dochodził gwar uliczny Pierwszej Alei i woń ciast pieczonych w Veniero’s, piekarni na tyłach budynku. Z jej wentylatorów na podwórko wydobywały się zapachy. Popatrzyłam na okna po przeciwnej stronie: story u gitarzysty nadal były zasunięte; para gejów, ubrana do pracy, siedziała przy kuchennym stole z wielkimi, czarnymi kubkami kawy. Blondyn czytał „Village Voice”, a jego ciemnowłosy kochanek „Wall Street Journal”; młoda Azjatka wykonywała poranne ćwiczenia jogi, a jej współlokatorka pewnie czytała na głos skrypt w drugim pokoju. Ze względu na chłód wszystkie okna były zamknięte i sceny docierały do mnie jak obraz z wyciszonego telewizora. Wszyscy oni stanowili część mojego poranka, tak jak ja ich, gdyby wyjrzeli przez okno i zobaczyli, jak czekam, aż zaparzy się kawa.
Jak mówiłam, byłam między zleceniami. Właśnie skończyłam dla „New Yorka” tekst o Rudim Giulianim, za który zapłacili mi całkiem nieźle. Miałam jeszcze parę innych projektów, szkice, które pchnęłam do znajomych redaktorów w „Vanity Fair”, „New Yorkerze” i „New York Timesie”. Pracowałam dla nich regularnie od prawie siedmiu lat i byłam pewna, że któryś z tych pomysłów zaowocuje zamówieniem, ale miałam nadzieję, że trochę z tym poczekają. To by mi odpowiadało. Z początku pisywanie w charakterze wolnego strzelca było trudnym zajęciem. Gdyby rodzice nie wspierali mnie materialnie, to przy skąpych dochodach, po ukończeniu uczelni, musiałabym pewnie zamieszkać z nimi. Ale mam krztynę talentu i jestem profesjonalistką, która dotrzymuje terminów, a poza tym nie kręcę nosem na poprawki, więc zyskałam pozytywną opinię i trochę dobrych kontaktów. Reszta to już tylko kwestia ciężkiej pracy.
Mimo to, gdyby wujek Max nie umarł dwa lata temu, pewnie nie żyłoby mi się tak komfortowo. Max właściwie nie był wujem, tylko najlepszym przyjacielem ojca, z Detroit, gdzie razem dorastali. Obaj byli synami robotników pracujących w przemyśle motoryzacyjnym i przez osiemnaście lat mieszkali na tym samym przedmieściu. Mój ojciec pochodził z porządnego domu, dziadkowie byli ciężko pracującymi ludźmi. Ojciec Maksa był skłonnym do przemocy alkoholikiem. Pewnego wieczoru, kiedy Max miał szesnaście lat, awantura wywołana przez jego ojca skończyła się fatalnie. Pobił matkę Maksa tak, że zapadła w śpiączkę, z której już nie wyszła. Moi dziadkowie nie pozwolili, żeby Max trafił do stanowego sierocińca, i wzięli go do siebie. Jakoś udało im się przepchnąć jego i mojego ojca przez college.
Ojciec poszedł na studia medyczne, a później został pediatrą i jest nim do dziś. Max zajął się handlem nieruchomościami i został jednym z największych deweloperów na Wschodnim Wybrzeżu. Nigdy nie ustawał w wysiłkach, żeby odwdzięczyć się mojemu ojcu i dziadkom. Ponieważ dziadkowie stanowczo odmawiali przyjęcia pieniędzy, rozpieszczał ich i nas wycieczkami na Karaiby i wspaniałymi prezentami urodzinowymi, od rowerów poczynając, na nowych samochodach kończąc. Oczywiście, ubóstwialiśmy go. Nigdy się nie ożenił i nie miał dzieci, więc traktował mojego brata Ace’a i mnie, jakbyśmy byli jego potomstwem.
Wszyscy uważali go za człowieka szczęśliwego. Rzadko można było go zobaczyć bez uśmiechu. Ale nawet jako dziecko wyczuwałam w nim głęboki smutek. Widziałam, jak pogrążał się w myślach, kiedy sądził, że nikt go nie widzi. I pamiętam, jakim wzrokiem zawsze patrzył na moją matkę Grace – jakby była wspaniałą nagrodą, którą zgarnął kto inny.
Wujek Max był alkoholikiem, ale wyglądał na szczęśliwego pijanicę, więc nic sobie z tego nie robiliśmy. W poprzednią Wigilię, którą spędziliśmy u moich rodziców, wyszedł z domu i już nie wrócił. Najprawdopodobniej wstąpił po drodze do baru, a kilka godzin później wsiadł do swojego czarnego mercedesa, zjechał z mostu i runął w zimną wodę. Czy to był wypadek, czy działanie zamierzone, nigdy się nie dowiedzieliśmy, chociaż brak śladów poślizgu wskazywał, że nie naciskał w ostatniej chwili na hamulec. Tamta noc była lodowata. Możliwe, że opony nie znalazły oparcia na śliskiej drodze. A może zemdlał za kierownicą i nie widział, że nadchodzi koniec? Woleliśmy myśleć o tym jak o wypadku, inaczej nie dałoby nam to spokoju.
Cała rodzina poczuła się osierocona, a najbardziej mój ojciec; stracił przyjaciela, z którym dzielił większą część życia. Od tej pory niewesoło świętujemy Wigilię. Ten wieczór zawsze spędzaliśmy wspólnie z Maksem. I w taki wieczór go straciliśmy.
W testamencie zostawił większość pieniędzy moim rodzicom i fundacji Maxwella Allena Smileya. Stworzył ją na długo przed moim urodzeniem, a jej zadaniem było organizowanie schronisk dla bitych kobiet i maltretowanych dzieci. Zostawił też pokaźne sumy mnie i mojemu bratu Ace’owi. Z pomocą księgowego ulokowałam swoją część w solidnych inwestycjach. Dzięki temu zyskałam wolność, którą tak sobie cenię. Mój brat wstrzyknął sobie te pieniądze w żyły. A przynajmniej tak mi się wydaje. Ale to inna historia.
Tego ranka nie zastanawiałam się nad żadną z tych spraw. Myślałam o wolnym dniu, który mnie czeka, o tym, że będę mogła robić, co chcę. Wzięłam prysznic, wysuszyłam włosy, naciągnęłam czteroletnie, wypłowiałe jak wspomnienie lewisy, jaskrawoczerwoną bluzę Tommy Hilfiger, buty Nike i czapkę Jankesów, a potem poszłam prosto do drzwi. Gdybym wiedziała, zatrzymałabym się w progu, żeby pożegnać się z moją milusią egzystencją, z tym godnym pozazdroszczenia, prostym, przyjemnym, szczęśliwym życiem. Jasne, że nie było bez wad, ale niedaleko mu było do ideału.
W korytarzu zachowywałam się najciszej, jak mogłam. Podejrzewałam Victorię, moją leciwą sąsiadkę, że czeka przy drzwiach, żeby wiedzieć, kiedy wchodzę i wychodzę z mieszkania. Dlatego szłam na paluszkach. Nie to, żebym jej nie lubiła. Ale była samotna, a ja jej współczułam, i mogło się to skończyć dwudziestominutową zwłoką. Tego ranka nie zachowywałam się jednak dość cicho. Kiedy zamykałam swoje drzwi, usłyszałam, jak jej się otwierają.
– Przepraszam – wyszeptała. – Kto tam jest?
– Cześć, Victorio, dzień dobry – powiedziałam, idąc do schodów.
Victoria była chudziutka i blada jak papier. Szlafrok w kwiatki zwisał z niej jak z wieszaka. Własne włosy zastąpiła siwą peruką, która wyglądała tak, jakby ktoś znęcał się nad nią, używając nożyczek. Twarz miała głęboko pobrużdżoną i obwisłą jak stopiony wosk. Za każdym razem, kiedy się spotykałyśmy, twierdziła z dumą, że ma jeszcze własne zęby. Niestety, zostało ich pięć czy sześć. Nie mówiła normalnie, tylko szeptała, jakby się bała, że inni też czatują za swoimi drzwiami, tak jak ona. Lubiłam Victorię, chociaż codziennie prowadziłyśmy tę samą rozmowę i następnego dnia mnie nie rozpoznawała. Opowiadała mi o swoich trzech zmarłych braciach, policjantach. Mówiła, że nie chciała mieszkać z matką, też już nieżyjącą, ale jakoś nie potrafiła się od niej wyprowadzić.
– Och, gdyby moi bracia żyli… – powiedziała tamtego ranka słabym głosem. – Byli policjantami, proszę pani.
– Musieli być bardzo dzielni – odparłam. Podeszłam do niej, choć z tęsknotą zerkałam ku schodom. Ze wszystkich odpowiedzi, których udzielałam jej od lat, ta podobała się jej najbardziej.
– O tak – odparła z szerokim uśmiechem. – Bardzo.
Drzwi uchyliła na kilka centymetrów i widziałam tylko kawałek szlafroka w maleńkie purpurowe kwiatki, nogę w pończosze i szary ortopedyczny but.
Victoria żyła w kapsule czasu zbudowanej ze starych mebli i zaciągniętych żaluzji. W jej mieszkaniu nie znalazłoby się niczego, co byłoby młodsze ode mnie. Wszystko naruszył ząb czasu i pokrył kurz tak gruby, że prawie nie do starcia: ciężkie dębowe fotele i komody, wyściełane brokatem kanapy i krzesła, lustra w złoconych ramach, fortepian buduarowy zastawiony pożółkłymi fotografiami. Wchodziłam tam tylko wtedy, gdy przynosiłam jej zakupy ze spożywczego albo zmieniałam żarówki. Zabierałam stamtąd zawsze trochę jej smutku i samotności, które okrywały mnie jak płaszcz. Unosił się tam zapach, który kojarzył mi się z gnijącym życiem, zepsutym z braku używania.
Zastanawiałam się, jakich wyborów dokonała w życiu, skoro skończyła na starość w samotności. Myślę o tym teraz częściej niż zwykle. Już mówiłam: rozmyślam o wyborach. Tych małych, tych wielkich. Może kiedyś, tak jak we mnie, zakochał się w niej jakiś wspaniały mężczyzna i oświadczył się; może, tak jak ja, odmówiła mu z powodów niezbyt jasnych nawet dla niej. Może to jej pierwszy wybór sprawił, że reszta życia wyglądała tak, a nie inaczej.
Miała bratanka na Long Island – który co jakiś czas do niej zaglądał (zwichrzone włosy, czerwony, wełniany płaszcz trzy czwarte, porządne buty) – i dochodzącą opiekunkę, trzy razy na tydzień (za każdym razem była to inna osoba, przejawiająca tyle energii i entuzjazmu, ile żałobnik niosący trumnę), a kilkakrotnie przyszli do niej z firmy dostarczającej posiłki. Mieszkałam w tym domu od ponad dziesięciu lat i nigdy nie widziałam, żeby opuszczała mieszkanie. Wyglądała, jakby nie mogła tego zrobić, bo gdyby wyszła za próg i stanęła na posadzce korytarza, rozsypałaby się w proch.
– Cóż, gdyby żyli, z pewnością zajęliby się tymi hałasami na górze – wyjęczała głosem przypominającym buczenie bączka, który zaraz się przewróci.
Ja też go słyszałam, tego nowego faceta, który wnosił ubiegłego wieczoru swoje rzeczy na górę. Nie byłam nawet na tyle zainteresowana, żeby wystawić głowę za drzwi.
– On się dopiero wprowadził, Victorio. Nie martw się. Na pewno wkrótce się uspokoi.
– A wiesz, że nadal mam swoje wszystkie zęby?
– To wspaniale – powiedziałam z uśmiechem.
– Jesteś taką miłą dziewczyną. Jak masz na imię?
– Ridley. Mieszkam tuż obok, gdybyś czegoś potrzebowała.
– To dziwne imię jak na taką śliczną dziewczynę – stwierdziła, obnażając dziąsła. Pomachałam jej ręką i poszłam.
Szare kamienne schody i ściany, czerwona balustrada i czarno-białe kafelki podłogi sprowadziły mnie na dół. Na pierwszym piętrze jarzeniówka zamrugała i zgasła, żeby znów się zapalić. Tak było z całym oświetleniem w budynku; mieliśmy poważny problem z instalacją elektryczną, ale właścicielka domu, Zelda, nie zamierzała go rozwiązać.
– Co? Myśli pani, że mam pieniądze na nową instalację w tym przeklętym domu? Chce pani, żebym podniosła czynsz? – powiedziała, kiedy się poskarżyłam.
Na tym sprawa się skończyła, a ja sprawdziłam, czy w moim mieszkaniu nic nie blokuje drogi do schodów pożarowych.
Na parterze, w wąskim korytarzu prowadzącym do holu, na mojej skrzynce pocztowej, której z lenistwa nie opróżniałam od piątku, widniała karteczka. „Za dużo periodyków!” strofowały mnie złe, czerwone kulfony wypisane przez listonosza. Ledwie udało mi się otworzyć skrzynkę, tak była zapchana kopertami, rachunkami, reklamami, katalogami, egzemplarzami „Time’a”, „Newsweeka”, „New Yorka” i „Rolling Stone’a”. Z trudem wyciągnęłam to wszystko i pobiegłam z powrotem, trzy piętra na górę, do mieszkania, otworzyłam drzwi i wrzuciłam do środka, potem zamknęłam drzwi na klucz i zbiegłam na dół.
Mówicie sobie: „A co nas to wszystko obchodzi, po co ten szczegółowy opis, jak wychodziła z domu?”. Ale to właśnie te dwie chwile, te maleńkie decyzje, które podjęłam, wychodząc na ulicę, zmieniły wszystko. Gdybym była inna, może nie zatrzymałabym się, żeby porozmawiać z Victorią. Albo może zatrzymałabym się na dłużej. Mogłam przejść obok skrzynki pocztowej i nie zauważyć karteczki od listonosza albo ją zignorować. To właśnie są nasze wybory, sprawy, które mogliśmy załatwić inaczej. Widzimy je z doskonałą jasnością dopiero po upływie jakiegoś czasu. Zaledwie trzydzieści sekund więcej albo mniej i nie byłoby historii, którą wam opowiadam. Byłabym innym człowiekiem.
Kolejne małe decyzje na ulicy. Spóźniałam się, więc zamiast skręcić w prawo i pójść do TriBeCa (dość daleko, ale można się przejść, jeśli ma się czas), podeszłam do krawężnika, żeby przywołać taksówkę. To wtedy ich zobaczyłam. Młoda matka z kasztanowymi włosami ściągniętymi w ciasny koński ogon, niemowlę w wózku i drugi szkrab trzymany za rękę, czekali na światłach. Nie było w tym niczego nadzwyczajnego, to znaczy niczego, co większość by zauważyła. Mnie uderzył kontrast, jaki tworzyli w stosunku do Victorii, piękno i energia tych młodych istot z jednej strony, smutek i samotny zmierzch z drugiej.
Patrzyłam na nią. Kobieta była drobna, ale widziałam w niej siłę, która emanuje ze wszystkich młodych matek, ten potencjał nieodzowny do pchania i dźwigania, trzymania małych rączek i rejestrowania miliona potrzeb i ruchów, spokój zen przy wyjmowaniu paczki cherrios z zamykanej na suwak torby na pieluchy, gdy mała buzia zaczyna się marszczyć, wyraz twarzy przekazujący współczucie i zrozumienie szkrabowi, który ledwie zaczyna mówić. Była w tym muzyka, jakby symfonia, która sprawiła, że przez chwilę stałam jak urzeczona. Potem zwróciłam uwagę na stado zbliżających się taksówek… ósma trzydzieści, deszczowy poniedziałkowy poranek. Nic z tego. Żadna lampka się nie świeciła, wskazując, że taksówka jest wolna, a z wozu stojącego za rogiem chciało skorzystać kilku zdenerwowanych przechodniów. Zrezygnowana, postanowiłam się spóźnić. Na moment odwróciłam wzrok i popatrzyłam na rodzinę po drugiej stronie ulicy. Poczułam dźgnięcie niepokoju. Matka zapatrzyła się w wózek, a szkrab, spuszczony z oka może na sekundę, wyszedł na jezdnię. Była właśnie krótka przerwa w ruchu, ale chłopczyk, w spranych dżinsowych spodenkach, czerwonej bufiastej kurteczce i włóczkowej czarnej czapeczce, znalazł się dokładnie na wprost nadjeżdżającej białej furgonetki. Spojrzenie na furgonetkę: kierowca rozmawiał z ożywieniem przez telefon komórkowy, najwyraźniej nieświadomy tego, co dzieje się na drodze przed nim.
Zawsze się mówi: „To było mgnienie oka”, ale ja pamiętam każdą sekundę. Byłam jak kula wystrzelona z karabinu, bezmyślna, mknąca przed siebie. Wbiegłam na ulicę. Pamiętam, jak młoda matka podniosła wzrok znad wózka, kiedy ludzie zaczęli krzyczeć. Widziałam, jak zmienia się wyraz jej twarzy: najpierw zmieszanie, potem przerażenie. Widziałam, jak ludzie na chodniku odwracają się, żeby popatrzeć; widziałam nieświadomego niebezpieczeństwa chłopczyka idącego w moją stronę. Czułam twardy beton pod stopami, słyszałam, jak krew pulsuje mi w uszach. Całkowicie skoncentrowałam się na dziecku. Popatrzyło na mnie nagle z wstydliwym uśmiechem, kiedy biegnąc z wyciągniętymi ramionami, nachylałam się do niego. Wszystko, poza mną, zwolniło; czas wypaczył się i ziewnął, ale ja mknęłam jak rakieta. Poczułam ciepło jego ciałka, miękkość jego kurteczki, kiedy podnosiłam go jednym ramieniem. Zobaczyłam kratownicę furgonetki i poczułam metal zderzaka na stopie, kiedy robiłam nura, żeby odskoczyć. Patrzyłam, jak furgonetka jedzie dalej Pierwszą Aleją, nie zwalniając, jakby cały dramat, który rozegrał się przed chwilą, umknął uwadze kierowcy. Byłam spięta, z determinacji i strachu zgrzytałam zębami, ale odprężyłam się, kiedy usłyszałam płacz chłopczyka i zobaczyłam, że patrzy na mnie przerażony. Jego matka podbiegła i wyrwała mi go, szlochała w kurteczkę dziecka. Pochlipywanie małego przeszło w ryk, jakby jakiś pierwotny instynkt podpowiedział mu, że właśnie uciekł z wielkiej ciemności. Przynajmniej na razie. Ludzie otoczyli mnie, patrzyli zaaferowani. Pytali, czy dobrze się czuję. Ja odpowiadałam, że tak.
A więc sądzicie, że zrobiłam dobry uczynek. Wszystko szczęśliwie się skończyło. Zgoda. Każdy, kto ma przyzwoity refleks i zdrowe serce, postąpiłby tak samo. Ale tu chodzi o te małe rzeczy, o których mówiłam. Na rogu Pierwszej Alei i Jedenastej ulicy stał za mną fotograf „New York Post”. Wracał po zrobieniu zdjęć jakimś ważnym oprychom w dziewiątym komisariacie. Zajrzał do Pięciu Róż, czy pizzeria jest otwarta. O wpół do dziewiątej, oczywiście, była zamknięta. Wstąpił więc do Black Forest Bakery na rogu, żeby kupić kawę i ciastko. Leżały teraz na ziemi, u jego stóp, gdzie rzucił je, w pośpiechu sięgając po aparat. Utrwalił wszystko na kliszy.