Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piękne kłamstwa - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
14 sierpnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Piękne kłamstwa - ebook

 

 

„Piękne kłamstwa” to z pozoru lekka powieść kryminalna. Jednak porusza bardzo ważny problem społeczny, jakim jest ingerencja osób trzecich w sprawy związane z przemocą domową. Jak daleko można się posunąć, aby wymierzyć sprawiedliwość? I czy samo podejrzenie przemocy domowej jest już podstawą do tego, żeby podejmować działania? Zwłaszcza nie do końca zgodne z prawem?

Trzydziestoletnia Ridley Jones osiągnęła wszystko, do czego w życiu dążyła – ustatkowała się, zdobyła świetną pracę, ma kochających i wspierających ją rodziców. Pewnego dnia ratuje przed wypadkiem małego chłopca, a jej zdjęcie trafia do gazet. Okazuje się jednak, że nawet dobre uczynki mają swoją cenę. Kilka dni później Ridley dostaje wiadomość, która rozpoczyna się od tajemniczych słów: „Czy jesteś moją córką?”, a jej nadawca podaje się za prawdziwego ojca Jones.

Żeby rozwiązać tę zagadkę, Ridley musi zmierzyć się z własną przeszłością i sięgnąć pamięcią do najdalszych lat. Sprawa okazuje się jednak o wiele bardziej skomplikowana i mroczna – jednym pytaniem Ridley zakwestionuje swoje dotychczasowe życie.

Czy to możliwe, by cały świat okazał się kłamstwem?

 

Doskonały nastrój, postaci w których rozpoznać możemy siebie, fabuła, w której ledwie wyczuwalne napięcie nagle narasta i atakuje czytelnika z siłą wodospadu… palce lizać.

Chicago Tribune

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-175-6
Rozmiar pliku: 488 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

25 października 1972

Był czas, kie­dy chcia­ła, żeby umarł.

Nie żeby go nig­dy nie spo­tka­ła albo żeby nig­dy się nie uro­dził, ale żeby wpadł pod sa­mo­chód lub żeby zgi­nął ja­kąś inną gwał­tow­ną śmier­cią, w bój­ce w ba­rze albo żeby ma­szy­na wcią­gnę­ła mu rękę, a on wy­krwa­wił­by się na śmierć, za­nim ktoś zdą­żył­by przyjść mu z po­mo­cą. I chcia­ła, żeby w ostat­nich chwi­lach, kie­dy bę­dzie czuł, że ży­cie z nie­go ucho­dzi, zro­zu­miał, ja­kim był dra­niem, jak zmar­no­wał ży­cie. Wy­obra­ża­ła go so­bie prze­ra­żo­ne­go, w ner­ko­wa­tej ka­łu­ży krwi, jak w ostat­nim prze­bły­sku świa­do­mo­ści kaja się, zda­jąc so­bie spra­wę, że za­raz za­pła­ci za to, kim był. W tej mrocz­nej chwi­li bę­dzie ża­ło­wał, bar­dzo ża­ło­wał. Ale bę­dzie już za póź­no. Wła­śnie tak o nim my­śla­ła.

Le­ża­ła sama w ciem­no­ści na sta­rej koł­drze przy­kry­wa­ją­cej łóż­ko. Ka­lo­ry­fer pom­po­wał su­che i go­rą­ce po­wie­trze, od cza­su do cza­su wy­da­jąc gło­śny ło­mot, jak­by ktoś ude­rzał w ko­lan­ko me­ta­lo­wym klu­czem. Na­słu­chi­wa­ła ła­god­ne­go, re­gu­lar­ne­go od­de­chu dziec­ka. Sil­ny wiatr trząsł szy­ba­mi. Wie­dzia­ła, że na dwo­rze jest zim­no, zim­niej niż do tej pory tej je­sie­ni. Lecz ona się po­ci­ła. Ogrze­wa­nie w miesz­ka­niu za­wsze było tro­chę za bar­dzo pod­krę­co­ne. W nocy nie­mow­lę (wła­ści­wie już nie nie­mow­lę, dziew­czyn­ka mia­ła pra­wie dwa lata) sko­py­wa­ło ko­cyk. Na­słu­chi­wa­ła wła­śnie tego, na­głej zmia­ny po­zy­cji we śnie, kie­dy có­recz­ka strą­ca z sie­bie przy­kry­cie. Ale cze­ka­ła i na inne od­gło­sy.

Ser­ce wresz­cie się uspo­ko­iło, dziec­ko prze­sta­ło pła­kać, wie­dzia­ła jed­nak, że on wró­ci. Le­ża­ła ubra­na w sza­rą blu­zę, dżin­sy i tramp­ki, z te­le­fo­nem w ręku. Obok nogi po­ło­ży­ła kij ba­se­bal­lo­wy. Je­śli on wró­ci, zno­wu za­dzwo­ni na po­li­cję, cho­ciaż do­pie­ro od­je­cha­li. Mia­ła na­kaz są­do­wy. Mu­sie­li przy­jeż­dżać, nie­waż­ne, jak czę­sto ich wzy­wa­ła.

Nie mo­gła uwie­rzyć, że to się jej przy­da­rzy­ło. Gdy­by nie dziec­ko, mo­gła­by my­śleć tyl­ko o tym, jak po­gma­twa­ła so­bie ży­cie, ile po­peł­ni­ła błę­dów, ile na­dziei le­gło w gru­zach. Wie­dzia­ła przy­najm­niej, że jed­no jest w tym do­bre, że cór­ka jest szczę­śli­wa, zdro­wa i ko­cha­na przez mat­kę.

Ze­gar przy łóż­ku rzu­cał zie­lo­ną po­świa­tę, sły­chać było tyl­ko od­dech dziec­ka i szum lo­dów­ki w holu. Sta­ra ma­szy­na ni­sko bu­cza­ła i brzę­cza­ła z lek­ka. Poza tymi dźwię­ka­mi ona nie sły­sza­ła pra­wie nic, cho­ciaż uważ­nie na­słu­chi­wa­ła w ciem­no­ści. Gdzie on jest, jaki bę­dzie jego na­stęp­ny ruch?

Ze­rwał ich zwią­zek, kie­dy po­wie­dzia­ła mu, że jest w cią­ży. Je­śli moż­na to było na­zwać związ­kiem. Parę razy wy­szli gdzieś ra­zem. Po­de­rwał ją na swój wóz, mon­te car­lo, i za­brał do piz­ze­rii, w któ­rej chy­ba go zna­li. Przy­su­nął jej krze­sło i po­wie­dział, że jest ślicz­na. Po­wtó­rzył to parę razy przy ko­la­cji, trak­tu­jąc te sło­wa jako wy­peł­niacz przerw w roz­mo­wie.

Po­szli na Kan­dy­da­ta z Ro­ber­tem Red­for­dem i na Zbie­ga ze Ste­ve’em McQu­eenem, cho­ciaż gdy­by ją za­py­tał, nie mia­ła­by spe­cjal­nie ocho­ty oglą­dać żad­ne­go z tych fil­mów. Po pro­stu pod­je­chał z nią do kina, pod­szedł do kasy i ku­pił bi­le­ty. Może po­win­na to uznać za pierw­sze ostrze­że­nie. Je­śli idzie się do kina z dziew­czy­ną, na­le­ża­ło­by chy­ba za­py­tać, co chcia­ła­by obej­rzeć. Sie­dzia­ła w ciem­nej sali, z ku­beł­kiem pra­żo­nej ku­ku­ry­dzy po­mię­dzy no­ga­mi, a on ba­wił się jej koń­skim ogo­nem i szep­tał do ucha, że jest ślicz­na. Za dru­gim ra­zem, na Zbie­gu, po­zwo­li­ła mu do­tknąć swo­jej pier­si i pra­wie się jej to spodo­ba­ło. Zro­bi­ło się jej go­rą­co. Tam­tej nocy po­szedł do niej i spa­li ze sobą. Lecz nie zo­stał na noc. Prze­spa­ła się z nim jesz­cze parę razy, ale prze­stał już za­pra­szać ją na piz­zę i do kina. A kie­dy za­czę­ła cze­kać na jego głos w słu­chaw­ce, na do­tyk jego ręki, znik­nął z jej ży­cia. Oni wszy­scy tak ro­bią, praw­da? Tak jak­by przez ty­dzień ze sobą byli, a w na­stęp­nym ty­go­dniu sta­li się so­bie obcy. Przez ja­kiś czas od­zy­wał się co wie­czór. Po­tem te­le­fon prze­stał dzwo­nić. Pa­trzy­ła na apa­rat, sie­dząc na ku­chen­nym bla­cie, i pod­no­si­ła słu­chaw­kę, żeby spraw­dzić, czy dzia­ła.

Nie wy­cho­wa­no jej na taką, co uga­nia się za męż­czy­zna­mi i pyta, dla­cze­go nie dzwo­nią, więc kie­dy prze­stał się od­zy­wać, nie pró­bo­wa­ła go zna­leźć. Nie wy­cho­wa­no jej tak­że, rzecz ja­sna, na taką, co daje się fa­ce­to­wi ob­ma­cy­wać w ki­nie, a po­tem idzie z nim do łóż­ka.

Tak czy in­a­czej, był dla niej tyl­ko spo­so­bem na spę­dze­nie cza­su, spo­so­bem na za­po­mnie­nie o męż­czyź­nie, któ­ry był przed nim. Tak bar­dzo się róż­ni­li.

Tam­ten był bo­ga­ty, za­pra­szał ją na przy­ję­cia, ku­po­wał pre­zen­ty, su­kien­ki i bi­żu­te­rię. Mó­wił do niej po fran­cu­sku i cho­ciaż nie ro­zu­mia­ła, i tak ro­bi­ło to na niej wra­że­nie. Błąd po­le­gał na tym, że był jej sze­fem. Kie­dy się nią znu­dził, za­su­ge­ro­wał, żeby po­szu­ka­ła so­bie in­nej pra­cy. Byli tak róż­ni, ten te­raz i tam­ten przed­tem. Ale w koń­cu oka­za­li się tacy sami, praw­da? Kie­dy się znu­dzi­li, chcie­li, żeby ode­szła. Albo ro­bi­li się zim­ni i trak­to­wa­li ją z dy­stan­sem. Albo sta­wa­li się bru­tal­ni, tak jak ten.

Jej ro­dzi­ce, na­ło­go­wi pa­la­cze, umar­li jed­no po dru­gim, w od­stę­pie dwóch lat, i to cał­kiem mło­do. Mat­ka umie­ra­ła po­wo­li, strasz­ną śmier­cią, na ro­ze­dmę płuc, a oj­ciec do­stał ata­ku ser­ca. Nie mia­ła ro­dzeń­stwa. Więc nie mia­ła się przed kim wsty­dzić nie­chcia­nej cią­ży, ale też nie mia­ła się do kogo zwró­cić. Jej je­dy­ną przy­ja­ciół­ką była Ma­ria; miesz­ka­ła na dole. Wszy­scy na­zy­wa­li ją ma­da­me Ma­ria. Star­sza ko­bie­ta za­ra­bia­ła na ży­cie, wró­żąc u sie­bie z ta­ro­ta, prze­ka­zu­jąc po­ra­dy „od bo­gi­ni”, jak mó­wi­ła. Ma­da­me Ma­ria po­wie­dzia­ła jej, że do­sta­nie pre­zent. Ma­ria za­wsze tak mó­wi­ła. Tym ra­zem mia­ła ra­cję.

Kie­dy była pew­na, po­szła się z nim spo­tkać. Za­py­tał, skąd wie, że to jego. Wte­dy za­czę­ła go na­praw­dę nie­na­wi­dzić i dzi­wić się, jak mo­gła tak ta­nio od­dać się ko­muś tak nic nie­war­te­mu. Za­pew­ni­ła go, że nic od nie­go nie żąda, że chce mu tyl­ko dać oka­zję do by­cia oj­cem. Zo­sta­wił ją na ciem­nym par­kin­gu. Za­czę­ło mżyć, a ona słu­cha­ła, jak jego wóz od­jeż­dża z ry­kiem sil­ni­ka. To spo­tka­nie było błę­dem; źle go oce­ni­ła. My­śla­ła, że za­cho­wa się jak na­le­ży. Ko­lej­ny błąd.

Po­tem, może z po­czu­cia winy, z cie­ka­wo­ści, a może na­wet z ja­kiejś odro­bi­ny uczu­cia, za­czął do niej przy­cho­dzić. Dziec­ko mia­ło już kil­ka mie­się­cy. Wy­da­wa­ło się, że rola ojca go wcią­ga. Ale po ja­kimś cza­sie za­czę­ły się awan­tu­ry. Po­li­cja. Prze­pro­si­ny. Prze­ba­cza­nie ze wzglę­du na do­bro dziec­ka. I tak w kół­ko… Aż do tam­te­go nie­za­po­mnia­ne­go po­po­łu­dnia. Wte­dy za­czę­ła się praw­dzi­wa awan­tu­ra.

Od tam­tej pory spę­dzi­ła wie­le po­dob­nych nocy, le­żąc w ciem­no­ści, w ubra­niu, cze­ka­jąc. I mia­ła spo­ro cza­su, żeby wszyst­ko prze­my­śleć. Roz­trzą­sa­ła scy­sje, ana­li­zo­wa­ła swo­je sło­wa i czy­ny, za­sta­na­wia­ła się, co na­le­ża­ło zro­bić in­a­czej. Ale je­dy­na myśl, któ­ra przy­cho­dzi­ła jej do gło­wy, do­ty­czy­ła tam­tych fil­mów, tego, że jej nie za­py­tał, na co chcia­ła­by pójść. To po­win­no jej po­wie­dzieć, z kim ma do czy­nie­nia. Cza­sem ta­kie małe rze­czy wie­le mó­wią o czło­wie­ku.

Wspo­mi­na­ła tam­to po­po­łu­dnie; wry­ło się jej w pa­mięć jak znak wy­pa­lo­ny na skó­rze. „Z” jak zła mat­ka. Ma­ria za­dzwo­ni­ła do niej do pra­cy. Po­gna­ła do domu, gdzie zo­sta­wi­ła go z dziec­kiem, bo mu­sia­ła iść na swo­ją zmia­nę. Pa­mię­ta­ła to cha­rak­te­ry­stycz­ne, doj­mu­ją­ce za­wo­dze­nie, to po­łą­cze­nie mię­dzy ser­cem dziec­ka a jej ser­cem, kie­dy bie­gła na górę, po dwa stop­nie na­raz.

Pa­mię­ta­ła, jak wpa­dła przez drzwi i zo­ba­czy­ła, jak sie­dzi na ka­na­pie z twa­rzą wy­krzy­wio­ną stra­chem. Drzwi do po­ko­ju dzie­cin­ne­go były za­mknię­te, jak­by za­trza­snął je, żeby nie sły­szeć pła­czu. Było jej nie­do­brze, sza­la­ła z lęku, kie­dy rzu­ci­ła się do tych drzwi. Dziew­czyn­ka sie­dzia­ła w łó­żecz­ku, czer­wo­na od pła­czu, ra­mię mia­ła kosz­mar­nie, nie­na­tu­ral­nie wy­gię­te. Chwy­ci­ła dziec­ko i wy­bie­gła, krzy­cząc:

– Coś ty zro­bił? Coś ty zro­bił? Po­patrz, coś ty zro­bił!

On sie­dział w mil­cze­niu z roz­ło­żo­ny­mi rę­ka­mi. Nie spoj­rza­ła na nie­go dru­gi raz, tyl­ko wy­bie­gła z krzy­czą­cym, skrzyw­dzo­nym dziec­kiem w ra­mio­nach.

Nie cze­ka­ła, nie mo­gła cze­kać, na ka­ret­kę. Ostroż­nie po­sa­dzi­ła dziec­ko w fo­te­li­ku sa­mo­cho­du. Krzy­ki dziew­czyn­ki ra­ni­ły jak noże. Mia­ła wra­że­nie, że pła­cze krwią. Sta­ra­ła się mó­wić spo­koj­nie.

– W po­rząd­ku, ko­cha­nie. Ma­mu­sia jest tu­taj. Ma­mu­sia jest tu­taj.

W izbie przy­jęć le­karz wziął od niej dziec­ko, a ona po­szła za nim, kie­dy za­głę­biał się w trze­wia szpi­ta­la, na pię­trze pe­dia­trycz­nym. Mo­dli­ła się, mo­dli­ła się, żeby pe­dia­tra, któ­ry pra­co­wał na prze­mian w Kli­ni­ce Anioł­ków i w tym szpi­ta­lu, był na miej­scu. Jej mo­dli­twy zo­sta­ły wy­słu­cha­ne i w kil­ka mi­nut có­recz­ka zna­la­zła się w jego ostroż­nych rę­kach.

– Co ci się sta­ło, ma­lut­ka? – za­py­tał spo­koj­nie.

Nie mo­gła nic zro­bić. Sta­ła tyl­ko obok w mil­cze­niu.

– Ma­mu­siu – po­wie­dział ła­god­nie. Nie uży­wał jej imie­nia, kie­dy zaj­mo­wał się dziec­kiem. – Wiem, że je­steś wy­stra­szo­na, ale mu­szę cię po­pro­sić, że­byś za­cze­ka­ła na ze­wnątrz. Je­steś zde­ner­wo­wa­na; dziec­ko to wy­czu­wa. Bądź dziel­na i za­cze­kaj przed ga­bi­ne­tem.

Wbrew so­bie ski­nę­ła gło­wą i po­zwo­li­ła się wy­pro­wa­dzić pie­lę­gniar­ce. Mło­da ko­bie­ta o ja­sno­nie­bie­skich oczach ukry­tych za gru­by­mi oku­la­ra­mi w ro­go­wej opra­wie pa­trzy­ła na nią ze współ­czu­ciem i po­dejrz­li­wo­ścią. Był w tym spoj­rze­niu tak­że osąd. Zim­ny i pew­ny.

Oni my­ślą, że to ja skrzyw­dzi­łam swo­je dziec­ko.

Mia­ła wra­że­nie, że pierś eks­plo­du­je jej od emo­cji, któ­re nią tar­ga­ły, kie­dy sie­dzia­ła i pa­trzy­ła na drzwi ga­bi­ne­tu. Płacz dziew­czyn­ki z krzy­ku prze­szedł w po­ję­ki­wa­nie, a po­tem za­le­gła ci­sza. Była jak spa­ra­li­żo­wa­na, jak­by przy­wią­za­no ją do po­ma­rań­czo­we­go pla­sti­ko­we­go krze­sła. Nie mo­gła spraw­dzić, jaka jest przy­czy­na tej ci­szy. Wresz­cie, po nie­zno­śnie dłu­gim ocze­ki­wa­niu, wy­szedł le­karz.

– Bę­dzie do­brze – po­wie­dział ła­god­nie.

Usiadł obok i po­ło­żył jej dłoń na ko­la­nie. Mó­wił, że przy zła­ma­niach u tak ma­łych dzie­ci trze­ba po­stę­po­wać de­li­kat­nie, mó­wił też o tym, jak bę­dzie wy­glą­da­ło dal­sze le­cze­nie. Ob­ra­ca­ła w my­ślach jego sło­wa: „bę­dzie do­brze”, aż wresz­cie tra­fi­ły do ser­ca, któ­re znów za­czę­ło bić nor­mal­nie. Krew znów za­czę­ła krą­żyć, przy­wra­ca­jąc ją ży­ciu. Była jak za­wie­szo­na w prze­ra­że­niu, po­mię­dzy ży­ciem a śmier­cią, do­pó­ki nie do­wie­dzia­ła się, że jej dziec­ko już nie cier­pi.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku – uspo­ko­ił le­karz, pa­trząc jej w oczy. – Bę­dzie do­brze.

Ale w jego oczach było też coś in­ne­go. W cie­płym za­zwy­czaj spoj­rze­niu – tro­ska i po­dej­rze­nie.

W szpi­ta­lu spę­dzi­li pra­wie całą noc. Dziec­ko do­sta­ło środ­ki prze­ciw­bó­lo­we, rącz­kę owi­nię­to cie­niut­kim ban­da­żem gip­so­wym. Le­karz był przy nich, do­pó­ki nie nad­szedł czas po­wro­tu do domu. Kie­dy szy­ko­wa­ła się do wyj­ścia, do­tknął jej ra­mie­nia i za­py­tał z miną, któ­rej nie po­tra­fi­ła od­czy­tać.

– Bar­dzo ko­chasz swo­je dziec­ko, praw­da?

– Bar­dziej niż co­kol­wiek.

– Czy dasz radę ją ochro­nić? – Py­ta­nie było dziw­ne, zwłasz­cza że od­zwier­cie­dla­ło jej wła­sne tro­ski.

– Każ­dy, kto bę­dzie chciał skrzyw­dzić moje dziec­ko, bę­dzie mu­siał mnie naj­pierw za­bić.

Po­ki­wał gło­wą.

– Po­sta­ra­my się, żeby do tego nie do­szło. Nie zre­zy­gnuj przy­pad­kiem z oskar­że­nia. Spo­tka­my się w kli­ni­ce w czwar­tek albo wcze­śniej, gdy­by były ja­kieś pro­ble­my.

Po­wie­dział to sta­now­czym gło­sem. Po­słusz­nie przy­tak­nę­ła.

– Ża­łu­ję – szep­nę­ła, kie­dy się od niej od­wra­cał – że nie ma ojca ta­kie­go jak ty.

Po­pa­trzył na nią dziw­nie, jak­by chciał coś po­wie­dzieć, ale się roz­my­ślił. Uśmiech­nął się cie­pło, ze współ­czu­ciem.

– Ja też, ja też.

Za każ­dym ra­zem, kie­dy przy­po­mi­na­ła so­bie tam­tą chwi­lę, na nowo ogar­nia­ła ją nie­na­wiść do czło­wie­ka, któ­ry skrzyw­dził jej dziec­ko. Z co­raz więk­szą za­wzię­to­ścią od­rzu­ca­ła jego bła­ga­nia o prze­ba­cze­nie, cią­głe proś­by, żeby po­zwo­li­ła mu spę­dzić mi­nu­tę, tyl­ko mi­nu­tę, z dziec­kiem, a po­tem wy­bu­chy wście­kło­ści, kie­dy od­ma­wia­ła. Zra­nił dziec­ko przy­pad­kiem. Nie chciał tego. Tak twier­dził. Wy­da­wał się pe­łen skru­chy. Ale ona cią­gle my­śla­ła o tym, co po­wie­dział le­karz. „Czy dasz radę ją ochro­nić?”. Je­dy­nym spo­so­bem, żeby od­po­wiedź brzmia­ła „tak”, było po­zby­cie się go z ich ży­cia.

Chy­ba tro­chę przy­snę­ła, ale coś ją obu­dzi­ło; prze­su­nę­ła dłoń ze słu­chaw­ki na kij ba­se­bal­lo­wy. Le­ża­ła ci­cho, ad­re­na­li­na krą­ży­ła w jej ży­łach, wsłu­chi­wa­ła się w noc. Dziec­ko po­ru­szy­ło się we śnie i wes­tchnę­ło. Usły­sza­ła lek­kie trza­śnię­cie, ra­czej brzęk, dźwięk na­pi­na­ją­cej się me­ta­lo­wej sprę­ży­ny, jak­by ktoś otwie­rał po ci­chu drzwi.

On nie by­wał ci­chy. Kie­dy przy­cho­dził, za­wsze wa­lił w drzwi. Ści­ska­ło ją w gar­dle. Po­wo­li wsta­ła z łóż­ka. Za­po­mnia­ła o te­le­fo­nie, kij cią­żył jej w ręku. Po­de­szła do pro­gu i zaj­rza­ła do ma­łe­go sa­lo­ni­ku. Stąd mo­gła ob­ser­wo­wać drzwi wej­ścio­we. Za­mek wy­dał się jej na­gle za sła­by i za­czę­ła się prze­kli­nać, że nie za­ło­ży­ła szty­ftów i łań­cu­cha, jak ra­dzi­li po­li­cjan­ci. Nie było jej na to stać. Okno przy drzwiach było okra­to­wa­ne, ale znaj­do­wa­ło się nad po­de­stem, na któ­ry każ­dy mógł wejść po schod­kach.

To jego cień prze­su­nął się za oknem? Za­sło­ny były za­cią­gnię­te, lecz la­tar­nie na par­kin­gu świe­ci­ły ja­sno i cza­sem wi­dzia­ła cie­nie lu­dzi spie­szą­cych do do­mów. Znów za­czę­ła na­słu­chi­wać. Już mia­ła się od­prę­żyć, kie­dy zno­wu to usły­sza­ła, tę na­pi­na­ją­cą się me­ta­lo­wą sprę­ży­nę. Stał za drzwia­mi? Jej od­dech przy­spie­szył.

Spoj­rza­ła na te­le­fon, któ­ry zo­sta­wi­ła na łóż­ku. We­zwać po­li­cję? Nie mo­gła ko­lej­ny raz wzy­wać ich na próż­no. Wcze­śniej już kil­ka razy od­cho­dził, za­nim przy­je­cha­li. I cho­ciaż z ca­łym sza­cun­kiem spi­sa­li jej ze­zna­nia, za­czy­na­ła się czuć jak mały chło­piec, któ­ry krzy­czy, że wi­dzi wil­ki. Je­śli znów ich we­zwie, a tam ni­ko­go nie ma, bę­dzie jej wstyd. Chwy­ci­ła kij obu­rącz i po­de­szła do drzwi.

Szła ci­cho, po­wo­li. On za­wsze był ha­ła­śli­wy. Nig­dy nie pró­bo­wał wła­mać się po ci­chu, żeby je skrzyw­dzić. Albo, jak w jej dru­gim, naj­gor­szym kosz­ma­rze, ukraść jej dziec­ko. W ostat­nich la­tach w oko­li­cy za­gi­nę­ło tro­je dzie­ci. Co noc ich twa­rzycz­ki pa­trzy­ły na nią z ekra­nu te­le­wi­zo­ra, drę­czy­ły ją słod­ki­mi uśmie­cha­mi, ja­sny­mi ocza­mi. Każ­de z nich zni­kło z domu. Żad­ne­go nie od­na­le­zio­no, nie było na­wet tro­pu, któ­rym moż­na by pójść. Co ja­kiś czas sły­sza­ła w wia­do­mo­ściach, że wi­dzia­no je w cen­trum han­dlo­wym albo na pla­cu za­baw. Ale trop wciąż pro­wa­dził do­ni­kąd. Roz­my­śla­ła o ich ro­dzi­cach, o zie­ją­cych pust­ką dziu­rach w ich ser­cach, o eg­zy­sten­cji peł­nej strasz­nych py­tań i strasz­nych wy­obra­żeń. Może tyl­ko na­dzie­ja trzy­ma­ła ich przy ży­ciu, może je­dy­ną rze­czą, któ­ra spra­wia­ła, że brzy­twa nie tknę­ła ich prze­gu­bów, a lufa pi­sto­le­tu nie wsu­nę­ła się w usta, była myśl, że pew­ne­go dnia otwo­rzą drzwi i znów zo­ba­czą dzie­ci. Nie po­tra­fi­ła wy­obra­zić so­bie obez­wład­nia­ją­ce­go żalu za dziec­kiem, któ­re może gdzieś żyje, nie­osią­gal­ne, albo jest mar­twe… nie wie­dzia­ła, co gor­sze.

Była już bli­sko drzwi, za­le­d­wie o metr. Sta­ła przy swo­jej sta­rej wer­sal­ce. Skra­da­jąc się, ni­cze­go nie sły­sza­ła, więc za­mar­ła jak po­sąg z unie­sio­nym ki­jem.1

Jest ciem­no w ten okrop­ny spo­sób, któ­ry po­zwa­la roz­po­znać przed­mio­ty, ale nie czar­ną prze­strzeń za nimi. Od­dy­cham nie­rów­no z wy­czer­pa­nia i ze stra­chu. Je­dy­ny czło­wiek, któ­re­mu ufam, leży na pod­ło­dze obok mnie. Przy­su­wam się do nie­go i sły­szę, że od­dy­cha z tru­dem, płyt­ko. Wiem, że jest ran­ny. Lecz nie wiem, jak cięż­ko. Szep­czę mu do ucha jego imię, ale nie od­po­wia­da. Do­ty­kam go, nig­dzie nie ma krwi. Od­głos jego cia­ła pa­da­ją­ce­go na pod­ło­gę był naj­gor­szym dźwię­kiem, jaki w ży­ciu sły­sza­łam.

Ma­cam wo­kół, szu­ka­jąc pi­sto­le­tu. Po kil­ku se­kun­dach wy­czu­wam opusz­ka­mi pal­ców zim­ny me­tal i z ulgi zbie­ra mi się na płacz. Nie ma jed­nak na to cza­su.

Sły­szę, że na dwo­rze pada. Gło­śne, cięż­kie kro­ple ska­pu­ją na płót­no. Do­sta­ją się do środ­ka przez dziu­ry zie­ją­ce w su­fi­cie, przez gni­ją­ce pod­ło­gi i znisz­czo­ne klat­ki scho­do­we. Po­ru­sza się i ję­czy. Sły­szę, jak wy­po­wia­da moje imię, i znów przy­tu­lam się do nie­go.

– W po­rząd­ku. Bę­dzie do­brze – mó­wię, cho­ciaż nie mam po­wo­du wie­rzyć we wła­sne sło­wa. Gdzieś na ze­wnątrz albo nad nami jest czło­wiek, któ­re­go chy­ba tra­fi­łam, i inni, nie­zna­ni męż­czyź­ni, któ­rzy pró­bu­ją nas za­bić, żeby chro­nić strasz­ną praw­dę, jaką od­kry­łam. Sama je­stem ran­na; ze­mdla­ła­bym z bólu, gdy­bym nie wie­dzia­ła, że ozna­cza to śmierć w tym prze­klę­tym bu­dyn­ku na Lo­wer East Side Man­hat­ta­nu. Coś tkwi w moim pra­wym bio­drze. Praw­do­po­dob­nie kula albo duża drew­nia­na drza­zga czy gwóźdź. Jest tak ciem­no, że le­d­wie wi­dzę wiel­ką dziu­rę w dżin­sach i po­czer­nia­ły od krwi ma­te­riał. Je­stem oszo­ło­mio­na, świat wo­kół mnie wi­ru­je, ale się trzy­mam.

Sły­szę ich kro­ki nad nami, sno­py świa­tła la­ta­rek prze­do­sta­ją się przez dziu­ry w pod­ło­dze i prze­szy­wa­ją ciem­ność. Pró­bu­ję kon­tro­lo­wać od­dech, któ­ry w mo­ich uszach brzmi jak huk nad­jeż­dża­ją­ce­go po­cią­gu. Je­den z nich mówi:

– Chy­ba spa­dli. Są na dole.

Od­po­wie­dzi nie ma, ale sły­szę, jak scho­dzą po skrzy­pią­cym drew­nie.

Po­ru­sza się.

– Idą tu – mówi. Głos ma chra­pli­wy. – Ucie­kaj stąd, Ri­dley.

Nie od­po­wia­dam. Obo­je wie­my, że go nie opusz­czę. Przy­su­wam się, a on pró­bu­je wstać, lecz ból na jego twa­rzy wi­dać wy­raź­niej, niż gdy­by krzy­czał. Wiem, że tłu­mi jęk, żeby chro­nić nas przez jesz­cze kil­ka mi­nut. Je­śli nie wyj­dzie­my stąd ra­zem, nie wyj­dzie­my w ogó­le. Cią­gnę go, cho­ciaż nie po­win­nam go ru­szać, za sta­rą, po­kry­tą ple­śnią ka­na­pę, któ­ra leży wy­wró­co­na pod ścia­ną. To tyl­ko ka­wa­łek, ale wi­dzę, jak bled­nie i wy­krzy­wia się z bólu. Znów tra­ci przy­tom­ność i na­tych­miast sta­je się o kil­ka­na­ście ki­lo­gra­mów cięż­szy. Wi­dzę jed­nak, że po­ru­sza wszyst­ki­mi koń­czy­na­mi. To już do­brze. Uświa­da­miam so­bie, że cią­gnąc go, mo­dlę się. Noga mnie pali, je­stem co­raz słab­sza.

– Boże, po­móż, Boże, po­móż, Boże, po­móż – po­wta­rzam jak man­trę.

Za ka­na­pą jest mała prze­strzeń, któ­ra wy­star­cza dla nas dwoj­ga. Cią­gnę go tam i kła­dę się obok na brzu­chu. Przy­sta­wi­łam do ka­na­py sta­rą skrzyn­kę i pa­trzę przez szpa­rę mię­dzy drew­nia­ny­mi desz­czuł­ka­mi. Są bli­żej. Na pew­no nas usły­sze­li, bo prze­sta­li roz­ma­wiać i wy­łą­czy­li la­tar­ki. Trzy­mam obu­rącz pi­sto­let i cze­kam. Nig­dy wcze­śniej nie strze­la­łam z pi­sto­le­tu i nie wiem, ile kul zo­sta­ło. My­ślę, że chy­ba tu umrze­my.

– Ri­dley, pro­szę, nie rób tego. – Głos roz­brzmie­wa w ciem­no­ści i do­cie­ra do mnie z góry. – Mo­że­my za­ła­twić to in­a­czej.

Nie od­po­wia­dam. Wiem, że to sztucz­ka. Te­raz już nic nie moż­na za­ła­twić, za­szli­śmy za da­le­ko. Mia­łam wie­le szans, żeby za­mknąć oczy i wró­cić do ży­cia we śnie, ale nie sko­rzy­sta­łam z żad­nej. Czy te­raz ża­łu­ję? Trud­no zna­leźć od­po­wiedź, gdy wid­ma zbli­ża­ją się co­raz bar­dziej.

– Sześć – szep­ce.

– Co?

– Zo­sta­ło ci sześć kul.2

Do nie­daw­na w moim ży­ciu nic cie­ka­we­go się nie dzia­ło, cho­ciaż to nie zna­czy, że wio­dłam sza­rą eg­zy­sten­cję. Ale pew­ne­go razu przy­tra­fi­ło się coś, co prze­wró­ci­ło wszyst­ko do góry no­ga­mi. Opo­wiem wam o tym. Co­raz bar­dziej za­czy­na mi się zda­wać, że nie było to jed­no wy­da­rze­nie, lecz nie­zli­czo­na ilość ma­łych de­cy­zji, któ­re zmie­ni­ły za­rów­no mnie, jak i mo­ich bli­skich. Kil­ku lu­dzi zgi­nę­ło, zde­ma­sko­wa­ne zo­sta­ły kłam­stwa, ale praw­da nas nie uwol­ni­ła. Znisz­czy­ła je­dy­nie sta­ran­nie bu­do­wa­ną fa­sa­dę. Zo­sta­li­śmy nadzy i za­czę­li­śmy wszyst­ko od nowa.

Na­zy­wam się Ri­dley Jo­nes, a kie­dy cała spra­wa się za­czę­ła, by­łam trzy­dzie­sto­dwu­let­nią pi­sar­ką i miesz­ka­łam sa­mot­nie w East Vil­la­ge. Miesz­ka­nie, któ­re wy­naj­mo­wa­łam od cza­sów stu­diów na Uni­wer­sy­te­cie No­wo­jor­skim, mie­ści­ło się na dru­gim pię­trze, w ma­łym bu­dyn­ku bez win­dy, na rogu Pią­tej Alei i Je­de­na­stej uli­cy, nad piz­ze­rią Pięć Róż. Na swo­isty urok tego domu skła­dał się ciem­ny fron­ton i bra­ma, sła­bo oświe­tlo­ny ko­ry­tarz, wy­pa­czo­ne pod­ło­gi oraz za­pa­chy czosn­ku i oli­wy. Ale było tu nie­sa­mo­wi­cie ta­nio, pła­ci­łam osiem­set do­la­rów mie­sięcz­nie. Je­śli zna­cie Nowy Jork, to wie­cie, że taki czynsz gra­ni­czy z cu­dem, na­wet za miesz­kan­ko o po­wierzch­ni sie­dem­dzie­się­ciu me­trów, z sy­pial­nią wy­cho­dzą­cą na tyl­ne po­dwó­rze, gdzie psy szcze­ka­ją przez cały dzień, a je­dy­ny wi­dok to wi­dok lo­ka­to­rów z domu obok, pro­wa­dzą­cych rów­no­le­głe ży­cie, rów­nie istot­ne jak moje. Mimo wszyst­ko miej­sce było do­bre i czu­łam się w nim szczę­śli­wa. Na­wet kie­dy mo­głam so­bie po­zwo­lić na coś lep­sze­go, zo­sta­łam, bo było mi tu wy­god­nie, przy­zwy­cza­iłam się i mia­łam bli­sko do naj­lep­szej piz­ze­rii w No­wym Jor­ku.

Może was dzi­wić moje imię. Mój oj­ciec, dok­tor Ben­ja­min Jo­nes, pe­dia­tra z New Jer­sey, miesz­kał w sta­ro­świec­kim, wy­god­nym wik­to­riań­skim domu ra­zem z moją mat­ką, byłą tan­cer­ką i go­spo­dy­nią do­mo­wą w jed­nej oso­bie. Ko­chał ją z wza­jem­no­ścią od dnia, kie­dy w roku 1960 spo­tka­li się w Rut­gers Uni­ver­si­ty. Za­wsze ubo­le­wał, że ma tak po­spo­li­te na­zwi­sko. Ta­kie, ja­kie się po­da­je, żeby ukryć toż­sa­mość, jak Doe albo Smith. Im był star­szy, tym bar­dziej tra­pi­ła go zwy­czaj­ność na­zwi­ska. Wy­ra­stał na smut­nym przed­mie­ściu De­tro­it, w sta­nie Mi­chi­gan, w ro­dzi­nie zwy­kłych lu­dzi, któ­rzy chcie­li, żeby wiódł zwy­czaj­ne ży­cie. Ale on nie uwa­żał się za czło­wie­ka po­spo­li­te­go i kie­dy miał nada­wać imio­na wła­snym dzie­ciom, nie chciał, żeby my­śla­ły, że ocze­ku­je po nich zwy­czaj­no­ści. Dał mi na imię Ri­dley od Ri­dleya Scot­ta, re­ży­se­ra… za­wsze był tro­chę ma­nia­kiem fil­mo­wym. Uwa­żał, że to nie­zwy­kłe imię dla ma­łej dziew­czyn­ki, że to coś szcze­gól­ne­go i że za­chę­ci mnie w ten spo­sób, że­bym wio­dła ży­cie nie­zwy­kłe. Uznał, że zo­sta­jąc no­wo­jor­ską pi­sar­ką, speł­ni­łam jego na­dzie­je.

Za­nim jesz­cze na­stą­pi­ły wy­da­rze­nia, o któ­rych wam opo­wiem, by­łam chy­ba, na swój spo­sób, nad­zwy­czaj­na, a to dla­te­go, że ko­cha­łam ro­dzi­ców, a oni ko­cha­li mnie, że przez więk­szą część do­ro­słe­go ży­cia by­łam szczę­śli­wa, że po­do­ba­ło mi się pra­wie wszyst­ko w mo­jej oso­bie (poza bio­dra­mi), że uwiel­bia­łam swo­ją pra­cę, przy­ja­ciół i miej­sce, w któ­rym miesz­ka­łam. Do­brze mi się ukła­da­ło z męż­czy­zna­mi, cho­ciaż praw­dzi­wą mi­łość po­zna­łam do­pie­ro nie­daw­no. Do­ce­ni to każ­dy, kto miesz­ka w No­wym Jor­ku.

Ale było tak wie­le spraw mi nie­zna­nych, ukry­tych w prze­szło­ści, któ­rych ist­nie­nia na­wet nie po­dej­rze­wa­łam. Nie do­pusz­czam do sie­bie my­śli, że to nie­wie­dzy za­wdzię­czam moje względ­ne po­czu­cie szczę­ścia, lecz wy pew­nie po­wie­cie, że wła­śnie tak było. Te­raz na pew­no coś się we mnie zmie­ni­ło. Świat jest in­nym miej­scem, a szczę­ście i praw­dzi­wy spo­kój wy­da­ją mi się ulot­ne. Ko­bie­ta, któ­rą by­łam, mu­sia­ła być bez­na­dziej­nie na­iw­na. Za­zdrosz­czę jej.

Kie­dy pa­trzę wstecz na moje ży­cie, dzi­wię się, że o jego bie­gu nie za­de­cy­do­wa­ły naj­waż­niej­sze z po­dej­mo­wa­nych prze­ze mnie de­cy­zji. Zmie­ni­ło się ono pod wpły­wem de­cy­zji po­zor­nie bez zna­cze­nia. Po­my­śl­cie tyl­ko. Po­my­śl­cie o nie­spo­dzie­wa­nych przy­pad­kach, któ­re wpły­nę­ły na wa­sze ży­cie. Czy więk­szość z nich nie ro­ze­gra­ła się w cią­gu kil­ku se­kund? Czy to nie ma­leń­ka de­cy­zja spra­wia, że prze­cho­dzi­cie przez uli­cę, na­ra­ża­cie się na nie­bez­pie­czeń­stwo albo go uni­ka­cie? W koń­cu was to do­pad­nie. Czło­wiek, któ­re­go po­ślu­bi­cie, wy­bór za­wo­du, wy­cho­wa­nie – owszem, to skła­da się na ca­łość. Ale, jak mó­wią, dia­beł tkwi w szcze­gó­łach.

Cóż, przed­sta­wię wam te moje małe wy­bo­ry.

Był po­nie­dział­ko­wy po­ra­nek, w No­wym Jor­ku je­sień prze­cho­dzi­ła w zimę. Ba­bie lato mi­nę­ło i w po­wie­trzu po­ja­wił się pierw­szy chłód. To moja ulu­bio­na pora roku, kie­dy na­tręt­ny upał i wil­goć uwię­zio­ne w be­to­no­wych mu­rach mia­sta wy­pa­ro­wu­ją, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie nową rześ­kość.

Obu­dzi­łam się w tam­ten po­nie­dzia­łek i sła­be świa­tło wpa­da­ją­ce przez okna po­wie­dzia­ło mi, że jest sza­ry świt. Zo­ba­czy­łam, że szy­by upstrzo­ne są kro­pla­mi desz­czu. To był ten szcze­gół, któ­ry wpły­nął na moją de­cy­zję. Się­gnę­łam pod koł­drą po bez­prze­wo­do­wy te­le­fon, któ­ry le­żał przy łóż­ku, prze­szu­ka­łam za­pi­sa­ne iden­ty­fi­ka­to­ry zna­jo­mych i wy­bra­łam nu­mer.

– Ga­bi­net dok­to­ra Rif­ki­na – po­wie­dział głos rze­czo­wy i twar­dy jak miej­ski chod­nik.

– Mówi Ri­dley Jo­nes – przed­sta­wi­łam się, uda­jąc, że mam chryp­kę. – Leżę w łóż­ku z pa­skud­nym prze­zię­bie­niem, mo­gła­bym mimo wszyst­ko przyjść, ale nie chcę, żeby den­ty­sta roz­cho­ro­wał się prze­ze mnie. – Pod­kre­śli­łam te sło­wa sztucz­nym kaszl­nię­ciem. Dok­tor Rif­kin był moim den­ty­stą, ma­leń­kim gno­mem, któ­ry zaj­mo­wał się moim uzę­bie­niem, od­kąd zo­sta­łam stu­dent­ką na Uni­wer­sy­te­cie No­wo­jor­skim. Miał dłu­gą bia­łą bro­dę, wy­dat­ny brzuch, no­sił ko­szu­lę w krat­kę, spodnie na szel­kach, or­to­pe­dycz­ne buty i cho­dząc, uciesz­nie się ko­ły­sał. Przy tym wszyst­kim za­wsze roz­cza­ro­wy­wał mnie swo­im ak­cen­tem z Long Is­land. Po­wi­nien mieć ak­cent szkoc­ki. I mó­wić do mnie „la­ska”.

– Prze­łóż­my wi­zy­tę – po­wie­dzia­ła służ­bi­ście se­kre­tar­ka, jak­by nie dała się na­brać na moje kłam­stwo albo nic jej ono nie ob­cho­dzi­ło.

By­łam wol­na. Wol­ność, mu­szę po­wie­dzieć, jest dla mnie chy­ba naj­waż­niej­szą rze­czą, waż­niej­szą niż mło­dość, uro­da, sła­wa, pie­nią­dze. Nie po­wie­dzia­ła­bym, że waż­niej­szą niż mi­łość. Ale nie­któ­rzy moi zna­jo­mi twier­dzą, że jest ona dla mnie kwe­stią rzu­tu mo­ne­tą. Jed­nym z nich jest Za­cha­ry.

– Śnia­da­nie u Bub­by’ego? – za­py­ta­łam, kie­dy pod­niósł słu­chaw­kę.

Chwi­la ci­szy, sły­sza­łam, jak ob­ra­ca się na łóż­ku. Kil­ka mie­się­cy temu mo­gła­bym le­żeć obok nie­go o tej po­rze.

– Nie masz nic do ro­bo­ty? – za­py­tał.

– Wła­śnie je­stem mię­dzy zle­ce­nia­mi – po­wie­dzia­łam z żar­to­bli­wym obu­rze­niem. To była praw­da; by­łam mię­dzy zle­ce­nia­mi, pra­cu­jąc jako wol­ny strze­lec. Ale z wie­lu po­wo­dów nie to było istot­ne.

– O któ­rej? – za­py­tał.

Usły­sza­łam w jego gło­sie smut­ną mie­szan­kę na­dziei i żalu, któ­rą czę­sto wy­czu­wa­łam, kie­dy ze mną roz­ma­wiał.

– Dasz mi go­dzi­nę?

– Okej, więc do zo­ba­cze­nia.

Po­win­nam była po­ślu­bić Za­cha­ry’ego, spo­dzie­wa­no się tego po mnie. Na­sze dro­gi ży­cio­we splo­tły się jesz­cze w dzie­ciń­stwie. Moi ro­dzi­ce ko­cha­li go, może na­wet bar­dziej niż mo­je­go bra­ta. Moje przy­ja­ciół­ki ko­cha­ły go, jego pia­sko­we wło­sy i ja­sne oczy, jego szczu­płe, atle­tycz­ne cia­ło, jego do­cho­do­wą prak­ty­kę pe­dia­trycz­ną i spo­sób, w jaki mnie trak­to­wał. Na­wet ja na­praw­dę go lu­bi­łam. Ale kie­dy przy­szło do pod­ję­cia de­cy­zji, za­wa­ha­łam się. Dla­cze­go? Ze stra­chu przed zo­bo­wią­za­nia­mi? Wie­lu lu­dzi tak są­dzi­ło. Ale ja tak nie my­ślę. Mogę tyl­ko po­wie­dzieć, że sło­wa „Za­cha­ry” i „na za­wsze” nie idą ze sobą w pa­rze. O nic kon­kret­ne­go nie mo­głam mieć do nie­go pre­ten­sji. By­li­śmy w przy­jaź­ni, łą­czył nas do­bry seks i wspól­ne pa­sje, mię­dzy in­ny­mi do sali di­no­zau­rów w Mu­zeum Hi­sto­rii Na­tu­ral­nej i fran­cu­skich lo­dów wa­ni­lio­wych od Häa­ge­na-Daz­sa. Lecz mi­łość to wię­cej niż suma jej czę­ści, praw­da? Poza tym by­łam wo­bec nie­go bar­dzo opie­kuń­cza i do­szłam do wnio­sku, że po­trze­bu­je ko­goś, kto ko­chał­by go bar­dziej niż ja. Pew­nie nie ma to dla was sen­su. Moi ro­dzi­ce i mat­ka Za­cka, Esme (cza­sem ro­zu­miem się z nią le­piej niż z wła­sną mat­ką), do tej pory nie otrzą­snę­li się po no­kau­cie, ja­kim była dla nich moja de­cy­zja. Od na­sze­go dzie­ciń­stwa ży­wi­li (nie­zbyt) po­ta­jem­ną na­dzie­ję, że Zack i ja bę­dzie­my ra­zem. Więc kie­dy za­czę­li­śmy uma­wiać się na rand­ki, na­sze mat­ki były za­chwy­co­ne. A kie­dy się ro­ze­szli­śmy, chy­ba prze­ży­ły to bar­dziej niż my.

Tego ran­ka Zack i ja pró­bo­wa­li­śmy za­cho­wy­wać się jak przy­ja­cie­le. Ze­rwa­łam z nim tro­chę po­nad pół roku wcze­śniej i mu­sie­li­śmy upo­rać się z jego roz­cza­ro­wa­niem i zra­nio­ny­mi uczu­cia­mi (zwłasz­cza dumą, jak są­dzę), żeby do­trzeć do cze­goś, co jak mia­łam na­dzie­ję, oka­że się trwa­łą przy­jaź­nią. Było to dzi­wacz­ne, ale do­brze ro­ko­wa­ło.

Sto­czy­łam się z łóż­ka i po­pchnę­łam je pod ścia­nę. Pa­mię­ta­cie, jak mó­wi­łam, że bu­dy­nek ma wy­pa­czo­ne pod­ło­gi? W pod­ło­dze sy­pial­ni jest za­głę­bie­nie, a łóż­ko stoi na kół­kach, więc cza­sem, szcze­gól­nie po nie­spo­koj­nej nocy, bu­dzę się i stwier­dzam, że wy­to­czy­ło się na śro­dek po­ko­ju. To nie jest wiel­ka nie­wy­go­da. Ktoś mógł­by ją na­wet na­zwać roz­kosz­ną eks­tra­wa­gan­cją wy­ni­ka­ją­cą z za­miesz­ka­nia w East Vil­la­ge.

Od­krę­ci­łam prysz­nic i za­mknę­łam drzwi, żeby na­pu­ścić pary do wą­skiej, wy­kła­da­nej czar­no-bia­ły­mi ka­fel­ka­mi ła­zien­ki. Przy­słu­chu­jąc się szme­ro­wi desz­czu, po­czła­pa­łam do kuch­ni i za­czę­łam przy­go­to­wy­wać kawę. Nie by­łam jesz­cze cał­kiem prze­bu­dzo­na, kie­dy eks­pres za­czął sy­czeć, na­peł­nia­jąc po­wie­trze za­pa­chem Café Bu­ste­lo. Z od­da­li do­cho­dził gwar ulicz­ny Pierw­szej Alei i woń ciast pie­czo­nych w Ve­nie­ro’s, pie­kar­ni na ty­łach bu­dyn­ku. Z jej wen­ty­la­to­rów na po­dwór­ko wy­do­by­wa­ły się za­pa­chy. Po­pa­trzy­łam na okna po prze­ciw­nej stro­nie: sto­ry u gi­ta­rzy­sty nadal były za­su­nię­te; para ge­jów, ubra­na do pra­cy, sie­dzia­ła przy ku­chen­nym sto­le z wiel­ki­mi, czar­ny­mi kub­ka­mi kawy. Blon­dyn czy­tał „Vil­la­ge Vo­ice”, a jego ciem­no­wło­sy ko­cha­nek „Wall Stre­et Jo­ur­nal”; mło­da Azjat­ka wy­ko­ny­wa­ła po­ran­ne ćwi­cze­nia jogi, a jej współ­lo­ka­tor­ka pew­nie czy­ta­ła na głos skrypt w dru­gim po­ko­ju. Ze wzglę­du na chłód wszyst­kie okna były za­mknię­te i sce­ny do­cie­ra­ły do mnie jak ob­raz z wy­ci­szo­ne­go te­le­wi­zo­ra. Wszy­scy oni sta­no­wi­li część mo­je­go po­ran­ka, tak jak ja ich, gdy­by wyj­rze­li przez okno i zo­ba­czy­li, jak cze­kam, aż za­pa­rzy się kawa.

Jak mó­wi­łam, by­łam mię­dzy zle­ce­nia­mi. Wła­śnie skoń­czy­łam dla „New Yor­ka” tekst o Ru­dim Giu­lia­nim, za któ­ry za­pła­ci­li mi cał­kiem nie­źle. Mia­łam jesz­cze parę in­nych pro­jek­tów, szki­ce, któ­re pchnę­łam do zna­jo­mych re­dak­to­rów w „Va­ni­ty Fair”, „New Yor­ke­rze” i „New York Ti­me­sie”. Pra­co­wa­łam dla nich re­gu­lar­nie od pra­wie sied­miu lat i by­łam pew­na, że któ­ryś z tych po­my­słów za­owo­cu­je za­mó­wie­niem, ale mia­łam na­dzie­ję, że tro­chę z tym po­cze­ka­ją. To by mi od­po­wia­da­ło. Z po­cząt­ku pi­sy­wa­nie w cha­rak­te­rze wol­ne­go strzel­ca było trud­nym za­ję­ciem. Gdy­by ro­dzi­ce nie wspie­ra­li mnie ma­te­rial­nie, to przy ską­pych do­cho­dach, po ukoń­cze­niu uczel­ni, mu­sia­ła­bym pew­nie za­miesz­kać z nimi. Ale mam krzty­nę ta­len­tu i je­stem pro­fe­sjo­na­list­ką, któ­ra do­trzy­mu­je ter­mi­nów, a poza tym nie krę­cę no­sem na po­praw­ki, więc zy­ska­łam po­zy­tyw­ną opi­nię i tro­chę do­brych kon­tak­tów. Resz­ta to już tyl­ko kwe­stia cięż­kiej pra­cy.

Mimo to, gdy­by wu­jek Max nie umarł dwa lata temu, pew­nie nie ży­ło­by mi się tak kom­for­to­wo. Max wła­ści­wie nie był wu­jem, tyl­ko naj­lep­szym przy­ja­cie­lem ojca, z De­tro­it, gdzie ra­zem do­ra­sta­li. Obaj byli sy­na­mi ro­bot­ni­ków pra­cu­ją­cych w prze­my­śle mo­to­ry­za­cyj­nym i przez osiem­na­ście lat miesz­ka­li na tym sa­mym przed­mie­ściu. Mój oj­ciec po­cho­dził z po­rząd­ne­go domu, dziad­ko­wie byli cięż­ko pra­cu­ją­cy­mi ludź­mi. Oj­ciec Mak­sa był skłon­nym do prze­mo­cy al­ko­ho­li­kiem. Pew­ne­go wie­czo­ru, kie­dy Max miał szes­na­ście lat, awan­tu­ra wy­wo­ła­na przez jego ojca skoń­czy­ła się fa­tal­nie. Po­bił mat­kę Mak­sa tak, że za­pa­dła w śpiącz­kę, z któ­rej już nie wy­szła. Moi dziad­ko­wie nie po­zwo­li­li, żeby Max tra­fił do sta­no­we­go sie­ro­ciń­ca, i wzię­li go do sie­bie. Ja­koś uda­ło im się prze­pchnąć jego i mo­je­go ojca przez col­le­ge.

Oj­ciec po­szedł na stu­dia me­dycz­ne, a póź­niej zo­stał pe­dia­trą i jest nim do dziś. Max za­jął się han­dlem nie­ru­cho­mo­ścia­mi i zo­stał jed­nym z naj­więk­szych de­we­lo­pe­rów na Wschod­nim Wy­brze­żu. Nig­dy nie usta­wał w wy­sił­kach, żeby od­wdzię­czyć się mo­je­mu ojcu i dziad­kom. Po­nie­waż dziad­ko­wie sta­now­czo od­ma­wia­li przy­ję­cia pie­nię­dzy, roz­piesz­czał ich i nas wy­ciecz­ka­mi na Ka­ra­iby i wspa­nia­ły­mi pre­zen­ta­mi uro­dzi­no­wy­mi, od ro­we­rów po­czy­na­jąc, na no­wych sa­mo­cho­dach koń­cząc. Oczy­wi­ście, ubó­stwia­li­śmy go. Nig­dy się nie oże­nił i nie miał dzie­ci, więc trak­to­wał mo­je­go bra­ta Ace’a i mnie, jak­by­śmy byli jego po­tom­stwem.

Wszy­scy uwa­ża­li go za czło­wie­ka szczę­śli­we­go. Rzad­ko moż­na było go zo­ba­czyć bez uśmie­chu. Ale na­wet jako dziec­ko wy­czu­wa­łam w nim głę­bo­ki smu­tek. Wi­dzia­łam, jak po­grą­żał się w my­ślach, kie­dy są­dził, że nikt go nie wi­dzi. I pa­mię­tam, ja­kim wzro­kiem za­wsze pa­trzył na moją mat­kę Gra­ce – jak­by była wspa­nia­łą na­gro­dą, któ­rą zgar­nął kto inny.

Wu­jek Max był al­ko­ho­li­kiem, ale wy­glą­dał na szczę­śli­we­go pi­ja­ni­cę, więc nic so­bie z tego nie ro­bi­li­śmy. W po­przed­nią Wi­gi­lię, któ­rą spę­dzi­li­śmy u mo­ich ro­dzi­ców, wy­szedł z domu i już nie wró­cił. Naj­praw­do­po­dob­niej wstą­pił po dro­dze do baru, a kil­ka go­dzin póź­niej wsiadł do swo­je­go czar­ne­go mer­ce­de­sa, zje­chał z mo­stu i ru­nął w zim­ną wodę. Czy to był wy­pa­dek, czy dzia­ła­nie za­mie­rzo­ne, nig­dy się nie do­wie­dzie­li­śmy, cho­ciaż brak śla­dów po­śli­zgu wska­zy­wał, że nie na­ci­skał w ostat­niej chwi­li na ha­mu­lec. Tam­ta noc była lo­do­wa­ta. Moż­li­we, że opo­ny nie zna­la­zły opar­cia na śli­skiej dro­dze. A może ze­mdlał za kie­row­ni­cą i nie wi­dział, że nad­cho­dzi ko­niec? Wo­le­li­śmy my­śleć o tym jak o wy­pad­ku, in­a­czej nie da­ło­by nam to spo­ko­ju.

Cała ro­dzi­na po­czu­ła się osie­ro­co­na, a naj­bar­dziej mój oj­ciec; stra­cił przy­ja­cie­la, z któ­rym dzie­lił więk­szą część ży­cia. Od tej pory nie­we­so­ło świę­tu­je­my Wi­gi­lię. Ten wie­czór za­wsze spę­dza­li­śmy wspól­nie z Mak­sem. I w taki wie­czór go stra­ci­li­śmy.

W te­sta­men­cie zo­sta­wił więk­szość pie­nię­dzy moim ro­dzi­com i fun­da­cji Ma­xwel­la Al­le­na Smi­leya. Stwo­rzył ją na dłu­go przed moim uro­dze­niem, a jej za­da­niem było or­ga­ni­zo­wa­nie schro­nisk dla bi­tych ko­biet i mal­tre­to­wa­nych dzie­ci. Zo­sta­wił też po­kaź­ne sumy mnie i mo­je­mu bra­tu Ace’owi. Z po­mo­cą księ­go­we­go ulo­ko­wa­łam swo­ją część w so­lid­nych in­we­sty­cjach. Dzię­ki temu zy­ska­łam wol­ność, któ­rą tak so­bie ce­nię. Mój brat wstrzyk­nął so­bie te pie­nią­dze w żyły. A przy­najm­niej tak mi się wy­da­je. Ale to inna hi­sto­ria.

Tego ran­ka nie za­sta­na­wia­łam się nad żad­ną z tych spraw. My­śla­łam o wol­nym dniu, któ­ry mnie cze­ka, o tym, że będę mo­gła ro­bić, co chcę. Wzię­łam prysz­nic, wy­su­szy­łam wło­sy, na­cią­gnę­łam czte­ro­let­nie, wy­pło­wia­łe jak wspo­mnie­nie le­wi­sy, ja­skra­wo­czer­wo­ną blu­zę Tom­my Hil­fi­ger, buty Nike i czap­kę Jan­ke­sów, a po­tem po­szłam pro­sto do drzwi. Gdy­bym wie­dzia­ła, za­trzy­ma­ła­bym się w pro­gu, żeby po­że­gnać się z moją mi­lu­sią eg­zy­sten­cją, z tym god­nym po­zaz­drosz­cze­nia, pro­stym, przy­jem­nym, szczę­śli­wym ży­ciem. Ja­sne, że nie było bez wad, ale nie­da­le­ko mu było do ide­ału.

W ko­ry­ta­rzu za­cho­wy­wa­łam się naj­ci­szej, jak mo­głam. Po­dej­rze­wa­łam Vic­to­rię, moją le­ci­wą są­siad­kę, że cze­ka przy drzwiach, żeby wie­dzieć, kie­dy wcho­dzę i wy­cho­dzę z miesz­ka­nia. Dla­te­go szłam na pa­lusz­kach. Nie to, że­bym jej nie lu­bi­ła. Ale była sa­mot­na, a ja jej współ­czu­łam, i mo­gło się to skoń­czyć dwu­dzie­sto­mi­nu­to­wą zwło­ką. Tego ran­ka nie za­cho­wy­wa­łam się jed­nak dość ci­cho. Kie­dy za­my­ka­łam swo­je drzwi, usły­sza­łam, jak jej się otwie­ra­ją.

– Prze­pra­szam – wy­szep­ta­ła. – Kto tam jest?

– Cześć, Vic­to­rio, dzień do­bry – po­wie­dzia­łam, idąc do scho­dów.

Vic­to­ria była chu­dziut­ka i bla­da jak pa­pier. Szla­frok w kwiat­ki zwi­sał z niej jak z wie­sza­ka. Wła­sne wło­sy za­stą­pi­ła siwą pe­ru­ką, któ­ra wy­glą­da­ła tak, jak­by ktoś znę­cał się nad nią, uży­wa­jąc no­ży­czek. Twarz mia­ła głę­bo­ko po­bruż­dżo­ną i ob­wi­słą jak sto­pio­ny wosk. Za każ­dym ra­zem, kie­dy się spo­ty­ka­ły­śmy, twier­dzi­ła z dumą, że ma jesz­cze wła­sne zęby. Nie­ste­ty, zo­sta­ło ich pięć czy sześć. Nie mó­wi­ła nor­mal­nie, tyl­ko szep­ta­ła, jak­by się bała, że inni też cza­tu­ją za swo­imi drzwia­mi, tak jak ona. Lu­bi­łam Vic­to­rię, cho­ciaż co­dzien­nie pro­wa­dzi­ły­śmy tę samą roz­mo­wę i na­stęp­ne­go dnia mnie nie roz­po­zna­wa­ła. Opo­wia­da­ła mi o swo­ich trzech zmar­łych bra­ciach, po­li­cjan­tach. Mó­wi­ła, że nie chcia­ła miesz­kać z mat­ką, też już nie­ży­ją­cą, ale ja­koś nie po­tra­fi­ła się od niej wy­pro­wa­dzić.

– Och, gdy­by moi bra­cia żyli… – po­wie­dzia­ła tam­te­go ran­ka sła­bym gło­sem. – Byli po­li­cjan­ta­mi, pro­szę pani.

– Mu­sie­li być bar­dzo dziel­ni – od­par­łam. Po­de­szłam do niej, choć z tę­sk­no­tą zer­ka­łam ku scho­dom. Ze wszyst­kich od­po­wie­dzi, któ­rych udzie­la­łam jej od lat, ta po­do­ba­ła się jej naj­bar­dziej.

– O tak – od­par­ła z sze­ro­kim uśmie­chem. – Bar­dzo.

Drzwi uchy­li­ła na kil­ka cen­ty­me­trów i wi­dzia­łam tyl­ko ka­wa­łek szla­fro­ka w ma­leń­kie pur­pu­ro­we kwiat­ki, nogę w poń­czo­sze i sza­ry or­to­pe­dycz­ny but.

Vic­to­ria żyła w kap­su­le cza­su zbu­do­wa­nej ze sta­rych me­bli i za­cią­gnię­tych ża­lu­zji. W jej miesz­ka­niu nie zna­la­zło­by się ni­cze­go, co by­ło­by młod­sze ode mnie. Wszyst­ko na­ru­szył ząb cza­su i po­krył kurz tak gru­by, że pra­wie nie do star­cia: cięż­kie dę­bo­we fo­te­le i ko­mo­dy, wy­ście­ła­ne bro­ka­tem ka­na­py i krze­sła, lu­stra w zło­co­nych ra­mach, for­te­pian bu­du­aro­wy za­sta­wio­ny po­żół­kły­mi fo­to­gra­fia­mi. Wcho­dzi­łam tam tyl­ko wte­dy, gdy przy­no­si­łam jej za­ku­py ze spo­żyw­cze­go albo zmie­nia­łam ża­rów­ki. Za­bie­ra­łam stam­tąd za­wsze tro­chę jej smut­ku i sa­mot­no­ści, któ­re okry­wa­ły mnie jak płaszcz. Uno­sił się tam za­pach, któ­ry ko­ja­rzył mi się z gni­ją­cym ży­ciem, ze­psu­tym z bra­ku uży­wa­nia.

Za­sta­na­wia­łam się, ja­kich wy­bo­rów do­ko­na­ła w ży­ciu, sko­ro skoń­czy­ła na sta­rość w sa­mot­no­ści. My­ślę o tym te­raz czę­ściej niż zwy­kle. Już mó­wi­łam: roz­my­ślam o wy­bo­rach. Tych ma­łych, tych wiel­kich. Może kie­dyś, tak jak we mnie, za­ko­chał się w niej ja­kiś wspa­nia­ły męż­czy­zna i oświad­czył się; może, tak jak ja, od­mó­wi­ła mu z po­wo­dów nie­zbyt ja­snych na­wet dla niej. Może to jej pierw­szy wy­bór spra­wił, że resz­ta ży­cia wy­glą­da­ła tak, a nie in­a­czej.

Mia­ła bra­tan­ka na Long Is­land – któ­ry co ja­kiś czas do niej za­glą­dał (zwi­chrzo­ne wło­sy, czer­wo­ny, weł­nia­ny płaszcz trzy czwar­te, po­rząd­ne buty) – i do­cho­dzą­cą opie­kun­kę, trzy razy na ty­dzień (za każ­dym ra­zem była to inna oso­ba, prze­ja­wia­ją­ca tyle ener­gii i en­tu­zja­zmu, ile ża­łob­nik nio­są­cy trum­nę), a kil­ka­krot­nie przy­szli do niej z fir­my do­star­cza­ją­cej po­sił­ki. Miesz­ka­łam w tym domu od po­nad dzie­się­ciu lat i nig­dy nie wi­dzia­łam, żeby opusz­cza­ła miesz­ka­nie. Wy­glą­da­ła, jak­by nie mo­gła tego zro­bić, bo gdy­by wy­szła za próg i sta­nę­ła na po­sadz­ce ko­ry­ta­rza, roz­sy­pa­ła­by się w proch.

– Cóż, gdy­by żyli, z pew­no­ścią za­ję­li­by się tymi ha­ła­sa­mi na gó­rze – wy­ję­cza­ła gło­sem przy­po­mi­na­ją­cym bu­cze­nie bącz­ka, któ­ry za­raz się prze­wró­ci.

Ja też go sły­sza­łam, tego no­we­go fa­ce­ta, któ­ry wno­sił ubie­głe­go wie­czo­ru swo­je rze­czy na górę. Nie by­łam na­wet na tyle za­in­te­re­so­wa­na, żeby wy­sta­wić gło­wę za drzwi.

– On się do­pie­ro wpro­wa­dził, Vic­to­rio. Nie martw się. Na pew­no wkrót­ce się uspo­koi.

– A wiesz, że nadal mam swo­je wszyst­kie zęby?

– To wspa­nia­le – po­wie­dzia­łam z uśmie­chem.

– Je­steś taką miłą dziew­czy­ną. Jak masz na imię?

– Ri­dley. Miesz­kam tuż obok, gdy­byś cze­goś po­trze­bo­wa­ła.

– To dziw­ne imię jak na taką ślicz­ną dziew­czy­nę – stwier­dzi­ła, ob­na­ża­jąc dzią­sła. Po­ma­cha­łam jej ręką i po­szłam.

Sza­re ka­mien­ne scho­dy i ścia­ny, czer­wo­na ba­lu­stra­da i czar­no-bia­łe ka­fel­ki pod­ło­gi spro­wa­dzi­ły mnie na dół. Na pierw­szym pię­trze ja­rze­niów­ka za­mru­ga­ła i zga­sła, żeby znów się za­pa­lić. Tak było z ca­łym oświe­tle­niem w bu­dyn­ku; mie­li­śmy po­waż­ny pro­blem z in­sta­la­cją elek­trycz­ną, ale wła­ści­ciel­ka domu, Ze­lda, nie za­mie­rza­ła go roz­wią­zać.

– Co? My­śli pani, że mam pie­nią­dze na nową in­sta­la­cję w tym prze­klę­tym domu? Chce pani, że­bym pod­nio­sła czynsz? – po­wie­dzia­ła, kie­dy się po­skar­ży­łam.

Na tym spra­wa się skoń­czy­ła, a ja spraw­dzi­łam, czy w moim miesz­ka­niu nic nie blo­ku­je dro­gi do scho­dów po­ża­ro­wych.

Na par­te­rze, w wą­skim ko­ry­ta­rzu pro­wa­dzą­cym do holu, na mo­jej skrzyn­ce pocz­to­wej, któ­rej z le­ni­stwa nie opróż­nia­łam od piąt­ku, wid­nia­ła kar­tecz­ka. „Za dużo pe­rio­dy­ków!” stro­fo­wa­ły mnie złe, czer­wo­ne kul­fo­ny wy­pi­sa­ne przez li­sto­no­sza. Le­d­wie uda­ło mi się otwo­rzyć skrzyn­kę, tak była za­pcha­na ko­per­ta­mi, ra­chun­ka­mi, re­kla­ma­mi, ka­ta­lo­ga­mi, eg­zem­pla­rza­mi „Time’a”, „New­swe­eka”, „New Yor­ka” i „Rol­ling Sto­ne’a”. Z tru­dem wy­cią­gnę­łam to wszyst­ko i po­bie­głam z po­wro­tem, trzy pię­tra na górę, do miesz­ka­nia, otwo­rzy­łam drzwi i wrzu­ci­łam do środ­ka, po­tem za­mknę­łam drzwi na klucz i zbie­głam na dół.

Mó­wi­cie so­bie: „A co nas to wszyst­ko ob­cho­dzi, po co ten szcze­gó­ło­wy opis, jak wy­cho­dzi­ła z domu?”. Ale to wła­śnie te dwie chwi­le, te ma­leń­kie de­cy­zje, któ­re pod­ję­łam, wy­cho­dząc na uli­cę, zmie­ni­ły wszyst­ko. Gdy­bym była inna, może nie za­trzy­ma­ła­bym się, żeby po­roz­ma­wiać z Vic­to­rią. Albo może za­trzy­ma­ła­bym się na dłu­żej. Mo­głam przejść obok skrzyn­ki pocz­to­wej i nie za­uwa­żyć kar­tecz­ki od li­sto­no­sza albo ją zi­gno­ro­wać. To wła­śnie są na­sze wy­bo­ry, spra­wy, któ­re mo­gli­śmy za­ła­twić in­a­czej. Wi­dzi­my je z do­sko­na­łą ja­sno­ścią do­pie­ro po upły­wie ja­kie­goś cza­su. Za­le­d­wie trzy­dzie­ści se­kund wię­cej albo mniej i nie by­ło­by hi­sto­rii, któ­rą wam opo­wia­dam. By­ła­bym in­nym czło­wie­kiem.

Ko­lej­ne małe de­cy­zje na uli­cy. Spóź­nia­łam się, więc za­miast skrę­cić w pra­wo i pójść do Tri­Be­Ca (dość da­le­ko, ale moż­na się przejść, je­śli ma się czas), po­de­szłam do kra­węż­ni­ka, żeby przy­wo­łać tak­sów­kę. To wte­dy ich zo­ba­czy­łam. Mło­da mat­ka z kasz­ta­no­wy­mi wło­sa­mi ścią­gnię­ty­mi w cia­sny koń­ski ogon, nie­mow­lę w wóz­ku i dru­gi szkrab trzy­ma­ny za rękę, cze­ka­li na świa­tłach. Nie było w tym ni­cze­go nad­zwy­czaj­ne­go, to zna­czy ni­cze­go, co więk­szość by za­uwa­ży­ła. Mnie ude­rzył kon­trast, jaki two­rzy­li w sto­sun­ku do Vic­to­rii, pięk­no i ener­gia tych mło­dych istot z jed­nej stro­ny, smu­tek i sa­mot­ny zmierzch z dru­giej.

Pa­trzy­łam na nią. Ko­bie­ta była drob­na, ale wi­dzia­łam w niej siłę, któ­ra ema­nu­je ze wszyst­kich mło­dych ma­tek, ten po­ten­cjał nie­odzow­ny do pcha­nia i dźwi­ga­nia, trzy­ma­nia ma­łych rą­czek i re­je­stro­wa­nia mi­lio­na po­trzeb i ru­chów, spo­kój zen przy wyj­mo­wa­niu pacz­ki cher­rios z za­my­ka­nej na su­wak tor­by na pie­lu­chy, gdy mała bu­zia za­czy­na się marsz­czyć, wy­raz twa­rzy prze­ka­zu­ją­cy współ­czu­cie i zro­zu­mie­nie szkra­bo­wi, któ­ry le­d­wie za­czy­na mó­wić. Była w tym mu­zy­ka, jak­by sym­fo­nia, któ­ra spra­wi­ła, że przez chwi­lę sta­łam jak urze­czo­na. Po­tem zwró­ci­łam uwa­gę na sta­do zbli­ża­ją­cych się tak­só­wek… ósma trzy­dzie­ści, desz­czo­wy po­nie­dział­ko­wy po­ra­nek. Nic z tego. Żad­na lamp­ka się nie świe­ci­ła, wska­zu­jąc, że tak­sów­ka jest wol­na, a z wozu sto­ją­ce­go za ro­giem chcia­ło sko­rzy­stać kil­ku zde­ner­wo­wa­nych prze­chod­niów. Zre­zy­gno­wa­na, po­sta­no­wi­łam się spóź­nić. Na mo­ment od­wró­ci­łam wzrok i po­pa­trzy­łam na ro­dzi­nę po dru­giej stro­nie uli­cy. Po­czu­łam dźgnię­cie nie­po­ko­ju. Mat­ka za­pa­trzy­ła się w wó­zek, a szkrab, spusz­czo­ny z oka może na se­kun­dę, wy­szedł na jezd­nię. Była wła­śnie krót­ka prze­rwa w ru­chu, ale chłop­czyk, w spra­nych dżin­so­wych spoden­kach, czer­wo­nej bu­fia­stej kur­tecz­ce i włócz­ko­wej czar­nej cza­pecz­ce, zna­lazł się do­kład­nie na wprost nad­jeż­dża­ją­cej bia­łej fur­go­net­ki. Spoj­rze­nie na fur­go­net­kę: kie­row­ca roz­ma­wiał z oży­wie­niem przez te­le­fon ko­mór­ko­wy, naj­wy­raź­niej nie­świa­do­my tego, co dzie­je się na dro­dze przed nim.

Za­wsze się mówi: „To było mgnie­nie oka”, ale ja pa­mię­tam każ­dą se­kun­dę. By­łam jak kula wy­strze­lo­na z ka­ra­bi­nu, bez­myśl­na, mkną­ca przed sie­bie. Wbie­głam na uli­cę. Pa­mię­tam, jak mło­da mat­ka pod­nio­sła wzrok znad wóz­ka, kie­dy lu­dzie za­czę­li krzy­czeć. Wi­dzia­łam, jak zmie­nia się wy­raz jej twa­rzy: naj­pierw zmie­sza­nie, po­tem prze­ra­że­nie. Wi­dzia­łam, jak lu­dzie na chod­ni­ku od­wra­ca­ją się, żeby po­pa­trzeć; wi­dzia­łam nie­świa­do­me­go nie­bez­pie­czeń­stwa chłop­czy­ka idą­ce­go w moją stro­nę. Czu­łam twar­dy be­ton pod sto­pa­mi, sły­sza­łam, jak krew pul­su­je mi w uszach. Cał­ko­wi­cie skon­cen­tro­wa­łam się na dziec­ku. Po­pa­trzy­ło na mnie na­gle z wsty­dli­wym uśmie­chem, kie­dy bie­gnąc z wy­cią­gnię­ty­mi ra­mio­na­mi, na­chy­la­łam się do nie­go. Wszyst­ko, poza mną, zwol­ni­ło; czas wy­pa­czył się i ziew­nął, ale ja mknę­łam jak ra­kie­ta. Po­czu­łam cie­pło jego ciał­ka, mięk­kość jego kur­tecz­ki, kie­dy pod­no­si­łam go jed­nym ra­mie­niem. Zo­ba­czy­łam kra­tow­ni­cę fur­go­net­ki i po­czu­łam me­tal zde­rza­ka na sto­pie, kie­dy ro­bi­łam nura, żeby od­sko­czyć. Pa­trzy­łam, jak fur­go­net­ka je­dzie da­lej Pierw­szą Ale­ją, nie zwal­nia­jąc, jak­by cały dra­mat, któ­ry ro­ze­grał się przed chwi­lą, umknął uwa­dze kie­row­cy. By­łam spię­ta, z de­ter­mi­na­cji i stra­chu zgrzy­ta­łam zę­ba­mi, ale od­prę­ży­łam się, kie­dy usły­sza­łam płacz chłop­czy­ka i zo­ba­czy­łam, że pa­trzy na mnie prze­ra­żo­ny. Jego mat­ka pod­bie­gła i wy­rwa­ła mi go, szlo­cha­ła w kur­tecz­kę dziec­ka. Po­chli­py­wa­nie ma­łe­go prze­szło w ryk, jak­by ja­kiś pier­wot­ny in­stynkt pod­po­wie­dział mu, że wła­śnie uciekł z wiel­kiej ciem­no­ści. Przy­najm­niej na ra­zie. Lu­dzie oto­czy­li mnie, pa­trzy­li za­afe­ro­wa­ni. Py­ta­li, czy do­brze się czu­ję. Ja od­po­wia­da­łam, że tak.

A więc są­dzi­cie, że zro­bi­łam do­bry uczy­nek. Wszyst­ko szczę­śli­wie się skoń­czy­ło. Zgo­da. Każ­dy, kto ma przy­zwo­ity re­fleks i zdro­we ser­ce, po­stą­pił­by tak samo. Ale tu cho­dzi o te małe rze­czy, o któ­rych mó­wi­łam. Na rogu Pierw­szej Alei i Je­de­na­stej uli­cy stał za mną fo­to­graf „New York Post”. Wra­cał po zro­bie­niu zdjęć ja­kimś waż­nym opry­chom w dzie­wią­tym ko­mi­sa­ria­cie. Zaj­rzał do Pię­ciu Róż, czy piz­ze­ria jest otwar­ta. O wpół do dzie­wią­tej, oczy­wi­ście, była za­mknię­ta. Wstą­pił więc do Black Fo­rest Ba­ke­ry na rogu, żeby ku­pić kawę i ciast­ko. Le­ża­ły te­raz na zie­mi, u jego stóp, gdzie rzu­cił je, w po­śpie­chu się­ga­jąc po apa­rat. Utrwa­lił wszyst­ko na kli­szy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: