Piękny przedmiot - ebook
Piękny przedmiot - ebook
Powieść satyryczna znanego amerykańskiego komika.
Nowojorski świat galerii i domów aukcyjnych powinien mieć się na baczności. Do miasta przybyła Lacey Yeager. Młoda, seksowna, wybitnie inteligentna, przebojowa. Spragniona wielkiej kariery i gotowa pracować dwadzieścia godzin na dobę. Mężczyzn zmienia jak rękawiczki, a gdy wspominają o uczuciach, postępuje jak modliszka. O tym wszystkim dowiadujemy się od jej powiernika – nieśmiałego, wrażliwego dziennikarza, zafascynowanego, ale i rozczarowanego przyjaciółką. Jak daleko zaprowadzi Lacey jej wielka ambicja?
Steve Martin rysuje ostrą kreską portret wielkomiejskiego świata artystycznego, pokazuje od kuchni życie marszandów, kolekcjonerów, galerii, a przy okazji dzieli się przemyśleniami na temat sztuki XX i XXI wieku. Piękny przedmiot to także sentymentalny portret Nowego Jorku końca poprzedniego stulecia: okresu szalonego optymizmu, beztroski i wielkich tragedii. W precyzyjnie skonstruowanej fabule Martin z wielką wprawą łączy humor z ogromną wiedzą, wzruszenia z celnymi obserwacjami i portretami ludzi. Tekst powieści wzbogacają reprodukcje dzieł sztuki, które po odłożeniu książki zostają w pamięci równie długo jak jej bohaterowie.
W pierwszej chwili można pomyśleć, że „Piękny przedmiot” będzie komedią romantyczną opowiadającą o nieustępliwej, wyjątkowo bystrej i bezwzględnej dziewczynie, która wyrusza na podbój nowojorskiego świata sztuki. Dopiero z kolejnymi, urzekająco skomponowanymi scenami zaczynamy sobie uświadamiać, że z tej osobistej perspektywy poznajemy quasi-tragiczną historię pewnej epoki.
Joyce Carol Oates
Powieść tak inteligentna, zabawna i głęboka, że należałoby namówić Martina do rzucenia showbiznesu i zajęcia się wyłącznie pisaniem… Kolejnym pięknym obiektem pożądania jest jego elegancki styl.
„Star Tribune”
Wieloletnie doświadczenie Martina jako kolekcjonera dzieł sztuki uwidacznia się na każdym kroku… Z literackiego punktu widzenia książka pod każdym względem zachwyca.
„The New York Times Book Review”
Martin przedstawił w pigułce szalony i zwariowany koniec tysiąclecia, a w zjadliwej opowieści potrafił ukryć moralitet.
„Publishers Weekly”
Doskonałe czytadło.
„Marie Claire”
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-072-8 |
Rozmiar pliku: | 5,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mam już dość, serdecznie dość myślenia o Lacey Yeager, obawiam się jednak, że dopóki nie spiszę tej historii i nie zobaczę jej między okładkami, odstawionej na półkę w mojej biblioteczce, nie wyduszę z siebie ani słowa na inny temat.
Nazywam się Franks. Kiedyś w college’u Lacey wyrwała mi portfel, wyjęła z niego prawo jazdy i głośno odczytała imiona – Daniel Chester French – nadane mi na cześć rzeźbiarza, autora słynnego waszyngtońskiego pomnika Abrahama Lincolna. Pochodzę ze Stockbridge w stanie Massachusetts, gdzie Daniel Chester French żył i tworzył. Moi rodzice, prości Amerykanie z prowincji, nie dostrzegli humorystycznego brzmienia zbitki Daniel Chester French Franks. Lacey stwierdziła, że i ona jest rodzinnie powiązana ze światem sztuki, ale nie wdawała się w szczegóły: „To długa historia. Kiedyś ci ją opowiem, mój ty francuski piesku”.
Mieliśmy po dwadzieścia lat.
Wyjechałem z Stockbridge, miasta opromienionego blaskiem innego, jeszcze sławniejszego mieszkańca: malarza szczęśliwej Ameryki, Normana Rockwella. W Stockbridge ceni się sztukę, choć nie tę, której naucza się na akademiach. Kiedy odkryłem, że moim aspiracjom artystycznym nie towarzyszy równy im talent, postawiłem sobie za cel opanowanie umiejętności pisania o sztuce lekkim, klarownym stylem. Co jest trudniejsze, niż mogłoby się wydawać: łatwo zapędzić się w retoryczny gąszcz, z którego nie sposób się później wyplątać.
Po szkole średniej pojechałem na południe, do Davidson College w Karolinie Północnej. Lacey przyjechała tam z przeciwnej strony – z Atlanty. Razem studiowaliśmy historię sztuki i dokładnie raz poszliśmy razem do łóżka.
Już jako dwudziestolatka wkraczała do sali wykładowej z rozmachem broadwayowskiej gwiazdy. Odprowadzaliśmy ją wzrokiem, kiedy przechodziła, siadała i wystudiowanym ruchem odrzucała włosy. Kiedy opuszczała salę, wszyscy wracali do normalnych zajęć, zupełnie jakby uszło z nich powietrze. Było jasne, że Lacey daleko zajdzie, nawet gdyby miała zmierzać do celu po trupach.
Kiedy któraś z jej przyjaciółek przechodziła kryzys, Lacey wkraczała do akcji i szukała sposobu, żeby ją pocieszyć. Uspokajała – „Skarbie, dajże sobie z nim spokój” – kiedy indziej mobilizowała do działania: „Kochana, nie możesz mu odpuścić”. Każda rada była inspirująca. Uczucia mężczyzn oceniała zupełnie inną miarą. Uważała je za irytującą zawadę, kamyki żwiru pod stopami. Miała wrodzony talent do łamania serc, ale tryskała taką witalnością, że ludzie często zapominali o jej miłosnych występkach. Dziś Lacey zbliża się do czterdziestki i nie może liczyć na wyrozumiałość tak wielką jak w czasach, gdy jej skóra była rumiana niczym pączek róży.
Przespałem się z nią na drugim roku. Chciałem tylko odreagować rozstanie z dziewczyną i szczęśliwie zdołałem uniknąć katastrofy, wracając do dziewczyny kilka dni – a może nawet godzin? – później; macki Lacey nie zdążyły mnie pochwycić. Co prawda, i tak pozostałem pod jej urokiem, ale kiedy odkryłem skuteczną metodę obrony przed nim – zacząłem traktować Lacey jak projekt badawczy – mogłem korzystać z przyjemnych aspektów znajomości bez obawy, że wpadnę w jej sidła.
Historię Lacey oparłem na własnych wspomnieniach, rozmowach z ludźmi z jej otoczenia oraz, niestety, plotkach. Dzięki Bogu książka to nie sala sądu. Przejdzie wam czasem przez myśl, że o pewnych zdarzeniach w żadnym wypadku nie mogłem wiedzieć. Przyznaję od razu, że to prawda, ale z moich doświadczeń wynika, że podobnie jak w życiu – empiria musi czasami ustąpić wyobraźni.2
Przez długi czas życie Lacey toczyło się podobnie do mojego. Mając po dwadzieścia trzy lata, pragnęliśmy zajmować się zawodowo sztuką; dlatego przyjechaliśmy do Nowego Jorku. W owym czasie świat sztuki zwierał szyki niczym wzmagający się huragan. Regularnie umawialiśmy się z Lacey na lunch, dzięki czemu byłem na bieżąco z jej seksualnymi podbojami. Czasami przyprowadzała nowego chłopaka, który musiał tolerować moje nieoczekiwane towarzystwo. Kiedy znikała w łazience, zwykle próbował niezręcznie wybadać, czy nie jestem aby ekskochankiem, którym i on miał wkrótce zostać.
W sierpniu 1993 roku przyszła na spotkanie w letniej, tak prześwitującej sukience, że kiedy stanęła na tle okna rozświetlonego promieniami słońca, materiał wydawał się płonąć niczym papier. Włosy miała spięte z tyłu plastikową klamerką w grochy, przez co wyglądała na pięć lat młodszą.
– Zapytaj, gdzie byłam – powiedziała.
– A jeśli nie zapytam?
Przysunęła drobną piąstkę do mojej twarzy i zagroziła:
– To dostaniesz w dziób.
– Dobra. Gdzie byłaś?
– U Guggenheimów. Na wystawie mebli.
Muzeum Guggenheima to genialna budowla Franka Lloyda Wrighta, nad którą swego czasu wisiał wielki znak zapytania. Wkręca się niczym śruba w Fifth Avenue, a wisi nad nią znak zapytania, ponieważ zmusza przechodniów do przekrzywiania głowy.
– „Włoskie przemiany”. Napisałem o tym do gazety. Nie zdążyli jeszcze opublikować. Jak wrażenia?
– Wolałabym się przespać z Włochem, niż usiąść na jego meblach – oświadczyła.
– Nie przypadły ci do gustu?
– Najwyraźniej nieprecyzyjnie się wyraziłam. Nie.
– Dlaczego?
– Bo mam gust? – wypaliła, po czym dodała: – Tylko jedna rzecz mogłaby uratować zwiedzanie.
– Co?
– Wrotki.
Lacey prowadziła rozmowę tak, jakby była nieświadoma, że za sprawą sukienki rozpala krew w żyłach siedzących nieopodal mężczyzn. Musiała wiedzieć, że będzie przyciągać ich spojrzenia, ale sprawiała wrażenie, jakby zapomniała o tym tuż po porannej toalecie. Jak to miała w zwyczaju, ani na chwilę nie odrywała ode mnie wzroku.
Mężczyzna, z którym rozmawiała, zawsze miał poczucie, że jest zainteresowana wyłącznie tą wyjątkową sekwencją DNA, z której powstał, że zaraz się z nim prześpi, ponieważ to on ją zafascynował. Zadawała sobie nawet trud, aby poświęcić więcej uwagi któremuś z jego dowcipów – wydawała się nim przez dłuższą chwilę sycić, dopiero potem wybuchała śmiechem, pochylając twarz do przodu i posyłając mężczyźnie spojrzenie wyrażające zdumienie i podziw, jakby mówiła: „Jesteś znacznie ciekawszy, niż sądziłam”.
– Chodź ze mną – powiedziała, kiedy wypiliśmy kawę.
– Dokąd?
– Idę kupić sukienkę. Mam jutro rozmowę kwalifikacyjną w Sotheby’s i muszę wyglądać szałowo.
Wysmażyliśmy się solidnie na nowojorskim skwarze, nim w końcu trafiliśmy do trochę chłodniejszego wnętrza sklepu z używanymi markowymi ubraniami w mniej reprezentacyjnej części Manhattanu, w downtown. Przy dźwiękach głośnej muzyki Lacey wybrała wąską ciemnoniebieską spódnicę i dobraną do niej kolorystycznie bluzkę. Skrzywiła się na widok ceny, ale niezrażona zniknęła w przymierzalni. Chwilę później zza kotary dobiegł szelest tkanin. Wyobraziłem sobie, jak wciąga sukienkę na biodra, jak zapina bluzkę. Wyłoniła się rozchełstana – pod spodem nie miała nic, piersi prawie na wierzchu – i zapięła się dopiero przed lustrem, badawczo się sobie przyglądając.
– Mam w domu bluzkę, która będzie pasowała do tej spódnicy – mruknęła w moją stronę. Wyprostowała się, wyciągnęła z włosów klamerkę; kiedy żółte i brązowe pukle opadły na ramiona, natychmiast przybyło jej kilka lat.
– Oczarujesz ich – powiedziałem.
– Mam taką nadzieję, do licha, bo jestem spłukana. Zostało mi marne siedem tysięcy.
– W zeszłym tygodniu mówiłaś o trzech.
– Jeżeli zejdę do tego poziomu, będę mieć przejebane. Uznajmy zatem, że zostało mi siedem.
Odwróciła się do mnie i przybrała wystudiowaną pozę w używanej Donnie Karan.
– Wyglądasz świetnie. Wielu naszych rówieśników nie ma pojęcia, jak się ubrać, kiedy idą starać się o pracę – powiedziałem.
– Nie idę starać się o pracę. – Spojrzała na mnie z wyrzutem. – Idę dostać pracę.
W ten sposób Lacey dołączyła do gromadki pięknych dziewczyn pracujących w Sotheby’s.
Sotheby’s i Christie’s, dwa największe domy aukcyjne w Nowym Jorku, przyciągają młodych, głodnych sukcesu, utalentowanych absolwentów Harvardu i innych renomowanych uczelni. Większym uznaniem cieszą się tam dyplomy z historii sztuki niż z akademii, a istotnym atutem kandydatów płci obojga jest uroda. Instytucjom tym zależy, aby ich pracownicy prezentowali się elegancko, krążąc z naręczami dokumentów, faksów i przezroczy po zatłoczonych salach ekspozycyjnych. Ponieważ zarabiali oni niewiele, zazwyczaj pozostawali na utrzymaniu rodziców, zadowolonych, że dzieci znalazły pracę w szanowanej firmie, w prestiżowej branży, w miejscu, gdzie powietrze nasączone jest zapachem pieniędzy napływających z całego świata. Praca w domu aukcyjnym wydawała się ponadto mniej nieciekawa niż w inwestujących w sztukę funduszach z Wall Street, gdzie zdaniem rodziców ich córki miałyby marne szanse na awans i byłyby narażone na poklepywanie po pupach. Przez Sotheby’s przewijali się ludzie mówiący z europejskimi akcentami, w korytarzach i salach toczono uczone dysputy o sztuce i estetyce, którym na równych prawach przysłuchiwali się nuworysze i przedstawiciele starych zamożnych rodów w szykownych garniturach i jedwabnych krawatach. Był to Nowy Jork czysty i pachnący, Nowy Jork elegancko ubranych ludzi pracujących w strzelistych, wolnych od dymu tytoniowego i narkotyków budynkach o ciekawej architekturze, wypełnionych rzeźbami i miliarderami. Rodzice nie pamiętali oczywiście, że wieczorami i w weekendy ich pociechy opuszczają sale wypełnione Cézanne’ami czy Matisse’ami i spełzają pod ziemię, by powrócić do wynajmowanych na spółkę lokali w downtown, gdzie wiodą życie równie zdegenerowane, jak członkowie dowolnej kapeli rockowej.
Lacey została zesłana do ciemnej i właściwie pustej piwnicy. Mierzyła i katalogowała dziewiętnastowieczne obrazy zmagazynowane w skrzyniach. Donnę Karan marnowała na kurierów i magazynierów, jednak do pracy przychodziła wystrojona, ponieważ od czasu do czasu zachodziła też do eleganckich biur na trzecim piętrze. O ile na uczelni zdobyła wyższą wiedzę o sztuce, o tyle w piwnicy Sotheby’s poznawała jej podstawy. Układała obrazy na stole przykrytym wykładziną, rozwijała taśmę mierniczą wzdłuż krawędzi i notowała wszystko, co rejestrowało jej oko. Odwracała obrazy na drugą stronę i spisywała sygnatury i monogramy artystów, próbując rozszyfrować niechlujne odręczne pismo. Grzebała w nieporęcznych tomach katalogów, Meyersie i Benezicie, w poszukiwaniu spisów prac nieznanych malarzy. Wszystko po to, by móc później zaraportować przełożonym, że zdołała jednoznacznie ustalić autorstwo obrazu. Przez pierwszy rok obejrzała, od frontu i od tyłu, tysiące obrazów. Nauczyła się delikatnie opukiwać płótno wierzchem palca; twarde i sztywne wskazywało na nową oprawę, a to zazwyczaj nie był dobry sygnał. Pokazano jej, jak rozpoznawać pociągnięte werniksem odbitki udające prawdziwe obrazy – przez szkło powiększające można było dostrzec punkciki pozostawione przez drukarkę (ku rozczarowaniu podekscytowanych sprzedających, którzy uważali się za posiadaczy oryginału). Opanowała sztukę odróżniania akwafort od litografii – należało oświetlić obraz mocnym światłem i szukać charakterystycznych cieni w rowkach wytrawionych przez kwas.
W piwnicy składowano głównie szmelc; lepsze prace trafiały od razu na wyższe piętra; do czasu wystawienia w którejś z dużych galerii wisiały nad biurkiem dyrektora lub w prywatnych salkach wystawienniczych. Arcydzieła badali konserwatorzy uzbrojeni w lupy i lampy Wooda.
Lacey ślęczała w zakurzonych podziemiach; czuła się jak Apsik z Królewny Śnieżki i siedmiu krasnoludków. Przez jej ręce przechodziły nie jabłka Cézanne’a, ale dziewiętnastowieczny kicz: raczący się trunkami mnisi, bezdomne dzieci sprzedające kwiaty, roześmiani kardynałowie, krowy na pastwiskach, weneccy gondolierzy, pisklęta na wiejskich podwórkach, psotliwe czyścibuty i martwe natury namalowane tak nieudolnie, że ich elementy wydawały się unosić nad blatami stołów. Podczas rzadkich wizyt na wyższych piętrach Lacey miała sposobność nasycić wzrok Seuratem lub Monetem, czasami nawet Rembrandtem. Niemniej mozolna praca w piwnicy rozwinęła w niej umiejętność, którą zachowała do końca życia: odróżnienia dobrego obrazu od złego.
Podrzędne stanowisko w Sotheby’s kontrastowało z pierwszoplanową rolą, którą odgrywała w barach i restauracjach East Village. Wiedziała, że po przećwiczonej i zoptymalizowanej podróży metrem do domu, którą miała wyliczoną co do sekundy – noga wysunięta do przodu, drzwi wagonu otwierają się tuż przed nią – czekały na nią rozświetlone bary, z których na chodniki wylewał się gwar podniesionych głosów i muzyka. Tam czuła się najjaśniejszą gwiazdą, przyciągającą wzrok dziewczyną, która otoczona chmurą czarodziejskiego pyłu pokonuje kilka przecznic ze stacji metra do kamienicy bez windy. W mieszkaniu padała w poprzek na łóżko, przykładała słuchawkę telefonu do ucha i popijając szkocką, dzwoniła do Angeli lub Sharon, a czasami do mnie.
– Cześć… O Boże, ale się za tobą stęskniłam! Gdzie jesteś? Spotkajmy się w Raku na sushi. O cholera! Przepraszam, oblałam się szkocką. Spotkajmy się teraz… Nie, teraz.
Raku była tajemniczą restauracją na Lower East Side. Duże porcje, niskie ceny i najwyżej czworo klientów – niezależnie od pory dnia. Stoliki czekały na Lacey niczym urocze szczeniaki wypatrujące nowych właścicieli w schronisku dla psów. Wparowywała do środka o dziewiętnastej i siadała sama przy stoliku.
Lacey równie dobrze czuła się we własnym towarzystwie, jak wśród ludzi. Kiedy siedziała samotnie, była potencjalnością, z innymi – jej urzeczywistnieniem. W samotności zamykała się w sobie i niemal fizycznie izolowała od otoczenia. W towarzystwie zarzucała niewidzialne postronki na wszystkich przebywających w pomieszczeniu: jeśli ktoś próbował się odsunąć, przyciągała go do siebie. Wiedziała, kto radzi sobie lepiej od niej. Wiedziała, którego mężczyznę uwieść tylko po to, by udowodnić, że potrafi. Przypominała admirała znającego dokładną lokalizację wszystkich jednostek floty.
W East Village pośpieszne życie mieszało się z życiem ślamazarnym i czasami trudno je było odróżnić. Gromadki aktorów przesiadywały w obskurnych barach. Starzy wyjadacze, którzy pamiętali czasy, kiedy na barach wisiały neonowe napisy „Piwo”, tkwili przy ladzie, nieświadomi, że za chwilę zostaną wyparci z młodniejącej z każdą chwilą dzielnicy. Nowi mieszkańcy czasami niezdarnie zapalali papierosy, a Lacey niekiedy się do nich przyłączała.
Świat sztuki współczesnej przypominał ubogiego krewnego świata sztuki z uptown, eleganckiej i wyrafinowanej części Manhattanu, gdzie mieścił się Sotheby’s. Z tym pierwszym światem Lacey utrzymywała kontakt przez najróżniejsze szwendające się po barach indywidua: malarza pokojowego artystę, marszanda artystę, muzyka artystę. Jeden z jej ulubieńców, Jonah Marsh, nosił rzadki tytuł didżeja artysty. Choć był niezłym malarzem, jego obrazy, bez względu na to, jak je zmieniał lub poprawiał, zawsze sprawiały wrażenie echa czegoś lepszego. Jako didżej był wyjątkowo uroczy. Kiedyś przez cały wieczór kręcił się w barze wokół Lacey, starając się zrobić na niej wrażenie inteligentnego, zabawnego, porywczego, hałaśliwego, żałosnego – cokolwiek, byle tylko zaciągnąć ją do łóżka. Jeszcze tej nocy, od razu. Lacey w końcu dała za wygraną: „Słuchaj, zgadzam się, ale tylko po to, żebyś mi wreszcie dał spokój”. Poszli do niej, a kiedy było po wszystkim, Lacey z ulgą przyjęła jego wyjaśnienie: „Muszę jutro wcześnie wstać”, po którym sobie poszedł.3
Któregoś wtorku głodna jak diabli Lacey postanowiła zaszaleć i odwiedzić kantynę w Sotheby’s – elegancką stołówkę ze stolikami pokrytymi laminatem, oferującą pakowane kanapki po cenach odpowiednich raczej dla ekskluzywnej restauracji. Szeregowi pracownicy swobodnie konwersowali tam z kierownikami działów, a Lacey z łatwością ich odróżniała po jakości materiałów, z których uszyto ich ubrania. Szefowie działów byli zazwyczaj mniej atrakcyjni fizycznie, ponieważ zatrudniano ich ze względu na kompetencje, a nie urok osobisty. Poza tym byli mniej wymizerowani od pracowników niższego szczebla, którzy biegali przez cały dzień z piętra na piętro. Tego dnia przy jednym ze stołów siedziała Cherry Finch, szefowa Działu Malarstwa Amerykańskiego, przy innym Heath Acosta, elegancki kierownik Działu Malarstwa Europejskiego, ubrany w szary garnitur i krawat. Rozmawiał z kimś, bez wątpienia z klientem. Bez wątpienia, bo krótkie pukle czarnych włosów tego mężczyzny niemal ociekały żelem. Śródziemnomorska karnacja i rozpięta jedwabna koszula wskazywały wyraźnie, że nie jest pracownikiem Sotheby’s. Miał trzydzieści kilka lat, był obcokrajowcem, i to na tyle przystojnym, że zmysł krytyczny Lacey nie oprotestował nawet stroju typowego dla playboya.
Mężczyzna raz po raz zerkał w jej stronę. Lacey jadła coraz wolniej, starając się zatrzymać upływający czas i nadejście chwili, kiedy będzie musiała opuścić kantynę. Acosta i jego klient zapłacili w końcu rachunek, wstali i ruszyli w stronę jej stolika.
– Cześć, widziałem cię już gdzieś, ale nie mieliśmy okazji się poznać. Nazywam się Heath Acosta, Malarstwo Europejskie.
– W takim razie jest pan, jak wszyscy inni, moim przełożonym. Lacey Yeager. Pracuję w Hadesie.
– Ach, skrzynie.
– Stąd właśnie ta blada cera.
– Lepsza blada cera niż garbowana skóra, która robi się po czterdziestce – włączył się do rozmowy klient. – Cześć, jestem Patrice Claire. – Miał zielonobrązową karnację i, ku zaskoczeniu Lacey, francuski akcent; sądziła, że musi być z Bliskiego Wschodu. – Lubisz malarstwo europejskie?
– Wszystko przede mną.
– Może nie miałaś okazji obejrzeć najlepszych dzieł – powiedział Patrice i zwrócił się do Acosty: – To niesprawiedliwe, że umieszczacie impresjonistów w osobnej kategorii. To przecież Europejczycy, prawda?
– Impresjoniści nie są dostatecznie schludni jak na gust naszych europejskich kolekcjonerów – odparł Acosta.
– W takim razie ja również nie przypadłabym im do gustu – zażartowała Lacey.
Z miny Patrice’a wynikało, że sądzi coś dokładnie przeciwnego.
– Byłaś już na aukcji? – spytał Acosta.
– Nie wiedziałam, że mogę…
– Przyjdź w przyszłym tygodniu, sprzedajemy Europejczyków. Dziesiąta rano w czwartek. Ostatecznie możemy cię wypuścić na jeden dzień z Hadesu.
– Powinnam przyjść wcześniej, żeby zająć miejsce?
– Na Boga, przy Europejczykach to niepotrzebne. Recesja daje się nam we znaki.
– Pamiętaj, żeby przypadkiem nie zakaszleć, nie kichnąć ani się nie podrapać – dodał Patrice, kiedy Acosta już się odwrócił.
Lacey była pewna, że podeszli do jej stolika na prośbę Patrice’a. Posłała mu spojrzenie, z którego wynikało, że można ją zaciągnąć do łóżka, ale trzeba się najpierw postarać.4
W czwartek rano Lacey usiadła na jednym ze składanych krzeseł. Trwała aukcja malarstwa europejskiego. Sala była zapełniona w połowie, szmer podekscytowanych głosów przerywały leniwie unoszone tabliczki z numerami. Po każdej licytacji grono zebranych pomniejszało się o kilku osobników. Rynek sztuki załamał się kilka lat wcześniej i nadal robił bokami. Koniunktura osłabła w 1990 roku, ale zanim do tego doszło, sprzedano Japończykom stosy poślednich prac francuskich malarzy. Obrazy spakowano pośpiesznie do skrzyń i wysłano, aby nabywcy nie zdążyli się zorientować, że ich umiejętność oceny dzieł impresjonistów pozostawia wiele do życzenia. Sotheby’s i Christie’s oraz galerie z Madison Avenue pozbyły się w ten sposób drugo- i trzeciorzędnych obrazów. Teraz wszyscy się obawiali, że Japończycy postanowią sprzedać szarych Picassów i mechatych, puchatych Renoirów – wiszących dumnie w japońskich centrach handlowych, gdzie wzbudzały podziw klientów – i zrozumieją, że zostali nabici w butelkę. Na szczęście krach na rynku sztuki dał handlarzom wymówkę do udzielania negatywnej odpowiedzi na usilne żądania przyjęcia z powrotem sprzedanych obrazów: „Och, przykro nam, ale dopadł nas właśnie kryzys gospodarczy!”.
Lacey śledziła przebieg aukcji i zastanawiała się, skąd ludzie biorą dwadzieścia tysięcy dolarów na szkic nieznanego Hiszpana o trzech imionach. Popatrywała na stojącego z boku Heatha Acostę – był cały rozpromieniony, a ona nie rozumiała dlaczego. Kolejne obrazy nie znajdowały nabywców. Acosta pewnie robił dobrą minę do katastrofalnej aukcji. Lacey widziała, że obrazy, z którymi zdążyła się zżyć w piwnicy, nie robią najmniejszego wrażenia na posępnej widowni, co oznaczało, że wrócą do magazynu, skąd za jakiś czas odbiorą je rozczarowani właściciele.
Jako kolejny wystawiono obraz Jamesa Jacquesa Josepha Tissota przedstawiający teatralne foyer wypełniające się ludźmi, którzy opuszczają widownię po spektaklu. Mężczyźni w cylindrach prowadzą młode damy w stronę wyjścia; kobiety w przepysznych kreacjach, z nakryciami głowy wartymi tyle, co dobry powóz, suną, otoczone falującymi futrami. Tissot był mistrzem jednego tematu: świata bogaczy. Opatulał kobiety kilometrami materiału, okrywał falbankami i kazał schodzić z pokładu statków, przesiadywać w parkach lub zajmować miejsca przy oknach z widokiem na morze.
1. James Tissot, La Mondaine. Zdjęcie: Snark/Art Resource, NY.
Wartość Tissota oszacowano na pięćset do siedmiuset tysięcy dolarów. W sali zapanowało poruszenie, kiedy obrotowa sztaluga ukazała widowni dzieło; prezentowało się doprawdy efektownie. Gdyby nie znalazło nabywców, Acosta nie mógłby już śledzić przebiegu aukcji z przyklejonym do twarzy uśmiechem zadowolenia. Cena wywoławcza wynosiła trzysta pięćdziesiąt tysięcy. Nikt nie uniósł tabliczki z numerem. Acosta, nieporuszony, obrzucił salę uważnym spojrzeniem, po czym skinął głową. Prowadzący licytację zawołał:
– Mamy trzysta pięćdziesiąt tysięcy!
Chwilę później cena podskoczyła do czterystu tysięcy. Potem do czterystu pięćdziesięciu. Prowadzący uznał, że czas podnieść aukcję na wyższy poziom: ogłosił, że od tej pory cenę można podbijać o co najmniej sto tysięcy. Padło sześćset. Siedemset. Milion. Półtora. Licytanci wrócili do podbijania ceny o pięćdziesiąt tysięcy i w końcu obraz sprzedano za dwa miliony.
Jednorazowy wyskok czy zwiastun końca recesji? Czy Acosta uśmiechał się, bo znał zamiary nabywców? Domy aukcyjne często wiedzą wcześniej, ile dana osoba jest gotowa wydać na konkretny obraz. Lacey zauważyła, że w miarę wzrastania tempa licytacji również jej serce zaczęło bić szybciej, jakby ogarnęła ją podobna do erotycznej ekscytacja.
Po południu zadzwoniła do Jonaha Marsha, uroczego didżeja, i umówiła się z nim w Muzeum Sztuki Nowoczesnej. Tak długo krążyli po salach, oglądając obrazy, aż Lacey wzbudziła w sobie entuzjazm dorównujący temu z poranka. Zaprosiła Marsha do siebie. Po seksualnym rytuale – eksplozja zahamowania, paroksyzmów, potoki słów i potu wymienianego obficie przez obie strony – półprzytomny Jonah wyszedł, ponownie uwalniając Lacey od przykrego obowiązku pokopulacyjnej konwersacji. Popijając porto, wyglądała przez okno, wciąż brudne po zimie, i odtwarzała w myślach aukcję, której była świadkiem. Milion, półtora miliona… dwa miliony. Ktoś nieźle się obłowił. Czy i ona mogłaby dorobić się na sztuce? Dorobić się pieniędzy rzędu Tissota?
Zaczęła patrzeć na obrazy w inny sposób. Zamieniła się w sprawną maszynę do szacowania wartości. Niewyczerpany strumień płócien przepływających przez dom aukcyjny pomógł jej opanować rachunek ich wartości. Biblioteka Sotheby’s oferowała dostęp do rejestrów dawnych aukcji, kiedy więc w jej ręce wpadał jakiś godny uwagi obraz, skrupulatnie przeszukiwała katalog wartości dzieł sztuki, aby sprawdzić, czy znalazł się już wcześniej na rynku. Uwzględniała stan obrazu, rozmiar i temat. Zauważyła, że portrety młodych dziewczyn Renoira były warte więcej niż portrety starych kobiet. Scenka z Dzikiego Zachodu z pięcioma tipi przewyższała wartością scenkę z jednym tipi. Wiedziała, że obraz tracił na atrakcyjności, jeśli trafił na rynek i się nie sprzedał. Niechciane obrazy odstraszały nabywców. Dlaczego nikt ich nie kupił? W branży nazywano je spalonymi. W takiej sytuacji właściciel musiał znacząco obniżyć cenę bądź schować obraz na siedem lat, aby rynek zdążył o nim zapomnieć. Kiedy Lacey zaczęła przeprowadzać takie analizy, przekroczyła granicę, zza której nie było już powrotu: w obiektach piękna zaczęła dostrzegać obiekty wartości.5
Lacey wiedziała, że będę w okolicy i namówiła mnie, żebym przyszedł do Sotheby’s na lunch. Chciała mi coś pokazać. Spotkaliśmy się w barze z kanapkami; udało nam się dorwać stolik w słonecznym kącie sali.
– Chcesz zobaczyć zdjęcie mojej babci? – spytała.
– Czy to podchwytliwe pytanie?
Sięgnęła do torebki i wyjęła mocno sfatygowany album w przezroczystej obwolucie, opatrzony małą prostokątną naklejką z, jak mi się zdawało, numerem dziesiętnej klasyfikacji bibliotecznej oraz drugą nalepką, z groźnym komunikatem: „Własność Sotheby’s”. Wyciągnęła książkę bez ceremonii, więc najwyraźniej legalnie wypożyczyła ją z biblioteki i nie obawiała się spojrzeń innych gości kantyny.
– Pamiętasz, jak ci powiedziałam, że mam rodzinne związki ze światem sztuki?
– Niespecjalnie, ale mów dalej.
– Kitty Owen była moją babcią.
Lacey rozłożyła książkę na stole i obróciła w moją stronę. Na okładce znajdowała się reprodukcja obrazu Maxfielda Parrisha. Trochę o nim wiedziałem. W latach dwudziestych był najpopularniejszym artystą w Stanach Zjednoczonych. Malował młode dziewczyny wylegujące się na brzegach jezior lub bujające się nago na zawieszonych na gałęziach drzew huśtawkach gdzieś w fantazyjnej sielskiej krainie. Te subtelne dzieła chętnie wykorzystywano również w reklamach opon i czasopism. Symbole produktów umieszczano na reprodukcjach drukowanych w kalendarzach i na plakatach; czasami artysta umieszczał je wprost na samych obrazach. Parrish balansował między byciem ilustratorem a artystą.
Lacey dotknęła palcem okładki.
2. Maxfield Parrish, Daybreak. Copyright © Maxfield Parrish. Na licencji ASaP Worldwide and VAGA, New York, NY. Zdjęcie: Christie’s Images/The Bridgeman Art Library.
– To moja babcia – powiedziała. – Miała osiemnaście lat, kiedy zrzuciła przed nim wszystkie ciuszki. Nie ty jeden możesz się przechwalać artystycznymi referencjami.
– Czy ona…
Jeszcze żyje, chciałem zapytać.
– Skończyła dziewięćdziesiąt dwa lata. Mamy identyczną karnację, ale z rudymi włosami już się pożegnała.
Patrzyłem na szczupłą dziewczynę o bladej skórze – przypominała fauna pochylonego nad sielankowym stawem wyciętym w opalizujących kafelkach.
– Jest właścicielką odbitki ze swoją podobizną. Dostała ją od Parrisha. Sprawdziłam w katalogu Sotheby’s, ile jest warta. Niewiele. Dwieście dolców. To nasza jedyna artystyczna pamiątka. Ale z ładną opowieścią. Kitty, czyli babcia, pozowała do obrazu. Leżała naga na skale. Parrish wykonał ileś tam odbitek. Cały stos leżał na stole. Powiedział, że chce jej coś podarować. Sięgnął za stół i dał Kitty odbitkę oprawioną w bardzo drogą ramę z szybą. Wyjątkową odbitkę.
– Myślisz, że… do czegoś doszło?
– Nie. Parrish wybrał inną modelkę. A później on, jego żona i modelka żyli długo i szczęśliwie/nieszczęśliwie. Odkąd pamiętam, obraz wisiał w naszym domu. Czasami, kiedy zostawałam sama, rozbierałam się do naga, kładłam na podłodze i wpatrywałam w niego, wyobrażając sobie, że to ja leżę w cudownie pięknym lesie, rozciągnięta na ziemi, wygięta w lekki łuk, w półmroku. Udawałam, że jestem w niebie.6
Przez kolejne półtora roku wszystko układało się po naszej myśli. Ja napisałem recenzję z niewielkiej wystawy dla „Village Voice” i dostałem pochwalny liścik od Petera Schjeldahla, w owym czasie najbardziej cenionego krytyka sztuki. Lacey pięła się – i to dosłownie – w hierarchii Sotheby’s. Często zajmowała się jakimiś dokumentami, dzięki czemu przebywała na wyższych piętrach. Do podziemi zsyłano nowych pracowników, głównie białe dziewczyny, ledwo co wyzwolone z akademickich galer. Po kilku godzinach pracy wytaczały się z windy chwiejnym krokiem, z rozszerzonymi źrenicami, szczęśliwe, że ponownie zobaczą słońce. Lacey nie dostała znaczącej podwyżki. Wytłumaczono jej, że nowi pracownicy są faktycznie stażystami uczącymi się zawodu. Podczas jednego z naszych coraz rzadszych lunchów wyznała: „Wiesz, co odkryłam? Sotheby’s jest dla mnie tym, czym jacht dla bogacza. Finansową studnią bez dna. Tylko tracę tam pieniądze. Wytrzymam jeszcze rok, a później zostanie mi tylko burdel. Co zresztą może mieć zalety, jeżeli trafię na taki, gdzie dziewczyny muszą się elegancko ubierać”.
Na wyższych piętrach Lacey miała ułatwiony dostęp do informacji. Docierały do niej w zasłyszanych strzępkach, okruchach rozmów, grymasach twarzy. Szyderczy uśmieszek lub westchnienie eksperta na widok obrazu Picassa zawierały określony komunikat. Lacey zaczynała rozumieć, dlaczego jeden obraz Picassa zasługiwał na wzgardę, a inny na podziw. Na wyższych piętrach wzrosło także znaczenie jej ubioru. Niczym nastolatka z katolickiej szkoły umiała za pomocą subtelnych zmian uczynić regulaminowy strój bardziej zmysłowym: zarys czarnego biustonosza pod białą jedwabną bluzką, haftowany mankiet, oryginalne obuwie. Dopasowywała się do otoczenia, a jednocześnie obsadzała w roli grzesznego ozdobnika lśniącego na jednorodnym tle.
W wytwornym świecie trzeciego piętra dzieła sztuki, które wcześniej katalogowała w piwnicy – pośledniejsze obrazy znanych malarzy i najlepsze nieznanych – przypominały jej znajome ze szkoły: ona robiła karierę, one zatrzymały się w rozwoju. Owszem, wciąż darzyła je sympatią, ale kiedy zobaczyła, jak dwóch pracowników w białych rękawiczkach niesie akt Schielego z 1914 roku, piwnica wydała jej się przedszkolem. Zaintrygowała ją ta szczególna atencja, jaką otaczano dzieło. W porównaniu z konserwatywnymi bohomazami śmiałe akty nastoletnich dziewczyn pędzla Schielego, powyginanych i ukazanych w niesztampowej perspektywie, szokowały. I na pewno nie miały nic wspólnego z krowami na pastwisku. Lacey wyobraziła sobie wiedeński buduar malarza: wchodziło się do niego przez wahadłowe drzwi, a w środku leżały zamroczone dziewczyny z rozchylonymi nogami, pozując Schielemu.
Trzecie piętro było dla Lacey także źródłem irytacji. O rok starsza Tania Ross pracowała w Sotheby’s ledwie rok dłużej, a mimo to zdążyła wysforować się przed Lacey. Uwijała się i emanowała pewnością siebie. Wszędzie jej było pełno. Była od Lacey wyższa. Była od Lacey ładniejsza. Ciemna brunetka, znak firmowy: operatywność. Ta ostatnia cecha predestynowała ją do zajmowania się poważnymi klientami, których nie trzeba było bajerować. Co bardziej wymagający kolekcjonerzy prosili właśnie o nią. Stawiało to Tanię w roli wschodzącej gwiazdy.
Lacey potrafiła natychmiast rozpoznać rywalkę i podczas lunchu zaledwie tydzień po awansie na wyższe piętro nazwała Tanię nabzdyczoną Kanadyjką. „Powtarza banały na poziomie wstępu do historii sztuki w taki sposób, jakby sprzedawała wiedzę z poziomu doktoratu. Ale rozumie siłę dekoltu”. Zapamiętałem ten komentarz, ponieważ Lacey też potrafiła eksponować swój dekolt w odpowiednim momencie, odpowiedniej osobie i w odpowiednim celu.
– Może po prostu musisz ją lepiej poznać – zauważyłem nieopatrznie.
– Tu nie ma czego poznawać – wychrypiała i uniosła pięść, jakby chciała mnie zdzielić. – Jak kiedyś przynieśli Picassa, musiała sprawdzić etykietę, żeby dowiedzieć się, kto jest autorem. Musiała sprawdzić etykietę. Poza tym ktoś ją utrzymuje. Jej prawdziwe nazwisko brzmi pewnie Grzmociara albo coś w tym stylu. Tania Grzmociara. Nie lubię, kiedy ktoś mniej kompetentny radzi sobie lepiej ode mnie. Doprowadza mnie to do szału.
– Doprowadza cię do szału? I bez tego jesteś dostatecznie szalona – zauważyłem. – A co jeśli ktoś bardziej kompetentny radzi sobie lepiej od ciebie? – zapytałem po chwili.
– Tym gorzej – ucięła.
Była chłodna wiosna i Lacey miała na sobie więcej ubrań niż w upalne lato; ukryte atuty kompensowała drobnymi akcentami. Na zapiętą pod szyję bluzkę włożyła dziecięcy sweterek – o numer większy, ale i tak za mały – który opinał jej ciało i kończył się dziesięć centymetrów nad talią. Podano jedzenie.
– Chyba sprawię sobie psa – powiedziała.
– Jakiego? – spytałem.
– Takiego, co ledwie dycha.
– Dlaczego?
– Będzie wymagał mniej uwagi.
Choć była sobota, Lacey miała jeszcze wrócić do pracy i przyjąć kilka średniej klasy obrazów. Lubiła sobotnie dostawy, ponieważ miała wtedy osobisty kontakt z klientami; marszandzi pracowali tylko w dni powszednie. Sotheby’s nie było lombardem, wśród sprzedających raczej nie zdarzali się więc ludzie zdesperowani – po prostu sprzedawali swoje dzieła sztuki. Mogła to być para z New Jersey, zwabiona informacją o korzystnej cenie za obraz artysty, którego płótna sami posiadali; ludzie, którzy odziedziczyli obrazy; młody człowiek pomagający starszym krewnym w przebrnięciu przez zawiłości umowy z Sotheby’s. Z Connecticut przywożono zazwyczaj prace wątpliwego autorstwa, wtłoczone w przesadnie ozdobne ramy, jakieś landszafty z końmi. Z kolei z New Jersey dostawali na ogół porządny towar, zakupiony wiele lat wcześniej w galeriach albo bezpośrednio od artystów. Płótna zazwyczaj znajdowały się w paskudnych ramach, wykonanych przez lokalnych rzemieślników, którzy częściej stosowali złotą farbę niż złoto listkowe albo po prostu pokrywali je grubą warstwą zmatowiałej zieleni lub białawą substancją przypominającą szczeliwo. Para staruszków przykuśtykała kiedyś do Sotheby’s, taszcząc przepięknego małego Miltona Avery’ego w ramie tak paskudnej, że Cherry Finch oglądała obraz przez złożone w prostokąt palce, którymi zasłaniała krawędzie. Kiedy oszacowała wartość obrazu na sześćdziesiąt do osiemdziesięciu tysięcy, dziadkowi niemal pękły szelki. W 1946 roku, kiedy Avery namalował obraz, zapłacili za niego trzysta dolarów; cena wciąż widniała na odwrocie.
Milton Avery był szczególną postacią w amerykańskim malarstwie, trudną do zaszufladkowania. Sylwetki ludzi i pejzaże redukował do kilku wyrazistych plam barwnych: szeroki pas czerni był morzem, szeroki pas żółci piaskiem, szeroki pas niebieskiego niebem – i tyle. Malował obrazy grzeczne, ale w tym sensie, w jakim grzeczny może być facet mierzący z pistoletu: potrafił wymusić posłuch. Chociaż jego styl ewoluował raczej nieznacznie, Avery nie był schematyczny, czego dowodziła równie duża liczba obrazów nieudanych i udanych. Ten, któremu przyglądała się Cherry, należał do udanych.
3. Milton Avery, Nude Bathers. Copyright © 2010 Milton Avery Trust /Artists Rights Society (ARS), New York. Zdjęcie: Bethany Rouslin.
Po wyjściu staruszków Cherry zapytała Lacey, za ile według niej obraz zostanie sprzedany. Lacey wiedziała, że to próba, i postanowiła przedstawić odważną, choć opartą na rzetelnej analizie prognozę. Uznała ponadto, że jej prognoza, niezależnie od trafności, powinna zostać zapamiętana. Obraz uważała za prawdziwą perełkę, która bez wątpienia zachęci nabywców do ostrej licytacji. „Myślę, że za sto siedemdziesiąt tysięcy”, powiedziała. Cherry uśmiechnęła się; biedna, naiwna dziecino.
Lacey zbiegła po ruchomych schodach zainstalowanych wewnątrz budynku. Dopadła staruszków przy wyjściu.
– Macie państwo coś przeciwko temu, żebyśmy zmienili ramę? – spytała. – To może pomóc w sprzedaży.
Nie rozumiejąc dokładnie dlaczego – płótno znajdowało się w tej samej oprawie od pięćdziesięciu lat – zgodzili się, ulegając profesjonalnej natarczywości Lacey.
Zaniosła obraz do piwnicy i go zmierzyła. Zwolniła się z pracy wcześniej, a wracając do domu, zajrzała do Lowy’ego, ramiarza wielkich dzieł z Upper East Side. Podeszła do kobiety siedzącej za biurkiem.
– Dzień dobry, nazywam się Lacey Yeager, pracuję w Sotheby’s. Chciałabym omówić oprawę obrazu Miltona Avery’ego.
Głos Lacey przepłynął nad biurkiem ku rzędom eleganckich wzorników, obok których na wyłożonych aksamitem sztalugach stawiano obrazy i przykładano do nich narożniki ram. Klient odsuwał się i wyobrażał sobie pozostałe trzy czwarte ramy. Do Lacey podszedł mężczyzna.
– Dzień dobry. Larry Shar. W czym mogę pomóc?
– Mamy Miltona Avery’ego, który wymaga oprawienia. Ma zostać wystawiony na najbliższej aukcji. Czy dałoby się coś zrobić do tego czasu?
– Jasne. Gdzie jest obraz?
– Wie pan, sprawa jest nietypowa. Sprzedających nie stać na ramę, ale pomyślałam, że moglibyśmy zrobić taką prowizoryczną. Podczas aukcji zaznaczymy, że rama została wypożyczona od was. Nabywca bez wątpienia zdecyduje się ją dokupić. Jesteście naprawdę znakomici.
– Zazwyczaj…
– A jeśli nabywca nie kupi ramy – dodała Lacey – ja to zrobię.
– Jak się pani nazywa? – spytał Larry.
Lacey wiedziała, że załatwiła sprawę.7
Lacey lubiła ryzyko. Do mieszkania wróciła z kolejnymi pomysłami na podbicie wartości Avery’ego. Po wyjęciu go z ramy zauważyła, że jest jaśniejszy w miejscach zakrytych wcześniej przez passe-partout. Być może właściciele byli palaczami albo powiesili obraz nad kominkiem, gdzie pokrył się cienką warstewką brudu. Płótno niewątpliwie należałoby zatem odświeżyć. Postanowiła namówić Tony’ego, konserwatora pracującego na niższej kondygnacji, aby nieco podczyścił obraz.
Z automatycznej sekretarki odsłuchała wiadomość od Jonaha Marsha: „Cześć, masz ochotę na XTC dziś wieczorem? Mam zapasik”.
Jasne, pomyślała Lacey, XTC brzmi kusząco.
Jonah Marsh przyszedł o szóstej, kilka minut przed zapadnięciem zmroku. Lacey narzuciła na lampę rdzawoczerwoną chustę i pokój wypełniło czerwonawe światło. Ulica lśniła po przelotnym, odświeżającym deszczu. W oknach po przeciwnej stronie zapalały się światła. Jonah wyjął pigułki i zaprezentował je na dłoni, jakby to były guziki.
– Ponoć znakomitej jakości, wyjątkowo czysta – powiedział.
Lacey napełniła dwie szklanki wodą z kranu, łyknęła pastylkę i popiła ją z teatralną przesadą, następnie położyła drugą na języku Jonaha i podała mu wodę. Kiedy przełykał, pocałowała go.
– Robiłaś to już kiedyś? – spytał Jonah.
– Tak, raz.
– I jak wrażenia?
– Zobaczyłam moją boginię.
Że co? – pomyślał Jonah.
Mijały minuty. Jonah leżał na łóżku, Lacey obok niego. Nie łączyła ich romantyczna bliskość, zachowywali raczej uprzejmy dystans, jak dwoje podróżnych dzielących łóżko. Seks, którego wcześniej spodziewał się Jonah, wydawał się teraz czymś bardzo odległym. Lacey oddychała głęboko, jej ciałem wstrząsnęła fala drgawek płynących w kierunku głowy. Uczepiła się kurczowo prześcieradła i czekała, aż nieprzyjemne doznanie minie. Zmieniła pozycję na wygodniejszą, a kiedy zamknęła ponownie oczy, jej ciało zalała ostatnia, jeszcze silniejsza fala chemikaliów, chwytając ją od stóp do głów w ekstatyczny uścisk. W tym onirycznym stanie zobaczyła matkę, która wyciągnęła do niej rękę, przeprowadziła ją przez dom, w którym Lacey mieszkała w dzieciństwie, rozbujała na huśtawce w ogrodzie, przycisnęła mocno do piersi. Zaprowadziła ją do Maxfielda Parrisha, gdzie Lacey zobaczyła dziewczynę o aksamitnej skórze, swoją babcię, przykutą teraz ciężką chorobą do łóżka w Atlancie. To po niej odziedziczyła świetlistość. Lacey zastanawiała się, czy babcia rozmyśla nad swoim życiem, odnajdując odbicie własnej twarzy w stawie Parrisha, czy też tkwi w teraźniejszości, spoglądając w oczy śmierci.
Minęła godzina. Jonah i Lacey wciąż tkwili w sztucznym stanie nirwany. Kochali swoich przyjaciół i rozumieli wrogów. Kochali matki i ojców, kochali łóżko, na którym leżeli, i hałas dobiegający z ulicy. Kochali osobę spoczywającą obok. Jonah szeptał pod nosem: „O rany, o rany”, jakby doznał właśnie rewolucyjnego objawienia, jakby przytknął do ust złożone dłonie wypełnione myślą zaczerpniętą z fontanny poznania.
Zapadł zmrok. Jonah zsunął kołdrę na wysokość talii Lacey i spojrzał na nią bez cienia pożądania. Przypominała porcelanową lalkę. Jej skóra odbijała światło, opinała się na żebrach, w niecce brzucha ciemniała piaskowa opalenizna. Jego dłoń zawisła nad górną częścią jej ciała niczym hydroplan, a palce raz po raz muskały skórę. Lacey usiadła, krzyżując nogi. Jonah uczynił to samo. Zaciągnęła zasłony w oknie.
Narkotyk przemienił Jonaha w kochanka doskonałego. Czas biegł wolniej, przez co jego normalna męska żądza nabrała cech kobiecej, a normalna dla Lacey męska superżądza zwolniła tempo do urokliwej niedzielnej przechadzki.
– Kocham cię – powiedziała Lacey. – Tak bardzo cię kocham.
Nad ranem przebudzili się i zaraz ponownie zapadli w sen. Z łóżka wstali dopiero o jedenastej. Poruszali się po mieszkaniu w żółwim tempie. Jonah w końcu zdołał włożyć skarpetki, spodnie i wymyślną koszulę, którą poprzedniego wieczoru zamierzał rozpalić w Lacey pożądanie. Wyjrzał przez okno.
– Dzięki Bogu niebo jest zachmurzone. Nie trzeba zakładać okularów przeciwsłonecznych. Wczoraj wieczorem miałem wizję obrazu. Idę do domu go namalować.
Dla obojga była to ważna noc. Problem w tym, że Jonah uwierzył Lacey, kiedy powiedziała, że go kocha.