Pieprz w oczach, czyli podśmiewajki - ebook
Pieprz w oczach, czyli podśmiewajki - ebook
„Pieprz w oczach, czyli podśmiewajki” Aleksandra Janowskiego to publicystyka podana w atrakcyjnej, pełnej humoru formie. Najnowsza propozycja autora jest zbiorem zabawnych dialogów, toczących się między wykształconym, obytym w świecie Redaktorem, a panem Janem, reprezentantem przeciętnego obywatela III Rzeczypospolitej. Obaj mężczyźni są sąsiadami, stad ich częste rozmowy na różne tematy. Pan Jan jest kierowcą, a w zasadzie „kierowcem”, ojcem i mężem – nie zawsze przykładnym. Ale jest przy tym uważnym obserwatorem i komentatorem rzeczywistości.
Autor przedstawia nam tu dwa światy, ten wyuczony i tak zwany chłopski rozum. Połączenie tych dwóch „mądrości”, dwóch różnych sposobów rozumowania i opisywania rzeczywistości, staje się źródłem zabawnych dialogów. Aleksander Janowski w lekki sposób wplata do rozmów na temat codziennego życia mieszkańców kamienicy refleksje na temat współczesnych zjawisk społecznych, obyczajowych i politycznych. Robi to z lekkością i humorem. Książkę zamykają dwa wiersze konińskiej poetki Renaty Grześkowiak, autorki tomiku poezji „Na krawędzi słońca i cienia”, które doskonale wpisują się swoim klimatem w atmosferę tego zbioru felietonów.
Kategoria: | Felietony |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7900-334-1 |
Rozmiar pliku: | 4,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
- Markotny jakiś pan redaktor dzisiaj. Na pewno nieporozumienie międzymałżeńskie na tle współżycia…
- Ależ skąd, drogi panie Janie. Mam napisać felieton do pana ulubionego dziennika,
brakuje mi aktualnego tematu.
- Zły to ptak, co własne gniazdo kala…
- Ależ niczego nie zamierzam dziś krytykować ani oczerniać. Jestem w dobrym humorze, bo małżonka rosołu ani kotletów nie przypaliła. Ale…ale… Od kiedy to pan cytuje Pismo Święte?
- To moja Gieniuchna tak powiada. Wczoraj na tle różnicy poglądów o mało do rękoczynów miedzy nami nie doszło.
- Pan, panie Janie? Rękoczyny? Taki rycerski wobec kobiet?
- Gieniuchna, panie reaktorze….to jest inna inność.
- Nie wierzę.
- A jakże. Zamachnęła się na mnie ścierką, na szczęście, bo drugą rączkę patelnią zajętą miała. Ciężką. Nadwerężyłaby sobie kończynkę, biedactwo.
- A jakiż to był przedmiot dyskusji?
- No bo przypomniałem kochanej mojej, jak to trzydzieści lat temu z tej biednej Polski jej kuzyn wyjeżdżał z biletem w jedną stronę…
- To zupełnie jak ja moja siostra…przez Austrię … z zakazem powrotu.
- Widzi pan, panie redaktorze, jakie podobne są nasze polskie losy.
- Ale w końcu mamy teraz ten sam wymarzony ustrój i możemy swobodnie podróżować między Starą Ojczyzną i USA…Wielokrotnie i bez ograniczeń. Ale o co, w końcu, między wami poszło? Jesteście przecież takim zgodnym małżeństwem.
- Bo nieopatrznie powtórzyłem jej to, co pan redaktor mi po drugim dużym piwie kiedyś tłumaczył, że prawdziwa demokracja to jest niezwykle demokratyczna władza mniejszości, która pod pozorem reprezentowania większości, demokratycznie – jak najbardziej i owszem - wzięła za mordę…
- Ależ panie Janie. Ja nie używam tak drastycznych określeń.
- Istotnie, z pana redaktora to jest taki delikatesik, jak mawia do mojej Gieni mężata sąsiadka z naprzeciwka.
- Hm…hm…zbaczamy z tematu. I co na to Szanowna Małżonka?
- Powiedziała, że skoro sąsiadowi z naprzeciwka to nie przeszkadza…
- Ależ panie Janie! Ja o sprawach wyższego rzędu…o demokracji.
- Aaa…o tym. Drobiazg. Moja Gieniuchna mówi, że ta cała pana demokratyczna jak najbardziej i bez ogródek demokracja jest wtedy, kiedy taki prosty człowiek jak ona może kupić sobie bilet lotniczy w obie strony. W tamte i wewte. Taka nieuczona. Upraszcza wszystko. I o to poszło. O te uproszczenia. Bo zgodnie z teorią tego brodatego, o którym redaktor przy drugim kuflu opowiadał i go potem ze ściany niedawno zdjął… jeszcze przed malowaniem budynku…
- W obie strony! W te i wewte! Jakie to odkrywcze. Mogę cytować?
- Może pan. Gieniuchna się nie obrazi. I o byle co do sądu nie poleci.
Dobrosąsiedztwo.
- Tak sobie, panie redaktorze, myślę, że to wielkie marnowanie pieniędzy podatników.
– Ale o czym pan prawi, drogi panie Janie?
- W telewizorni przepowiadali, że otworzą w gmachu ONZ jakieś zgromadzenie ogólnikowe…
- Ogólne, panie Janie… Zgromadzenie Ogólne. To oznacza, że w posiedzeniu biorą udział przedstawiciele wszystkich dwustu państw świata. Na szczeblu najwyższym, czyli z prezydentami, premierami i koronowanymi głowami. Będą dyskutowali o najważniejszych sprawach nurtujących ludzkość.
- Pan redaktor to gada jak ten lektor z KC, co kiedyś do naszego zakładu przyjechał…jeszcze w dawnej Polsce. Brakuje tylko, by pan redaktor zaczął opowiadać o wyzysku człowieka w kapitalizmie…
- Nie powiem, bo już nie ma…
- Wyzysku nie ma? Czy pan redaktor potrzebuje silniejszych okularów?
- Socjalizmu, panie Janie, nie ma już. Sami w końcu tego chcieliśmy. Ale pan z czymś innym do mnie zawitał przecież.
- Bo kobieta moja, panie redaktorze, polityczna się zrobiła i mi doskwiera. I z tego wszystkiego tylko odgrzewane dania z mikrofalówki jadam.
- Jak to?
- Polsatu bez miary się naoglądała.
- To chociaż masz pan dobre źródło informacji.
- Dobrze panu redaktorowi żarty stroić. Dyskusję nieparlamentarną wczoraj rozpętała na głodno i zostawiła mnie w mniejszości, bo wnuczek z nią się zgodził,
nie ze mną…
- Niesłychane.
- Nową grę komputerową przyobiecała mu na urodziny… okazało się…jak go na spytki wziąłem. Przekupiła stronę głosującą. Powiedziałem więc, że głosowanie należy unieważnić. Do tego doszło.
- I o co w tym sporze poszło?
- O tak zwane dobre sąsiedztwo. Wie pan redaktor, o co chodzi?
- Z grubsza. Należy sąsiadów szanować i z nimi w zgodzie żyć. Dla wspólnego dobra.
- Tak jest. Też tak Gieniuchni mówiłem.
- A szanowna małżonka w wymianie poglądów raczyła zajmować odmienne stanowisko?
- Nie chciałem żadnej wymiany. Niech sobie swoje zatrzyma.
- Ale konkretnie co szanowna pani Eugenia uważała?
- Jak sąsiadowi zza miedzy dobrowolnie oddamy, na przykład, najlepsze maszyny rolnicze, najlepsze konie do orki i wyślemy do niego najlepszych naszych parobków, to przestanie nam zazdrościć i zostanie naszym dozgonnym przyjacielem.
- Hm…
- A jak temu za rzeką przekażemy kuźnię z narzędziami i kawałek placu przy zalewie, to nigdy nam tego nie zapomni i zawsze i wszędzie nas będzie bronić…
- Tak mówiła?
- Z pamięci wprawdzie powtarzam, ale taki był sens jej gadania.
- A czy obdarowani sąsiedzi odwzajemnią się nam podobnie?
- Skądże. Muszą być przecież silni naszym bogactwem, aby nami, słabeuszami, się opiekować …
- Hm…A zna pan Jan taką bajkę La Fontaina?
- Czy to jakiś od tych, co to pan wiesz…
- Nie, nie… to Francuz…
- I co on mądrego mówił?
- „Wśród najlepszych przyjaciół psy zająca zjadły” – cytuję.
- No tak, szarak przeciw charta nie pociągnie. To jest argument, panie redaktor. Powtórzę Gieniuchni. Już lecę.
Chmura
- I znów widzę chmurę na szlachetnym czole. Czyżbym się mylił?
- Też by pana redaktorego szlag trafił, gdyby mu tak chłopaka potraktowali…
- Boże, co się stało? Poturbowali pana kochanego jedynaka?
- Gorzej, panie redaktor! Napluli mu w twarz.
- Co pan powiada? Chuligaństwo się rozprzestrzenia bezkarnie. A gdzie policja, pytam?
- Akurat tu do gliniarzy pretensji nie mam… Figuratywnie, że tak powiem, całe zdarzenie ująłem.
- Mówże pan, drogi panie Janie. Może trzeba interweniować. Zaraz poruszymy opinię publiczną. Napiszę taki artykuł, że ho…ho…
- Akurat. Już to widzę. Jak redaktor napisał, że śmieciarze na osiedlu hałasują o 6 rano…
- Pięknie ich potraktowałem…I proszę - przyjeżdżają o innej porze.
- Tak. O 5 nad ranem.
- To nie moja wina, że ktoś w Urzędzie Miasta dokonał nadinterpetacji treści mojego pisma. Napisałem nowe i oczekuję odpowiedzi. Urzędowej. Ale nie uciekaj pan od tematu. Co się chłopakowi stało?
Pan Jan odburknął coś nieuprzejmie, po czym wciągnął pana redaktora do pobliskiej piwiarni. Usiedli. Zamówili.
- Wiesz pan, że mój Grzesiek od dziecka miał jedne marzenie?
- Pana szanowna małżonka niejednokrotnie nadmieniała, że jest nad wyraz genialny i bardzo lubi się bawić w prezydenta…
- No nie, aż tak głupi nie jest…
- Przepraszam, powtarzam tylko opinię szanownej…
-Nie przepraszaj pan…nie musisz. Mam z chłopakiem lepszego kontakta, to i lepiej wiem, co mu leży na sercu.
- O tak?
- Absolutnie. Zwierzył mi się, że chciałby od rana chodzić w dresie, ogolić się na pałę, jak ten…ten…pisacz taki…
- Janikowski. Od kryminałów.
- Ten sam. Ale wróćmy do chłopaka.
- Wróćmy.
- Ogolić się na pałę, chodzić w dresie, jeździć w bmw…
- Co pan, panie Janie. Przecież tacy to mafia!
- Nerwny redaktor jakiś. Jak moja Gieniuchna.
- Nnnieee, ale …
- I wiesz pan, że mój Grzesiek maturę w tym roku zdawał?
-Jak te latka lecą. Dopiero co mi szyby wybijał piłką.
- Pan redaktor nie wspomina przeszłości. Było, minęło. Zapłaciłem za każdym razem. I kolejną panią redaktorową w rączkie cmokałem, no nie?
- Absolutnie, absolutnie, szarmancki pan Jan jest…wielce. Ale co z tą maturą? Pogratulować!
- Poczekaj pan. I tu właśnie jest sedno.
- Nie znają jeszcze wyników? Tak się guzdrać! Za co im płacą?
- Pan redaktor łyknie, to się uspokoi. Pochopny jakiś jest dziś.
-Już słucham spokojnie.
-No właśnie. I te uczyciele… w te ich i nazad…powiedzieli, że w tym roku trzech na dziesięciu nie zdało tej cholernej matury…
- To tylko dziesięciu zdawało?
- Niepojętny jest pan redaktor na trzeźwo .Niech łyknie.
- Dobrze, już dobrze. Jestem gotów napisać w jutrzejszym felietonie, że przygotowanie kadry nauczycielskiej nie gwarantuje…
- Coś pan taki w gorącej wannie wykąpany…Poczekaj pan. Nie mam do tych bidaków żalu.
- Nie?! To do kogo?
- Do tych, co Grześka do roboty przyjmowali. Do nich.
- Kogo, znaczy?
- No tych, ogolonych, od dresów i bmw…
- A co oni mają z tym wspólnego?
- Ależ tępy jest dziś pan redaktor. Jak synek poszedł do nich i zwierzył się jak rodzonemu ojcu, że całe życie o tym marzył, by u nich robić, to wie pan, co mu odpowiedzieli?
- Nie.
- Że takich matołów, co nawet dzisiejszej matury nie potrafią zdać, to oni nie potrzebują.
- Naprawdę tak powiedzieli?
- Napluli mu w twarz, panie redaktor. Chamy. Pan zamówi jeszcze jedno.
Chwytyzacja.
- I miał mi pan, drogi panie Janie, o tej waszej prywatyzacji na wsi opowiedzieć…
- A jakże, panie redaktor, idziemy z tym…jak mu tam…
- Postępem.
- Otóż to właśnie…podstępem nas chcieli załatwić.
- Co pan jakieś straszności opowiadasz? Kiedy? Jak? Gdzie?
- Po kolei, panie redaktor. Najpierw pan zamówi Okocimia. Dużego. I polskiego, nie te zachodnie obrzydliwstwa psujące naszą oryginalną markę.
- Kelner, dwa duże proszę.
- No to pan słucha, panie redaktor.
- Pana zdrowie!
- Nawzajem. Jak Jantoś od Gruców wyjechał do Chicago, żeby się na ekonoma uczyć…
- Na ekonomię?
- Przecież mówię wyraźnie.
- I co?
- To powrócił odmieniony.
- O tak?
- Powiadam panu …ani Kachny od sąsiadów w stogu nie przyciśnie, ani na weselu samogonu nie wypije…
-Taki zupełnie do niczego?
- Zupełnie nie, bo do sołtysowej zęby szczerzył, ale przestał jakom mu - jako jej chrzestny – pięść pokazał…
- No to nie jest z nim całkiem źle.
- Ale…ale… Zaraz się okazało, że pociągiem przyjechała do niego w niedzielę taka jedna wyfufrana miastowa… ani to z przodu, ani z tyłu nie ma na co spojrzeć. Z daleka wygląda zupełnie jak najnowsza pani redaktorowa.
- Hm… Ale co z tą prywatyzacją?
-I to właśnie ona się okazała.
- Kto… przyjezdna?
-Tak, na zebraniu gminnym powiedziała nam, nieuczonym…po kowbojsku zresztą,
Jantoś za przekładacza robił, że wodociąg gminny, oddany do użytku w tamtym roku z pomocą Macochy-Unii, „powinien przynosić stały, wysoki zysk,
nie tylko drenować kieszenie obywateli, bo przecież te rury trzeba konserwować i naprawiać”.
- A wy co?
-Na początku nic, ale potem, jak doszło do wyliczenia, że każda rodzina dostanie po 100 złotych z tego wodociągu miesięcznie…zgodzili.
- To ile ta woda miała potem kosztować?
- I tu jest to sedno, panie redaktor. Przedtem płaciliśmy po kilka groszy za metr wodny z sześciu ścian…
- Sześcienny…
- Przecież mówię.
- A po tej prywatyzacji?
- Najpierw się okazało, że rury już nie są nasze, tylko przepisane na nową spółkę wodną w tymże Chicago…
- Aż tak?
- A za wodę mamy płacić jak na wolnym rynku…
- To znaczy ile?
- Średnią dzienną cen w Chicago, Dubaju i Nowym Jorku.
- Jak na giełdzie londyńskiej. Czyli ile?
- My są nieuczone, ale Jantoś mówił, bo jego panienka wyjechawszy na drugi dzień, że po kursie 3 złote do dolara…
- Za polską wodę?Darmową?
- I kto tu jest nieuczony? Sprywatyzowaną…chicagowską już tera.
- To ile, w końcu?
- W Dubaju 7 dolarów, Nowym Jorku 3 dolary 20 centów i w Chicago chyba 2 i 70 centów…wychodzi średnia cena inna w każdym dniu, ale nie mniej niż po 4 dolce za ten meter nie będzie…
- Kcha…kcha…kcha…
- Nie krztuś się pan, panie redaktor…piwka popij…O tak właśnie…
- Rany koguta! I co?
- Zebraliśmy się z chłopami po kościele o tu, w cieniu, pod lipami…
- Dobre miejsce, cieniste. I co uradziliście?
- Widłami, panie redaktor…
-Widłami?
- No… widłami…
-Naprawdę widłami?
- Widłami tego nie załatwim - powiedziałem do gospodarzy… -
taki jeden bystry adwokacina poradził, by tę zagraniczną spółkę najpierw zbankrutować…
- Takie rzeczy!
- A co? Nie pękaj pan, panie redaktor…Zbankrutować ją najpierw,
potem odkupić za przysłowiową złotówkę i utworzyć nową firmę ze mną jako prezesem, który będzie naprawdę dbał o wspólne, wiejskie dobro. I za to kocham wolny rynek. Wszystkie chwyty dozwolone.
- To całkiem inna sprawa. Pana zdrowie, panie prezesie.
- Kelner! Powtórzyć. Pan redaktor płacą.
Zapraszamy do skorzystania z oferty naszego wydawnictwa.
Wydawnictwo Psychoskok