Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pieśń przerwana - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pieśń przerwana - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 218 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Był to je­den z tych dom­ków, któ­re wy­da­ją się uśmie­cha­mi wsi albo jej echa­mi spa­dły­mi po­mię­dzy uli­ce i ka­mie­ni­ce miej­skie. Ma­leń­ki, bia­ły, z ga­necz­kiem na dwóch słup­kach, stał w ogro­dzie za­nie­dba­nym, któ­re­mu wła­śnie za­nie­dba­nie nada­wa­ło po­zór gę­stwi­ny zie­lo­nej i świe­żej. Dzie­dziń­ca nie miał wca­le; od uli­cy prze­dzie­la­ła go część ogro­du i par­kan z de­sek tak wy­so­ki, że ani dom­ku z uli­cy, ani uli­cy z okien dom­ku zu­peł­nie wi­dać nie było. Z dala – ką­tek ci­chy i ład­ny; z bli­ska – ru­der­ka, któ­rej ścia­ny po­wy­gi­na­ne od sta­ro­ści, nie­dba­le po­bie­lo­ne ukry­wa­ły się do po­ło­wy w splo­tach fa­so­li wi­ją­cej się na ty­kach. Oprócz fa­so­li tro­chę kwia­tów ro­sło na klom­bie pod ga­necz­kiem, na któ­rym sta­ły dwie ław­ki wą­skie i sta­re. We­wnątrz dom­ku po­ko­iki były małe, su­fi­ty ni­skie, pod­ło­gi gru­be, pie­ce nie­zgrab­ne z zie­lo­nych ce­gieł. Do jed­ne­go z tych po­ko­ików Kla­ra Wy­gry­czów­na wbie­gła z ku­chen­ki żwa­wo i nu­cąc, bo nu­ci­ła za­wsze, gdy była za­do­wo­lo­ną. Mia­ła na so­bie suk­nię per­ka­lo­wą w ró­żo­we i sza­re pa­ski, far­tuch płó­cien­ny i rę­ka­wy aż do łok­ci za­wi­nię­te. Rę­ko­ma świe­żo umy­ty­mi, jesz­cze za­czer­wie­nio­ny­mi od zim­nej wody, pręd­ko zdję­ła far­tuch, zwi­nę­ła go i scho­wa­ła do szu­fla­dy sta­rej ko­mód­ki, my­śląc "Trze­ba go już wy­prać! już bar­dzo po­pla­mio­ny. "Po czym od­wi­nę­ła rę­ka­wy i za­czę­ła wkła­dać do ko­szy­ka ka­wał­ki po­kro­jo­ne­go per­ka­lu… no­życz­ki, na­par­stek, nici. Obej­rza­ła się po po­ko­ju i ze sto­ją­cej w ką­cie eta­żer­ki zdję­ła książ­kę, któ­rą tak­że wło­ży­ła do ko­szy­ka. Wy­bie­gła jesz­cze do ku­chen­ki i przy­nió­sł­szy nie­du­żą krom­kę chle­ba, wsu­nę­ła ją pod per­kal na­peł­nia­ją­cy ko­szyk. Wte­dy już za­śpie­wa­ła gło­śno na nutę wal­co­wą: "La, la, la! la, la, la! "i wy­bie­gła na ga­nek. Tu za­trzy­ma­ła się, spoj­rza­ła na fa­so­lę i klom­bik z tro­chą kwia­tów. Fa­so­la mia­ła już peł­no strą­ków, ale tu i ów­dzie wy­chy­la­ły się jesz­cze spo­śród jej ogrom­nych li­ści kwia­ty czer­wo­ne jak ogień. Je­den z nich Wy­gry­czów­na ze­rwa­ła i wsu­nę­ła we wło­sy. Były to wło­sy czar­ne, krę­cą­ce się nad czo­łem, a z tyłu gło­wy zwi­nię­te tak luź­no; że mnó­stwo krę­tych pa­se­mek roz­sy­py­wa­ło się po kar­ku i ra­mio­nach. Kwiat fa­so­li wy­glą­dał w nich jak pło­myk. Dziew­czy­na nie była do­sko­na­le pięk­ną, ale mia­ła świe­żość lat dzie­więt­na­stu i wdzięk ży­wo­ści nie­zwy­kłej, od­bi­ja­ją­cej się w ru­chach, w oczach, w uśmie­chach. Uśmie­cha­ła się i te­raz, pa­trząc na ogród. Czu­ła się we­so­łą. Zro­bi­ła już wszyst­ko, co trze­ba było zro­bić, i mia­ła przed sobą parę go­dzin swo­bo­dy zu­peł­nej. Oj­ciec był w biu­rze, brat w szko­le, sio­stra w szwal­ni; obiad zgo­to­wa­ny ocze­ki­wał na ich po­wrót w pie­cu ku­chen­nym. Ona, po uprząt­nię­ciu miesz­ka­nia i zgo­to­wa­niu obia­du, czu­ła się tro­chę głod­ną. Dla­te­go wzię­ła do ko­szy­ka ka­wa­łek chle­ba. Zje go szy­jąc w miej­scu bar­dzo ulu­bio­nym, to jest w al­ta­nie z bzu ko­ra­lo­we­go, któ­ra znaj­do­wa­ła się u koń­ca ogro­du, u sa­mych szta­chet ota­cza­ją­cych ogród ksią­żę­cy. Ile­kroć mo­gła prze­sie­dzieć w tej al­tan­ce go­dzi­nę albo dwie sama jed­na, z ro­bo­tą i swy­mi my­śla­mi, wpa­da­ła za­wsze w hu­mor we­so­ły. Ta iskra lu­bi­ła sa­mot­ność. Ta głów­ka mło­da bar­dzo mia­ła o czym my­śleć. Nig­dzie zaś nie czu­ła się tak sa­mot­ną, nie my­śla­ła tak do­brze, jak w tej al­tan­ce bzo­wej. Tam za szta­che­ta­mi ni­ski­mi cią­gnę­ła się ale­ja cie­ni­sta z drzew bar­dzo sta­rych, któ­re roz­stę­po­wa­ły się na­prze­ciw al­tan­ki, uka­zu­jąc za traw­ni­kiem roz­le­głym pa­łac nie­du­ży, ale pięk­ny, z dwo­ma basz­ta­mi i trze­ma sze­re­ga­mi okien dłu­gich a wą­skich.

Ciem­no­po­pie­la­ta ścia­na pa­ła­cu, jego okna i bal­ko­ny wy­su­wa­ły się znad krze­wów roz­rzu­co­nych po traw­ni­ku wspa­nia­le i ta­jem­ni­czo. Ta­jem­ni­czość po­cho­dzi­ła z mil­cze­nia pa­nu­ją­ce­go za­wsze w pa­ła­cu i do­ko­ła nie­go. Okna tam były wiecz­nie za­mknię­ty­mi i ogród wiecz­nie pu­stym. Cza­sem na dro­gach i traw­ni­kach pra­co­wa­li ogrod­ni­cy, ale nikt nig­dy po nich się nie prze­cha­dzał. Nie opo­dal al­tan­ki znaj­do­wa­ła się w szta­che­tach bram­ka, tak­że wiecz­nie za­mknię­ta. Miej­sce to, utrzy­my­wa­ne sta­ran­nie, było jed­nak opusz­czo­nym. Kla­ra wie­dzia­ła ze sły­sze­nia, że wła­ści­ciel pa­ła­cu, ksią­żę Oskar, nie miesz­kał tu nig­dy. Nie ob­cho­dzi­ło jej w stop­niu naj­mniej­szym, czy pa­łac miał albo nie miał miesz­kań­ców. Lu­bi­ła na nie­go pa­trzeć i pa­trząc do­świad­czać uczu­cia pięk­na, któ­re­go mia­ła w so­bie in­stynk­ty sil­ne.

Te­raz sie­dząc na wą­skiej ła­wecz­ce, z jed­nym krza­kiem bzu ko­ra­lo­we­go za sobą, a dru­gim przed sobą, jesz­cze nie pa­trza­ła na pa­łac ani cie­szy­ła się jego pięk­no­ścią. Szy­ła pil­nie. Przed nią na sto­le ma­lut­kim, z jed­ną nóż­ką wko­pa­ną w zie­mię, stał ko­szyk z ka­wał­ka­mi per­ka­lu i wy­glą­da­ją­cą spo­mię­dzy nich książ­ką. Na czy­ta­nie i na za­chwy­ca­nie się jesz­cze pora nie przy­szła. Ro­bo­ta była pil­ną. Ku­pi­ła nie­daw­no per­ka­lu na sześć ko­szul dla ma­łe­go bra­ta; szy­ła za­le­d­wie czwar­tą. Kie­dy wszyst­kie uszy­je, przyj­dzie ko­lej na re­pe­ro­wa­nie bie­li­zny ojca, a po­tem bę­dzie mu­sia­ła uszyć dla sie­bie nową suk­nię, bo te dwie, któ­re po­sia­da, już się koń­czą.

Nie­ste­ty! wo­la­ła­by, aby in­a­czej było, ale już się koń­czą i trze­ba zro­bić nową. Naj­tań­sza na­wet coś kosz­tu­je, a gdy w któ­rym mie­sią­cu zda­rzy się spra­wu­nek po­dob­ny, musi do­brze po­ła­mać gło­wę, aby pen­sji oj­cow­skiej na inne rze­czy nie za­bra­kło. Do­tąd ja­koś nie za­bra­kło nig­dy, ale oj­ciec nie za­wsze ma wszyst­ko, cze­go mu po­trze­ba. Bo po­trze­bo­wał­by ze swo­im sła­bym zdro­wiem je­dze­nia po­żyw­niej­sze­go, zwłasz­cza owo­ców.

Myśl o je­dze­niu przy­po­mnia­ła jej ka­wa­łek chle­ba wzię­ty z domu. Wy­ję­ła go z ko­szy­ka, ugry­zła tro­chę i po­ło­żyw­szy na sto­le, szy­ła da­lej.

W tej sa­mej chwi­li ale­ją, któ­ra z trzech stron obej­mo­wa­ła duży ogród są­sied­ni, szedł od stro­ny pa­ła­cu męż­czy­zna dość wy­so­ki i bar­dzo zgrab­ny, w ubra­niu do­mo­wym z ma­te­ria­łu kosz­tow­ne­go i skro­jo­nym wy­kwint­nie, w ma­łym ka­pe­lu­szu pil­co­wym na ciem­no­pło­wych wło­sach. Spod ka­pe­lu­sza wi­dać było owal twa­rzy de­li­kat­ny i bla­dy, po­licz­ki gład­ko wy­go­lo­ne i wą­sik zło­ta­wy, ocie­nia­ją­cy war­gi cien­kie, ma­ją­ce wy­raz tro­chę iro­nicz­ny, tro­chę znu­dzo­ny.

Mógł mieć lat trzy­dzie­ści kil­ka; ru­chy były mło­dzień­cze, zgrab­ne, tro­chę nie­dba­łe. Szedł zra­zu ze spusz­czo­ną gło­wą, a po­tem przy­pa­tru­jąc się drze­wom i po­dzi­wia­jąc ich wspa­nia­łość.

Sta­ły one nie­ru­cho­mo w po­wie­trzu ci­chym i w bla­dym zło­cie słoń­ca, już pra­wie je­sien­ne­go, gdzie­nieg­dzie prze­świe­ca­jąc li­ściem zżół­kłym lub za­ru­mie­nio­nym. Kie­dy nie­kie­dy uschłe li­ście z ma­łym trza­skiem kru­szy­ły się pod sto­pa­mi idą­ce­go, któ­ry co­raz zwal­nia­jąc kro­ku pro­wa­dził wzro­kiem po dwóch zie­lo­nych ścia­nach alei, od szczy­tów na­ty­ka­nych zło­tem i czer­wie­nią, do pni gru­bych, okry­tych po­ro­sta­mi jak szma­ta­mi ko­ro­nek zie­lo­na­wych. My­ślał, że wca­le uro­czym ką­ci­kiem jest ten ogród, choć nie­du­ży i znaj­du­ją­cy się w mie­ście nie­du­żym. Ale może dla­te­go wła­śnie jest uro­czym, że na­peł­nia go ci­sza taka, ja­kiej pra­wie nie po­dob­na zna­leźć w mia­stach wiel­kich i na­wet w re­zy­den­cjach wiej­skich, ale wiel­kich. Dłu­go żyć w ta­kiej ci­szy mógł­by chy­ba ka­me­du­ła; ale na czas ja­kiś może być ona bar­dzo przy­jem­ną.

Wy­dzie­la się z niej coś ko­ją­ce­go i za­ra­zem obu­dzą­ją­ce­go ma­rze­nia nie­wy­raź­ne. Chcia­ło­by się w tej ci­szy i śród tych drzew sta­rych wi­dzieć idyl­lę. Czy tyl­ko wi­dzieć? Może tak­że i brać udział… w sie­lan­ce na­iw­nej jak ba­śnie o pa­ster­zach za­ko­cha­nych, ta­jem­ni­czej jak gniaz­da ukry­te w zie­lo­nych gę­stwi­nach. Nie są to za­pew­ne ma­rze­nia bar­dzo mą­dre, ale w tym miej­scu ro­dzą się w wy­obraź­ni same przez się, niby sny ni­kłe, po któ­rych zo­sta­je przez parę go­dzin tro­chę tę­sk­no­ty na dnie ser­ca. A cóż zresz­tą na świe­cie jest bar­dzo mą­drym? Gwar i ścisk ludz­ki, każ­dy bez wy­jąt­ku, cie­cze ta­kąż ilo­ścią głup­stwa co mą­dro­ści; a na­wet jest to pro­por­cja usta­no­wio­na zbyt opty­mi­stycz­nie. Owszem, w gwa­rach i ści­skach ludz­kich mą­drość do głup­stwa znaj­du­je się w sto­sun­ku szczu­płe­go od­set­ka. I praw­da do fał­szu tak­że. Ta ci­sza i te drze­wa nie kła­mią przed ni­kim ani przed sa­my­mi sobą. A pro­szę mi po­ka­zać wśród lu­dzi ta­kie cudo, któ­re by nie zna­ło uda­wa­nia, ob­łu­dy, po­chleb­stwa, za­lot­no­ści. Męż­czyź­ni są po­chleb­ca­mi, ko­bie­ty za­lot­ni­ca­mi, a nie­raz spo­tkać moż­na oba te pięk­ne przy­mio­ty po­łą­czo­ne w osob­ni­kach płci każ­dej. Przy­jaźń męż­czy­zny i mi­łość ko­bie­ty – żart na­tu­ry uka­zu­ją­cej lu­dziom ide­ały dla­te­go, przez całe ży­cie byli dzieć­mi go­nią­cy­mi za mo­ty­la­mi. Ale nie każ­dy po­zwa­la aż do koń­ca wy­pro­wa­dzać sie­bie w pole. Są tacy, któ­rym do­świad­cze­nie, na­wet nie­zbyt dłu­gie, udzie­la prze­ko­na­nia, że z mo­ty­la po­chwy­co­ne­go wkrót­ce po­zo­sta­je na dło­ni tru­pek dość obrzy­dli­wy. Ta­kim miło jest ode­tchnąć nie­kie­dy ci­szą i sa­mot­no­ścią, z któ­rych wy­dzie­la się za­pach idyl­li – bę­dą­cej bla­gą po­etów. Bo w rze­czy­wi­sto­ści idyl­la mie­wa ręce czer­wo­ne, a w ser­cu po­ciąg ma­gne­tycz­ny do kie­sze­ni pa­ste­rza za­ko­cha­ne­go. Tu, z dala od lu­dzi, ko­rzyst­nie by­ło­by czy­tać Ro­che­fo­ucaul­da. Co za pę­dzel ciem­ny i wie­my praw­dzie ży­cia – ciem­nej! Trze­ba ko­niecz­nie przyjść do tej alei z Ro­che­fo­ucaul­dem i pod drze­wa­mi usiadł­szy… Usiadł­szy! Ale gdzie? Czy są tu ja­kie ław­ki?

Dla zo­ba­cze­nia, czy w alei sta­rej i cie­ni­stej jest ja­kie miej­sce, w któ­rym mógł­by usiąść z Ro­che­fo­ucaul­dem, pod­niósł gło­wę i sta­nął jak wry­ty. O kil­ka kro­ków przed sobą, za szta­che­ta­mi, zo­ba­czył dziew­czy­nę w suk­ni per­ka­lo­wej w ró­żo­we i sza­re pa­ski, na wą­skiej ła­wecz­ce… pod krza­kiem bzo­wym, szy­ją­cą po­śpiesz­nie. Kwiat fa­so­li go­rzał jak pło­myk w jej czar­nych wło­sach; czar­ne kę­dzior­ki wiły się po kar­ku schy­lo­nym nad ro­bo­tą i po bia­łej szla­rze obej­mu­ją­cej szy­ję u brze­gu sta­ni­ka. Śred­nie­go wzro­stu, wą­tła i zgrab­na, z cerą bla­da­wą i pą­so­wy­mi ust, mia­ła po­zór de­li­kat­ny i za­ra­zem bar­dzo świe­ży. Szyb­kość, któ­rą szy­ła, nie prze­szka­dza­ła jej się­gać, kie­dy nie­kie­dy po krom­kę chle­ba le­żą­cą na sto­licz­ku zbi­tym z dwu de­sek gru­bych i od sta­ro­ści po­pę­ka­nych. Od­gry­za­ła ka­wa­łek i prze­żu­wa­jąc go szy­ła zno­wu.

Chleb był ciem­ny, zęby, któ­re się w nim za­ta­pia­ły, bia­łe i rów­ne jak per­ły. Dwie, trzy mi­nu­ty szy­cia i zno­wu ręka, bły­ska­jąc na­parst­kiem, wy­cią­ga się po krom­kę, co­raz mniej­szą. Za to ro­bo­ty już wy­ko­na­nej przy­by­wa. Zszy­wa­nie dwu ka­wał­ków per­ka­lu zbli­ża się do koń­ca.

Jesz­cze je­den kęs chle­ba i jesz­cze ście­gów kil­ka­na­ście, jesz­cze je­den i jesz­cze kil­ka­na­ście, aż bia­łe ząb­ki za­miast chle­ba prze­ci­na­ją nit­kę za­pra­wio­ną; dziew­czy­na wy­pro­sto­wy­wa ki­bić, z prze­chy­lo­ną nie­co gło­wą przy­pa­tru­je się ro­bo­cie wy­ko­na­nej i znać uzna­je, że ro­bo­ta jest do­brze wy­ko­na­na, że chleb był smacz­ny, ż e po­go­da pięk­na, bo z ust jej wy­bie­ga we­so­ła nuta wal­ca: – La, la, la! la, la, la! la!

Mło­dy męż­czy­zna po­stą­pił kil­ka kro­ków i wy­szedł zza drzew, przez któ­rych ga­łę­zie dość dłu­go przy­pa­try­wał się dziew­czy­nie. Su­che li­ście za­sze­le­ści­ły mu pod sto­pa­mi. Ona szyb­ko ob­ró­ci­ła twarz, okry­tą wy­ra­zem zdzi­wie­nia. W oczach jej, ze źre­ni­cą zło­ta­wą i błysz­czą­cą, było tro­chę prze­stra­chu. Od­kąd przy­cho­dzi tu, więc od lat trzech prze­szło, pierw­szy raz wi­dzi ko­goś prze­cha­dza­ją­ce­go się po tym ogro­dzie. Ale prze­strach trwał krót­ko. Po­wierz­chow­ność czło­wie­ka zo­ba­czo­ne­go nie­spo­dzia­nie spra­wia­ła wra­że­nie miłe. Był też wi­docz­nie grze­czym, bo spo­tkaw­szy się oczy­ma z jej spoj­rze­niem, pod­niósł nad gło­wą ka­pe­lusz, co od­sło­ni­ło czo­ło pięk­nie wy­kro­jo­ne i ma­ją­ce po­mię­dzy brwia­mi zmarszcz­kę pio­no­wą. Ta zmarszcz­ka, wo­bec mło­do­ści po­sta­wy i twa­rzy, od pierw­sze­go wej­rze­nia rzu­ca­ła się w oczy, za­rów­no jak po­dłuż­ny kształt i bia­łość ręki pod­no­szą­cej ka­pe­lusz. Przez parę se­kund zda­wał się wa­hać czy na­my­ślać; po­tem szyb­ko przy­stą­pił do szta­chet i z ka­pe­lu­szem cią­gle pod­nie­sio­nym nie­co, bar­dzo grzecz­nie wy­mó­wił:

– Czy mogę za­py­tać pa­nią, kto miesz­ka w tym ład­nym dom­ku?

Oczy­ma wska­zy­wał bia­łą ru­der­kę to­pią­cą się w splo­tach fa­so­li.

Ona, zmie­sza­na tro­chę, od­po­wie­dzia­ła:

– My tam miesz­ka­my…

Za­raz jed­nak po­pra­wi­ła się:

– Oj­ciec mój, Teo­fil Wy­grycz, ja i ro­dzeń­stwo moje…

Układ jej i spo­sób mó­wie­nia ob­ja­wia­ły, że była na­wy­kłą do uprzej­me­go ob­cho­dze­nia się z ludź­mi i że zmie­sza­na zra­zu, pręd­ko od­zy­ski­wa­ła śmia­łość.

– Miłe ustro­nie – za­uwa­żył.

O , bar­dzo! – po­twier­dzi­ła z oczy­ma peł­ny­mi za­chwy­tu; – tak zie­lo­no tu jest i spo­koj­nie…

– Gniazd­ko za­cisz­ne – do­dał i za­raz za­py­tał jesz­cze: – Któż to za­sa­dził przy dom­ku te pięk­ne ro­śli­ny, któ­re ocie­nia­ją go w spo­sób tak ma­low­ni­czy?

Ura­do­wa­na po­chwa­łą, od­po­wie­dzia­ła z ży­wym bla­skiem oczu:

– Nie­praw­daż, że ślicz­nie fa­so­la wy­ro­sła nam w tym roku? Sa­dzi­my ją z sio­strą każ­dej wio­sny, ale nig­dy jesz­cze nie była tak wy­so­ką i gę­stą…

– Jest istot­nie wy­so­ką i gę­stą nad po­dziw. Na klom­bie też wi­dzę kwiat­ki. Czy tak­że są przez pa­nią za­sia­ne lub za­sa­dzo­ne?

– Tro­chę lew­ko­nii i re­ze­dy… tyl­ko tro­chę, ja i sio­stra moja nie mamy cza­su upra­wiać wię­cej…

– Sio­strzycz­ka pew­nie star­sza?

– Owszem, młod­sza ode mnie o lat czte­ry…

– Więc ma lat?

– Pięt­na­ście…

Umil­kli; ona, zno­wu zmie­sza­na, spu­ści­ła twarz nad ro­bo­tę i szyć za­czę­ła; on, opar­ty o szta­che­ty, pa­trzał na nią i nie od­cho­dził. Zmie­sza­nie, któ­re ją ogar­nę­ło, po­cho­dzi­ło wła­śnie ze spo­so­bu, w jaki pa­trzył na nią.

Zdjął był przed chwi­lą ka­pe­lusz i oczy jego w opra­wie po­dłuż­nej, duże, bar­dzo sza­fi­ro­we, mia­ły pod czo­łem, prze­kre­ślo­nym zmarszcz­ką głę­bo­ką, uśmiech żar­to­bli­wy. W tym uśmie­chu oczu, w po­sta­wie, w spo­so­bie mó­wie­nia tro­chę po­wol­nym i roz­dzie­la­ją­cym sy­la­by wy­ra­zów, nie było wca­le nie­grzecz­no­ści, ale z ca­łej oso­by nie­zna­jo­me­go ude­rza­ła pew­ność sie­bie i wy­twor­ność, któ­re ją mie­sza­ły. Przy tym wie­dzia­ła, że mło­da pan­na nie po­win­na wda­wać się w dłu­gie roz­mo­wy z ludź­mi nie­zna­jo­my­mi, ale pa­li­ła ją po pro­stu cie­ka­wość: kto to taki?

skąd i ja­kim spo­so­bem zna­lazł się w tym miej­scu, za­zwy­czaj bez­lud­nym? My­śla­ła: "Jak­by to się za­py­tać?" – ale żad­na for­ma za­py­ta­nia nie przy­cho­dzi­ła jej do gło­wy. Szy­ła tedy, przez gło­wę jej mknę­ły my­śli: "Może odej­dzie so­bie? Może ja po­win­nam wstać i odejść? Ale by­ło­by to nie­grzecz­nie. Po cóż mam ucie­kać? Je­stem prze­cież w swo­jej al­tan­ce. Niech on so­bie idzie, skąd przy­szedł! Kto to taki? Kto to być może? Przy­stoj­ny… głos szcze­gól­niej ma ba­dzo miły…"

On, po­mil­czaw­szy parę mi­nut, gło­sem istot­nie bar­dzo mi­łym ma­ją­cym w so­bie coś z mięk­ko­ści ak­sa­mi­tu, prze­mó­wił zno­wu:

– Co to pani robi?

Nie pod­no­sząc gło­wy ani oczu od­po­wie­dzia­ła:

– Szy­ję ko­szu­lę dla bra­ta…

Nie wi­dzia­ła uśmie­chu, któ­ry prze­mknął po ustach nie­zna­jo­me­go.

– Bra­ci­szek do­ro­sły?

– O nie, o dzie­sięć lat młod­szy ode mnie…

– Więc pani jest naj­star­szą z ro­dzeń­stwa?

– Tak.

– Ale ja w jed­nym po­wie­dze­niu pani spo­strze­głem pew­ne opusz­cze­nie… pe­wien brak…

Mó­wi­ła pani: mój oj­ciec, ja i ro­dzeń­stwo moje… A mama?

Po kil­ku se­kun­dach mil­cze­nia od­po­wie­dzia­ła z ci­cha:

– Od czte­rech już lat nie mamy mat­ki. Umar­ła…

– I pani za­stę­pu­je ją ro­dzeń­stwu…

Wciąż szy­jąc, z gło­wą po­chy­lo­ną, ci­cho od­po­wie­dzia­ła:

– Sta­ram się o to… pra­gnę bar­dzo… o ile po­dob­na… Z ust i z oczu nie­zna­jo­me­go znik­nął uśmiech żar­to­bli­wy, ra­mię jego sil­niej opar­ło się o szta­che­ty, po chwi­li też prze­mó­wił:

– Wi­dzę książ­kę w ko­szycz­ku… pani lubi lek­tu­rę?

– Tak bar­dzo lu­bię czy­tać…

– Cóż to jest… ta książ­ka?

Wy­cią­gnął rękę nad szta­che­ta­mi; ona, nie za­raz i z wa­ha­niem, jed­nak po­da­ła mu przed­miot żą­da­ny. Cóż on so­bie my­śli, do­praw­dy? Stoi i stoi! Roz­ma­wia i roz­ma­wia! I nie mówi, kim jest! To nie­grzecz­nie, choć z dru­giej stro­ny… jest bar­dzo grzecz­nym!

Książ­ka mia­ła okład­kę gru­bą i znisz­czo­ną, cała zresz­tą była znisz­czo­ną czy­ta­ną za­pew­ne po wie­le razy i przez wie­le osób. Nie­zna­jo­my otwo­rzył ją, za­czął prze­wra­cać kart­ki i za­trzy­mał wzrok na wier­szach, przy któ­rych znaj­do­wał się znak zro­bio­ny ołów­kiem.

– Czy to pani pod­kre­śli­ła te wier­sze?

– Tak – ci­chut­ko od­po­wie­dzia­ła.

– Tak się pani po­do­ba­ją?…

Pół­gło­sem za­czął czy­tać wier­sze pod­kre­ślo­ne:

prze­noś moją du­szę utę­sk­nio­ną

Do tych pa­gór­ków le­śnych, do tych łąk zie­lo­nych,

Sze­ro­ko nad błę­kit­nym Nie­mnem roz­cią­gnio­nych,

Do tych pól ma­lo­wa­nych zbo­żem roz­ma­item…

Jak­kol­wiek pół­gło­sem tyl­ko, zy­tał jed­nak pięk­nie. Dziew­czy­na do­świad­czy­ła wra­że­nia szcze­gól­ne­go. Nig­dy w ży­ciu nie sły­sza­ła po­ezji czy­ta­nej gło­śno, ten głos był taki ak­sa­mi­ny, prze­ję­ty piesz­czo­tą, z czymś jesz­cze na dnie, jak­by z tro­chą smut­ku… On głos ten swój za­wie­sił na chwi­lę i po­my­ślał: "Jed­nak da­le­ko zna­la­złem się od Ro­che­fo­ucaul­da… w stro­nie zu­peł­nie prze­ciw­nej…" I czy­tał da­lej:

… gdzie bursz­ty­no­wy świe­rzop, gry­ka jak śnieg bia­ła,

Gdzie pa­nień­skim ru­mień­cem dzię­cie­li­na pała.

A wszyst­ko prze­pa­sa­ne, jak­by wstę­gą, mie­dzą

Zie­lo­ną…

Jej, nie wie­dzieć skąd i dla­cze­go, łzy za­czę­ły ci­snąć się do oczu. By­wa­ło z nią tak za­wsze, ile­kroć słu­cha­ła mu­zy­ki, co zda­rza­ło się nie­zmier­nie rzad­ko. Za­wsty­dzi­ła się ogrom­nie, a obok wsty­du, uczu­ła tro­chę gnie­wu. Cóż zno­wu? Nie tyl­ko roz­ma­wia z nią, ale na­wet czy­ta so­bie gło­śno jej książ­kę, jak­by od stu lat byli z sobą zna­jo­my­mi! a na­zwi­ska swe­go na­wet nie po­wie­dział. Ze­bra­ła się na śmia­łość i ręce z ro­bo­tą na ko­la­nach skła­da­jąc, z po­waż­nym, na­wet su­ro­wym wy­ra­zem twa­rzy za­py­ta­ła:

– Pan da­le­ko stąd miesz­ka?

Czu­ła sama, że wy­mó­wi­ła to py­ta­nie gło­śniej, niż chcia­ła, i że za­nad­to już brwi ścią­gnę­ła.

Ale to tak za­wsze: kie­dy trze­ba zdo­być się na wiel­ką śmia­łość, za­wsze się coś prze­sa­dzi!

On pod­niósł oczy znad książ­ki i tro­chę nie­dba­le od­po­wie­dział:

– Bar­dzo bli­sko…

Po­tem prze­czy­tał jesz­cze dwa wier­sze:

… Śród ta­kich pól przed laty, nad brze­giem ru­cza­ju,

Na pa­gór­ku nie­wiel­kim, we brzo­zo­wym gaju…

Ale jak­by w cza­sie czy­ta­nia tych dwóch wier­szy na­my­ślił się, za­mknął książ­kę i rzekł z ukło­nem:

– Do­tąd jesz­cze nie przed­sta­wi­łem się pani. Nie przy­pusz­cza­łem, aby roz­mo­wa na­sza mo­gła się tak prze­cią­gnąć. Ale te­raz wi­dzę, że będę pra­gnął, aby mo­gła się po­wta­rzać…

Spu­ścił na chwi­lę oczy, po­my­ślał, po­tem do­koń­czył:

– Je­stem Ju­liusz Przy­jem­ski, miesz­kam w tym du­żym domu…

Wska­zał pa­łac ksią­żę­cy. Dziew­czy­na po­we­se­la­ła; czu­ła, że przy­zwo­ito­ści to­wa­rzy­skiej sta­ło się za­dość, ale była tro­chę zdzi­wio­ną.

– My­śla­łam, że w tym pa­ła­cu nikt nie miesz­ka…

– Do­tąd, oprócz słu­żą­cych, nikt w nim nie miesz­kał… ale wczo­raj przy­był tu, na czas ja­kiś, jego wła­ści­ciel.

– Ksią­żę! – za­wo­ła­ła.

– Tak; ksią­żę, któ­ry z po­wo­du in­te­re­sów ma­jąt­ko­wych za­ba­wi tu czas ja­kiś…

Ona po­my­śla­ła chwi­lę i z wa­ha­niem za­py­ta­ła:

– A pan przy­je­chał z księ­ciem?

– Tak – od­po­wie­dział – przy­je­cha­łem z księ­ciem Oska­rem…

– Pan jest za­pew­ne u księ­cia Oska­ra w go­ści­nie?

– By­najm­niej pani. Je­stem do­mow­ni­kiem księ­cia, jeż­dżę i prze­by­wam z nim wszę­dzie i za­wsze.

Za­sta­no­wił się chwi­lę i do­dał jesz­cze:

– Je­stem do­mow­ni­kiem i za­ra­zem przy­ja­cie­lem naj­bliż­szym księ­cia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: