Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pina, zrób coś! - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
16 marca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pina, zrób coś! - ebook

„Jacuś objawił się małoletnim odbiorcom w czerwonym świetle reflektora i kłębach sinego dymu, przy wtórze grzmotów. Na widowni po raz pierwszy zrobiło się autentycznie cicho. Wtedy rozległ się upiorny śmiech, wzmocniony pożyczoną kamerą pogłosową. Wynalazek ten, ukryty pod płaszczem Złej Królowej, sprawił,  że cyfrowo wygenerowany głos Jacusia stracił ludzkie brzmienie i bardzo kojarzył się z horrorami o opętaniu. Parę co słabszych psychicznie dzieci zaczęło płakać. Reszta siedziała z wniebowziętymi minami i nie odrywała spojrzenia od Jacusia, który przeszedł przez scenę, przewracając oczami o doklejonych rzęsach. Wyglądał jak nawiedzony przez Szatana transwestyta”.

Pełna absurdalnego humoru powieść o przygodach pewnego amatorskiego teatru.

Pina, Waltrauta, Weronika, Adrian, Helena, Monia i Jacuś są wręcz stworzeni do występowania przed publicznością, choć zrządzeniem losu na ogół bywa to kapryśna i wymagająca publiczność przedszkolna. Siódemkę przyjaciół różni niemal wszystko, łączy zaś płomienna miłość do sceny… a od pewnego czasu także panika. Przymuszeni bardzo poważnymi okolicznościami bohaterowie próbują bowiem zebrać zawrotną sumę, którą dotąd znali tylko ze słyszenia. Postawieni przed wyborem – czy narazić się na ośmieszenie, czy żyć ze świadomością, że zawiedli – radośnie wybierają ośmieszenie. W końcu śmiech to coś, w czym się specjalizują. Niewiele myśląc, wbrew zdrowemu rozsądkowi (w którym się NIE specjalizują) postanawiają zostać gwiazdami telewizyjnego konkursu talentów...

Maciejka Mazan – tłumaczka książek, musicali i piosenek, reżyserka. Autorka dwóch książek dla dzieci oraz musicalu „CASTING”.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-13064-8
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii

Małgorzata Gutowska-Adamczyk
Serenada, czyli moje życie niecodzienne

Romuald Pawlak Póki pies nas nie rozłączy

Romuald Pawlak Związek do remontu

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Niebieskie migdały

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak Przebudzenie

Katarzyna Zyskowska-Ignaciak
Ucieczka znad rozlewiska

Karolina Święcicka Lalki

Małgorzata Maciejewska Zemsta

Kasia Bulicz-Kasprzak
Nie licząc kota, czyli kolejna historia miłosna

Kasia Bulicz-Kasprzak Nalewka zapomnienia,
czyli bajka dla nieco starszych dziewczynek

Izabela Sowa Zielone jabłuszko

Magdalena Witkiewicz Ballada o ciotce Matyldzie

Iwona Banach Szczęśliwy pech

Iwona Banach Lokator do wynajęcia

Iwona Banach Klątwa utopców

Liliana Fabisińska Z jednej gliny

Małgorzata Thiele
Trzy panie w samochodzie, czyli sekta olimpijska

Anna M. Brengos Scenariusz z życia

Maciejka Mazan Pina, zrób coś!ROZDZIAŁ DRUGI,

w którym nieznana siła pęka mi spodnie, a my zstępujemy do piekieł (i z nich wracamy)

Helena, która wyglądała, jakby coś jej się w środku gotowało, siedziała na scenie, przyozdobiona czarną peruką z czerwoną wstążeczką. Na policzkach miała czerwone malowane rumieńce, na powiekach sztuczne rzęsy, a w oczach prawdziwą żądzę mordu. Na widowni dzieci lały się misiami i ryczały, że chcą siku.

Tak sobie wyobrażam piekło.

Ledwie pamiętałam, że weszliśmy w to piekło z własnej woli. To miała być nasza pierwsza, upragniona chałtura, załatwiona przez kumpla Adriana, w dodatku za podejrzanie wielką kasę. Nie mogliśmy pojąć, w jaki sposób przedszkole może zapłacić dwa tysiące za jedno przedstawienie. Adrian wysunął hipotezę, że kierownictwo ma jakieś unijne fundusze do wykorzystania, ale sam nie był do niej przekonany. Oczywiście postanowiliśmy brać kasę i wiać, o nic nie pytając. Chałtura miała tylko dwie małe wady. Po pierwsze, mieliśmy zagrać już pojutrze. Po drugie, chodziło o Królewnę Śnieżkę. W której, jak wiadomo, nawet w najbardziej ascetycznej wersji występują macocha, Śnieżka, książę i krasnoludki.

A nas w zespole było tylko siedmioro. Na domiar złego Adrian akurat w tym terminie nie mógł z nami wystąpić.

– Nie chcieliby jakiejś mniej zaludnionej bajki? – spytał Jacuś.

– Mówili bardzo konkretnie o tej – wyjaśnił przepraszająco Adrian.

– Nie kwękaj, łajzo – warknęła Weronika. – Całuj człowieka po rękach, że przyniósł te dwa patyki!

Jacuś spojrzał na Adriana nawet z pewną nadzieją.

– Nie, dziękuję – powiedział szybko Adrian. – Nie całuj.

– Mogło być gorzej – zauważyłam, żeby poprawić nastrój. – Mogli chcieć Ali Babę i czterdziestu rozbójników.

Nikogo nie ubawiłam.

– Może zrobić kukiełki? – podsunęła Walka.

– Mianowicie z czego?

– Nie wiem. Z buraka albo kalarepy…

– Sama jesteś burak albo kalarepa. Proszę bardzo, idź i graj z warzywami. Przedszkole będzie zachwycone. Pewnie z tego zachwytu zapłacą ci w kartoflach.

– Przynajmniej miałam jakiś pomysł – mruknęła Walka.

– Może wypożyczyć kukiełki z teatru?

– Teraz, zaraz? I będą mieli akurat siedmiu krasnoludków?

– Może nie wszystkie krasnale muszą być na scenie? – ożywił się Adrian.

– Proszę cię – prychnęła Helena. – Królewna Śnieżka i dwa krasnoludki, wersja niskobudżetowa?

– No to nie ma rady – zdecydowałam. – Robimy casting na cztery krasnale.

– To znaczy? – spytała nieufnie Weronika.

– To znaczy, że macie wytypować wśród swoich znajomych cztery osoby, które nie są nienormalne i zagrają za darmo.

– To się wyklucza – zauważył słusznie Adrian.

– Więc są tylko lekko nienormalne. Narzeczeni, wielbiciele, rodzina, dłużnicy. Tacy, co nie odmówią. Powiecie im, że z nami grają, i bez dyskusji. Za mało mamy czasu, żeby pytać o zdanie.

– Fajnie – mruknęła Walka. – Jakieś wymagania?

– Za mało mamy czasu, żeby mieć wymagania. No dobrze, jedno: nie mogą być zupełnie pijani. Próba jutro o dwudziestej, wykon pojutrze o dziesiątej.

– Tak późno? – zdziwił się Jacuś.

Ja też się zdziwiłam, bo Jacuś na ogół ma problemy ze zwleczeniem się z łóżka przed południem.

– Myślałam, że to raczej wcześnie.

– No co ty? – zgorszył się Jacuś. – O siódmej byłoby lepiej.

Zaczęłam podejrzewać, że albo rozmawiam z kimś, kto tylko wygląda jak Jacuś, albo chodzi nam o dwie różne sprawy.

– O siódmej rano?

– Dlaczego rano? – speszył się Jacuś. – Wieczorem, jak w teatrach.

– Jacuś, debilu, jaki teatr? Jaki wieczór? Chodzi o dziesiątą rano!

– Rano? – jęknął Jacuś. – Co za zboczeńcy oglądają przedstawienia o dziesiątej rano?

– Pięcioletni – warknęłam.

– Ach… – Jacuś, zdaje się, dopiero teraz zrozumiał, gdzie występujemy. – Dzieci. Trudna publiczność.

– Wy macie zorganizować kostiumy…

– Może wypożyczymy?

– I będziemy trwonić pieniądze siostry Moni? Ja napiszę scenariusz.

– A dekoracje? – przypomniała Monia.

– Matko kochana, racja. A dekoracje zrobimy teraz.

– Z czego?

– Z czegokolwiek!

Rozstaliśmy się o dwunastej. Dekoracje, od frontu wyglądające całkiem przyzwoicie, z tyłu zdradzały prawdę o swojej kryzysowej naturze. Użyliśmy wszystkiego, co znaleźliśmy, włącznie z papierem toaletowym i folią do pieczenia, przypłacając swoją sumienność nogą Heleny, która spadła z drabiny podczas prac nad śmiałą artystycznie koroną drzewa. To znaczy z drabiny spadła nie tylko noga Heleny. Reszta Heleny podążyła za nią.

Poszłam spać w całkiem niezłym humorze. Wszystko zaczęło się układać. Świat zmierzał we właściwym kierunku. Mieliśmy zrobić coś dobrego. Może pierwszą naprawdę dobrą rzecz. To miłe uczucie.

Normalnie żyjemy sobie, działamy, coś załatwiamy, sądząc, że kierujemy swoją egzystencją. A potem następuje dramatyczne zdarzenie i nawet najmniej podejrzliwi zaczynają powątpiewać, czy to oni siedzą za kierownicą. I nie da się myśleć inaczej, nawet jeśli brzydzi nas teoria, że przypadki nie istnieją i wszystko ma swoje miejsce w planie wszechświata.

Dlatego z pewnym zażenowaniem, ale uczciwie informuję, że splot takich dramatycznych zdarzeń zaistniał w moim życiu już następnego dnia rano.

*

Spieszyłam się na zajęcia i robiłam wszystko, żeby wyjść. A coś robiło wszystko, żebym nie wyszła. Najpierw zaatakowało mnie spodniami, które pękły mi malowniczo na tyłku. Gdyby choć na nogawce, mogłabym udawać, że to taki styl. Gorączkowo robiąc rachunek sumienia w kwestii tego, co żarłam przez ostatnie dni, jednocześnie przeglądałam w pamięci wszystkie dostępne mi opcje odzieżowe. Wiele się nie naprzeglądałam. Jedne dżinsy były jeszcze mokre, drugie oblane z przodu keczupem (aha, koniec z frytkami!), a przy tej pogodzie w żadnej spódnicy nie wyszłabym bez grubych rajstop. Które dopiero planowałam kupić.

Zdenerwowana i nieszczęśliwa, w okropnym pośpiechu zszyłam byle jak te cholerne spodnie. Przy drzwiach przypomniałam sobie, że koniecznie muszę oddać książkę Weronice, która już dzień wcześniej bardzo źle przyjęła wiadomość, że na śmierć o niej zapomniałam. Następnie przypomniałam sobie, dlaczego nie przyniosłam tej przeklętej książki – bo nigdzie nie mogłam jej znaleźć. Przewidywana reakcja Weroniki zmusiła mnie do przeorania całego pokoju i odnalezienia książki sprytnie ukrytej w teczce, do której ją włożyłam, żeby nie zapomnieć. Czerwona, rozczochrana i spocona dopadłam drzwi po raz drugi.

Gdzie okazało się, że klucze znikły, choć jeszcze przed chwilą, nim przypomniałam sobie o książce, miałam je w ręce.

Przez minutę powtarzałam wszystkie najbrzydsze znane mi wyrazy oraz parę nowych, które wymyśliłam na gorąco. Kiedy klucze mimo to się nie odnalazły, z największym trudem opanowałam nerwy i zaczęłam myśleć. Metodą znaną mi ze starych kryminałów odtworzyłam trasę od drzwi do teczki z książką. Na tej drodze musiałam nieświadomie odłożyć gdzieś klucze. Tylko gdzie? Na pewno ich nie trzymałam, kiedy obiema rękami ryłam w rozrzuconej pościeli. Czyli musiałam je zapodziać wcześniej. Ale gdzie, gdzie? Szczerze mówiąc, mam talent do robienia – tak to delikatnie nazwijmy – bałaganu. Klucze mogły zginąć w tym Mordorze na wieki i pewnie łatwiej byłoby w nim znaleźć Jedyny Pierścień. Musiałabym ich szukać z wykrywaczem metalu. Albo posprzątać.

Opcja z wykrywaczem wydawała się bardziej realna.

Z tej rozpaczy aż przyjrzałam się sobie w lustrze. Widok czerwonego, lśniącego potem, wykrzywionego pyska nie przyniósł mi ulgi. Dokładnie tak jak pięć minut temu, kiedy przystanęłam tu, żeby…

Klucze leżały pod lustrem.

Chwyciłam je z niedowierzaniem i czcią niczym Świętego Graala i pocwałowałam do drzwi. To coś, co mnie od nich odpędzało, odpuściło.

Wybiegłam.

Lecz to samo coś, co urządzało mi poranek według swojego planu, dało o sobie znać chwilę potem. Objawiło się w postaci jakiegoś eleganckiego chama, który szedł chodnikiem, gadając przez komórkę. Szedł tak, jakby cały chodnik należał do niego, a idąc, naturalnie musiał mnie potrącić. I to nie zwyczajnie potrącić, ale grzmotnąć ramieniem jak amerykański futbolista. Aż mnie okręciło.

Z oburzenia najpierw straciłam mowę. A potem eksplodowałam.

– E! – ryknęłam. Głos, który się ze mnie wydobył, nie miał w sobie nic ludzkiego. Byłam gotowa rzucić się za chamem, pobić go, może pogryźć, a z całą pewnością dodać do „e” jeszcze dużo innych słów, które przed chwilą przećwiczyłam w domu.

Cham szedł, nawet się nie oglądając. Wątpię, żeby mnie w ogóle zauważył. A moje zdziczałe spojrzenie padło na wyłaniającą się zza chama Martę. Martę, której w normalnych okolicznościach nigdy nie zauważyłabym na ulicy, Martę, której nigdy bym nie spotkała, gdybym nie zgubiła kluczy, Martę, w której stronę nigdy bym nie spojrzała, gdyby nie cham, Martę, która nie spojrzałaby na mnie albo by spojrzała, ale poznała dopiero po tym wściekłym ryku. Martę, która jest kierowniczką prywatnego przedszkola.

Rozumiecie, do czego zmierzam?

Warszawskie ulice to żywioł. To cały osobny świat, w którym strasznie dużo się dzieje. Aż dziwne, że jeszcze nie wymyślili jakiegoś kierunku na studiach analizującego życie warszawskiej ulicy. Twarzy przewija się tu tyle, że ujrzenie znajomej uważam za znak. W przypadku Marty uznałam, że zignorowanie tak jasnego przekazu wszechświata byłoby arogancją, więc odpuściłam sobie pierwszą godzinę zajęć, na którą i tak byłam spóźniona, i poszłam z Martą na kawę, bardzo zaciekawiona, co z tego wyniknie.

A wynikło to, że Marta powiedziała:

– Do mojego przedszkola przyjechali aktorzy z przedstawieniem.

Przeszedł mnie dreszcz.

A zatem nie chodziło o to, że Marta da nam zarobić – co przyszło mi do głowy w pierwszej kolejności. Więc o co? Bo że o coś chodzi, byłam już pewna.

– No i? – spytałam ostrożnie.

– No i nigdy więcej już nie przyjadą – oznajmiła Marta złowrogo.

Stłumiłam myśl, która logicznie mi się nasunęła: „…bo leżą zakopani u mnie w piwnicy”, i zadałam kolejne pytanie pomocnicze:

– Bo co?

– Bo to cwaniaki i oszuści. Myśleli, że wydukają parę słów, a ja im za to zapłacę górę kasy. Prawie nie znali tekstu! Jakby się go nauczyli tego samego dnia!

– Coś podobnego – udało mi się zauważyć.

– No nie?! Żałuj, że nie widziałaś ich dekoracji! Jakby je zrobili z papieru toaletowego!

– Yy – wyrwało mi się. Przed oczami stanęły mi nasze biedne dekoracje, którymi zamierzaliśmy olśnić przedszkole.

– Nie przywieźli nawet reflektorów, naciągacze – zmiażdżyła mnie Marta. – Zapłacić musiałam, ale dałam tylko połowę. I ostrzegłam przed nimi wszystkie znajome przedszkola. W Pruszkowie już nigdy więcej nie zarobią!

Na wykład poszłam zlana zimnym potem. Przestałam wierzyć, że wszechświat nam sprzyja. Zaczęłam podejrzewać, że robi wszystko, byśmy dali sobie spokój.

A swoją drogą – czy wszechświat nie mógłby rozważyć innego sposobu przekazywania wiadomości? Napis na murze, wieszczy sen, gorejący krzak – po co odchodzić od starych sprawdzonych metod?

*

Zaimprowizowane spotkanie sztabu kryzysowego przebiegło zaskakująco sprawnie. Ja, wyczerpana wypadkami, mogłam już tylko trzymać się za głowę. Pozostali, którymi los nie powycierał podłogi jak mną, zamiast się przestraszyć, zaczęli myśleć.

– No i co tak lamentujesz? – prychnęła Weronika. – Przecież mówiłam, że mój brat ma firmę, która wypożycza reflektory. Całych sztankietów nam nie dadzą, bo pewnie nawet nie byłoby ich gdzie zawiesić, ale kilka reflektorów stojących luzem na pewno, i to za darmo. Nawet dorzucą do tego stół mikserski i wiecie, kogo jeszcze…? – Zawiesiła głos dla lepszego efektu.

Wszyscy spojrzeliśmy na nią z przejęciem.

– Dźwiękowca – oznajmiła Weronika z tryumfem.

– Prawdziwego? – spytałam jeszcze w otępieniu.

– Nie, z czekolady. No pewnie, że prawdziwego, a jakiego? Jest trochę niedouczony, bo dopiero na praktyce, ale z grubsza wie, które wtyczki pasują do których gniazdek. Będziesz miała światła jak w Narodowym, te przedszkolanki, po historii teatru każda, nie będą się miały do czego przyczepić.

– I można dodać efekty dźwiękowe – dodał Adrian. – Jakieś wycie wilków czy ćwierkanie ptaszków…

– Skąd? – zaciekawił się Jacuś.

– Z internetu przecież. Tam jest wszystko, nawet możesz sobie wybrać, czy wolisz szum drzew iglastych, czy liściastych. I jeszcze przyniosę kamerę pogłosową od kumpla.

– Co to jest kamera pogłosowa? – spytała Walka.

– Takie coś – wyjaśnił Adrian. – Długo by tłumaczyć. Zmienia głos. I maszynę do dymu też mogę przynieść. Może się przyda. Nie martwcie się, jak te dzieci nie poumierają ze strachu, to umrą z zachwytu!

*

Pierwsza i ostatnia próba przedstawienia przebiegła względnie dobrze. Finaliści castingu na krasnala zjawili się zupełnie trzeźwi i tylko umiarkowanie niezadowoleni. Jeden powiedział nawet, że się cieszy. Na tego postanowiłam uważać.

Ale choć wszyscy byli płci męskiej, jak jeden mąż odmówili przyjęcia roli księcia. Rola ta, choć niezbyt duża, wymagała jednak nauczenia się jednej stroniczki tekstu, i to nie logicznego monologu, ale rymowanych przekomarzanek a to z krasnalami, a to ze Złą Królową, a to z samą Śnieżką. Żadnemu krasnalowi z łapanki nie chciało się tyle wkuwać. Nie skusiła ich nawet perspektywa całowania się z Heleną, co Helenę mocno zabolało. Jacuś jako książę odpadał – dostał rolę Złej Królowej, bo od początku nikt nie miał wątpliwości, że na nim będzie jechać całe przedstawienie.

Wobec tego rolą księcia została ucieszona Walka, z racji wysokiego wzrostu i niskiego głosu. Uradowała się jak nie wiem. Zwłaszcza sceną budzenia Śnieżki pocałunkiem.

Helena leżała na dwóch krzesłach i było jej strasznie niewygodnie. Walka stała nad nią i recytowała z kartki:

– Leżysz w trumnie, królewno, nie zbudzisz się na pewno. Ja tego nie powiem – dodała normalnym głosem. – To jakaś głupota.

– Ojeja, Walka – jęknęłam. – Posklejałam tekst z trzech różnych bajek o drugiej nad ranem. Mów cokolwiek, byle w duchu. Że ci smutno, że odwaliła kitę, i coś tam jeszcze, na przykład, że tęsknisz.

– Kiedy nic mi do głowy nie przychodzi – zamyśliła się Walka.

– Streszczaj się – syknęła po chwili Helena, której krzesła wpijały się boleśnie w różne miejsca.

– No dobra. Leżysz w trumnie, królewno, nie zbudzisz się na pewno. Ptaszki nad tobą kołują, smutno cię opłakują. Matko, co za chała. Oto moje pożegnanie, przyjmij me…

Tu Walka zamarła.

– No? – ponagliłam ją, widząc, że Helena czerwienieje.

– Tu jest napisane: „Pocałowanie”.

– No to ją pocałuj.

Walka spojrzała na mnie z niesmakiem.

– No pocałuj – powtórzyłam.

– Właśnie – odezwał się jeden z wynajętych krasnoludów, gapiąc się na nie obleśnie.

– Właśnie, całuj – dodał drugi, pożerając je wzrokiem.

Walka spojrzała na nich, tym razem z odrazą.

– Całuj! – wrzasnęła wściekła Helena, której krzesła zaczęły się rozjeżdżać.

Spojrzenia, jakim obrzuciła ją Walka, nawet nie będę opisywać.

Krzesła rozjechały się ostatecznie i Helena, jeszcze obolała po upadku z drabiny, grzmotnęła o ziemię z głuchym jękiem.

– Na scenie cię pocałuję – obiecała Walka z niechęcią.

– Na scenie! – ryknęła Helena, z trudem stając na czworakach. – Na scenie to wiesz, gdzie mnie możesz pocałować?

– Na scenie – podsunęła Monia, apatycznie zapatrzona w dal.

– Bardzo fajny ten teatr – powiedział ze smakiem najemny krasnolud.

Generalnie zgadzam się z tym zdaniem, ale w dniu przedstawienia ogarnęły mnie wątpliwości. Widownia, jak wspomniałam, nie przypominała dzieci znanych mi z literatury i sztuki, tylko coś, co powinno się ujarzmiać armatkami wodnymi.

– Ach, jaki piękny poranek! – zawołała Helena, wstając, i przebiegła od tekturowego drzewa do tekturowego płotka, starając się nie utykać i nie jęczeć za głośno z powodu stłuczonej kości ogonowej. – Ach, jak ptaszki śpiewają!

Ryk milusińskich stanowił dużą konkurencję dla jej głosu. Dlatego dźwiękowiec – na oko wypłosz z gimnazjum, ale skoro za darmo, to nikt mu w zęby nie zaglądał – przegapił sygnał i nie puścił efektu z kląskaniem słowików. Przygotowując efekty, nawet pamiętałam, że słowiki śpiewają po nocach, a nie w piękne poranki, ale uznałam, że nikogo to nie obchodzi, a dzieci już najmniej.

– ACH! – powtórzyła Helena głosem, którego używa się pewnie na hali przy pędzeniu owiec. – JAKŻE te ptaszki śpiewają!

Dźwiękowiec podskoczył i wrzucił efekt. Chyba oparł się przy tym na jakimś pokrętle, bo słowiki ryknęły, aż w oknach przedszkola zatrzęsły się szyby.

Ale korzyść też była, bo dzieci zamilkły.

– Jakże kwiatki pachną – ciągnęła Helena z ponurą determinacją. – Lecz cóż to? Czy ktoś nadchodzi?

– Jacuś, idziesz – syknęłam.

Spanikowany do obłędu Jacuś, który gorączkowo wkuwał tekst roli, spojrzał na mnie z przerażeniem.

– Jeszcze chwila! Nie mogę zapamiętać tego ostatniego!

– Helena czeka!

– To poczeka! Nic jej się nie stanie! Jeszcze minutę może posiedzieć sama na scenie!

– Jacuś – wysyczałam. – Czy tobie się wydaje, że to festiwal szekspirowski? Idziesz Otella grać? Przed krytykami z całego świata? To jest przedszkole, a ty grasz Złą Królową! Nie wiesz, o co chodzi w Królewnie Śnieżce?

– Przestań wywierać na mnie presję! – krzyknął Jacuś zduszonym szeptem i uciekł w głąb korytarza, który służył nam za kulisy.

– Czy ktoś nadchodzi?! – powtórzyła Helena dobitnie.

Wyjrzałam i pokazałam jej, że musi szyć dalej. Helena spojrzała mi prosto w oczy i zrozumiałam, że dziś mnie nienawidzi.

– Nie, jednak nikt nie nadchodzi – powiedziała ciężko. – Ranek tak piękny, że aż sobie chyba… zatańczę.

Zaczęłam machać rękami, żeby dźwiękowiec zwrócił na mnie uwagę, a kiedy zwrócił, pokazałam mu pięć palców. Miałam nadzieję, że zrozumie, o co chodzi. O włączenie piątego efektu dźwiękowego.

Nie zrozumiał.

– Piątka! – syknęłam.

Rozłożył ręce.

– Piątka! – powtórzyłam i znowu podniosłam rozcapierzoną dłoń.

Pomachał mi, idiota.

– Piąty efekt! – wycharczałam tak głośno, że aż parę dzieci spojrzało na mnie z zainteresowaniem.

Dźwiękowiec wreszcie pojął i wrzucił piąty efekt.

Szkoda tylko, że coś mi się pomyliło. Bo pod piątką nie było wesołej piosenki, tylko burza z piorunami.

Helena zastygła w pół kuśtykającego pląsu. Bałam się, że teraz to już eksploduje, ale chyba przeżyła jakiś przełom i sytuacja zaczęła ją bawić.

– Ach, ach – stwierdziła. – Jaki doprawdy piękny poranek. A żeby i was spotkał taki piękny poranek.

We mnie też nastąpił przełom. Popędziłam za Jacusiem i przywlokłam go za kołnierz. Wyrwałam mu z ręki kartkę z rolą.

– Idziesz, niedojdo! – warknęłam. – A co nie dograsz, to dowyglądasz! Ale już!

I wypchnęłam go na scenę, jednocześnie włączając nogą maszynę do dymu.

Jacuś objawił się małoletnim odbiorcom w czerwonym świetle reflektora i kłębach sinego dymu, przy wtórze grzmotów. Na widowni po raz pierwszy zrobiło się autentycznie cicho.

Wtedy rozległ się upiorny śmiech, wzmocniony pożyczoną kamerą pogłosową. Wynalazek ten, ukryty pod płaszczem Złej Królowej, sprawił, że cyfrowo wygenerowany głos Jacusia stracił ludzkie brzmienie i bardzo kojarzył się z horrorami o opętaniu. Parę co słabszych psychicznie dzieci zaczęło płakać. Reszta siedziała z wniebowziętymi minami i nie odrywała spojrzenia od Jacusia, który przeszedł przez scenę, przewracając oczami o doklejonych rzęsach. Wyglądał jak nawiedzony przez Szatana transwestyta.

– Witaj, moje dziecko – powiedział nieludzkim basem.

– Witaj, dobra kobieto – odparła Helena pogodnie, najwyraźniej obojętna na wstrząsający wygląd Jacusia. Z tego powodu odnosiło się wrażenie, że Królewna Śnieżka niedowidzi albo jest po prostu przygłupia.

Aktorzy wdali się w nieco improwizowaną pogawędkę, a mnie oświeciło w kwestii nadchodzącej kolejnej katastrofy. Jabłko, którym Jacuś miał wykończyć Helenę, leżało sobie spokojnie na krześle obok mnie.

Noż cholera!

Za jakieś dwie minuty Jacuś miał zacząć truć. Przez głowę przebiegło mi kilka opcji:

1. Rzucę jabłkiem w Jacusia.

2. Przeturlam je po scenie.

3. Wejdę z jabłkiem jako krasnal i niech szlag trafi logikę.

4. Wejdę z tym dziadostwem jako ja, wręczę je Jacusiowi bez słowa i wyjdę. Dlaczego nie? W końcu, jak sama powiedziałam, to nie festiwal szekspirowski.

A jednak jakoś nie chciałam tego robić. Przedstawienie to przedstawienie i trzeba je grać tak samo uczciwie, czy w Teatrze Narodowym, czy w przedszkolu. I koniec. Kto myśli inaczej, jest tandeciarzem.

Tymczasem Jacuś brylował na scenie. Tak to już z nim jest: przed przedstawieniem trzeba go wynosić z kulis i siłą odczepiać od kurtyny, na którą usiłuje uciec, a kiedy tylko zacznie grać, nikt nie może oderwać od niego oczu. Czy to dzieci, czy staruszki, czy krytycy teatralni. Helena trochę odetchnęła i dostosowała się do niego. Razem grali jak natchnieni, a dzieci siedziały z otwartymi buziami.

W trakcie intensywnego bajerowania Śnieżki Zła Królowa spojrzała na mnie i jakby się zatchnęła.

Stałam w kulisach w kostiumie krasnala, z jabłkiem w ręku i pustką w głowie. Za nic nie umiałam wymyślić, co teraz.

– Ups – wyrwało się Złej Królowej.

Pokiwałam ciężko głową.

Śnieżka łypnęła na mnie, usiłując nie odwracać się w stronę kulis. Wyraźnie widziałam, że mruknęła pod nosem coś, czego królewny nie mawiają. Zwłaszcza w obecności dziatwy przedszkolnej.

– Księgowa podpisała fakturę – szepnęła bardzo zadowolona Weronika, również w kostiumie krasnala, przystając obok mnie. – Mamy dwa tysiące. Przelew w środę.

Nie odpowiedziałam. Podrzuciłam tylko jabłko.

– Co tak się nie cieszysz? Co tak nic nie mówisz? – spytała Weronika. – I w ogóle czy to jabłko nie powinno teraz grać na scenie?

– A jak myślisz? – wycedziłam.

– No to co tak nic nie robisz? Rób coś! – zdenerwowała się Weronika.

– Proszę bardzo. Co? Jestem bardzo otwarta na sugestie – wysyczałam, też zdenerwowana. – Jeśli myślisz, że sterczę w tych kulisach z jabłkiem, bo uważam, że tak mi do twarzy…

I tu nastąpiła jedna z tych, za przeproszeniem, magicznych chwil, które wynagradzają wszystko inne w teatrze. Jacuś spojrzał na maszynę do dymu. Ja spojrzałam na Jacusia. Coś zaszło. Jakimś niepojętym sposobem oboje zrozumieliśmy, co zrobimy.

Ja włączyłam maszynę. Jacuś w demonicznych podskokach wpląsał na linię strzału dymu. Maszyna plunęła potężnym kłębem, który pochłonął Jacusia i pół sceny. Akustyk, owładnięty tym samym natchnieniem, włączył błękitny reflektor. Ja rzuciłam jabłko, niewidoczne w dymie. Jacuś jakimś cudem je złapał. Znów wydał z siebie przerażający śmiech, zakończony kaszlem od nadmiernego wdychania oparów z maszyny. Kaszel przepuszczony przez kamerę pogłosową brzmiał jak charkot samego Belzebuba. Gdy podświetlony na sino dym opadł, ukazała się upiorna Zła Królowa z jabłkiem, czarodziejsko zmaterializowanym w jej dłoni.

Dzieciaki siedziały jak urzeczone. Tylko co bardziej odporne na sztukę z fascynacją łapały smużki dymu, które zawędrowały na widownię. Zła Królowa potwornym basem wyjaśniła małoletnim widzom, jaką niespodziankę kryje jabłuszko. Małoletni widzowie wyraźnie się przejęli.

Wydawało się, że wszystko wróciło na bezpieczne tory. Odetchnęłam z ulgą.

Jakże niesłusznie.

– Zjedz jabłuszko – zachęciła królewnę Zła Królowa z obłudnym uśmiechem.

– Dziękuję, nie jestem głodna – zbyła ją Śnieżka.

– To jest bardzo zdrowe jabłuszko. Ekologiczne – kusiła macocha. – Zjedz, to nigdy się nie zestarzejesz.

– No nie wiem – certoliła się Śnieżka, ale już nie tak kategorycznym tonem.

– I nigdy nie będziesz miała zmarszczek – podbiła ofertę macocha.

Śnieżka z wahaniem wyciągnęła rączkę po jabłuszko. Na widowni zapanowała martwa cisza. Napięcie można by kroić nożem.

Paluszki Śnieżki prawie dotknęły jadowitego jabłka. I wtedy…

– Nie!!! – wrzasnął jakiś małoletni widz, nie wytrzymując nerwowo.

– Nie jedz jabłka! – dodał drugi. I ani się obejrzałam, jak cała widownia, włącznie z paniami przedszkolankami, które uważały to za znakomity żart, skandowała: – Nie-jedz-jabł-ka! Nie-jedz-jabł-ka!

Wyczerpana wcześniejszymi wstrząsami, biernie pozwoliłam Helenie poradzić sobie z sytuacją.

– Nie słuchaj ptaszków – przyszedł jej z pomocą niezawodny Jacuś. – Są zazdrosne. Same chciałyby zjeść jabłuszko.

– Na pewno nie! – dobiegł z widowni okrzyk świętego oburzenia.

– Ach, nie słyszę, co śpiewają ptaszki… – oznajmiła lekceważąco królewna, potwierdzając tym samym, że jest nie tylko ślepa i głupia, lecz również przygłucha.

– NIE JEDZ JABŁKA! – ryknęły ptaszki z widowni nie gorzej niż niedawne słowiki.

– Aha… – Śnieżka zadumała się na chwilę. Napięcie wzrosło nie do wytrzymania. Dzieci z zapartym tchem czekały na jej decyzję. Helena powiodła po nich spojrzeniem. Ja też wstrzymałam oddech, ciekawa, co będzie dalej.

– Jednak zjem – oświadczyła królewna z góralskim uporem.

I wtedy runęła na nią jodła. Ta jodła była inna od pozostałych, jednowymiarowych, zrobionych z lekkiej tektury oklejonej zielonymi choinkowymi łańcuchami. Ta jodła, przydźwigana przez Adriana i podobno pochodząca z jakiegoś teatru, była w stu procentach profesjonalną dekoracją, wyglądającą niemal jak prawdziwe drzewo i dlatego wypchniętą na pierwszy plan.

Aha, ta jodła była również bardzo ciężka.

Trafiona drzewem Helena przewróciła się i znieruchomiała na scenie. Spod zielonych iglastych gałęzi wyglądały tylko jej buty.

Jacuś stał przez chwilę ogłuszony, jakby to jemu runęła na łeb choinka.

Po plecach spłynęła mi strużka potu.

– E, ten… – zaczął Jacuś zachrypniętym głosem. Odkaszlnął i dodał głośniej: – Ha, ha! Zabiła ją moja zaczarowana jodła!

Nieco później, gdy pomyślnie dobrnęliśmy do końca, sprytnie naginając bieg zdarzeń do zaczarowanej jodły, gdy siedem wysokich krasnoludków pomyślnie wydało poturbowaną Śnieżkę za niepewnego genderowo księcia i gdy aktorzy wyszli się ukłonić – przy czym szał na widowni wzbudziła oczywiście Zła Królowa – mogłam trochę odetchnąć i dopuścić do siebie nieśmiałą nadzieję, że zapas katastrof na ten dzień się wyczerpał.

– Bardzo ładnie – pochwaliła nas dyrektorka przedszkola. Podała mi jakąś kartkę. – To wasz grafik. Dziś w ramach zapłaty macie jeszcze jedno przedszkole, a od jutra do piątku – po trzy. Dziękuję za wspaniałą zabawę.

Odchodząc, dodała jeszcze:

– Aktorzy to mają dobrze. Też bym chciała brać pieniądze za takie nic i jeszcze świetnie się bawić…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: