Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piosenka - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
8 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Piosenka - ebook

Życie Jeda w ogromnym stopniu ukształtowały muzyka i błędy jego sławnego ojca. Jed chce zaśpiewać własną, całkowicie odmienną piosenkę, lecz jej melodia i słowa wydają się nieuchwytne, a marzenia o karierze muzycznej – nie do spełnienia. Ale wszystko zmienia się, kiedy muzyk spotyka na swojej drodze Rose. Pod wpływem miłości do córki właściciela winnicy tworzy pełną emocji piosenkę. Ma nadzieję, że stanie się ona kluczem do sławy. I wtedy przychodzi pokusa, ta sama, która wiele lat wcześniej zwiodła jego ojca…

Jed i Rose wyruszają we wspólną podróż, podczas której będą badać granice złożonej sobie nawzajem przysięgi.

Książka napisana na podstawie scenariusza Richarda L. Ramseya.

Chris Fabry opublikował ponad siedemdziesiąt książek dla dzieci i dorosłych, m.in. W każdej chwili dnia. Za swoje powieści zdobył wiele nagród.

Richard L. Ramsey od początku swojej drogi zawodowej miał znaczący wpływ na rozwój niezależnego kina teksańskiego. Jego filmy krótkometrażowe, stworzone wspólnie z bratem, odnosiły sukcesy na różnych festiwalach.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8065-004-6
Rozmiar pliku: 1 015 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Jako pa­stor czę­sto roz­ma­wiam z ludź­mi na róż­nych eta­pach ich mi­ło­snych związ­ków. Nie­jed­no­krot­nie wi­dzę za­gubie­nie i cier­pie­nie swo­ich roz­mów­ców. Wie­le nie­po­ro­zumień wy­ni­ka z za­le­wu do­cie­ra­ją­cych do nas sprzecz­nych in­for­ma­cji na te­mat tego, jak ra­dzić so­bie z rand­ka­mi, sek­sem czy mał­żeń­stwem. Co za­tem jest praw­dą? Co w ta­kich spra­wach ma do po­wie­dze­nia Bóg? W koń­cu to On stwo­rzył mi­łość ro­man­tycz­ną.

Kie­dy kil­ka lat temu re­ali­zo­wa­łem se­rial na pod­sta­wie Pie­śni nad Pie­śnia­mi, zda­łem so­bie spra­wę z tego, jak bar­dzo jest ona dziś ak­tual­na. Ale, choć po­etyc­ki cha­rak­ter czyni ją pięk­ną, zro­zu­mie­nie jej i od­wo­ływa­nie się do niej w róż­nych życio­wych sy­tua­cjach może spra­wiać lu­dziom trud­no­ści.

Dla­te­go nasz ze­spół stwo­rzył „Pio­sen­kę” – współ­cze­sną ad­ap­ta­cję hi­sto­rii życia Sa­lo­mo­na na pod­sta­wie Pie­śni nad Pie­śnia­mi i Księ­gi Ko­he­le­ta. Chcie­li­śmy udo­stęp­nić tę opo­wieść sze­ro­kie­mu gro­nu od­bior­ców – rów­nież tym, któ­rzy być może nig­dy nie czyta­li Pi­sma Świę­te­go. Naj­pierw po­wsta­ły film oraz ma­te­riał wy­ko­rzystywa­ny pod­czas nauk pro­wa­dzo­nych na spo­tka­niach przy­ko­ściel­nych. Aby jesz­cze bar­dziej spo­pula­ryzo­wać tę hi­sto­rię, po­sta­no­wi­li­śmy na­pi­sać rów­nież po­wieść. W trak­cie mo­dli­twy pro­szę Boga o to, aby po­przez „Pio­sen­kę” prze­ka­zywał nam mą­drość do­tyczą­cą mi­ło­ści peł­nej od­da­nia i praw­dzi­we­go pięk­na, a tak­że znaj­do­wa­nia sa­tys­fak­cji w związ­ku. Mo­dlę się o to, by obu­dzi­ła ona po­now­nie mi­łość w ty­sią­cach par mał­żeń­skich. Hi­sto­ria ta nie­sie czytel­ni­ko­wi za­rów­no na­dzie­ję, jak i obiet­ni­cę: Nie pod­da­waj się! Nie od­pusz­czaj! Bóg po­tra­fi ze­brać po­ła­ma­ne ka­wał­ki i pięk­nie zło­żyć je na nowo. Wła­śnie to po­tra­fi naj­le­piej.

Je­stem wdzięcz­ny Chri­so­wi Fa­bry’emu za współ­pra­cę przy tym pro­jek­cie. Chris do­sko­na­le ro­zu­mie du­cha „Pio­sen­ki”, a na­kre­ślo­na przez nie­go hi­sto­ria Jeda i Rose tra­fia pro­sto do serc czytel­ni­ków. Ma­cie Pań­stwo szan­sę spę­dzić z bo­ha­te­ra­mi wię­cej cza­su i le­piej zro­zu­mieć ich re­la­cje. Nie wszyst­ko mo­gli­śmy po­ka­zać na ekra­nie. Po­zna­cie po­sta­ci, któ­rych nie wi­dzie­li­ście w fil­mie. Być może po pro­stu do­strze­że­cie w nich sie­bie lub swo­ich mał­żon­ków, zma­ga­ją­cych się z co­dzien­nymi klę­ska­mi i od­no­szą­cych zwycię­stwa.

Je­stem dum­ny z tej po­wie­ści. Mam na­dzie­ję, że spodo­ba się ona Pań­stwu i wzmoc­ni Wa­szą wia­rę w Boży dar mi­ło­ści oraz ro­man­tycz­nej re­la­cji.

Kyle Idle­manPro­log

Źre­ni­ce Jeda Kin­ga roz­sze­rzyły się, jego cia­ło było dziw­nie odrę­twia­łe – jak ko­goś, kto stra­cił czucie. Pa­znok­cie wbi­ły się w nad­gar­stek i pró­bo­wa­ły coś z nie­go usunąć. Po­ja­wi­ła się krew, ale Jed pra­wie nie czuł bólu. Prze­chylił się do tyłu. Miał wra­że­nie, że ucho­dzi z nie­go wola życia.

Je­śli to mia­ła­by być pio­sen­ka, po­myślał, to nie była­by war­ta śpie­wa­nia.

Jego życie było ni­czym pio­sen­ka w ryt­mie na trzy czwar­te, stwo­rzo­na przez ko­goś in­ne­go. On pi­sał nowe zwrot­ki do od­mien­nej me­lo­dii. Re­fren wy­da­wał mu się zna­jo­my, ale przy­wiódł go do miej­sca, do któ­re­go Jed nie chciał dojść. A te­raz wła­śnie tkwił w tym miej­scu.

Le­żał na ple­cach, nie mo­gąc się ruszyć, i błą­dził gdzieś wzro­kiem.

Obok nie­go ktoś upadł. Jed usłyszał la­ment, prze­ni­kli­wy krzyk. Co się rymu­je ze sło­wem drzeć? Krzyczeć? Leć? Umrzeć?

To była Shel­by. Jej dłu­gie, splą­ta­ne wło­sy i twarz bez ma­ki­ja­żu wca­le nie wy­glą­da­ły tak jak na zdję­ciach za­miesz­cza­nych w cza­so­pi­smach. Te­raz Shel­by za­cho­wywa­ła się jak osza­la­ła. Wy­da­wa­ła się bez­sil­na, po­zba­wio­na tej spo­koj­nej pew­no­ści sie­bie, któ­ra tak po­cią­ga­ła Jeda. Nie był w sta­nie za­re­ago­wać. W ogó­le nie był w sta­nie się po­ruszyć. Mógł tyl­ko słuchać jej krzyku.

– Nie, nie, nie! – głos Shel­by od­bi­jał się od ścian ła­zien­ki. Co to za miej­sce? Ho­tel? Nie mógł so­bie tego przy­po­mnieć.

Przez całe życie po­szuki­wał wła­ści­wych słów, wła­ści­wej li­nij­ki. Było ono jak strzęp roz­mo­wy dwój­ki przy­ja­ciół, któ­ra sta­ła się czę­ścią re­fre­nu. Było czymś, co w chwi­li bez­tro­ski po­wie­dział jego syn, na­głów­kiem w ga­ze­cie, pyta­niem za­da­nym przez fana sto­ją­ce­go w ko­lej­ce po au­to­graf. Sło­wa­mi mo­gą­cymi wy­ra­zić za­ka­za­ne po­żą­da­nie, ja­kie czuł do niej, do ko­bie­ty, któ­ra nie była jego żoną.

Ale te­raz nie było żad­nych słów. Nie po­ja­wia­ły się, bo już nic nie czuł. Jego od­dech stał się płyt­ki, płuca bo­la­ły. Jed czuł sil­ny ucisk w klat­ce pier­sio­wej. Wy­da­wa­ło mu się, że ser­ce pra­cu­je mu co­raz wol­niej i sła­biej, jak­by za chwi­lę mia­ło prze­stać.

– Coś ty zro­bił?! – krzycza­ła Shel­by.

Co zro­bił? Do­bre pyta­nie. Co zro­bił ze wszyst­ki­mi swo­imi szan­sa­mi i wy­bo­ra­mi, z życiem, któ­re miał prze­żyć, z przyrze­czo­ną mi­ło­ścią? Musi to za­pi­sać. Mi­łość, któ­rą przy­rze­ka­łem… Cho­ciaż wła­ści­wie nie było już po­wo­du, żeby co­kol­wiek za­pi­sy­wać. Wszyst­ko się skoń­czyło. On też się skoń­czył.

– Jed! Słyszysz mnie?! Nie za­sy­piaj!

Pew­nie, nie za­sy­piaj, po­myślał. Ja­kie to pro­ste! Dla każ­de­go oprócz mnie.

Shel­by wy­mie­rzyła mu po­li­czek, ale pra­wie go nie po­czuł. Wi­dział tyl­ko, jak jej dłoń ude­rza i od razu się cofa. Po twa­rzy dziew­czyny płynę­ły łzy. – Jed? Ode­zwij się do mnie!

Chciał. Na­praw­dę chciał. Ale są rze­czy, któ­rych nie mo­żesz zro­bić, na­wet je­śli bar­dzo tego pra­gniesz. Wy­bo­ry i sło­wa nie­da­ją­ce się zmie­nić. Rymy za­wie­szo­ne gdzieś na koń­cu zda­nia. To wła­śnie jest róż­ni­ca po­mię­dzy do­brym tek­stem pio­sen­ki a prze­lot­ną myślą, któ­ra nig­dy nie zo­sta­nie do­koń­czo­na.

Shel­by pró­bo­wa­ła za­ta­mo­wać krew bia­łym ręcz­ni­kiem, ale da­rem­nie. Ręce Jeda zbli­żyły się do sie­bie i wy­krę­ci­ły niby pa­zury zwie­rzę­cia w bólu ago­nii. Ocza­mi wy­obraź­ni wi­dział już po­sty w in­ter­ne­cie, lu­dzi dzie­lą­cych się smut­ną wia­do­mo­ścią. Od­po­czywaj w spo­ko­ju, Jed. Co za wstyd! Co za stra­ta!

Ka­me­ry te­le­wi­zyj­ne uchwycą przy­kryte cia­ło prze­wo­żo­ne na wóz­ku na tył am­bu­lan­su ze świa­tła­mi wy­łą­czo­nymi na znak, że nie ma już na­dziei, że życie ule­cia­ło. Ob­raz bę­dzie po­wta­rza­ny w kół­ko, aż w koń­cu prze­sta­nie być new­sem, a na jego miej­sce po­ja­wi się coś in­ne­go.

Wi­dzia­łem wszyst­kie spra­wy, ja­kie się dzie­ją pod słoń­cem, a oto wszyst­ko jest mar­no­ścią i go­ni­twą za wia­trem.

– Jed! Jed! Po­wiedz coś!

Jego po­wie­ki za­trze­po­ta­ły jak mo­tyl uwol­nio­ny z ko­ko­nu, a z gar­dła wy­do­był się bul­got. Sło­wo za­pu­ści­ło ko­rze­nie i ro­sło, do­pó­ki nie się­gnę­ło jego spę­ka­nych warg, a on wy­po­wie­dział je szep­tem. – Rose…

Shel­by prze­krę­ci­ła kurek przy prysz­ni­cu do koń­ca i woda spłynę­ła ka­ska­dą. Bi­ją­ce strumie­nie ob­mywa­ły twarz Jeda i plą­ta­ły jego wło­sy. Nie dbał o to, czy bę­dzie żył, czy umrze. Czy za­to­nie, czy utrzyma się na po­wierzch­ni.

I na­gle zna­lazł się gdzieś in­dziej, w miej­scu tak wy­raź­nie za­ryso­wa­nym w pa­mię­ci jak jego od­bi­cie w kra­nie. Stał w desz­czu. Nie­bo prze­cię­ła błyska­wi­ca, któ­ra zmio­tła wszyst­kie sło­wa.

Ale bia­da sa­mot­ne­mu, gdy upad­nie, bo nie ma drugie­go, żeby go pod­niósł.

Przez całe życie pró­bo­wał zgro­ma­dzić wo­kół sie­bie lu­dzi do­ce­nia­ją­cych jego mu­zykę. Agen­tów i wier­nych wiel­bi­cie­li. Te­raz zo­stał sam. Na­wet Shel­by wy­szła do po­ko­ju.

Usłyszał ja­kieś wa­le­nie i gło­sy.

W drzwiach po­ja­wi­ło się dwóch męż­czyzn. Chwyci­li go za ręce i wy­nie­śli spod prysz­ni­ca. W po­ko­ju roz­legł się krzyk. Męż­czyź­ni w mun­du­rach uci­szyli Shel­by i za­pyta­li, co wziął. Jed stra­cił przy­tom­ność. Ock­nął się, kie­dy wno­szo­no go do ka­ret­ki. Ale jej świa­tła były włą­czo­ne. Czy to mo­gło coś zna­czyć? Czy nadal była na­dzie­ja?

Za­mrugał po­wie­ka­mi. W ka­ret­ce opie­ko­wał się nim sa­ni­ta­riusz. Jed wpa­trywał się w jego oczy, jak­by bła­gał, żeby ten czło­wiek po­mógł mu wy­trzymać. Śmiesz­ne. Tak wła­śnie czyni­li fani, któ­rzy oglą­da­li jego wy­stę­py. Pa­trzyli z łap­czywo­ścią na ko­goś, kto pre­zen­to­wał swo­ją sztukę, ro­bił rze­czy, dla któ­rych żył.

Znów za­mrugał. Po chwi­li do­strzegł ostre świa­tła szpi­ta­la, wó­zek pę­dzą­cy przez ko­rytarz, lu­dzi w far­tuchach bie­gną­cych w jego kie­run­ku, do­tyka­ją­cych go, pod­łą­cza­ją­cych ja­kieś rur­ki i prze­wo­dy. Chciał im po­wie­dzieć, jak bar­dzo mu przy­kro, że spra­wił tyle kło­po­tu. Chciał po­wie­dzieć jej, jak bar­dzo mu przy­kro. Za­sta­na­wiał się, czy kie­dykol­wiek bę­dzie mógł wy­do­być z sie­bie głos, żeby uwol­nić uwię­zio­ne sło­wa.

Na­gle po­czuł jak­by ude­rze­nie – jak wte­dy, kie­dy był dzie­cia­kiem i sto­jąc nad oce­anem, za­ga­pił się na chwi­lę. Przy­pływ pod­mył mu wte­dy sto­py, fala ude­rzyła go w ple­cy, prze­wró­ci­ła w sam śro­dek ki­pie­li i po­zba­wi­ła kon­tro­li.

Za­pa­dła ciem­ność.

Na ekra­nie mo­ni­to­ra pra­cy ser­ca po­ja­wi­ła się pła­ska li­nia.

Żad­ne­go ciem­ne­go tune­lu. Żad­ne­go świa­tła, nie­sa­mo­wi­tych kształ­tów czy cze­goś w tym ro­dza­ju. Żad­nej mu­zyki, w ogó­le żad­ne­go dźwię­ku. Żad­nych anio­łów czy de­mo­nów. Tyl­ko ciem­ność, na któ­rej po­wierzch­ni uno­si­ły się sło­wa, bia­łe na czar­nym tle. Jego życie w sło­wach. Wie­dział, że wszyst­kie były praw­dzi­we.

Po czym skie­ro­wa­łem swe spoj­rze­nie na wszel­ki ucisk, jaki się dzie­je pod słoń­cem. Chwa­li­łem więc bar­dziej umar­łych, tych, któ­rzy już ode­szli, ani­że­li tych, któ­rzy jesz­cze po­zo­sta­ją przy życiu. Lecz za szczę­śliw­sze­go od jed­ne­go i drugie­go uwa­żam tego, co się jesz­cze nie uro­dził i nie wi­dział zła, któ­re się po­peł­nia pod słoń­cem.

Życie Jeda Kin­ga prze­wi­ja­ło się ni­czym film. To, co do­bre i złe, trium­fy i błę­dy, wy­gra­ne i prze­gra­ne. Wszyst­ko, co pró­bo­wał ukrywać. Świa­tło i ciem­ność. Pio­sen­ka, któ­rą śpie­wał z każ­dym ude­rze­niem ser­ca.je­den

Uro­dził się jako Je­di­diah King. Usi­ło­wał być god­ny tego na­zwi­ska. Jego oj­cem był Da­vid King, wę­drow­ny ar­tysta co­un­try, zna­ny z ostre­go pi­cia i rów­nie ostre­go życia – przy­najm­niej przez więk­szość ka­rie­ry. Oj­ciec Jeda po­sta­wił wszyst­ko na swo­ją mu­zykę. Z ta­kim sa­mym za­an­ga­żo­wa­niem śpie­wał w ma­łych spe­lun­kach, w któ­rych za­czynał grać, jak i na sta­dio­nach pod ko­niec życia. Tra­fiał do serc fa­nów na ca­łym świe­cie. Jego pio­sen­ki, np. „Can’t Hold On”, pod­śpie­wywa­li męż­czyź­ni za kie­row­ni­ca­mi trak­to­rów pod­czas prac po­lo­wych i ko­bie­ty – za­rów­no te miesz­ka­ją­ce w przy­cze­pach, jak i w re­zyden­cjach. Da­vid King był bied­nym czło­wie­kiem bo­ją­cym się wła­sne­go cie­nia, ale wie­dział, jak prze­kształ­cić ten strach w pio­sen­ki z prze­sła­niem, któ­re uj­mo­wa­ły słucha­czy i były je­dyne w swo­im ro­dza­ju.

Jed poza na­zwi­skiem odzie­dzi­czył po nim jesz­cze dwie rze­czy: mi­łość do bu­do­wa­nia wła­snymi rę­ka­mi i pra­gnie­nie pi­sa­nia pio­se­nek ser­cem. Po­dob­nie jak oj­ciec, chwycił za mło­tek i piłę o wie­le wcze­śniej niż za gi­ta­rę. Ale kie­dy już od­krył sześć strun, nie było mowy, żeby je so­bie od­pu­ścił.

Od dziec­ka fa­scyno­wał go wi­dok ojca gra­ją­ce­go na gi­ta­rze. Jed ob­ser­wo­wał uło­że­nie pal­ców na strunach i spo­sób gry. In­strument wy­da­wał się być prze­dłu­że­niem cia­ła tego czło­wie­ka. Kie­dy Da­vid chwytał za gi­ta­rę, po pro­stu ożywał. Mógł pa­dać ze zmę­cze­nia, pra­wie usy­piać na ka­na­pie, ale je­śli do­strzegł w ką­cie gi­ta­rę, za­wsze się pod­no­sił i choć przez chwi­lę grał. Gdy pra­co­wał nad ja­kąś nową pio­sen­ką lub pró­bo­wał prze­ro­bić sta­ry ka­wa­łek, w jego oczach po­ja­wia­ło się świa­tło.

Ob­ser­wo­wa­nie prób ka­pe­li ojca było dla Jeda do­świad­cze­niem nie­mal­że re­li­gij­nym. W two­rze­niu mu­zyki było coś tak nie­sa­mo­wi­te­go, że za­pra­gnął ro­bić to samo.

Fa­cet ze skle­pu mu­zycz­ne­go w ich mia­stecz­ku wie­dział, kim jest oj­ciec Jeda. Wpusz­czał chłop­ca na za­ple­cze i po­zwa­lał mu grać na czer­wo­nej gi­ta­rze, któ­ra na co dzień wi­sia­ła na ścia­nie – a w za­sa­dzie nie grać na niej, ale ją trzymać. Po­wie­dział mu wszyst­ko o tych in­strumen­tach – o drew­nie, spo­so­bie wy­do­bywa­nia dźwię­ku, o tym, dzię­ki cze­mu sta­ją się naj­lep­sze. A po­tem ła­pał za gi­ta­rę i wy­ko­nywał taki riff, że Jed le­d­wie był w sta­nie w to uwie­rzyć. Sprze­daw­ca z uchem przy­tknię­tym do in­strumen­tu grał z pa­mię­ci ja­kąś me­lo­dię, któ­ra za­pie­ra­ła Je­do­wi dech w pier­siach.

– Jak moż­na na­uczyć się tak grać? – pytał chło­piec.

– Naj­pierw weź lek­cje. Na­ucz się akor­dów i pa­sa­ży. – Sprze­daw­ca uniósł gi­ta­rę. – Ale mu­zyka nie przy­cho­dzi stąd. Tak na­praw­dę nikt na ca­łej pla­ne­cie cię jej nie na­uczy. Ona bie­rze się stąd. – Klep­nął się w pierś. – Albo to masz, albo nie. Nie­do­brze, je­śli się tego nie ma. Ale je­śli się to ma i zmar­nuje, to jesz­cze go­rzej.

Po­ka­zał Je­do­wi chwyty G, C i D, a po­tem wy­jął spod lady za­pis akor­dów i po­wie­dział chłop­cu, żeby wró­cił za ty­dzień. Jed po­szedł pro­sto do domu. Tam się­gnął po gi­ta­rę swo­je­go ojca, tę, któ­rą Da­vi­do­wi po­da­ro­wał ktoś dla nie­go waż­ny. Mia­ła wy­rzeź­bio­ną ko­ro­nę. Oj­ciec skom­po­no­wał na niej kil­ka swo­ich naj­lep­szych pio­se­nek i twier­dził, że przy­no­si mu ona szczę­ście.

Jed uło­żył pal­ce w po­zycji G, cho­ciaż od­krył, że ła­twiej mu uło­żyć na pierw­szej strunie pa­lec ser­decz­ny niż mały. Nie do­ci­skał jed­nak do­sta­tecz­nie moc­no. Po­tem prze­szedł do C. Uło­że­nie pal­ców na wła­ści­wych strunach i pro­gach za­ję­ło mu kil­ka se­kund. W jaki spo­sób mu­zycy tak szyb­ko zmie­nia­ją akor­dy?

Te­raz przy­szła pora na D. Tyl­ko trzy pal­ce i po­rusze­nie czte­rech strun, ale to było naj­trud­niej­sze. Wi­dział gi­ta­rzystów prze­bie­ga­ją­cych pal­ca­mi po ca­łej dłu­go­ści gryfu i do­ci­ska­ją­cych struny na­wet na pro­gach. Jak oni to ro­bi­li?

– Już się za­czą­łem za­sta­na­wiać, czy kie­dykol­wiek po nią się­gniesz. – Usłyszał głos ojca sto­ją­ce­go tuż za nim.

Da­vid prze­szedł przez po­kój, stuka­jąc po­de­szwa­mi kow­boj­skich bu­tów o drew­nia­ną pod­ło­gę. Jed prze­łknął z trudem śli­nę i od­sunął od sie­bie gi­ta­rę w prze­pra­sza­ją­cym ge­ście.

– Ob­ser­wo­wa­łem cię kie­dyś, kie­dy pra­co­wa­li­śmy na ze­wnątrz. Prze­suwa­łeś kciu­kiem po strunach. In­te­re­suje cię to? – za­pytał oj­ciec.

Jed ski­nął gło­wą.

– Gdzie na­uczyłeś się chwytów?

– Pan ze skle­pu mu­zycz­ne­go mi po­ka­zał.

Da­vid usiadł na łóż­ku. Fa­lu­ją­ce wło­sy opa­dły mu na ple­cy. Był ubra­ny w zwykły T-shirt z kie­szon­ką, a nie w sce­nicz­ny strój, z ja­kim zwykle ko­ja­rzyli go lu­dzie. Je­do­wi wy­da­wał się taki na­tural­ny i cie­pły.

– Czy po­wie­dział ci, żeby za­grać G pal­cem ser­decz­nym?

– Nie, ra­dził, aby użyć do tego ma­łe­go pal­ca.

– Czło­wiek zna się na rze­czy. Miał ra­cję.

– Ale mi się wy­da­je, że ła­twiej użyć pal­ca ser­decz­ne­go.

Oj­ciec się uśmiech­nął. – Ja też tak gram. Ale cza­sa­mi używam ma­łe­go, a drugą strunę po­cią­gam ser­decz­nym w tym miej­scu. Spró­buj.

Jed nie da­wał so­bie rady. Oj­ciec wziął od nie­go gi­ta­rę i po­ka­zał mu – nie z nie­cier­pli­wo­ścią, ale jak gość dłu­bią­cy przy sa­mo­cho­dach, do­krę­ca­ją­cy na­kręt­kę przy chłod­ni­cy i mó­wią­cy: Pa­mię­taj, w lewo luź­niej, w pra­wo cia­śniej.

– A mo­żesz mi po­ka­zać coś jesz­cze? – spytał Jed.

– Pew­nie!

Na­stęp­ne­go ran­ka po prze­bu­dze­niu Jed zna­lazł w no­gach łóż­ka gi­ta­rę. Grał na niej, kie­dy Da­vid zszedł na śnia­da­nie. – Ten gość ze skle­pu mu­zycz­ne­go po­wie­dział, że do gustu przy­pa­dło ci to pudło. Nie po­trze­bu­jesz do nie­go wzmac­nia­cza. Cie­szysz się?

Jed nie był w sta­nie za­pa­no­wać nad uśmie­chem. – Bar­dzo! – wy­krzyk­nął.

Oj­ciec prze­tarł oczy, od­pę­dza­jąc reszt­ki snu, chrząk­nął, a po­tem na­lał so­bie mle­ka do mi­ski z płat­ka­mi. – Ale bez stre­su. Nie daję ci gi­ta­ry po to, że­byś po­dą­żał śla­da­mi swo­je­go sta­rusz­ka. Jest wie­le miejsc, do któ­rych za­wę­dro­wa­łem, a do któ­rych, mam na­dzie­ję, ty nig­dy nie doj­dziesz.

– Na przy­kład ja­kich?

– Jesz­cze o tym po­roz­ma­wia­my. Chcę po pro­stu po­wie­dzieć, że nie mu­sisz trak­to­wać tego jak ja­kiejś ka­rie­ry. No chyba że tego chcesz. Ro­zu­miesz?

– Tak, tato.

– Był­byś do­bry, wiesz o tym?

– Na­praw­dę?

– Był­byś do­bry w śpie­wa­niu. Słysza­łem cię.

– Tak, tato.

W ten spo­sób wszyst­ko się za­czę­ło. Jed spró­bo­wał i już nie prze­stał. Za­baw­ne, jak kil­ka słów wy­po­wie­dzia­nych nad mi­ską płat­ków śnia­da­nio­wych może od­mie­nić życie ma­łe­go chłop­ca. A jesz­cze za­baw­niej­sze, jak może to uczynić do­brze na­stro­jo­na gi­ta­ra.dwa

Pew­nych rze­czy męż­czyzna może się na­uczyć wy­łącz­nie od swo­je­go ojca. Na­le­żą do nich za­rów­no gra­nie akor­dów i kom­po­no­wa­nie pio­se­nek, jak i spo­so­by na strzyże­nie traw­ni­ka oraz zna­le­zie­nie do­bre­go miesz­ka­nia. Nie żeby nie mo­gła tego na­uczyć i mat­ka – bo prze­cież może – ale kie­dy chło­pak do­wia­du­je się tych rze­czy od ojca, ko­mu­ni­kuje mu on znacz­nie wię­cej niż tyl­ko to, w jaki spo­sób wy­ko­nać za­da­nie.

Gdy Da­vid zro­zu­miał, że Jed trak­tuje po­waż­nie nie tyl­ko na­ukę gry na gi­ta­rze, lecz tak­że łą­cze­nie słów z tym, co przy­no­si życie, bar­dzo się za­an­ga­żo­wał. Wsłuchi­wał się w pio­sen­ki syna i za­sta­na­wiał się, co w nich jest. Jed szcze­gól­nie za­pa­mię­tał pe­wien dzień. Sie­dzie­li z oj­cem na po­mo­ście nad wodą i kom­po­no­wa­li pio­sen­kę na ban­dżo. Da­vid ude­rzał w struny in­strumen­tu, wy­stuki­wał nogą rytm i jed­no­cze­śnie ro­bił drob­niut­kie fale na po­wierzch­ni wody. Na­wet ryby wy­da­wa­ły się cie­szyć mu­zyko­wa­niem ojca i na­sto­let­nie­go syna – w po­bli­żu z wody wy­nurzył się na chwi­lę ogrom­ny okoń.

Oj­ciec za­kasz­lał w dłoń, na któ­rej po­ja­wi­ła się krew. Wy­tarł ją o ko­szulę. Są­dził, że Jed tego nie spo­strzegł, ale pew­nych rze­czy nie da się ukryć.

Na­kło­nie­nie Da­vi­da do wi­zyty u le­ka­rza za­ję­ło Je­do­wi tro­chę cza­su, a od jego mat­ki wy­ma­ga­ło nad­ludz­kich wy­sił­ków. Za to dia­gno­zę po­sta­wio­no bar­dzo szyb­ko. A po­tem na­stą­pi­ło błyska­wicz­ne po­gor­sze­nie, któ­re wszyst­kich za­sko­czyło.

– Za­wsze myśla­łem, że zgi­nę w ja­kiejś ka­ta­stro­fie lot­ni­czej – po­wie­dział pew­ne­go wie­czo­ru oj­ciec. Le­żał na szpi­tal­nym łóż­ku, wśród licz­nych rurek i mo­ni­to­rów. – Je­śli się tak umrze, lu­dzie nig­dy cię nie za­po­mną.

– Ja cie­bie nig­dy nie za­po­mnę – wy­szep­tał Jed.

Oj­ciec uśmiech­nął się le­ciut­ko. – W moim życiu było wie­le rze­czy, o któ­rych, mam na­dzie­ję, za­po­mnisz.

Ko­lej­ny atak kasz­lu. Jed był za­do­wo­lo­ny, że nie słysza­ła tego mat­ka. Oj­ciec wy­tarł usta i przy­sunął się do nie­go.

– Byłem z cie­bie taki dum­ny, kie­dy rzuci­łeś pa­le­nie! – stwier­dził Jed.

– Ża­łuję, że w ogó­le za­czą­łem pa­lić. Ale jak się jest dzie­cia­kiem, nie myśli się o tym, co – w mło­do­ści z re­guły nie­szko­dli­we – póź­niej może cię po­żreć. Zresz­tą wie­le rze­czy może cię po­żreć, chyba że bę­dziesz się od nich trzymał z da­le­ka.

Jed cze­kał na wię­cej słów, ale oj­ciec tyl­ko kasz­lał. Z te­le­wi­zo­ra, usta­wio­ne­go na ka­nał co­un­try, do­bie­ga­ła pio­sen­ka. Da­vid się­gnął po pi­lo­ta i trzę­są­cą się dło­nią wy­łą­czył od­bior­nik. Był to dla nie­go taki wy­si­łek, jak­by na ław­ce tre­nin­go­wej wy­ci­snął z ty­siąc ki­lo­gra­mów.

Jego ręka opa­dła na po­ściel. Wziął ko­lej­ny płyt­ki wdech. – Jed, po­peł­nia­łem w życiu błę­dy, ale po­go­dzi­łem się z Pa­nem Bo­giem. Wra­cam do domu.

– Tato, nie pod­da­waj się, pro­szę!

– Nie pod­da­ję się, synu. Je­stem po pro­stu go­to­wy. Je­śli Bóg chce do­ko­nać ja­kie­goś cudu, to prze­cież może. Nie po­trze­bu­je mo­jej zgo­dy. Ale je­że­li woli, bym wró­cił do domu, to do­brze. Na­wet wię­cej niż do­brze.

Jed wpa­trywał się w ekran te­le­wi­zo­ra.

– Mo­żesz o tym myśleć jak o dłu­giej tra­sie kon­cer­to­wej. Będę miał po pro­stu sta­ły an­gaż.

– Jak w Las Ve­gas.

Oj­ciec ro­ze­śmiał się i zno­wu za­kasz­lał, a Jed po­ża­ło­wał, że pró­bo­wał być za­baw­ny. Kie­dy Da­vid od­zyskał od­dech, zła­pał syna za rękę swo­ją zgrubia­łą od sto­lar­ki i in­nych prac fi­zycz­nych dło­nią. Był czło­wie­kiem mu­zyki, ale znał rów­nież war­tość pra­cy wy­ko­nywa­nej w po­cie czo­ła.

– W nie­bie bę­dzie znacz­nie le­piej niż w Las Ve­gas, synu.

Jed tyl­ko po­ki­wał gło­wą. Po­myślał, że może na­pi­sać o tym pio­sen­kę i po­rów­nać nie­bo do Las Ve­gas. Jego pod­bró­dek za­czął drgać.

– Chciał­bym cię tam kie­dyś spo­tkać – szep­nął oj­ciec. – Obie­casz mi, że się tam spo­tka­my?

Jed znów po­ki­wał gło­wą. Nie był w sta­nie nic po­wie­dzieć.

– Po­dą­żaj za Bo­giem, Jed. Rób to, co On mówi. I wszyst­ko bę­dzie do­brze. Bę­dziesz czło­wie­kiem, ja­kim mnie nig­dy nie uda­ło się stać.

***

Przed śmier­cią oj­ciec po­pro­sił, aby na jego na­grob­ku umiesz­czo­no cały Psalm 23. – Żeby lu­dzie mo­gli prze­czytać coś, co za­wsze bę­dzie mia­ło zna­cze­nie – stwier­dził.

Mat­ka Jeda schyli­ła się i prze­je­cha­ła dło­nią po ko­ro­nie wy­rytej tuż obok dat: 17 grud­nia 1942 – 10 sierp­nia 2003.

– Był­by na­praw­dę dum­ny z tego, co dzi­siaj mó­wi­łeś – po­wie­dzia­ła do Jeda ła­mią­cym się gło­sem. – Na­praw­dę był­by z cie­bie dum­ny.

– Ża­łuję, że nie uda­ło mi się na­pi­sać o tym pio­sen­ki, za­nim od­szedł. Mógł­by jej po­słuchać. Mógł­by mi po­móc… – umilkł. Mat­ka pod­nio­sła się nie­pew­nie z miej­sca, a po­tem przy­tuli­ła się do syna i za­pła­ka­ła. Trzymał ją w ra­mio­nach do­pó­ty, do­pó­ki nie od­sunę­ła się i nie spoj­rza­ła na nie­go.

– Chciał ci po­wie­dzieć tak wie­le rze­czy. Po pro­stu nie znaj­do­wał od­po­wied­nich słów.

– Wy­cho­dzi­ło mu to tyl­ko w pio­sen­kach, praw­da?

Uśmiech­nę­ła się przez łzy. – Nie­któ­rzy męż­czyź­ni w ogó­le nie po­tra­fią tego z sie­bie wy­krze­sać.

– Mamo, co się wy­da­rzyło po­mię­dzy wami dwoj­giem? Chciał­bym po­znać two­ją wer­sję. Wiem, że to nie jest wła­ści­wy czas i od­po­wied­nie miej­sce…

– To do­sko­na­łe miej­sce. Praw­da jest ko­niecz­na nad gro­bem. Chciał­by, że­bym od­po­wie­dzia­ła ci na wszyst­kie pyta­nia, któ­re mi za­dasz.

Za­czę­ła opo­wia­dać. To była trud­na opo­wieść i mat­ka łka­ła nie­mal przez cały czas.

– Wi­dzia­łeś sta­re fil­my wi­deo. Wiesz, że daw­niej śpie­wa­łam z Da­vi­dem, a mój mąż Bill grał w ze­spo­le na man­do­li­nie. Nig­dy wcze­śniej ani póź­niej nie słysza­łam, aby kto­kol­wiek po­tra­fił grać na tym in­strumen­cie tak jak on.

– On nie żyje, praw­da? Czyta­łem o tym w in­ter­ne­cie. Czy to było sa­mo­bój­stwo?

– Ro­dzi­na sta­ra­ła się tego nie roz­gła­szać, ale w koń­cu i tak się wy­da­ło. Wszyscy byli­śmy zdruzgo­ta­ni. To ja go zna­la­złam.

– Nie roz­ma­wiaj­my o tym, mamo.

– Nie, wy­słuchaj mnie. Mó­wie­nie o tym nie jest dla mnie ła­twe, ale świa­do­mość, że nig­dy byś się o tym do­wie­dział lub po­wie­dział­by ci o tym ktoś obcy, pew­nie by mnie za­bi­ła.

– Słysza­łem ja­kieś plot­ki na spo­tka­niach ro­dzin­nych. Ja­kieś szep­ty. I wi­dzia­łem krę­ce­nie gło­wa­mi.

– Twój oj­ciec nie zno­sił tych spo­tkań. A cała hi­sto­ria wy­glą­da­ła na­stę­pują­co. Tata i ja mie­li­śmy ro­mans. Zła­ma­li­śmy na­sze przy­się­gi mał­żeń­skie. To było sza­leń­stwo. Za­szłam w cią­żę. Nie mo­głam po­ra­dzić so­bie z myślą, że dziec­ko nie jest Bil­la. Da­vid za­wiózł mnie do kli­ni­ki. Jest to jed­na z tych rze­czy, któ­rych ża­łuję naj­bar­dziej.

Jed wpa­trywał się w na­gro­bek i chło­nął sło­wa mat­ki.

– Bill do­wie­dział się o tym. Są­dzę, że już wcze­śniej prze­czuwał, co się dzie­je, ale nie chciał w to wie­rzyć. Tak strasz­nie był zra­nio­ny i wście­kły z po­wo­du tego, co zro­bi­li­śmy, że ode­brał so­bie życie. Po­wie­sił się. Zna­la­złam go w domu. Zo­sta­wił kart­kę ze sło­wa­mi: Mam na­dzie­ję, że bę­dziesz szczę­śli­wa z wy­bo­ru, ja­kie­go do­ko­na­łaś. Pierw­szą oso­bą, do któ­rej za­dzwo­ni­łam, był Da­vid.

– Tak mi przy­kro, mamo. – Od­cze­kał chwi­lę, aż mat­ka otrze z oczu łzy, i za­pytał: – A więc to dla­te­go ro­dzi­na taty ze­rwa­ła z nami wszel­kie kon­tak­ty?

Kiw­nę­ła gło­wą. – Jego żona za­bra­ła dzie­ci i ode­szła. Nig­dy w życiu nie wi­dzia­łam bar­dziej przy­bi­te­go czło­wie­ka niż Da­vid wte­dy. Myśla­łam, że za­pi­je się na śmierć. Ale ja­koś uda­ło mu się z tego wyjść.

– To ty mu po­mo­głaś z tego wyjść.

– Po­mo­gli­śmy so­bie na­wza­jem. Pró­bo­wał ja­koś uło­żyć so­bie re­la­cje z tą ko­bie­tą, ale ona roz­wio­dła się z nim i za­bra­ła wszyst­ko, co za­ro­bił przez całe życie. Nie ob­wi­niam jej. O więk­szość rze­czy, któ­re się zda­rzyły, ob­wi­niam sie­bie. Czło­wiek myśli, że wy­bo­ry, któ­rych do­ko­nuje, do­tyczą tyl­ko jego i tej drugiej oso­by. Nie zda­je so­bie spra­wy z tego, że mają one wpływ na wszyst­kich. Łącz­nie z tobą.

– Ze mną?

– Kie­dy się po­bie­ra­li­śmy, czuli­śmy ra­dość, ale pod­szytą smut­kiem. Two­je na­ro­dzi­ny były no­wym roz­dzia­łem w tej hi­sto­rii. Dzień, w któ­rym się uro­dzi­łeś, był naj­lep­szym dniem w życiu two­je­go taty i moim. Za­wsze jed­nak to­wa­rzyszyła nam słod­ko-gorz­ka świa­do­mość tego, co wy­da­rzyło się wcze­śniej. Pró­bo­wa­li­śmy roz­po­cząć nowe życie, na prze­kór prze­szło­ści i wła­snym błę­dom. Ale za­wsze od­czuwa­li­śmy wy­rzuty su­mie­nia. Wi­sia­ły nad nami jak gra­do­wa chmu­ra.

– To przede wszyst­kim z two­je­go po­wo­du nadal śpie­wał – stwier­dził Jed. – To go utrzymywa­ło przy życiu.

– Przy życiu trzyma­ło go to, że w jego ser­cu po­ja­wił się Bóg. Zresz­tą w moim rów­nież. Tak strasz­nie mi wstyd za to, co się wte­dy wy­da­rzyło! Nie po­tra­fi­li­śmy za­pa­no­wać nad na­szą na­mięt­no­ścią. Zra­ni­li­śmy bli­skich. I mu­sie­li­śmy z tym żyć. Twój oj­ciec pra­gnął dać ci wszyst­ko, cze­go nie mógł ofia­ro­wać swo­jej pierw­szej ro­dzi­nie.

Wy­cią­gnę­ła z to­reb­ki wy­służo­ny dzien­nik i wci­snę­ła go do rąk Jeda. – Wszyst­ko jest tutaj. Da­vid za­wsze twier­dził, że czło­wiek musi na­uczyć się żyć z wła­snymi błę­da­mi. Miał na­dzie­ję, że uda mu się cie­bie uchro­nić przed tymi sa­mymi po­mył­ka­mi.

Wie­czo­rem Jed otwo­rzył ze­szyt i za­czął czytać na­ba­zgro­lo­ny tekst. Nie­mal czuł do­tyk ojca. Sło­wa za­czyna­ły od­dychać, na­bie­rać życia i sen­su w kon­tek­ście hi­sto­rii, któ­rą usłyszał.

Wi­dzia­łem wszyst­kie spra­wy, ja­kie się dzie­ją pod słoń­cem, a oto wszyst­ko jest mar­no­ścią i go­ni­twą za wia­trem.

dro­gą zaś żywo­ta po­ucze­nie i kar­ność. Niech cię ustrze­gą przed żoną bliź­nie­go, przed słod­kim ję­zykiem cu­dzej . Nie po­żą­daj w swym ser­cu jej pięk­no­ści, nie daj się zwa­bić jej rzę­sa­mi . Czyż moż­na zgar­nąć ogień w za­na­drze i szat swo­ich nie spa­lić? Czyż moż­na cho­dzić po pło­ną­cych wę­glach i nie po­pa­rzyć swo­ich stóp? Tak z tym, któ­ry bie­ga za żoną bliź­nie­go: kto­kol­wiek zbli­ża się do niej, nie uj­dzie kary.

Po czym skie­ro­wa­łem swe spoj­rze­nie na wszel­ki ucisk, jaki się dzie­je pod słoń­cem. Chwa­li­łem więc bar­dziej umar­łych, tych, któ­rzy już ode­szli, ani­że­li tych, któ­rzy jesz­cze po­zo­sta­ją przy życiu. Lecz za szczę­śliw­sze­go od jed­ne­go i drugie­go uwa­żam tego, co się jesz­cze nie uro­dził i nie wi­dział zła, któ­re się po­peł­nia pod słoń­cem.

za­zdrość roz­pa­li gniew męża i w dniu ze­msty bę­dzie bez­li­to­sny. Nie uła­go­dzi go ża­den okup, nie ustą­pi, choć­byś mu ofia­ro­wał wie­le da­rów.

cu­dzo­łóż­ca jest po­zba­wio­ny roz­sąd­ku: tak po­stę­puje ten, kto wła­snej zguby szuka. Zbie­ra on chło­stę i hań­bę, a wstydu jego nic nie zma­że.

Nie szczę­ści się temu, kto swe grze­chy ukrywa, ale kto je wy­zna­je i po­rzuca, do­stę­puje mi­ło­sier­dzia.

Jak nie znasz dro­gi tchnie­nia do ko­ści w ło­nie brze­mien­nej, tak też nie znasz spraw Boga, któ­ry jest twór­cą wszyst­kie­go.

Któż to wie, co jest w życiu do­bre dla czło­wie­ka pod­czas dni jego zni­ko­me­go życia, któ­re prze­żywa jak cień? Któż zdra­dzi czło­wie­ko­wi, co się bę­dzie dzia­ło po nim pod słoń­cem?

Sam czło­wiek nie zna swej go­dzi­ny .

Jed­no po­ko­le­nie prze­cho­dzi, drugie po­ko­le­nie przy­cho­dzi, a zie­mia trwa nie­wzrusze­nie.

Wpa­trywał się w pi­smo ojca i myślał o jego życiu.

Po chwi­li drzwi się otwo­rzyły. Do po­ko­ju we­szła mat­ka.

– Chciał, że­byś do­stał i to – po­wie­dzia­ła i po­da­ła mu gi­ta­rę ojca z wy­rytą ko­ro­ną, sym­bo­lem jego ka­rie­ry.

– Ale ty chcia­łaś ją za­trzymać – od­parł Jed.

Po­trzą­snę­ła gło­wą. – Nie. Na­le­ży do cie­bie. Chciał, że­byś two­rzył na niej wspa­nia­łą mu­zykę. Mnie też nic bar­dziej nie uszczę­śli­wi.

– Nig­dy nie będę na­wet w po­ło­wie tak do­bry jak on jako mu­zyk, jako au­tor tek­stów. Ani jako czło­wiek.

– Mo­żesz być jesz­cze lep­szy. Ucz się na jego błę­dach. Niech jego życie bę­dzie dla cie­bie lek­cją, z któ­rej do­wiesz się, jak stać się do­brym czło­wie­kiem.

Jed chwycił gi­ta­rę i po­czuł, że prze­szywa go prąd. Był to in­strument, na któ­rym jego oj­ciec grał na sce­nie i poza nią. Tych pio­se­nek lu­dzie słucha­li rów­nież w ra­diu. Na ilu li­stach prze­bo­jów roz­brzmie­wał dźwięk tego in­strumen­tu?

Wie­dział, że trzyma w dło­niach coś wię­cej niż tyl­ko spa­dek po pio­sen­ka­rzu i twór­cy pio­se­nek. To nie był je­dynie ka­wa­łek sta­re­go drew­na. To był ka­ta­li­za­tor, coś, co mia­ło zbli­żyć go do ojca o ko­lej­ny krok, było bi­ciem jego ser­ca. Za po­mo­cą tej gi­ta­ry Da­vid po­tra­fił prze­ka­zać sy­no­wi rze­czy, o któ­rych nie umiał mó­wić.

Mat­ka wy­szła. Jed wsłuchi­wał się w od­głos jej kro­ków na drew­nia­nej pod­ło­dze ko­ryta­rza. Usta­wił pal­ce, żeby za­grać G, a po­tem do­stro­ił strunę A do G i za­grał pięć dźwię­ków ma­łym pal­cem na trze­cim pro­gu, tak jak na­uczył go oj­ciec.

Cały ból w moim ser­cu i rany w mej du­szy

Przy po­że­gna­niu szar­pią i rwą.

Cały smu­tek wię­zio­ny w środ­ku pę­dzi jak prze­rwa­na tama…

Była to za­le­d­wie ja­kaś za­błą­ka­na myśl, któ­rą za­pi­sał w pa­mięt­ni­ku. Prze­sie­dział z gi­ta­rą ojca całą noc. Brzdą­kał na niej, pi­sał w ze­szycie, na zmia­nę śmiał się i pła­kał. Jego ser­ce, choć zła­ma­ne, po­wo­li się wy­peł­nia­ło. Już wie­dział, co chce ro­bić w życiu.trzy

Jak tyl­ko Rose Jor­dan się­ga­ła pa­mię­cią, wio­dła do­bre życie. Jej ro­dzi­na pra­co­wa­ła na far­mie i do­glą­da­ła win­ni­cy. Za­pach wi­no­gron w se­zo­nie, ich ob­cią­ża­ją­ce pną­cza doj­rza­łe ki­ście wy­peł­nio­ne so­kiem, któ­ry sym­bo­li­zo­wał życie – to wszyst­ko bar­dzo cie­szyło Rose.

Ko­rze­nie ro­dzi­ny Jor­da­nów się­ga­ły cza­sów pierw­szych osad­ni­ków, któ­rzy wy­ruszyli w po­dróż i za­ko­cha­li się w żyznej gle­bie od­na­le­zio­nej w sta­nie Ken­tuc­ky. Zie­mia była prze­ka­zywa­na z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie do­pó­ty, do­pó­ki w 1820 roku nie za­sie­dlo­no mia­stecz­ka Sha­ron. Wte­dy to na skutek ro­dzin­nych spo­rów po­dzie­lo­no ją na dwie czę­ści.

Rose lu­bi­ła myśleć, że kie­dy spo­glą­da przed sie­bie na krze­wy wi­no­ro­śli, wi­dzi to samo co jej mat­ka i bab­ka, i po­zo­sta­łe ko­bie­ty z ro­dzi­ny aż po XVII wiek, kie­dy to jej przod­ko­wie osie­dli­li się w tym miej­scu.

Bra­cia Rose, znie­chę­ce­ni cięż­ką pra­cą w win­ni­cy, ucie­kli stąd, gdy tyl­ko do­ro­śli. Rose wie­dzia­ła zaś, że nig­dy nie opu­ści tego miej­sca. Chłop­com ko­ja­rzyło się ono je­dynie z bez­ustan­nym wy­sił­kiem, któ­re­go wy­ma­ga­ła pro­duk­cja wina, a jej – z da­rem życia. Pra­ca przy­no­si­ła Rose, po­dob­nie zresz­tą jak jej mat­ce, nie zmę­cze­nie, lecz uko­je­nie. Po mo­zol­nym dniu dziew­czyna mia­ła do­bre, spo­koj­ne sny.

Jej oj­ciec, She­phard Jor­dan, od­zywał się tyl­ko wte­dy, kie­dy mu­siał. Był fi­la­rem lo­kal­nej spo­łecz­no­ści, jed­ną z naj­waż­niej­szych osób w mia­stecz­ku. Wiódł spo­koj­ne życie. Je­śli ktoś cze­goś po­trze­bo­wał, za­wsze mógł do nie­go przyjść – czy to w spra­wie po­psute­go trak­to­ra, czy nie­do­ma­ga­ją­ce­go ko­nia, czy pro­ble­mów fi­nan­so­wych. Dla kil­ku ro­dzin miesz­ka­ją­cych na obrze­żach jego zie­mi stał się hoj­nym do­bro­czyń­cą – ich ma­jąt­ki roz­ro­sły się od jed­nej trze­ciej akra do dwóch lub na­wet trzech akrów. Czym­że było­by życie, gdyby nie dało się ob­da­ro­wywać in­nych?

A jed­nak win­ni­ca Jor­da­nów bu­dzi­ła pew­ne kon­tro­wer­sje. Nie­któ­rzy miesz­kań­cy mia­stecz­ka twier­dzi­li, że pa­dał na nią cień zła­ma­ne­go życia wie­lu lu­dzi.

– Szyder­cą jest wino, krzyka­czem – na­pój upa­ja­ją­cy – rzuci­ła pew­ne­go dnia w twarz She­po­wi Eu­ni­ce Edwards. Sta­nę­ła na gan­ku ich domu i gro­zi­ła ojcu Rose pal­cem. Drugą rękę opar­ła na swo­im sze­ro­kim bio­drze. Rose, urze­czo­na kwia­to­wym wzo­rem su­kien­ki, któ­ra przy­le­ga­ła do ko­bie­ty jak skór­ka do win­ne­go gro­na, pa­trzyła na nią z bez­piecz­nej od­le­gło­ści ka­na­py w sa­lo­nie.

– kto się im od­da­je, nie wy­ka­zuje mą­dro­ści – mó­wi­ła da­lej Eu­ni­ce. – Tak mówi Pi­smo Świę­te, Księ­ga Przy­słów 20, wer­set 1.

Rose spoj­rza­ła na sa­mo­chód ko­bie­ty i do­strze­gła w nim Ed­die­go, naj­młod­sze­go z chłop­ców Edward­sów. Sie­dział z tyłu i bęb­nił pal­ca­mi w szybę. Był mniej wię­cej w jej wie­ku. Za­wsze miał taki wy­raz twa­rzy, jak­by wie­dział wię­cej niż inni.

– Eu­ni­ce, nie mogę po­wie­dzieć, że się z tobą nie zga­dzam – od­parł Shep. – W Bi­blii jest wie­lo­krot­nie mowa o tym, żeby nie upi­jać się wi­nem. Ale ono sta­no­wi też dar Boga dla lu­dzi. Jest sym­bo­lem życia.

– Shep, wi­dzia­łam nie­jed­no życie znisz­czo­ne przez al­ko­hol. Nie wiem, dla­cze­go mar­nujesz swo­je na coś, co nisz­czy lu­dzi.

– Za­wsze moż­na wy­ko­rzystać do­bro do nie­cnych ce­lów. Na przy­kład sa­mo­chód może za­brać cie­bie i two­je­go syna do ko­ścio­ła, ale mo­żesz też po­je­chać nim do baru. Pro­ble­mem nie jest sa­mo­chód, lecz ser­ce…

– Mu­si­my się prze­miesz­czać z jed­ne­go miej­sca do drugie­go, za to nie mu­si­my pić wina.

– Masz ra­cję. Nie mu­si­my go pić. Ale Bóg nam je dał. To dar, z któ­re­go trze­ba mą­drze ko­rzystać.

Eu­ni­ce rzuci­ła mu ostre spoj­rze­nie spod okula­rów w cien­kich opraw­kach. – Będę się za cie­bie mo­dlić, Shep. Będę się mo­dlić, żeby Bóg wy­ba­czył ci grzech, któ­ry po­peł­niasz. I by wy­ba­czył grze­chy two­im przod­kom.

Spoj­rza­ła na okno domu i do­strze­gła przez nie Rose. – Masz małą cór­kę, któ­rą wy­cho­wujesz bez mat­ki. Co zro­bisz, gdy któ­re­goś dnia zła­pie za bu­tel­kę? Co zro­bisz, je­śli twoi chłop­cy sta­ną się pi­ja­ka­mi?

Nie od­po­wie­dział jej, cho­ciaż Rose bar­dzo tego chcia­ła. Mia­ła ocho­tę wy­krzyczeć na głos kil­ka wer­se­tów bi­blij­nych, w któ­rych chwa­lo­no wino. Jest do­bre na żo­łą­dek, jak po­wie­dział św. Pa­weł. Prze­cież Bi­blia mówi, aby się nie upi­jać, ale to wca­le nie zna­czy, że nie moż­na w ogó­le pić. Stwier­dzo­no by wprost: Nie pij wina. Ale pani Edwards od­po­wie­dzia­ła­by pew­nie, że wino, któ­re pi­jał św. Pa­weł, to zupeł­nie inna spra­wa.

Kie­dy sa­mo­chód Edward­sów znik­nął za krze­wa­mi wi­no­ro­śli, Rose wy­szła na ga­nek i sta­nę­ła obok ojca. – Dla­cze­go ona była taka nie­grzecz­na? – za­pyta­ła. Tata wziął ją na ręce. – Pew­nie ma to coś wspól­ne­go z jej oj­cem. I mę­żem. Lu­dziom, któ­rzy ob­ry­wa­ją od życia, na­le­ży nie­co od­pu­ścić, Rose.

– Czy to dla­te­go jest taka zło­śli­wa?

– Nie jest zło­śli­wa. Po pro­stu cier­pi. Zwie­rzę, któ­re jest do­bre i ła­god­ne, też ryczy, kie­dy się zra­ni. Pa­mię­taj o tym, gdy lu­dzie po­stą­pią w sto­sun­ku do cie­bie nie­ład­nie. To zwykle ozna­cza tyl­ko tyle, że cier­pią.

Te­raz, dzie­sięć lat póź­niej, Rose przy­po­mnia­ła so­bie tę sce­nę, kie­dy pró­bo­wa­ła wy­tasz­czyć ze schow­ka w sto­do­le sta­ry do­mek dla la­lek. Był cięż­ki i nie­po­ręcz­ny. Po­trze­bo­wa­ła po­mo­cy, ale nie chcia­ła pro­sić ojca. Gdyby się do­wie­dział, że chce się po­zbyć za­baw­ki, zro­bi­ło­by mu się przy­kro. On i bra­cia Rose wło­żyli nie­gdyś w ten do­mek wie­le pra­cy. Cię­li ma­te­ria­ły, kle­ili, ma­lo­wa­li, aby wrę­czyć jej go na dzie­wią­te uro­dzi­ny, za­le­d­wie kil­ka dni po na­jeź­dzie Eu­ni­ce Edwards. Po­da­ro­wa­li go dziew­czyn­ce nie­speł­na rok po śmier­ci mamy. Przez wie­le mie­się­cy ba­wi­ła się tym pre­zen­tem każ­de­go dnia. Do­mek skła­dał się z trzech pię­ter. Na pierw­szym znaj­do­wa­ły się kuch­nia, ja­dal­nia, sa­lon, pral­nia i pra­cow­nia (ta ostat­nia po­wsta­ła w hoł­dzie dla mamy). Na drugim wy­dzie­lo­no sy­pial­nie, a trze­cie było ma­łym po­ko­ikiem przy­po­mi­na­ją­cym po­miesz­cze­nie w la­tar­ni mor­skiej. Mąż i żona mo­gli pa­trzeć z nie­go na swo­je zie­mie i po­dzi­wiać za­cho­dy słoń­ca. Rose fa­scyno­wa­ła nie­zwykła licz­ba de­ta­li. Była wdzięcz­na ta­cie i bra­ciom, któ­rzy za­da­li so­bie tyle trudu, żeby zro­bić coś tak wy­jąt­ko­we­go, tak nie­za­po­mnia­ne­go, choć ich ser­ca krwa­wi­ły wte­dy z bólu.

– Po­mo­gę ci – po­wie­dzia­ła De­ni­se Law­ton. Była wyż­sza od Rose o kil­ka cen­tyme­trów. Mia­ła dłu­gie, ciem­ne wło­sy, a kie­dy się uśmie­cha­ła, jej oczy wy­da­wa­ły się iskrzyć. I za­wsze zna­la­zła po­wód, by roz­nie­cić te iskry. Była kró­lo­wą scen – w dzie­ciń­stwie ob­sa­dza­no ją w każ­dym szkol­nym przed­sta­wie­niu.

– Ale cze­kaj! Chyba nie chcesz się tego po­zbyć?! – spyta­ła zdzi­wio­na. – Rose, nie mo­żesz tego zro­bić!

– Prze­cież leży w sto­do­le od lat.

– Ale ba­wi­łyśmy się nim, kie­dy byłyśmy małe. Po­win­naś go za­cho­wać dla swo­jej cór­ki.

De­ni­se od­wró­ci­ła się w kie­run­ku sto­do­ły, ale Rose po­cią­gnę­ła do­mek moc­niej w swo­ją stro­nę. – Nie wra­ca­my. Idzie­my do sa­mo­cho­du.

– Ro­bisz błąd. Ko­cha­łaś ten do­mek.

Za­baw­ka wy­da­wa­ła się co­raz cięż­sza. Po­sta­wi­ły ją na tra­wie. Rose po­gła­ska­ła dach i małą ko­puł­kę. – Tak, ko­cha­łam ten do­mek, ale już z nie­go wy­ro­słam. I te­raz uszczę­śli­wi ja­kąś inną małą dziew­czyn­kę.

– To jest pa­miąt­ka ro­dzin­na. Nie wy­ra­sta się z pa­mią­tek ro­dzin­nych. Prze­ka­zuje się je da­lej.

– Nie chcę, żeby moje życie po­le­ga­ło na gro­ma­dze­niu rze­czy. Je­śli kie­dykol­wiek będę mia­ła dzie­ci, opo­wiem im o tym, co dla mnie zro­bi­li bra­cia i tata. Nie mu­szę za­trzymywać dom­ku, by o nim pa­mię­tać. Chcę się go po­zbyć.

– Je­stem jak naj­bar­dziej za po­zbywa­niem się rze­czy, któ­rych nie po­trze­bu­jesz. Po­rząd­ko­wa­nie jest do­bre. Ale na­le­ży mą­drze wy­bie­rać. Ro­bisz błąd, uwierz mi. Za kil­ka lat bę­dziesz go chcia­ła z po­wro­tem.

– No do­bra. Zo­stań i nie ruszaj się stąd! – krzyk­nę­ła Rose i po­bie­gła do domu. De­ni­se za­wo­ła­ła, że za­mie­rza so­bie pójść, ale wciąż sta­ła przy dom­ku, kie­dy Rose wró­ci­ła z apa­ra­tem.

– Trzymaj! Zrób zdję­cie, że­bym mo­gła je po­ka­zać wszyst­kim dzie­ciom, któ­re, jak są­dzisz, będę mia­ła.

– Bę­dziesz ich mia­ła pe­łen dom. I bę­dziesz świet­ną mat­ką. Lu­dzie, któ­rzy mają świet­ne mat­ki, są świet­nymi ro­dzi­ca­mi.

– To słod­kie, co po­wie­dzia­łaś. Wy­da­je mi się, że wła­śnie usłysza­łam kom­ple­ment.

– To był kom­ple­ment dla two­jej mamy.

Rose przy­kuc­nę­ła obok dom­ku. Z uśmie­chem na ustach chwyci­ła mały kuchen­ny sto­li­czek i jed­no z krze­seł. De­ni­se zro­bi­ła kil­ka zdjęć.

– Wy­star­czy. Te­raz idzie­my z tym do sa­mo­cho­du.

– Je­śli się tego po­zbę­dziesz, zra­nisz ojca.

– Tata bę­dzie dum­ny, że po­ma­gam po­trze­bu­ją­cej ro­dzi­nie w zbie­ra­niu fun­du­szy.

– Jak zwykle, wspa­nia­ła fi­lan­trop­ka. A tak na mar­gi­ne­sie, co to za ro­dzi­na?

– Na­le­żą do Ko­ścio­ła. Ich syn musi przejść po­waż­ną ope­ra­cję. W ten we­ekend or­ga­ni­zują sprze­daż nie­po­trzeb­nych rze­czy na pik­ni­ku ko­ściel­nym. Cie­ka­we, ile do­sta­ną za mój do­mek?

Pod­nio­sły do­mek i wsunę­ły go na przy­cze­pę, obok ro­we­ru sta­cjo­nar­ne­go. Było tam jesz­cze kil­ka wor­ków z ubra­nia­mi, książ­ka­mi i in­nymi przed­mio­ta­mi, któ­re po­da­ro­wa­li lu­dzie przy­cho­dzą­cy do ko­ścio­ła. Kie­dy Rose zo­ba­czyła swój do­mek dla la­lek wśród tych wszyst­kich przed­mio­tów, za­kłuło ją w ser­cu. Pod­ję­cie ta­kiej de­cyzji to jed­na spra­wa, a po­sta­no­wie­nie, aby nic nie od­czuwać – inna.

Wsko­czyła na przy­cze­pę i usia­dła. Spoj­rza­ła na pola i win­ni­cę, któ­ra cią­gnę­ła się aż po ła­god­ne wzgó­rza. Na­stęp­nie za­mknę­ła drzwi do sy­pial­ni w dom­ku dla la­lek i usłysza­ła cha­rak­te­rystycz­ny klik. Taki mały szcze­gół.

Uśmiech­nę­ła się do De­ni­se. – Wiesz, przy­po­mnia­ły mi się mu­si­ca­le, któ­re od­grywa­łyśmy z chło­pa­ka­mi. Pa­mię­tasz? Sta­łyśmy w roz­kro­ku nad dom­kiem i śpie­wa­łyśmy: Oooookla­ho­ma!

– A lal­ki za­wsze sie­dzia­ły w kuch­ni i na­słuchi­wa­ły, roz­ma­rzo­ne. Cze­ka­ły na swo­ich mę­żów, któ­rzy mie­li wró­cić po cięż­kim dniu pra­cy.

Rose za­mknę­ła oczy i po­zwo­li­ła po­wró­cić słod­kim wspo­mnie­niom. – Po­mo­głaś mi znów za­cząć się śmiać…

– O czym ty mó­wisz?

– Po śmier­ci mamy, po tym wszyst­kim, co się sta­ło w na­szym domu, gdy moi bra­cia pró­bo­wa­li so­bie z tym po­ra­dzić i nie umie­li… Za­cho­wywa­li się tak, jak­by prze­gra­li roz­gryw­ki Ma­łej Ligi. A tata stał się taki obo­jęt­ny! Byłam je­dyną oso­bą, któ­ra pła­ka­ła i źle się z tym czuła. Ty po­zwo­li­łaś mi na płacz, a na­wet za­chę­ca­łaś mnie do nie­go. I wła­śnie to po­mo­gło mi się zno­wu śmiać.

– Chcia­łam po pro­stu od­zyskać daw­ną cie­bie.

– To two­ja mama za­pro­po­no­wa­ła, żeby zor­ga­ni­zo­wać moje uro­dzi­ny, praw­da?

De­ni­se po­ki­wa­ła gło­wą. – Roz­ma­wia­łyśmy o tym, jaka je­steś smut­na. Kie­dy do nas przy­cho­dzi­łaś, chcia­łaś cały czas sie­dzieć na po­dwór­ku. Huś­tać się na huś­taw­ce i ga­pić na traw­nik.

– Po­tra­fi­łaś słuchać.

– Mama po­wie­dzia­ła mi, że twój tata roz­pła­kał się, gdy za­pro­po­no­wa­ła mu zor­ga­ni­zo­wa­nie przy­ję­cia uro­dzi­no­we­go dla cie­bie.

– Na­praw­dę?

– Jej zda­niem, on tak na­praw­dę wie­dział, że tego po­trze­bu­jesz, ale cięż­ko mu się było za to za­brać. To two­ja mama za­wsze pla­no­wa­ła wszyst­kie przy­ję­cia i kupo­wa­ła pre­zen­ty.

– I pie­kła tor­ty, i de­ko­ro­wa­ła dom. W dzień przy­ję­cia za­wie­sza­ła ba­lo­ny na skrzyn­ce na li­sty. – Rose cięż­ko wes­tchnę­ła i opu­ści­ła nogi. – Nie są­dzę, by cho­dzi­ło mu o zro­bie­nie za­kupów czy za­wie­sze­nie de­ko­ra­cji. Myślę, że cięż­ko mu było zde­cydo­wać się na wpusz­cze­nie do domu na nowo odro­bi­ny ra­do­ści. Gdybyśmy zno­wu się śmia­li, cie­szyli życiem, wy­glą­da­ło­by to na pe­wien ro­dzaj zdra­dy wo­bec mamy.

– Ale ona na pew­no chcia­ła­by, że­byś się śmia­ła. To sza­lo­ne myśleć in­a­czej. I na pew­no chcia­ła­by, że­byś za­trzyma­ła ten do­mek dla jej wnuków.

Rose prze­wró­ci­ła ocza­mi. – De­ni­se, chyba nie je­stem go­to­wa myśleć o jej wnukach.

– Bę­dziesz mia­ła pięt­na­ścio­ro dzie­ci. Sa­mych chłop­ców.

Rose ro­ze­śmia­ła się ser­decz­nie. – Wte­dy do­mek dla la­lek nie bę­dzie mi po­trzeb­ny. A poza tym, czy ty so­bie wy­obra­żasz pięt­na­stu chłop­ców w jed­nym domu?!

– Mu­sia­ła­byś jeź­dzić na za­kupy do spo­żyw­cze­go szkol­nym au­to­bu­sem.

– Ale żeby to się sta­ło, mu­sia­ła­bym naj­pierw zna­leźć im ta­tusia.

– Ed­die Edwards za­wsze czuł do cie­bie mię­tę. Jest słod­ki.

– Słod­kie to są szcze­nia­ki.

De­ni­se po­krę­ci­ła gło­wą. – Je­steś bez­na­dziej­na. Fa­ce­ci się za­bi­ja­ją, żeby cię po­znać.

– Ja­koś żad­ne­go nie wi­dzę.

– Nie uwie­rzyła­byś, ilu fa­ce­tów roz­ma­wia o to­bie w ko­ście­le.

– Roz­ma­wia­nie o mnie a roz­ma­wia­nie ze mną to dwie róż­ne rze­czy. Dla­cze­go ża­den z nich nie daje naj­mniej­sze­go zna­ku?

– Wiesz dla­cze­go. Boją się two­je­go ojca. Nie patrz tak na mnie. Mu­sisz przy­znać, że jest groź­ny.

– Może tro­chę.

– Mó­wie­nie, że twój tata jest TRO­CHĘ groź­ny, to jak twier­dze­nie, że Mo­unt Eve­rest to ośla łącz­ka – wes­tchnę­ła De­nise. – On na­praw­dę bar­dzo cię ko­cha, na swój sza­lo­ny, ego­istycz­ny, wy­jąt­ko­wy, sta­ro­świec­ki, far­mer­sko-opie­kuń­czy spo­sób. Ale je­stem też pew­na, że fa­cet dla cie­bie gdzieś jest. I cze­ka. Wszyst­ko pla­nuje. Jak taj­ną ope­ra­cję.

– Jak wy­glą­da?

– Za­sta­nów­my się nad tym… Mniej wię­cej metr osiem­dzie­siąt pięć. Sil­ne ra­mio­na, któ­re będą no­sić ten do­mek dla la­lek, gdzie tyl­ko bę­dziesz chcia­ła. Nie­bie­skie albo zie­lo­ne oczy. I do­bra twarz. Za­wsze bę­dzie cho­dził w świe­żej bia­łej ko­szuli i dżin­sach, któ­re będą wy­glą­da­ły jak do­pie­ro co zdję­te z wie­sza­ka. Mała bród­ka jak u Tima McGra­wa.

– Kogo?!

– Pio­sen­ka­rza co­un­try. Rose, na­praw­dę mu­sisz tro­chę nad­ro­bić, je­śli cho­dzi o mu­zykę. Nie mo­żesz cią­gle słuchać tyl­ko kla­sy­ki.

– Lu­bię kla­sy­kę. Moja mama też ją lu­bi­ła.

– No do­brze. W ta­kim ra­zie ten fa­cet też musi lu­bić kla­sy­kę. Bę­dzie miał po­na­grywa­ne wszyst­kie naj­więk­sze prze­bo­je i bę­dzie słuchał sta­cji, któ­ra nadal je gra.

– Mó­wisz, jak­byś go już spo­tka­ła. Jak­byś mia­ła jego numer te­le­fo­nu.

– Chcia­ła­bym. Gdybym ta­kie­go zna­ła, sama bym się nim za­in­te­re­so­wa­ła.

– Od­da­ję ci go. Ja już skoń­czyłam z fa­ce­ta­mi.

– Nie mo­żesz z nimi skoń­czyć, sko­ro na­wet nie za­czę­łaś. Chyba że bie­rzesz pod uwa­gę Stan­leya z pią­tej kla­sy.

– Stan­leya Hic­kleya?

Wy­buch­nę­ły śmie­chem. Rose za­kryła dło­nią usta.

– Przy­no­sił ci kwia­ty, praw­da?

– Był taki słod­ki! Każ­de­go ran­ka przed szko­łą tem­pe­ro­wał dla mnie ołó­wek i wrę­czał mi go, jak­by skła­dał u mych stóp za­bi­te­go smo­ka. To pierw­szy chło­pak, z któ­rym tań­czyłam. I je­dyny chło­pak, z któ­rym tań­czyłam.

– Nie­ste­ty, po­rzucił cię dla in­nej ko­bie­ty.

– Kto to taki?

– Mała Deb­bie.

– Słysza­łam, że schudł – po­wie­dzia­ła Rose, kie­dy opa­no­wa­ła już nie­co śmiech. – Po prze­pro­wadz­ce do Le­xing­ton do­stał się do ze­spo­łu za­pa­śni­ków. Kie­dyś wi­dzia­łam jego zdję­cie. Nadal ma ten swój słod­ki uśmiech.

– Wi­dzisz, nie skoń­czyłaś z fa­ce­ta­mi, sko­ro myślisz o Stan­leyu. Może wró­ci? Mógł­by pra­co­wać na far­mie two­je­go ojca. – W gło­sie De­ni­se za­brzmia­ła nut­ka nie­po­ko­ju. – Rose, a wła­ści­wie to co ty za­mie­rzasz zro­bić? Nie chcesz chyba zo­stać tu na za­wsze, co?

– Ktoś musi po­móc ta­cie, a na pew­no nie będą to moi bra­cia.

– Twój tata nie chce, że­byś tu zo­sta­ła i po­świę­ca­ła się dla nie­go.

– To żad­ne po­świę­ce­nie ko­chać ko­goś, kto ko­chał cię całe two­je życie.

– A może Bóg chce in­a­czej?

– Sza­cu­nek dla ojca jest chyba do­brą rze­czą?

– Pew­nie. Ja tyl­ko chcę po­wie­dzieć, że…

– Nie­chęć do studio­wa­nia i brak ja­kiejś szcze­gól­nie nie­zwykłej wi­zji swo­je­go życia nie ozna­cza­ją, że sprze­ci­wiam się woli Boga. Pa­sje moż­na roz­wi­jać w każ­dym miej­scu, tak­że w ro­dzin­nym mia­stecz­ku. Nie pró­buj mnie wpa­so­wywać we wła­sne ma­rze­nia, OK? To świet­nie, że masz wiel­kie pla­ny. Re­ali­zuj je. Ale ja nie je­stem tobą.

De­ni­se skrzywi­ła się na chwi­lę. – Wy­glą­da na to, że do­tknę­łam czułe­go miej­sca.

– Nie. Sta­nę­łaś na nim swo­im cięż­kim bu­cio­rem i brutal­nie je za­dep­ta­łaś.

– Masz ra­cję. Nie mu­sisz opusz­czać far­my, żeby re­ali­zo­wać to, cze­go chce dla cie­bie Bóg. Może któ­re­goś dnia fa­cet two­ich ma­rzeń zle­ci znie­nac­ka z nie­ba i upad­nie u two­ich stóp.

– Je­śli Bóg ma ko­goś dla mnie, wszyst­ko samo się uło­ży.

– I tu się mylisz. Mu­sisz się stąd ruszyć, Rose. Mu­sisz dzia­łać. Nie mo­żesz tyl­ko sie­dzieć i cze­kać, że życie samo ci wszyst­ko spre­zen­tuje. Mu­sisz sama zdo­bywać. Mu­sisz żyć.

– I mówi to oso­ba, któ­ra nie po­zwa­la mi się po­zbyć dom­ku dla la­lek?

– Rose…

– De­ni­se, ko­cham to miej­sce. Są z nim zwią­za­ne wszyst­kie moje ma­rze­nia. Moja przy­szłość. Nie cho­wam się tu przed ni­czym. Ja tu żyję.

De­ni­se wpa­trywa­ła się w nią przez dłuż­szą chwi­lę. – No do­bra – wes­tchnę­ła. – Czyli do­mek dla la­lek stąd wy­jeż­dża?

Rose uśmiech­nę­ła się do przy­ja­ciół­ki. – Tak, do­mek wy­jeż­dża.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: