Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Piotr i Jan - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Piotr i Jan - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 271 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Ci­sze­eej! – krzyk­nął na­gle sta­ry pan Ro­land, sie­dzą­cy nie­ru­cho­mo już od kwa­dran­sa, z ocza­mi utkwio­ny­mi w wo­dzie, uno­sząc co chwi­la lek­kim i ostroż­nym ru­chem węd­kę za­nu­rzo­ną w głę­bi mo­rza.

Pani Ro­land otrzą­snąw­szy się zu­peł­nie ze snu spo­glą­da­ła za­pro­szo­nej na wy­pra­wę, zbu­dzi­ła się i rze­kła do męża:

– No i jak tam?… Jak tam?… Hie­ro­ni­mie… Do­bro­dusz­ny czło­wie­czek od­po­wie­dział z wście­kło­ścią:

– Ryba wca­le nie bie­rze. Od po­łu­dnia nic nie zła­pa­łem. Po­win­no się ło­wić ryby tyl­ko w mę­skim to­wa­rzy­stwie, bo przez te ko­bie­ty za­wsze się spóź­nia­my.

Jego dwaj sy­no­wie, Piotr i Jan, sie­dzą­cy je­den na pra­wej bur­cie, a dru­gi na le­wej, każ­dy ze sznu­rem węd­ki owi­nię­tym wo­kół wska­zu­ją­ce­go pal­ca, wy­buch­nę­li zgod­nie śmie­chem, a Jan po­wie­dział:

– Nie je­steś, papo, zbyt szar­manc­ki wo­bec na­sze­go go­ścia. Pan Ro­land zmie­szał się i jął się uspra­wie­dli­wiać:

– Naj­moc­niej pa­nią do­bro­dziej­kę prze­pra­szam, ale taki już je­stem. Za­pra­szam pa­nie, bo lu­bię ich to­wa­rzy­stwo, a po­tem, jak tyl­ko po­czu­ję się na wo­dzie, my­ślę tyl­ko o ry­bach. Pani Ro­land, drze­mią­ca w tyle ło­dzi obok pani Ro­se­mil­ly rzew­nie na sze­ro­ki ho­ry­zont. Z jed­nej stro­ny roz­po­ście­ra­ło się mo­rze, z dru­giej urwi­ste brze­gi. Po­wie­dzia­ła ci­cho:

– A jed­nak mia­łeś pięk­ny po­łów.

Lecz jej mał­żo­nek po­trzą­snął prze­czą­co gło­wą, zer­ka­jąc z upodo­ba­niem na kosz, w któ­rym ryby zło­wio­ne przez trzech męż­czyzn drga­ły jesz­cze sła­bo, a ich ośli­zgłe łu­ski i za­dar­te płe­twy wy­da­wa­ły nie­wy­raź­ny od­głos: były to da­rem­ne i sła­be wy­sił­ki – roz­war­te pasz­cze ło­wi­ły za­bój­cze dla nich po­wie­trze. Sta­ry Ro­land schwy­cił kosz, przy­trzy­mał go ko­la­na­mi, po­chy­lił i sre­brzy­sta fala try­snę­ła na dno ło­dzi. Wzmo­gły się przed­śmiert­ne drgaw­ki, a z otwar­te­go ko­sza buch­nął rybi odór, zdro­wy smród mor­skiej fau­ny.

Sta­ry ry­bak wcią­gnął go łap­czy­wie, jak­by wą­chał róże, i oświad­czył:

– Rany bo­skie! – Ale świe­że! Po czym spy­tał:

– Ile zło­wi­łeś, dok­to­rze?

Star­szy syn, Piotr, trzy­dzie­sto­let­ni męż­czy­zna o czar­nych fa­wo­ry­tach przy­strzy­żo­nych wzo­rem urzęd­ni­ków i wy­go­lo­nych wą­sach i bro­dzie, od­po­wie­dział:

– O, nic nad­zwy­czaj­ne­go, trzy albo czte­ry. Oj­ciec zwró­cił się do młod­sze­go:

– A ty, Ja­nie?

Jan, ja­sno­wło­sy dry­blas o bar­dzo ob­fi­tym za­ro­ście, wie­le młod­szy od bra­ta, uśmiech­nął się i mruk­nął:

– Pra­wie to samo co i Piotr – czte­ry, naj­wy­żej pięć.

Było to umó­wio­ne kłam­stwo, któ­re za­wsze wpra­wia­ło sta­re­go w za­chwyt. Owi­nął sznur węd­ki na dul­ce od wio­sła i skrzy­żo­waw­szy ra­mio­na ob­wie­ścił:

– Nie będę wię­cej wy­ru­szał na po­łów po po­łu­dniu. Po dzie­sią­tej – kla­pa. Nie chwy­ta, drań­stwo, tyl­ko urzą­dza so­bie sje­stę na słoń­cu.

Po­czci­wiec spo­glą­dał na ota­cza­ją­ce go mo­rze z za­do­wo­lo­ną miną wła­ści­cie­la.

Był to daw­ny ju­bi­ler pa­ry­ski, któ­re­go nie­po­skro­mio­na na­mięt­ność do że­glar­stwa i ry­bo­łów­stwa ode­rwa­ła od kon­tu­aru, kie­dy tyl­ko uciu­łał tyle, aby żyć skrom­nie z ren­ty. Wy­pro­wa­dził się więc do Haw­ru, ku­pił łódź ry­bac­ką i stał się ma­ry­na­rzem-ama­to­rem. Jego dwaj sy­no­wie, Piotr i Jan, po­zo­sta­li w Pa­ry­żu dla ukoń­cze­nia stu­diów i od cza­su do cza­su przy­jeż­dża­li na wa­ka­cje, aby dzie­lić z oj­cem roz­ko­sze że­glar­stwa. Piotr, star­szy o pięć lat od Jana, nie mógł po skoń­cze­niu gim­na­zjum obrać so­bie od razu za­wo­du. Cią­gnę­ły go naj­róż­niej­sze po­wo­ła­nia, do każ­de­go jed­nak znie­chę­cał się szyb­ko; zmie­niał stu­dia sześć razy, za­wsze z tą samą wia­rą w przy­szłość. Sku­si­ła go na ko­niec me­dy­cy­na. Za­brał się do pra­cy z ta­kim za­pa­łem, że po sto­sun­ko­wo nie­dłu­gich stu­diach, a tak­że dzię­ki przy­chyl­no­ści mi­ni­stra, któ­ry skró­cił mu czas na­uki, otrzy­mał dy­plom le­ka­rza. Był eg­zal­to­wa­ny, in­te­li­gent­ny, ka­pry­śny, a za­ra­zem wy­trwa­ły, w gło­wie ro­iło mu się od mrzo­nek i uto­pii fi­lo­zo­ficz­nych. Jan, tak samo ja­sno­wło­sy, jak jego brat był bru­ne­tem, w tym sa­mym stop­niu zrów­no­wa­żo­ny, co jego brat był po­ryw­czy, i rów­nie ła­god­ny, jak Piotr był za­wzię­ty, ukoń­czył spo­koj­nie pra­wo i otrzy­mał dy­plom ma­gi­stra w tym sa­mym cza­sie, kie­dy Piotr zo­stał le­ka­rzem.

Obec­nie po­sta­no­wi­li oby­dwaj wy­po­cząć tro­chę na ło­nie ro­dzi­ny i oby­dwaj za­mie­rza­li osiąść w Haw­rze, je­śli­by tyl­ko zna­leź­li spo­sob­ne po temu wa­run­ki.

Jed­nak nie­uświa­do­mio­na nie­na­wiść, jed­na z owych drze­mią­cych nie­na­wi­ści, któ­re wzra­sta­ją nie­po­strze­że­nie po­mię­dzy ro­dzeń­stwem i wy­bu­cha­ją z oka­zji ożen­ku albo szczę­ścia, ja­kie bra­tu czy sio­strze przy­pad­nie w udzia­le, spra­wia­ła, że obaj mie­li się na bacz­no­ści ży­jąc w nie­szko­dli­wej bra­ter­skiej nie­przy­jaź­ni. Ko­cha­li się na pew­no, ale szpie­go­wa­li się wza­jem­nie. Piotr, li­czą­cy pięć lat w chwi­li uro­dze­nia Jana, spo­glą­dał z wro­go­ścią roz­piesz­czo­ne­go zwie­rząt­ka na inne zwie­rząt­ko, któ­re po­ja­wi­ło się na­gle w ra­mio­nach ro­dzi­ców i było przez nich ta­kie ko­cha­ne i psu­te.

Jan był od dziec­ka wzo­rem ła­god­no­ści, do­bro­ci i mi­łe­go cha­rak­te­ru; Piotr iry­to­wał się co­raz bar­dziej słu­cha­jąc, jak mu za­chwa­la­no tego tłu­ste­go chło­py­sia, któ­re­go ła­god­ność po­czy­ty­wał za brak woli, do­broć za głu­po­tę, a życz­li­wość dla świa­ta za za­śle­pie­nie. Ro­dzi­ce, lu­dzie z na­tu­ry spo­koj­ni, ma­rzą­cy, aby obaj sy­no­wie za­ję­li kie­dyś za­szczyt­ne, acz­kol­wiek prze­cięt­ne sta­no­wi­ska, mie­li do Pio­tra pre­ten­sję o brak de­cy­zji, mło­dzień­czy en­tu­zjazm, po­ro­nio­ne usi­ło­wa­nia, sło­wem, o da­rem­ne po­ry­wy ku wznio­słym ce­lom i chlub­nym za­wo­dom.

Kie­dy Piotr do­rósł, nie mó­wio­no mu wię­cej: „Po­patrz na Jana i bierz przy­kład z nie­go”, po­wta­rza­no mu na­to­miast do znu­dze­nia: „Jan do­ko­nał tego, Jan do­ko­nał tam­te­go”. Star­szy brat ro­zu­miał wy­bor­nie alu­zje, któ­re kry­ły się w tych sło­wach.

Mat­ka, oso­ba sys­te­ma­tycz­na, oszczęd­na i po tro­sze sen­ty­men­tal­na miesz­czań­ska go­spo­dy­ni, ob­da­rzo­na tkli­wą du­szą ka­sjer­ki, sta­ra­ła się za­wsze ła­go­dzić drob­ne ry­wa­li­za­cje, któ­re przy każ­dej spo­sob­no­ści po­wsta­wa­ły mię­dzy dwo­ma do­ro­sły­mi sy­na­mi. Przy­czy­ną ich były po­wsze­dnie wy­pad­ki, w ja­kie ob­fi­tu­je ży­cie pod jed­nym da­chem. Ostat­nio bła­he zresz­tą wy­da­rze­nie mą­ci­ło jej spo­kój. W zi­mie, gdy Piotr i Jan koń­czy­li stu­dia, po­zna­ła są­siad­kę, pa­nią Ro­sémil­ly, wdo­wę po ka­pi­ta­nie da­le­ko­bież­ne­go stat­ku. Pan Ro­sémil­ly zmarł przed dwo­ma laty na mo­rzu; bar­dzo jesz­cze mło­da, gdyż za­le­d­wie dwa­dzie­ścia trzy lata li­czą­ca wdo­wa była dziel­ną ko­bie­tą, uj­mu­ją­cą ży­cie od stro­ny in­stynk­tu, ni­czym wol­ne zwie­rzę, jak­by już prze­wi­dzia­ła i zro­zu­mia­ła wszyst­ko, co mo­gło­by ją spo­tkać, a tak­że wszyst­kie­go za­zna­ła; umysł jej był cia­sny, od­zna­cza­ła się jed­nak przy­chyl­nym i trzeź­wym są­dem o rze­czach. Wie­czor­ne od­wie­dzi­ny u sym­pa­tycz­nych są­sia­dów sta­ły się jej zwy­cza­jem. Pań­stwo Ro­land czę­sto­wa­li ją fi­li­żan­ką her­ba­ty, a ona ga­wę­dzi­ła z nimi po­chy­lo­na nad ro­bót­ką.

Sta­ry Ro­land, nie­po­ko­jo­ny usta­wicz­nie ma­nią że­glar­ską, wy­py­ty­wał nową przy­ja­ciół­kę o nie­bosz­czy­ka ka­pi­ta­na, ona zaś opo­wia­da­ła o nim, o jego po­dró­żach i przy­go­dach ze swo­bo­dą roz­sąd­nej i zre­zy­gno­wa­nej ko­bie­ty, któ­ra ko­cha ży­cie i sza­nu­je śmierć.

Wró­ciw­szy do ro­dzi­ców obaj sy­no­wie za­sta­li ład­ną wdo­wę do­brze już za­do­mo­wio­ną; roz­po­czę­li więc z miej­sca za­lo­ty, nie po to jed­nak, żeby zdo­być jej wzglę­dy, lecz po to aby ją wy­gryźć.

Roz­trop­na i prak­tycz­na ich mat­ka ży­czy­ła so­bie szcze­rze, aby któ­ryś z sy­nów za­trium­fo­wał, gdyż mło­da ko­bie­ta była ma­jęt­na, oba­wia­ła się jed­nak, aby po­wo­dze­nie jed­ne­go nie spra­wi­ło zbyt­niej przy­kro­ści dru­gie­mu.

Pani Ro­sémil­ly była nie­bie­sko­oką blon­dy­ną. Cze­sa­ła się w ko­ro­nę. Nie­sfor­ne loki, wy­my­ka­ją­ce się za naj­lżej­szym choć­by po­wie­wem, zu­chwa­łe, za­czep­ne i wo­jow­ni­cze spoj­rze­nie kon­tra­sto­wa­ły z jej sta­tecz­nym spo­so­bem my­śle­nia.

Zda­wa­ła się już wy­róż­niać Jana, gdyż na­tu­ry ich były po­krew­ne. Owa skłon­ność wy­ra­ża­ła się zresz­tą tyl­ko nie­uchwyt­nym pra­wie, cie­plej­szym od­cie­niem gło­su lub spoj­rze­nia i to je­dy­nie wte­dy, je­śli cza­sa­mi w roz­mo­wie po­dzie­la­ła zda­nie młod­sze­go z bra­ci.

Od­ga­dy­wa­ła jak­by, że po­glą­dy wy­po­wia­da­ne przez Jana mo­gły­by umoc­nić ją w za­sa­dach, pod­czas gdy prze­ko­na­nia Pio­tra, jego za­pa­try­wa­nia po­li­tycz­ne i po­glą­dy ar­ty­stycz­ne, fi­lo­zo­ficz­ne i mo­ral­ne były jej z grun­tu obce. To­też mó­wiąc o ide­ałach dok­to­ra wy­ra­ża­ła się czę­sto: „Pań­skie ba­nia­lu­ki”. Wte­dy on spo­glą­dał na nią lo­do­wa­to jak urzęd­nik wy­ta­cza­ją­cy pro­ces ko­bie­tom, wszyst­kim ko­bie­tom świa­ta, tym po­ża­ło­wa­nia god­nym stwo­rze­niom!

Sta­ry Ro­land nig­dy przed po­wro­tem sy­nów nie za­pra­szał płci pięk­nej na ryby, tak samo zresz­tą, jak nie za­bie­rał żony, gdyż lu­bił wy­pra­wy o świ­ta­niu w mę­skim to­wa­rzy­stwie, to zna­czy z pa­nem Be­au­si­re, eme­ry­to­wa­nym ka­pi­ta­nem okrę­tu. Obaj pa­no­wie cho­dzi­li do por­tu, aby ob­ser­wo­wać przy­pływ mo­rza, tam się też po­zna­li i za­przy­jaź­ni­li ser­decz­nie. Pa­pa­gris, sta­ry maj­tek prze­zwa­ny Jean-Bar­tem, któ­re­mu po­wie­rzo­no pie­czę nad ło­dzią, na­le­żał rów­nież do kom­pa­nii.

Otóż pew­ne­go wie­czo­ru, a dzia­ło się to ze­szłe­go ty­go­dnia, kie­dy pani Ro­sémil­ly, za­pro­szo­na na obiad, rze­kła: „Ry­bo­łów­stwo musi być nie­zmier­nie zaj­mu­ją­cą roz­ryw­ką”, daw­ny ju­bi­ler, mile po­łech­ta­ny w swo­jej na­mięt­no­ści, pod­chwy­cił ni­czym ksiądz pra­gną­cy zjed­nać no­wych wier­nych dla ko­ścio­ła:

– Chcia­ła­by pani wy­brać się z nami?

– Ależ oczy­wi­ście!

– Może w przy­szły wto­rek?

– Do­brze, w przy­szły wto­rek.

– A na­le­ży pani do ko­biet, któ­re po­tra­fią wstać o pią­tej rano?

Osłu­pia­ła z wra­że­nia:

– O, co to, to nie.

Roz­cza­ro­wał się, ochłódł i zwąt­pił na­gle o jej po­wo­ła­niu. Za­py­tał jed­nak:

– A na któ­rą go­dzi­nę by­ła­by pani do­bro­dziej­ka go­to­wa?

– No… na dzie­wią­tą.

– A może wcze­śniej?

– Nie, prze­cież to i tak bar­dzo wcze­śnie!

Sta­ry bał­wan za­wa­hał się. Wy­je­chać póź­no to zna­czy wró­cić z pu­sty­mi rę­ka­mi. Kie­dy słoń­ce przy­grze­je, ryba nie bie­rze przy­nę­ty – lecz obaj bra­cia usta­li­li czym prę­dzej wszyst­kie szcze­gó­ły, zor­ga­ni­zo­wa­li całą wy­pra­wę i na­tych­miast do­szli do po­ro­zu­mie­nia z uro­dzi­wą wdo­wą.

To­też na­stęp­ne­go wtor­ku Per­ła za­rzu­ci­ła ko­twi­cę w cie­niu bia­łych skał przy­ląd­ka Héve; ło­wio­no aż do po­łu­dnia, po czym całe to­wa­rzy­stwo ucię­ło so­bie drzem­kę, a na­stęp­nie zno­wu ło­wio­no, bez żad­ne­go jed­nak skut­ku; sta­ry Ro­land zro­zu­miaw­szy co­kol­wiek za póź­no, iż pani Ro­sémil­ly lu­bi­ła tyl­ko i ce­ni­ła so­bie prze­jażdż­kę po mo­rzu, i wi­dząc, że za­pusz­czo­ne węd­ki ani drgnę­ły, wy­dał ule­gł­szy nie­do­rzecz­ne­mu znie­cier­pli­wie­niu owo ener­gicz­ne „ci­sze­eej!”, zwró­co­ne w tym sa­mym stop­niu do obo­jęt­nej wdo­wy co i do nie­uchwyt­nych ryb.

A te­raz wo­dził po zło­wio­nych ry­bach, swo­ich ry­bach, ra­do­snym i nie­spo­koj­nym okiem skąp­ca; póź­niej ro­zej­rzał się po nie­bie i spo­strze­gł­szy, że słoń­ce się zni­ża:

– No cóż, moi chłop­cy – po­wie­dział – może by­śmy zo­ba­czy­li, czy nas nie ma w domu?

Obaj sy­no­wie wy­cią­gnę­li węd­ki, zwi­nę­li lin­ki, oczy­ści­li ha­czy­ki i we­tknąw­szy je w kor­ko­we pły­wa­ki cze­ka­li.

Ro­land wstał i jął ba­dać ho­ry­zont ni­czym ka­pi­tan okrę­tu:

– Wia­tru ani śla­du – oznaj­mił. – Mu­si­cie wziąć się do wio­sła, chło­pa­ki.

I do­rzu­cił na­gle wska­zu­jąc ra­mie­niem na pół­noc:

– Pa­trz­cie pań­stwo! Sta­tek z So­uthamp­ton.

Po­nad gład­kim, na­pię­tym jak błę­kit­na tka­ni­na mo­rzem, nie­zmie­rzo­nym, mi­go­czą­cym zło­ty­mi i pło­mien­ny­mi bły­ska­mi, zwi­sa­ła z ró­żo­we­go nie­ba czar­nia­wa chmu­ra. Tam to, we wska­za­nym kie­run­ku, wid­niał pod nią sta­tek i z da­le­ka wy­da­wał się bar­dzo mały.

Od po­łu­dnia zbli­ża­ły się jesz­cze inne dymy, licz­ne, kie­ru­jąc się do por­tu w Haw­rze, któ­re­go bia­łe molo ry­so­wa­ło się le­d­wie do­strze­gal­ne, z la­tar­nią mor­ską za­tknię­tą na koń­cu jak róg.

Ro­land za­py­tał:

– Czy Nor­man­die nie po­win­na aby wejść dzi­siaj do por­tu? Jan od­po­wie­dział:

– Tak, papo.

– Daj mi lu­ne­tę. Zda­je mi się, że ona tam pły­nie. Oj­ciec roz­cią­gnął mo­sięż­ną tubę, przy­tknął ją do oka, wy­szu­kał punkt na wid­no­krę­gu i na­gle wy­krzyk­nął z za­chwy­tem:

– Tak, tak, to ona! Po­zna­ję ją po dwóch ko­mi­nach. Chcia­ła­by pani do­bro­dziej­ka zo­ba­czyć? – zwró­cił się do pani Ro­sémil­ly.

Wzię­ła lu­ne­tę, na­sta­wi­ła ją w kie­run­ku da­le­kie­go stat­ku trans­atlan­tyc­kie­go nie mo­gąc, oczy­wi­ście, schwy­cić go w pole wi­dze­nia, bo­wiem nie roz­róż­nia­ła nic, nic oprócz błę­ki­tu oto­czo­ne­go barw­nym ko­łem, okrą­głą tę­czą wi­ru­ją­cą wo­kół oso­bli­wych przed­mio­tów, któ­re zja­wia­ły się i ni­kły przy­pra­wia­jąc ją o za­wrót gło­wy.

Po­wie­dzia­ła więc od­da­jąc lu­ne­tę:

– Nig­dy nie umia­łam po­słu­gi­wać się tym in­stru­men­tem. Zło­ści­ło to na­wet mo­je­go nie­bosz­czy­ka męża, któ­ry go­dzi­na­mi wy­sta­wał przy oknie ob­ser­wu­jąc prze­cią­ga­ją­ce stat­ki.

Sta­ry Ro­land od­parł ura­żo­ny:

– To za­pew­ne na sku­tek ja­kiejś wady wzro­ku, bo moja lu­ne­ta jest wy­bor­na.

Na­stęp­nie za­pro­po­no­wał ją mał­żon­ce.

– Chcia­ła­byś po­pa­trzeć?

– Nie, dzię­ku­ję, wiem z góry, że i tak nic nie zo­ba­czę.

Pani Ro­land, ko­bie­ta lat czter­dzie­stu ośmiu, na któ­re zresz­tą nie wy­glą­da­ła wca­le, cie­szy­ła się naj­bar­dziej chy­ba ze wszyst­kich tą wy­pra­wą i pięk­nym, zmierz­cha­ją­cym już po­po­łu­dniem. Wśród jej pięk­nych, kasz­ta­no­wa­tych wło­sów wiły się pra­wie nie­do­strze­gal­ne srebr­ne nici. Wy­glą­da­ła na spo­koj­ną i roz­sąd­ną oso­bę, a szczę­ście i do­broć, prze­bi­ja­ją­ce z ry­sów jej twa­rzy, spra­wia­ły miłe wra­że­nie. Piotr ma­wiał, że mat­ka zna­ła war­tość pie­nią­dza, co nie prze­szka­dza­ło jej gu­sto­wać w za­du­mie. Lu­bi­ła czy­ty­wać, nie szu­ka­jąc w ro­man­sach i po­ezjach do­znań ar­ty­stycz­nych, lecz me­lan­cho­lij­ne­go i łza­we­go roz­ma­rze­nia, któ­re­mu pod­da­wa­ła się chęt­nie. Wiersz, czę­sto ba­nal­ny i zły, trą­cał, jak po­wia­da­ła, ist­nie­ją­cą w niej czu­łą stru­nę, da­jąc tym sa­mym ułu­dę nie­peł­ne­go wpraw­dzie, ale do­sta­tecz­ne­go za­spo­ko­je­nia ta­jem­ni­czych pra­gnień. Była roz­mi­ło­wa­na w owych nie­uchwyt­nych wzru­sze­niach, któ­re za­kłó­ca­ły z lek­ka po­go­dę jej za­cnej i przej­rzy­stej ni­czym książ­ka ra­chun­ko­wa du­szy.

Od kie­dy spro­wa­dzi­ła się do Haw­ru, przy­ty­ła wy­raź­nie, wsku­tek cze­go jej bar­dzo nie­gdyś szczu­pła i wiot­ka ki­bić zro­bi­ła się ocię­ża­ła.

Za­chwy­ci­ła ją ta wy­ciecz­ka na mo­rze. Ro­land nie był złym czło­wie­kiem, ale trak­to­wał ją z owym po­zba­wio­nym wście­kło­ści i nie­na­wi­ści gru­biań­stwem, ja­kie ce­chu­je de­spo­tów skle­po­wych, nie roz­róż­nia­ją­cych prze­kleń­stwa od roz­ka­zu. Pa­no­wał nad sobą przy ob­cych, ale w ści­słym kół­ku ro­dzin­nym po­pusz­czał so­bie cu­gli, wrzesz­czał i uda­wał ty­ra­na, cho­ciaż bał się każ­de­go! Ona zaś, nie cier­piąc ha­ła­su, gwał­tow­nych scen i zby­tecz­nych spo­rów, ustę­po­wa­ła za­wsze i nic nig­dy nie żą­da­ła; to­też od daw­na już nie ośmie­li­ła się po­pro­sić męża, aby za­brał ją na mo­rze. Sko­rzy­sta­ła więc ra­do­śnie z oka­zji i sy­ci­ła się te­raz nie­po­wsze­dnią i nową roz­ko­szą.

Z chwi­lą gdy łódź od­bi­ła od brze­gu, pani Ro­land od­da­ła się, du­szą i cia­łem, ła­god­nie uno­szą­cym ją fa­lom. Nie my­śla­ła o ni­czym, nie wspo­mi­na­ła, nie ro­iła o przy­szło­ści i zda­wa­ło jej się tyl­ko, że za­pa­dła ca­łym swo­im je­ste­stwem w coś mięk­kie­go, płyn­ne­go, roz­kosz­ne­go, w coś, co ją ko­ły­sa­ło i osza­ła­mia­ło za­ra­zem.

Kie­dy oj­ciec na­ka­zał po­wrót: „Do wio­seł, pa­no­wie, do wio­seł!”, uśmiech­nę­ła się pa­trząc, jak jej dwaj do­ro­śli sy­no­wie zdję­li sur­du­ty i za­ka­sa­li rę­ka­wy ko­szul.

Piotr, sie­dzą­cy bli­żej obu pań, ujął wio­sło osa­dzo­ne w le­wej dul­ce, Jan chwy­cił wio­sło pra­we i cze­ka­li, póki ko­men­dant nie za­wo­ła „na­przód!” – pan Ro­land prze­strze­gał su­ro­wo ry­go­rów obo­wią­zu­ją­cych na po­kła­dzie.

Zgod­nie, tym sa­mym sil­nym ru­chem za­nu­rzy­li wio­sła w wo­dzie i prze­gię­li się w tył, cią­gnąc je pra­co­wi­cie; roz­po­czę­ła się wal­ka, dzię­ki któ­rej mo­gli po­pi­sać się tę­ży­zną. Łódź po­su­wa­ła się wol­no, lek­ka bry­za wy­dy­ma­ła ża­giel, ale wiatr ucichł i wte­dy obu­dzi­ła się na­gle w obu bra­ciach mę­ska py­cha: mie­li spo­sob­ność zmie­rzyć się ze sobą.

W cza­sie sa­mot­nych wy­praw z oj­cem wio­sło­wa­li nie do­zo­ro­wa­ni przez ni­ko­go, gdyż Ro­land, za­ję­ty przy­go­to­wy­wa­niem wę­dek, nada­wał tyl­ko kie­ru­nek ło­dzi ge­stem lub sło­wem: „Jan­ku, nie tak moc­no!” – „Pie­trek, nie śpij!” Albo też po­wia­dał: „Raz, dwa, rraz, dwa, na­oli­wić le­piej ra­mio­na!" Ten z bra­ci, któ­ry się za­ga­pił, brał się ener­gicz­niej za wio­sło, a ten, któ­re­go po­niósł tem­pe­ra­ment, osty­gał w za­pa­le i łódź po­su­wa­ła się rów­no.

Dzi­siaj mie­li spo­sob­ność po­ka­zać swo­je bi­cep­sy. Ra­mio­na Pio­tra były wło­cha­te, co­kol­wiek za szczu­płe, ale jędr­ne; Jan miał ra­mio­na tłu­ste i bia­łe o ró­żo­wa­wym od­cie­niu i wi­dać było na­pię­te mu­sku­ły prze­su­wa­ją­ce się pod skó­rą.

Piotr miał zra­zu prze­wa­gę: z za­ci­śnię­ty­mi zę­ba­mi, ze zmarsz­czo­nym czo­łem, za­ci­snął kur­czo­wo pal­ce na rę­ko­je­ści i pra­co­wał tak za­cie­kle, że wio­sło wy­gi­na­ło się przy każ­dym ude­rze­niu, a Per­ła prze­chy­la­ła się na bok. Sta­ry Ro­land usa­do­wiw­szy się na dzio­bie ło­dzi, aby zo­sta­wić pa­niom naj­lep­sze miej­sce, ko­men­de­ro­wał do utra­ty tchu: „Lewa wol­niej, pra­wa nie spać, rraz, dwa, rraz, dwa!” Piotr wio­sło­wał co­raz za­pa­mię­ta­łej, a Jan nie mógł się przy­sto­so­wać do jego bez­ład­nych ru­chów.

Na­resz­cie sta­ry za­rzą­dził od­po­czy­nek. Obaj bra­cia wy­cią­gnę­li jed­no­cze­śnie wio­sła z wody, tyl­ko Jan na roz­kaz ojca wio­sło­wał jesz­cze przez chwi­lę, bio­rąc tym sa­mym górę nad Pio­trem; obu­dzi­ło w nim to jesz­cze więk­szy za­pał, roz­grzał się, a tym­cza­sem Piotr, wy­czer­pa­ny nad­mier­nym wy­sił­kiem, osłabł i dy­szał cięż­ko. Sta­ry ka­zał im za­trzy­my­wać się czte­ry razy, aby star­szy syn mógł od­sap­nąć i aby nadać wła­ści­wy kie­ru­nek ło­dzi, któ­ra zbo­czy­ła z dro­gi. Dok­tor, spo­co­ny, bla­dy, upo­ko­rzo­ny i wście­kły, wy­beł­ko­tał:

– Nie wiem, co mi się sta­ło, ale do­sta­łem bi­cia ser­ca. Wio­sło­wa­łem prze­cież do­sko­na­le, aż tu na­gle ra­mio­na jak z waty.

Jan za­py­tał:

– Może wio­sło­wać za cie­bie? Daj mi swo­je wio­sło…

– Nie, dzię­ku­ję, to przej­dzie. Mat­ka zmar­twi­ła się:

– No i na co, Pio­tru­siu, to wszyst­ko? Jak moż­na się tak mę­czyć? Prze­cież nie je­steś dziec­kiem.

Wzru­szył ra­mio­na­mi i wziął się do wio­seł.

Pani Ro­sémil­ly uda­wa­ła, że nie wi­dzi, nie ro­zu­mie i nie sły­szy. Od­chy­la­ła do tyłu ja­sną i zgrab­ną głów­kę wraz z każ­dy­mi po­su­nię­ciem ło­dzi, wy­ko­nu­jąc na­gły i wdzięcz­ny ruch, któ­ry uno­sił de­li­kat­ne wło­sy na skro­niach.

Sta­ry Ro­land za­wo­łał: – Pa­trz­cie pań­stwo! Ksią­żę Al­bert nas do­ga­nia. – I wszy­scy spoj­rze­li. Sta­tek z So­uthamp­ton dłu­gi, ni­ski, o uko­śnie na­sta­wio­nych ko­mi­nach i dwóch żół­tych bęb­nach okrą­głych jak po­licz­ki, nad­cią­gał peł­ną parą. Na po­kła­dzie peł­no było pa­sa­że­rów i otwar­tych pa­ra­so­lek. Ob­ra­ca­ją­ce się szyb­ko koła ubi­ja­ły wodę na pia­nę, a dzię­ki ich ru­cho­wi wy­da­wa­ło się, że sta­tek mknie jak po­ciąg po­śpiesz­ny; dziób stat­ku roz­ci­nał fale, któ­re pod­no­sząc się two­rzy­ły dwa prze­zro­czy­ste i wą­skie pa­sma prze­śli­zgu­ją­ce się wzdłuż ka­dłu­ba.

Kie­dy sta­tek zbli­żył się do Per­ły, sta­ry Ro­land zdjął ka­pe­lusz, a pa­nie za­czę­ły ma­chać chu­s­tecz­ka­mi. Na po­kła­dzie za­ko­ły­sa­ło się żywo sześć pa­ra­so­lek od­po­wia­da­jąc na po­zdro­wie­nie i sta­tek od­da­lił się zo­sta­wia­jąc na gład­kiej i błysz­czą­cej przed­tem po­wierzch­ni mo­rza kil­ka le­ni­wych i wy­so­kich fal.

Po­ja­wi­ły się inne stat­ki, w ko­ro­nach dymu, ścią­ga­ją­ce ze wszyst­kich stron świa­ta i zmie­rza­ją­ce w kie­run­ku wej­ścia do­por­tu, któ­re bie­li­ło się w dali, po­ły­ka­jąc je ko­lej­no. Ło­dzie ry­bac­kie i wiel­kie ża­glow­ce o lek­kim omasz­to­wa­niu, prze­su­wa­ją­ce się na tle nie­ba, cią­gnio­ne przez nie­wi­dzial­ne ho­low­ni­ki, wpa­da­ły nie­uchron­nie w pasz­czę żar­łocz­ne­go po­two­ra, któ­ry od cza­su do cza­su, na­je­dzo­ny jak­by, wy­plu­wał na mo­rze inną… gro­ma­dę okrę­tów, bry­gów, ku­trów i ro­ga­tych trój masz­tow­ców. Pa­ro­stat­ki jed­ne w pra­wo, a dru­gie w lewo umy­ka­ły szyb­ko po pła­skim brzu­chu oce­anu, pod­czas gdy ża­glow­ce, opusz­czo­ne przez ho­low­ni­ki, sta­ły nie­ru­cho­mo, odzie­wa­jąc się od naj­niż­szej rei aż po bo­cia­nie gniaz­do w bia­łe albo bru­nat­ne płót­no, któ­re w pro­mie­niach za­cho­dzą­ce­go słoń­ca wy­da­wa­ło się czer­wo­ne.

Pani Ro­land wy­szep­ta­ła przy­mknąw­szy po­wie­ki:

– O Boże, ja­kiż pięk­ny jest ten oce­an.

Pani Ro­sémil­ly od­po­wie­dzia­ła prze­cią­głym wes­tchnie­niem, w któ­rym trud­no jed­nak by­ło­by do­pa­trzyć się smut­ku:

– Tak, ale nie­kie­dy wy­rzą­dza wie­le krzywd… Ro­land za­wo­łał:

– Pa­trz­cie pań­stwo! Nor­man­die wy­cho­dzi z por­tu! Duża, co?

Po­tem jął opo­wia­dać o wy­brze­żu cią­gną­cym się na­prze­ciw i o tym, co było da­lej, da­lej, po dru­giej stro­nie uj­ścia Se­kwa­ny – uj­ście jak się pa­trzy, dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów, ho, ho! Po­ka­zał Vil­le­rvil­le, Tro­uvil­le, Ho­ul­ga­te, Luc, Avro­man­ches, rze­kę Caen i ska­ły Ca­lva­dos, któ­re spra­wia­ją, że nie­bez­piecz­nie jest że­glo­wać w oko­li­cach Cher­bo­ur­ga. Przy­stą­pił z ko­lei do za­gad­nie­nia ła­wic pia­sko­wych na Se­kwa­nie, któ­re zmie­nia­ją po­ło­że­nie za każ­dym przy­pły­wem i mogą wpro­wa­dzić w błąd na­wet pi­lo­tów z Qu­il­le­bent. Dla­te­go owi pi­lo­ci mu­szą co­dzien­nie ba­dać dno na ca­łej tra­sie okrę­tów. Wy­ja­śnił, cze­mu Hawr od­dzie­la dol­ną Nor­man­dię od gór­nej. W dol­nej Nor­man­dii ni­zin­ne wy­brze­że, po­kry­te pa­stwi­ska­mi i po­la­mi, opa­da ła­god­nie aż do mo­rza; na­to­miast brzeg gór­nej Nor­man­dii jest pio­no­wy: to wiel­kie urwi­sko, po­szar­pa­ne, wspa­nia­łe, peł­ne nie­spo­dzia­nek, two­rzą­ce aż do Dun­kier­ki ol­brzy­mi mur, w któ­re­go za­ło­mach kry­ją się mia­stecz­ka i por­ty, a mia­no­wi­cie Etra­tat, Fécamp, Sa­int-Va­le­ry, Tre­port, Diep­pe itd.

Obie pa­nie nie słu­cha­ły wca­le, roz­ma­rzo­ne z lek­ka i wzru­szo­ne kra­jo­bra­zem peł­nym stat­ków krę­cą­cych się koło por­tu niby zwie­rzę­ta w po­bli­żu nory; mil­cza­ły przy­tło­czo­ne tro­chę bez­mia­rem ho­ry­zon­tu łą­czą­ce­go nie­bo z wo­da­mi, onie­mia­łe na wi­dok wspa­nia­łe­go i ko­ją­ce­go za­cho­du. Je­den tyl­ko Ro­land ga­dał bez koń­ca; na­le­żał do tych, któ­rzy nig­dy nie tra­cą rów­no­wa­gi du­cha. Ko­bie­ty, jako stwo­rze­nia bar­dziej wraż­li­we, od­czu­wa­ją nie­kie­dy, nie wie­dząc zresz­tą dla­cze­go, że zby­tecz­na ga­da­ni­na iry­tu­je ni­czym złe wy­cho­wa­nie.

Piotr i Jan uspo­ko­ili się i wio­sło­wa­li te­raz po­wo­li; Per­ła zmie­rza­ła do por­tu, ma­leń­ka wo­bec wiel­kich okrę­tów.

Cze­kał już tam na nią maj­tek Pa­pa­gris i kie­dy przy­bi­ła do brze­gu, po­mógł wy­siąść obu pa­niom. Całe to­wa­rzy­stwo zna­la­zło się w mie­ście. Licz­ny i spo­koj­ny tłum, któ­ry wy­lę­ga co dzień na bul­wa­ry por­to­we, aby oglą­dać przy­pływ mo­rza, wra­cał już do domu.

Pani Ro­land i pani Ro­sémil­ly szły na prze­dzie, a trzej męż­czyź­ni kro­czy­li za nimi. Idąc uli­cą Pa­ry­ską przy­sta­wa­ły przed wy­sta­wa­mi mo­dy­stek i ju­bi­le­rów, aby obej­rzeć ka­pe­lu­sze lub klej­no­ty; wy­mie­niw­szy kil­ka uwag szły da­lej.

Przed pla­cem Gieł­dy Ro­land skrę­cił jak zwy­kle do ba­se­nu zwa­ne­go Han­dlo­wym, peł­ne­go stat­ków i łą­czą­ce­go się z in­ny­mi ba­se­na­mi. Opa­słe ka­dłu­by okrę­tów sta­ły obok sie­bie sty­ka­jąc się i two­rząc czte­ry albo i pięć rzę­dów. Nie­prze­li­czo­ne masz­ty, reje i liny two­rzy­ły wzdłuż cią­gną­cych się ki­lo­me­tra­mi bul­wa­rów za­mar­ły las, któ­ry wdarł się w tym punk­cie do środ­ka mia­sta. Po­nad tym bez­list­nym la­sem krą­ży­ły mewy wy­pa­tru­jąc zdo­by­czy i spa­da­jąc szyb­ko jak ka­mień na reszt­ki po­ży­wie­nia wy­rzu­co­ne do wody i zda­wa­ło się, że chło­piec okrę­to­wy, na­pra­wia­ją­cy blok na naj­wyż­szym masz­cie, wy­bie­rał pi­sklę­ta z gniaz­da.

– Może pani zje z nami obiad? Pro­szę bez żad­nych ce­re­gie­li, bo prze­cież trze­ba wspól­nie za­koń­czyć ten dzień – rze­kła pani Ro­land do pani Ro­sémil­ly.

– Z naj­więk­szą przy­jem­no­ścią. Jak pani wi­dzi, przyj­mu­ję bez­ce­re­mo­nial­nie tak miłe za­pro­sze­nie. Smut­no by mi było spę­dzić sa­mot­nie wie­czór.

Piotr usły­szał tę roz­mo­wę, a że obo­jęt­ność mło­dej ko­bie­ty za­czy­na­ła go draż­nić, mruk­nął: „Aha, wdo­wa za­czy­na się wkrę­cać do nas”. Od kil­ku dni na­zy­wał ją „wdo­wą”. Sło­wo to, nic zresz­tą nie zna­czą­ce, iry­to­wa­ło Jana. Wy­da­wa­ło mu się, że Piotr wy­ma­wiał je ze szcze­gól­ną in­to­na­cją, zło­śli­wą i obe­lży­wą.

I trzej męż­czyź­ni mil­cze­li upar­cie aż do sa­me­go domu. Była to wą­ska ka­mie­nicz­ka, skła­da­ją­ca się z par­te­ru i dwóch pię­ter, przy uli­cy Bel­le-Nor­man­de. Słu­żą­ca Jó­ze­fi­na, dziew­czę dzie­więt­na­sto­let­nie, ta­nia, gdyż wzię­ta wprost ze wsi, mia­ła mo­gą­ce wy­trą­cić z rów­no­wa­gi zdzi­wio­ne i by­dlę­ce spoj­rze­nie chło­pek; otwo­rzy­ła, za­mknę­ła drzwi, we­szła za pań­stwem do sa­lo­nu znaj­du­ją­ce­go się na pierw­szym pię­trze i rze­kła:

– Był tu ja­kiś aże trzy razy.

Sta­ry Ro­land, któ­ry nie od­zy­wał się nig­dy bez prze­kleństw i krzy­ków, wrza­snął:

– A cóż to był za je­den, psia­krew?

– Ja­kiś od re­jen­ta.

– Od ja­kie­go re­jen­ta?

– A od tego Canu. – I co mó­wił?

– Że pan Canu przyń­dzie tu dziś.

Pan Le­ca­nu był re­jen­tem za­przy­jaź­nio­nym po tro­sze ze sta­rym Ro­lan­dem, gdyż pro­wa­dził jego in­te­re­sa. Cho­dzi­ło wi­dać o ja­kąś waż­ną i pil­ną spra­wę, sko­ro za­po­wie­dział wi­zy­tę. Ro­lan­do­wie spo­glą­da­li po so­bie moc­no za­nie­po­ko­je­ni. Lu­dzie nie­zbyt za­moż­ni lę­ka­ją się za­wsze wszel­kich ofi­cjal­nych sto­sun­ków z re­jen­tem, bo­wiem ko­ja­rzą się one z umo­wa­mi, spad­ka­mi, pro­ce­sa­mi, po­żą­da­ny­mi albo też przy­kry­mi od­mia­na­mi w ży­ciu. Ogól­ne mil­cze­nie trwa­ło kil­ka se­kund, po czym oj­ciec mruk­nął:

– Cóż to wszyst­ko ma zna­czyć? Pani Ro­sémil­ly ro­ze­śmia­ła się:

– Na pew­no do­sta­nie­cie pań­stwo spa­dek. Zo­ba­czy­cie. Przy­no­szę szczę­ście.

Lecz Ro­lan­do­wie nie mie­li ni­ko­go, po kim spo­dzie­wa­li­by się ja­kiejś sche­dy

Pani Ro­land, od­zna­cza­ją­ca się wy­bor­ną pa­mię­cią, je­śli cho­dzi­ło o po­kre­wień­stwa, za­czę­ła so­bie przy­po­mi­nać wszyst­kie ko­li­ga­cje męża i swo­je, wy­li­czać bliż­sze i dal­sze związ­ki ro­dzin­ne nie omi­ja­jąc żad­nej ga­łę­zi drze­wa ge­ne­alo­gicz­ne­go.

I spy­ta­ła nie zdjąw­szy na­wet ka­pe­lu­sza:

– Po­wiedz no, ta­tu­siu (na­zy­wa­ła tak mał­żon­ka w domu ale wo­bec ob­cych lu­dzi uży­wa­ła jak naj­bar­dziej ofi­cjal­nych zwro­tów), po­wiedz no, ta­tu­siu, czy nie pa­mię­tasz, z kim się oże­nił dru­gi raz Jó­zef Le­bru?

– Pa­mię­tam. Z Du­me­ni­lów­ną. Jej oj­ciec miał sklep z ma­te­ria­ła­mi pi­śmien­ny­mi.

– A mie­li dzie­ci?

– O, przy­najm­niej czwo­ro lub pię­cio­ro.

– A no, to po Jó­ziu nic nie do­sta­nie­my.

Za­pa­la­ła się co­raz bar­dziej do po­szu­ki­wań cie­sząc się już na­dzie­ją, że spad­nie z nie­ba tro­chę gro­sza i po­lep­szy się ich byt. Ale Piotr, któ­ry ko­chał bar­dzo mat­kę, znał jej ma­rzy­ciel­ską na­tu­rę. No­wi­na mo­gła być tak samo zła jak i do­bra; bo­jąc się więc, aby roz­cza­ro­wa­nie nie spra­wi­ło mat­ce przy­kro­ści i nie na­peł­ni­ło prze­lot­nym smut­kiem jej ser­ca, po­wie­dział:

– Nie­chże cię tak nie po­no­si wy­obraź­nia, ma­mu­siu. Nie ma już wu­jasz­ków z Ame­ry­ki. Zda­je mi się, że to cho­dzi ra­czej o mał­żeń­stwo Jan­ka.

Wszy­scy zdzi­wi­li się tym po­my­słem, a Jan ob­ra­ził się tro­chę na bra­ta. Po cóż mó­wić ta­kie rze­czy przy pani Ro­sémil­ly.

– Cze­muż to o moje, a nie o two­je? Two­je do­mnie­ma­nia są błęd­ne. Je­steś star­szy, a więc cie­bie upa­trzo­no prę­dzej na zię­cia. A poza tym nie mam za­mia­ru się że­nić.

– No, to pew­nie je­steś za­ko­cha­ny – za­drwił Piotr. Jan od­po­wie­dział z nie­za­do­wo­le­niem:

– Czy ktoś, kto jesz­cze nie chce się że­nić, musi być ko­niecz­nie za­ko­cha­ny?

– Aha! To „jesz­cze” daje dużo do my­śle­nia. Cze­kasz więc.

– Kto wie. Zresz­tą, nie będę z tobą dys­ku­to­wał.

Tym­cza­sem sta­ry Ro­land, któ­ry przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wie roz­wa­żał wszel­kie moż­li­wo­ści, zna­lazł na­gle naj­bar­dziej praw­do­po­dob­ne roz­wią­za­nie.

– Do dia­bła! A po cóż my dur­nie gło­wi­my się nad tym? Pan Le­ca­nu jest na­szym przy­ja­cie­lem, wie, że Piotr szu­ka ga­bi­ne­tu le­kar­skie­go, a Jan kan­ce­la­rii ad­wo­kac­kiej. Ma ja­kieś od­po­wied­nie po­miesz­cze­nie dla was obu.

Było to spo­strze­że­nie tak pro­ste i słusz­ne, że nikt nie za­prze­czył.

– Po­da­łam zupę – oznaj­mi­ła słu­żą­ca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: