Pisane słońcem - ebook
Pisane słońcem - ebook
Jeśli można dotrzeć lądem z Polski do Malezji, to właściwie dlaczego by tego nie zrobić? Jeśli człowiek spotkany w drodze zachowuje się dziwnie, to dlaczego by nie spróbować go zrozumieć? Jesli oferuje gościnę, to dlaczego by z niej nie skorzystać? Jeśli można wyruszyć na pustynię, aby w samotności medytować, to dlaczego by tego nie zrobić? „Dlaczego“ – to słowo-klucz tej książki.
Maciej Roszkowski przez prawie dwa lata wędrował po Azji. Jego wspomnienia, relacje z podróży i reportaże to wyszukana kolekcja osobistych refleksji, wrażeń, momentów szczęścia i zdziwienia. Ta książka uświadamia, że warto odrzucić stereotypy. Że opłaca się jechać w nieznane bez gotowych scenariuszy, bo tylko wtedy spotka nas nagroda: poznanie nieznanego.
„Pisane słońcem” to świadoma podróż przez Kurdystan, Iran, Indie, Tajlandię, Malezję, Laos, Chiny, Tajwan, Koreę, Japonię, Kirgistan i Kazachstan pod prąd uprzedzeniom i fałszywym wyobrażeniom. To też podróż odkrywcza – w głąb samego siebie.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-61432-76-0 |
Rozmiar pliku: | 44 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Przesuń się trochę i nie zasłaniaj mi słońca.
Kim jest Aleksander? Zazwyczaj myślimy o nim jak o postaci historycznej, zewnętrznej. Czy jednak w każdym z nas, w środku, nie siedzi ktoś, kto zasłania nam słońce? I dlaczego tak łatwo mu na to pozwalamy? Dlaczego nie mamy odwagi powiedzieć: „Ograniczasz mnie, widzę ciebie, a nie słońce”?
Boimy się – to jasne – ale Marco Polo nigdy nie dotarłby do Chin, gdyby ciekawość nie była w nim silniejsza od strachu. Tak samo my nigdzie nie dotrzemy, jeśli w pewnym momencie nie powiemy „dość” i nie ruszymy odważnie w poszukiwaniu promieni słońca.
Podróżując, żyje się tyle razy, ilu ludzi się spotyka, ile historii się słyszy, ile kultur się poznaje. Setki, może tysiące razy. Eksplozja zmysłów, emocji, myśli i duchowych doświadczeń. Czasem doświadczeń jest tak dużo, że nie potrafię wszystkiego ogarnąć, słońce oślepia mnie swoim blaskiem.
Próbuję uchwycić chwile, robię zdjęcia, kręcę filmy, notuję. Czasem na bieżąco, w pełnej stukotu, kilkudziesięciogodzinnej podróży pociągiem, słuchając szumu ogromnego oceanu, wśród rechotu tropikalnych żab czy szmeru olbrzymiej azjatyckiej metropolii. Piszę, a więc przedłużam istnienie tego, co już jest przeszłością, a chciałoby jeszcze usilnie pozostać teraźniejszością.
Ciężko mi sobie wyobrazić, kim byłbym teraz bez swoich podróży. Kimś uboższym, o węższych horyzontach, z mylnym wyobrażeniem, że Europa czy w ogóle świat zachodni to epicentrum świata. Ewidentnie Aleksander mocniej zasłaniałby mi słońce. Wymyśliłem go sobie, nie wiem nawet kiedy. I tak mocno w to uwierzyłem, że złudzenie stało się rzeczywistością. Jednak gdy podróżuję, staje się on mniej rzeczywisty i coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że to złudzenie.
Słońce świeci. Widziałem je wiele razy, w różnych miejscach. Promienie, które wysyła, starałem się uchwycić, opisać, zrozumieć... Słońce nie zawsze świeci jednak w zenicie. Czasem ledwie unosi się nad horyzontem.
Adam, dwudziestodwuletni Kurd. Oczy czarne, głębokie. Wzrok skierowany w głąb siebie, do środka. Mówi spokojnie, w sposób zrównoważony, delikatny i lekko dowcipny, jakby bawił się swoimi słowami. Ma przyjazne gesty. Sprzedawał coś przy pałacu Ishaka Pashy na wzgórzu. Zauważyłem, że nie jest nachalny, a mimo to szybko zdobywa klientów. Od słowa do słowa ląduję, ukrywając się przed słońcem, w jego samochodzie. Rozmawiamy. Adam mówi po kurdyjsku, ja po angielsku lub polsku. Wyczuwam, że gdzieś pomiędzy nami, obcymi przed chwilą, szybko rodzi się więź. Ja, zagubiony wśród coraz bardziej obcych symboli, znaków i przestrzeni, których mimo starań nie jestem w stanie zrozumieć. On z półpustynnym, rozległym krajobrazem w oczach, otwarty na mnie, przybysza z obcego świata.
Jako przyjezdny jestem dla Kurdów kimś ważnym, kogo należy dobrze traktować, służyć mu pomocą, pogadać chwilę – nawet jeżeli mówimy innymi językami. Tak jak wczoraj, gdy pan z dzieckiem, całkiem bezinteresownie, podprowadził mnie kilometr do poszukiwanego przeze mnie hotelu.
Kurdystan, państwo, które nie jest uznawane przez nikogo. Państwo bez oficjalnych granic. Jego terytorium należy do Turcji, Iranu, Iraku i Syrii. Formalnie rzecz biorąc, jestem na wschodnim obrzeżu Turcji, niedaleko granicy z Iranem. Nieformalnie – coraz bardziej oddalam się od horyzontu moich przyzwyczajeń.
Wchodząc w obcy dla mnie świat, doświadczam dogłębnej, narastającej samotności i związanego z nią lęku.
Moje jest to wszystko, co podobne moim przyzwyczajeniom. Obce stoi w opozycji do tych przyzwyczajeń. Dlatego im dalej od mojego świata, tym mniej wspólnego mam z miejscem, w którym się znalazłem. Jednak z drugiej strony to, że moje przyzwyczajenia nie mają punktu zaczepienia, powoduje, że świadomość staje się niezwykle przytomna, czujna i otwarta na innych.
Podróżując w materialnej przestrzeni, zaczynam podróżować w głąb samego siebie. Zresztą, umysł znajduje zaczepienie w materii. Wchodzi z nią w intensywną relację. Zmienia się i staje się po trochu tym, co go otacza.
Przede mną i Adamem roztacza się niezwykle surowy, majestatyczny widok. Strzelające w niebiosa piaskowokremowe góry kontrastują wyraźnie z głęboko niebieskim, całkowicie wolnym od chmur niebem.
Dywan żółtej trawy oraz piaskowe skały to niemal jedyne, co tu może istnieć. Jest jeszcze muzyka, dźwięki płynące z zaświatów; z delikatnym szumem wiatru miesza się ledwo słyszalny śpiew muezina. Odbija się od skał, zawraca i wędruje powoli, sumiennie do miejsca swojej kreacji. Do meczetu w rozciągniętym w dolinie Dogubayezicie.
Patrzymy z Adamem przed siebie. Nic nie mówimy. Tylko patrzymy, jak świat stracił kontury...