Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pisma pośmiertne. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pisma pośmiertne. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 504 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WY­DAW­NIC­TWA KSIĘ­GAR­NI GU­BRY­NO­WI­CZA I SCHMID­TA.

Aër. Pierw­szy ro­man­tyk, po­wieść… 2 60

Dr. An­to­ni J. Nowe opo­wia­da­nia, wy­da­nie dru­gie…3 –

– Opo­wia­da­nia hi­sto­rycz­ne, 1 tom…3 –

1) Pod pól księ­ży­cem. 2) Ksią­żę Sar­ma­cyi. 3) Od­wie­dzi­ny mo­nar­sze. 4) Na kre­sach. 5) Dwór Tul­czyń­ski. 6) Losy pięk­nej ko­bie­ty. 7) Tyn­na w koń­cu XVIII. wie­ku.

– Ga­wę­dy z prze­szło­ści, 2 tomy… 5 60

Beł­za. Wan­da. Ope­ra w czte­rech ak­tach…– 60

Bi­blio­te­ka pol­ska. Każ­dy tom brosz. 1 złr. 80 ct., w opraw. 2 30

T. I II. Kra­siń­ski Z. Pi­sma. Wy­da­nie z przed­mo­wą, Stan… hr. Tar­now­skie­go, 2 tomy. III. – VI. Mic­kie­wicz Adam. Dzie­ła. Wy­da­nie zu­peł­ne przez dzie­ci au­to­ra do­ko­na­ne, 4 tomy. – VII – X. Za­le­ski B. Po­ezyę. Wy­da­nie przej­rza­ne przez au­to­ra. – XI. Pa­mięt­ni­ki Pa­ska. Wy­da­nie nowe kry­tycz­ne, przej­rza­ne przez Dra Węc­lew­skie­go. – XII. Niem­ce­wicz J. Jan z Tę­czy­na, Po­wieść hi­stor. – XIII. – XVI. Sło­wac­ki Ju­liusz. Dzie­ła. Wyd… przej… przez prof… dra A. Ma­łec­ke­go. XVII – XIX. El…, (Asnyk Adam). Po­ezyę, 3 tomy. XX. – XXII. Ma­łec­ki A. Ży­cie i pi­sma Ju­liu­sza Sło­wac­kie­go, wyd. dru­gie znacz­nie po­mno­żo­ne, 3 tomy. – XXIII. J. Wy­bic­ki, Pa­mięt­ni­ki. – XXIV. – XXV. Mic­kie­wicz A. Dzie­ła. V. VI. – XXVI – XXVIII. Mic­kie­wicz A. Ko­re­spon­den­cya, 3 t. – XXIX – XXXI. Ki­to­wicz K. Pa­mięt­ni­ki i pi­sma hi­sto­rycz­ne 3 t. – XXXII – XXXII1. Ki­to­wicz X. Opis oby­cza­jów i zwy­cza­jów za pa­no­wa­nia Au­gu­sta III., 2 t. XXXIV – XXXVII. Ro­ma­now­ski M., Pi­sma. 4 t. – XXXVIII. XXXIX. Sło­wac­ki J. Li­sty 2 t… wy­da­nie II. znacz­nie po­mno­żo­ne. Sło­wac­ki J. Pi­sma po­śmiert­ne 3 tomy, wy­da­nie II znacz­nie po­mno­żo­ne.

Bo­le­sła­wi­ta B. Hy­bry­dy, po­wieść współ­cze­sna… 2 40

– Król i Bon­da­ryw­na, po­wieść hi­sto­rycz­na……… 2 40

– Nad mo­drym Du­na­jem. No­wel­la….2 40

Bro­ni­kow­ski. Li­sty Jana III kró­la pol­skie­go, pi­sa­ne do kró­lo­wej Ka­zi­mi­ry w cią­gu wy­pra­wy pod Wie­deń w roku 1683… 2 80

– Jan III So­bie­ski i dwór jego czy­li Pol­ska w XVIII. w. 2 t… 4 20

Chłę­dow­ski J. Syl­wet­ki spo­łecz­ne… 2 40

EL… y. Ga­łąz­ka he­lio­tro­pu. Ko­me­dya… 2 60

Es­tre­icher. W. Pol, jego mło­dość i oto­cze­nie… 2 80

Jeż J. J. Osta­pek. Ustęp z prze­szło­ści emi­gra­cyj­nej… 2 40

Kacz­kow­ski K. gen… szt… le­karz wojsk pol­skich. Wspo­mnie­nia 1808 – 1831, wy­dał T. O. Orze­chow­ski, 2 tomy… 4 20

Kan­tec­ki K. Elż­bie­ta, trze­cia żona Ja­gieł­ły… 1 20

– Dwaj Krze­mień­cza­nie. Wi­ze­run­ki li­te­rac­kie 2 tomy… 3 60

Ku­ba­la L. Dr Szki­ce hi­sto­rycz­ne, dwie se­rye każ­da po… 3 40

– Je­rzy Osso­liń­ski, 2 tomy… 6 80

Lemc­ke K. Es­te­ty­ka, 2 tomy… 6 40

Li­ske X. Cu­dzo­ziem­cy w Pol­sce. Po­dró­że i pa­mięt­ni­ki… 4 20

Li­sty Ta­de­usza Ko­ściusz­ki, ze­bra­ne, przez L. Sie­mień­skie­go… 2 80

Lor­kie­wicz A. Bunt Gdań­ski w r. 1825… 1 80

Mo­nu­men­ta hi­sto­riae po­lo­ni­ca. Po­mni­ki dzie­jo­we Pol­ski, t. III. Wy­da­nie na­kład. Akad. Umie­jęt… 12 –

Nie­wia­ro­wicz A. L. Wspo­mnie­nie o A. Mic­kie­wi­czu… 2 20

Pa­mięt­nik damy pol­skiej z XVIII wie­ku…. 1 80

Przy­bo­rów­ski W. Ru­bin we­zyr­ski. Po­wieść….. 1 80

– Księż­nicz­ka z Min­ster­ber­gu…. 1 50

Stad­nic­ki K. Ol­gierd i Kiej­stut sy­no­wie Ge­dy­mi­na, W. ks. Li­twy… 2 40

Sass Ber­licz. Mo­zai­ka. Ga­wę­dy szla­chec­kie, 2 tomy… 3 80

Se­wer. Brat­nie du­sze. Po­wieść… 2 40

Wil­czyń­ski A. Kło­po­ty sta­re­go ko­men­dan­ta. Opo­wia­da­nia, 3 tomy z il­lu­stra­cy­ami… 5 40

– Pa­mięt­ni­ki plot­ka­rza, 2 tomy… 4 20

– Me­dy­ta­cye ka­wa­ler­skie… 2 40

Wil­koń­ska P. Na te­raz, Po­wieść… 2 20

Wspo­mnie­nia Kon­stan­te­go Wo­lic­kie­go, z cza­sów po­by­tu w cy­ta­de­li War­szaw­skiej i na Sy­be­ryi… 2 40

Zie­liń­ski. Au­gust II i Au­to­ra König­smark, po­wieść hi­sto­rycz­na, 2 tomy… 2 60

Zwier­cia­dło głup­stwa. Po­wieść, na­pi­sał Igno­tus. 3 60

J. Sło­wac­kiPIEŚŃ VI.

Z tej czę­ści po­ema­tu po­zo­sta­ły tyl­ko uryw­ki, któ­re się z sobą w ca­łość nie wią­żą. Praw­do­po­dob­nie było osno­wą tej pie­śni, co na­stę­pu­je:

Do fu­to­ru Sawy przy­by­wa od­dział Ko­za­ków, przy­da­nych jemu przez het­ma­na Ko­zy­rę, pro­wa­dzo­ny przez dwóch lir­ni­ków. Ci za­czy­na­ją na­ma­wiać Sawę, aże­by sta­nął prze­ciw­ko szlach­cie i przy­łą­czył się do haj­da­ma­ków, któ­rzy już roz­po­czę­li rzeź pa­nów i ży­dow­stwa. Sawa nic na to nie od­po­wia­da, ale spa­ja lir­ni­ków wi­nem, toż i resz­tę star­szy­zny; a po­tem do­sia­da swe­go ru­ma­ka i wy­pro­wa­dza Ko­za­ków w po­chód, aże­by się z pa­na­mi po­łą­czyć. W le­sie jed­nak­że po­wta­rza się na­le­ga­nie mo­łoj­ców i zna­cho­rów na Sawę, aże­by sta­nął na cze­le rze­zi… a kie­dy ten sta­wił ich woli tym ra­zem sta­now­czy opór, wią­żą go i spę­ta­ne­go po­rzu­ca­ją sa­mot­nie w le­sie. Sami zaś idą – złą­czyć się z Że­leź­nia­kiem. Po ich odej­ściu, na dru­gi dzień, wy­zwa­la Sawę z pęt Wer­ny­ho­ra, któ­ry prze­jeż­dżał tam­tę­dy. Haj­da­ma­cy zaś tym­cza­sem roz­no­szą po kra­ju mor­dy i po­żo­gi. Mię­dzy in­ny­mi, na­pa­da pe­wien ich od­dział na wieś jed­ne­go szlach­ci­ca, któ­ry się był przy­łą­czył do kon­fe­de­ra­tów, dom zaś i ro­dzi­nę swo­ję po­zo­sta­wił bez­bron­nie, nie prze­wi­du­jąc dla nich żad­ne­go nie­bez­pie­czeń­stwa. Na­zwi­sko tego szlach­ci­ca – Grusz­czyń­ski, a wio­ski jego – Grusz­czyń­ce. Otóż w nie­obec­no­ści pana domu, na­pa­da­ją rze­zu­nie dwór grusz­czy­niec­ki i okrut­nie mor­du­ją wszyst­kich jego miesz­kań­ców, żonę, dzie­ci i do­mow­ni­ków Grusz­czyń­skie­go. Jed­na tyl­ko z có­rek po­zo­sta­wio­na przy ży­ciu; ale ta za­bra­na w nie­wo­lę i od­da­na Ta­ta­rom, w koń­cu do­sta­je się do Kry­mu. – Na in­nem zno­wu miej­scu, przy­cho­dzi nie­zwłocz­nie po­tem do wal­nej po­tycz­ki po­mię­dzy woj­skiem pol­skiem (kon­fe­de­rac­kiem) a haj­da­ma­ka­mi. Szlach­cie przy­wo­dzi Po­toc­ki Pod­cza­szy, a jed­nym z pod­ko­mend­nych jego jest i Grusz­czyń­ski; zbun­to­wa­ne­go zaś chłop­stwa hersz­tem jest Że­leź­niak. Zra­zu zwy­cię­stwo w tej bi­twie jest po stro­nie szlach­ty, tak iż Że­leź­niak oca­le­nia swo­ich szu­kać zmu­szo­ny w ta­bo­rze, któ­ry two­rzy z wo­zów i ostro­ko­łów. Jed­nak­że nie­za­dłu­go przy­by­wa mu w po­si­łek ów hu­fiec Sawy, zbun­to­wa­ny prze­ciw­ko do­wód­cy swo­je­mu; a na do­miar nie­szczę­ścia dla sze­re­gów szla­chec­kich, po­ja­wia się za­raz po­tem na polu bi­twy i trze­cia siła, z któ­rą im wal­czyć po­trze­ba – czerń ja­kiejś zbie­ra­ni­ny pi­ja­ne­go po­spól­stwa obo­jej płci, zbroj­ne­go w noże i opa­su­ją­ce­go ra­zem z Że­laź­nia­kiem ów szczu­pły za­stęp pol­ski ze wszyst­kich stron, tak iż się ten wi­dzi wzię­ty w trzy ognie. Roz­po­czy­na się wal­ka za­wzię­ta i roz­pacz­li­wa na nowo. Do zu­peł­ne­go prze­chy­le­nia jed­nak­że sza­li zwy­cię­stwa na stro­nę Ko­za­ków i rze­zu­niów nie przy­cho­dzi. Al­bo­wiem zja­wia się na si­wym ko­niu wśród wal­czą­cych Wer­ny­ho­ra i po­wstrzy­mu­je za­cię­tość po­spól­stwa. Pod wpły­wem wra­że­nia, ja­kie na niem zna­chor ten spra­wia, znaj­du­ją kon­fe­de­ra­ci spo­sob­ność odej­ścia bez szwan­ku z pla­cu; po czem jed­na część ich uda­je się na Po­do­le, dru­ga zaś wkra­cza w gra­ni­ce po­sia­dło­ści tu­rec­kich…

Te­raz da­je­my uryw­ki, po­zo­sta­łe z ca­ło­ści tej pie­śni, w ko­lei jak praw­do­po­dob­nie na­stę­po­wa­ły po so­bie.

I.

Wi­dzie­li­ście Pana Sawę

Po­śród ste­pów ze Swen­ty­ną…

Bu­rza­na­mi szy­ki pły­ną

Jak brąz czar­ne, słoń­cem krwa­we,

I pro­por­ce wie­ją zło­te

I czer­wo­ne z Ar­cha­nio­łem…

Przy­je­cha­li po przed gro­tę,

Wy­szli z tłu­mu dwaj lir­ni­cy,

Ude­rzy­li Sa­wie czo­łem,

Uśmiech­nę­li do dzie­wi­cy…

– "Bóg nam cie­bie bo­ha­te­ra

Nie­chaj cho­wa po wsze cza­sy!

Przy­słał to­bie pan Ko­zy­ra,

Het­man Si­czy… pułk ko­zac­ki,

Szczob ty z Ru­sią szedł w za­pa­sy,

Hu­lał jak syn haj­da­mac­ki…"

……………….

……………….

II.

Przy­był więc Sa­wie gdzieś z po nad Li­ma­nów

Ku­reń ko­zac­ki, i wnet się przed gro­tą

Roz­ło­żył; sot­kę za­wie­sił sa­ga­nów,

Ogień za­pło­nął pi­ra­mi­dą zło­tą.

Ty­siąc spis, ty­siąc sza­bel, ja­ta­ga­nów,

Ły­ska na słoń­cu; lecz ja­kąś tę­sk­no­tą

Za­far­bo­wa­ne nie­bio­sa nad nie­mi.

I tak­że ja­kaś tę­sk­no­ta na zie­mi.

Lir­ni­cy sie­dli na wyż­szym ka­mie­niu,

Baj­da i Zna­chor – lecz nie dzwo­nią w liry;

Ko­nie się włó­czą i szu­ka­ją cie­niu,

Wy­so­kich or­łów do­la­tu­ją skwi­ry.

Swen­ty­na stoi przy jed­nym pło­mie­niu,

Rzę­sa­mi oczu na­kry­ła sza­fi­ry –

Duma.. jak kwia­ty wpół zwię­dłe je­sien­ne;

Na jej ra­mio­nach dwa go­łę­bie sen­ne.

Wszyst­ko po­nu­re; choć bli­ska wy­pra­wa,

Choć pój­dą bić się – śnią, nie wie­dzą sami

O czem… Na sza­bli opar­ty pan Sawa

Roz­ma­wia ci­cho, waż­nie – ze star­ca­mi.

"Gdzież nas po­wie­dziesz? – mó­wią – to rzecz krwa­wa

Bić się z na­szy­mi brać­mi rze­zu­nia­mi!

Co za na­gro­da? co za przy­szłość na­sza?

Wisz­nio­wiec­kie­go po­mnij Je­re­mia­sza!

"Oj! ta mo­gi­ła kie­dyś się otwo­rzy,

Gdzie za­snął sta­ry kat, i miecz wy­ki­nie;

Na na­szych gło­wach ten się miecz po­ło­ży

I na­szą zno­wu krwią go­rą­cą spły­nie.

Gdy wy­cho­dzi­ły puł­ki, to na zo­rzy

Czte­ry świe­ci­ły słoń­ca w Ukra­inie

Po­zad­nie­przań­skiej! – woj­na bę­dzie krwa­wa,

A to­bie w gło­wie co? – grób, czy bu­ła­wa?

"Je­śli mo­gi­ła.. to do­brze! pój­dzie­my,

Z jan­cza­rek huk­niem La­chom i z moź­dzie­rzy;

My chce­my gi­nąć z tobą – i bić chce­my,

Każ­de­mu ser­ce w pa­ła­szu ude­rzy!

Mie­cza­mi to­bie kur­han wy­ko­pie­my,

Je­śli chcesz spać, jak wódz, co we krwi leży.

Lecz może le­piej krwa­wej cze­kać doby,

A to­bie przyj­dzie kłaść.. na zie­mi gro­by.

Z mo­hy­ły na mo­hy­łu, taj za­le­cisz

Aż na het­mań­stwo! – Ej, po­du­maj Sawa!

Komu ty sza­blą pod okiem za­świe­cisz,

Ten na try­bu­nał nie pój­dzie do pra­wa;

Roz­każ – a po­żar ty taki za­nie­cisz,

Że go zo­ba­czy z okien aż War­sza­wa!

Klęk­nął, i z ognia do­byw­szy po­la­no.

Po­dał je Sa­wie; gdy z ża­rzą­cej głow­ni

Szły iskry, mruk­nął: Weź, niech La­chy giną!

Sły­sząc, jak byli ko­za­cy wy­mow­ni,

Sawa z sa­mot­ną po­szep­tał Swen­ty­ną;

Ta szła do gro­ty za­raz, i z lo­dow­ni,

W któ­rej Ca­liń­skich było sta­re wino,

Daw­ny za­by­tek szla­chec­kie­go mie­nia,

Do­sta­ła spo­ić czem gło­wy ku­re­nia –

To jest po­etów i star­szy­znę. Po­tem

Po­szła osio­dłać ru­ma­ka Sa­wy­nie.

Grzy­wę mu bia­ła prze­pla­ta­ła zlo­tem

Oraz kwiat­ka­mi, co na eglan­ty­nie

Kwit­ną. – Pod żad­nym Ara­ba na­mio­tem

Ża­den koń taka lot­no­ścią nie sły­nie,

Jak ów koń srebr­ny Sawy, kon je­dy­ny,

Zmyśl­ny jak czło­wiek, dru­gi brat Swen­ty­ny.

Z grzy­wy mu po­lne róże peł­ne rosy

Spa­da­ją, par­ska jak pło­mień czer­wo­no;

Zna róż­ne dźwię­ki i ro­zu­mie gło­sy,

Wić, kie­dy gło­wę spu­ście za­my­ślo­ną.

Te­raz war­ga­mi wziął Swen­ty­ny wło­sy

I niby gry­zie, lecz gry­zie­nie ono

W ko­lo­ry usta ubra­ło dzie­wi­cze

I prze­szedł przez nią dreszcz. Są ta­jem­ni­cze

Bły­ski, szme­ry krwi, nie­zna­ne sze­le­sty

W głę­bi dzie­wi­czych ciał, i te się bu­dzą

Bóg wiś jak – są to aniel­skie in­ce­sty

Dusz brat­nich. – Ale rymy znów ma­ru­dzą.

I znów się ze strof tych ro­bią Ore­sty

Sza­lo­ne z wło­sem roz­czo­chra­nym, z cu­dzą

Krwią na ob­li­czu, znów je­stem go­to­wy…

Lecz wróć­my le­piej nad ku­reń ste­po­wy.

Po­tem na ko­nia wsko­czył Sawa rześ­ko,

Ry­cer­skie bar­dzo za­my­śla­jąc czy­ny…"

A był pod nie­ba ot­chła­nią nie­bie­ską

Jako ar­cha­nioł Mi­chał, Ukra­iny

Pa­tron – choć mło­dy – z po­wa­gą kró­lew­ską

Prze­mó­wił do tej ko­zac­kiej star­szy­ny

Tak do­brze, że miał echo w set­nych glo­sach

I wi­dział w sza­blach step – jak w zło­tych kło­sach.

O mat­ko Pol­sko, jak daw­no nie grzmia­ło

Na two­ich ste­pach ta­kie dzi­kie ha­sło!

Jak daw­no lu­dziom na ste­pie nie dnia­ło

Krwa­wo – i słoń­ce na sza­blach nie ga­sło!

Co dnia się mi­jasz z two­ją daw­ną chwa­lą,

Zło się na two­ich ob­sza­rach roz­pa­sło; –

Za­le­d­wo chło­pek daw­ną wia­rę cho­wa

I ser­ce… A ty się już ro­dzisz nowa,

W żłob­ku serc na­szych bied­nych po­ło­żo­na

Na zwię­dłym kwie­cie ma­rzeń i po­pio­łów;

Mat­ki my bied­ne… bo z na­sze­go łona

Pły­nie ci ogień – roz­to­pio­ny ołów,

A ty tak je­steś kar­mi upra­gnio­na,

Że ci za mat­ki my – i za anio­łów

I za obroń­ców, za dom – i za szań­ce

Mu­si­my dziś być… my – sami wy­gnan­ce…

……………………………

III.

Daw­na oj­czy­zno moja! o jak trud­no

Za­ko­cha­ne­mu w twej śmier­tel­nej twa­rzy

Za­po­mnieć wdzię­ku, co mło­dość od­lud­ną

Wa­bił na daw­nych opłot­ki cmen­ta­rzy.

Inni już pie­ją two­ję przy­szłość cud­ną; –

Ja zo­sta­wio­ny gdzieś na mo­gił stra­ży,

Jak żó­raw, abym nie spal śród oma­mień,

Trzy­mam me ser­ce w ręku… ser­ce ka­mień –

Bied­ne uwię­dłe ser­ce! – Inni mogą

Pło­mie­niem two­jej przy­szło­ści od­dy­chać;

Ja, two­je bied­ne dziec­ko, sto­ję z trwo­gą,

Bo mi płacz two­ich daw­nych mo­gił sły­chać.

Pro­szę cię w moję du­szę, jak w ubo­gą

Cha­tę, co już się za­czę­ła roz­py­chać,

Roz­pa­dać, tylu wi­chry ro­ze­rwa­na,

Bied­na, tak daw­no sto­ją­ca, gli­nia­na.

Daw­niej… o! daw­niej mo­głem ja cię da­rzyć

Ró­ża­mi, list­ki ma­cza­ny­mi w zło­cie.

Te­raz ja mu­szę cho­wać się i ma­rzyć,

I w co­raz więk­szej schro­nio­ny pro­sto­cie

Po­dług na­tu­ry sąd­nej, sza­le wa­żyć

I dbać o cie­bie – gdy je­steś w po­lo­cie

Ku sied­miu gwiaz­dom strza­łą wy­pra­wio­na,

Choć masz na krzy­żu cia­ło i ra­mio­na.

Naj­biel­sza moja! naj­smut­niej­sza! – w to­bie

Śpie­wa­ją ja­kieś pie­śni – i nad tobą;

Otóż ja złą­czyć chciał­bym pie­śni obie

I uczcić grób twój daw­ny ta ozdo­bą,

Któ­rą wi­dzia­łem na ry­ce­rzy gro­bie,

Ka­mien­ną, dużą ry­cer­ską oso­bą,

Dla któ­rej kil­ka lamp gro­bo­wych spa­lisz,

A po­tem z gro­bu wsta­ją­ca – roz­wa­lisz.

I nie pa­mię­taj o mnie w tej go­dzi­nie,

Gdy cię Bóg wiel­kim da­rem uwe­se­li…

Lecz póki Ikwa ma ro­dzin­na pły­nie

Wez­bra­na łza­mi po tych, któ­rzy mie­li

Ser­ce i du­cha, póki w Ukra­inie

Dziad cho­dzi z pie­śnią, a z Dnie­pru to­pie­li

Cią­gle niby gwar smęt­nych du­chów mgli się

I Pu­ław­skie­go spiesz­ny ru­mak śni się;

Do­pó­ki lu­dzie w no­wych du­cha si­łach

Nie znaj­dą w so­bie ry­cer­stwa i śpie­wu:

Do­pó­ty ja mam pra­wo na mo­gi­łach

Sta­nąć i śpie­wać – sro­gi, lecz bez gnie­wu;

Bo wiem, jak trud­no nich obu­dzić w bry­łach

I ka­zać w nie­bo iść ścię­te­mu drze­wu

I z tę­cza­mi się po­łą­czyć na nie­bie,

Ja, co nie mo­głem wskrze­sić – na­wet sie­bie!

Dla tego w daw­nych lu­dziach zło­tą wia­rę

I zło­te ser­ce mi­łu­ję nad wła­sne.

Da­lej więc! – mów­cie mi znów ser­ca sta­re,

Usta umar­łe dziś, lecz w oczach kra­sne!

Od­wiń­cie srebr­ną tru­mien­ną cza­ma­rę,

Po­każ­cie mi się du­chy żywe, ja­sne,

Ubra­ne w tę­cze, gwiaz­dy i mie­sią­ce,

Na urok pie­śni z nie­ba zla­tu­ją­ce!

Sawa, co w pie­śni mej gra Dy­jo­me­da

Rolę, i może za­jąć dłu­gie księ­gi,

A któ­ry tak­że tro­chę ma z Tan­kre­da,

Pól ko­zak, a pól szlach­cic, ale tęgi –

Krzy­czał jak wa­ry­at, że się wią­zać nie da,

A już był moc­no róż­ny­mi po­prę­gi

Przez swo­ich wła­snych lu­dzi skrę­po­wa­ny

Za to, że nie chciał iść i rze­zać pany.

Dłu­go pro­si­li go lir­ni­ki sępy,

Z Że­leź­nia­kiem mu obie­cu­jąc księ­stwo;

Ale Sawa był na to słu­chem tępy

I rzu­cił z gnie­wem w zna­cho­ry prze­kleń­stwo;

Ta­kim spo­so­bem utra­cił za­stę­py

I Po­toc­kie­mu wy­dar­te zwy­cię­stwo;

A ten, co kró­la miał wią­zać w War­sza­wie,

Sam le­żał w le­sie zwią­za­ny na tra­wie.

Pa­chły mu wpraw­dzie gwoź­dzi­ki i smoł­ki

I miod­nik miód przy­po­mniał ka­pu­cy­nów

I wy­zie­ra­ły z pod tra­wy fi­joł­ki,

Po­ziom­ki tak­że oczka­mi z ru­bi­nów

Pa­trza­ły i brzóz lek­kie się wierz­choł­ki

Kła­nia­ły, le­jąc nad nim łzy bursz­ty­nów

Ale te ja­sno lasy ma­lo­wa­ne

Rzu­ca­ły nań swój wdzięk, jak groch na ścia­nę.

Tak noc prze­le­żał bez­sen­ny – i sły­szał,

Jak brzo­zy o czemś ta­jem­nem szep­ta­ły,

Jak się las cały by cza­rem uci­szał

I pod księ­ży­cem stał spo­koj­ny, bia­ły,

Po­tem znów wia­trem ju­trzen­ki za­dy­szał

I śpie­wem pta­sząt ran­nym za­grał cały,

I na zo­rzo­wych każ­da brzo­za lu­nach

Była – jak har­fa o stu zło­tych stru­nach.

Ale to wszyst­ko nic, i ran­ny chło­dek

Na­próż­no rzeź­wił twarz; Sawa się wście­kał –

Próż­no się tar­gał, bo na ża­den śro­dek (Li­tew­ski ten tryb mó­wie­nia tu cze­kał,

Aby się ci­cho wkradł i na roz­pło­dek

Zo­stał) – choć po­wróz mu bar­dzo do­pie­kał,

Choć sza­mo­ta­niem się bar­dzo roz­nie­mógł,

Na ża­den śro­dek wię­zów star­gać nie mógł.

Na­resz­cie w po­moc we­zwał – nie wiem kogo –

Lecz wiem, że sko­ro we­zwał, upiór sza­ry

Na bia­łym ko­niu prze­nik­nął go trwo­gą:

Bo jesz­cze w le­sie mrok per­ło­wo­sza­ry

Pa­no­wał; – upior twarz ma wiel­ce sro­gą,

Koń po ko­la­na gdzieś w pie­kiel­ne żary

Albo w krew wstą­pił i tak far­bo­wa­ny

W mgle czer­wo­ny­mi rzu­cał się ko­la­ny.

Czemś prze­stra­szo­ny był – może czul Sawę,

Czło­wie­ka, a sam nio­są­cy upio­ra,

Chciał się za­wró­cić gdzieś w mgły słoń­cem krwa­we;

Czy go brzóz bia­łych prze­stra­szy­ła kora? –

Co­fał się, wspi­nał, i taką po­sta­wę

Miał, jak po­sąż­ny koń try­um­fa­to­ra,

Co zda się leci i w lot z oczu zgi­nie,

A nig­dy ruin sto­ją­cych nie mi­nie.

Kto inny, w ludu wie­rzą­cy po­da­nia,

Pew­nie­by wo­lał le­żeć tak zwią­za­ny,

Niż by mu du­chy do wież ro­ze­rwa­nia

Po­mo­gły, ja­sną ręką rwąc kaj­da­ny.

Lecz Sawa, któ­ry du­szę miał do da­nia

I chęt­nie by ją dal za kraj ko­cha­ny,

Nie dbał. Stąd wiel­ka bar­dzo dra­ma­tycz­ność

Po­ezyi, wdać się z upio­ra­mi w stycz­ność.

Za­czął więc krzy­czeć: "Hej po­mo­ży, bat'ku!" –

I wnet ów sta­ry czło­wiek ko­niem ki­nął,

A Sawa mu więc o swo­im przy­pad­ku

Po­wie­dział krót­ko; a że bar­dzo sły­nął, (Tę awan­tu­rę czy­ta­łem w do­dat­ku

Du­mo­urie­row­skiej de­pe­szy; czas mi­nął,

Sawy cień już mgły pa­mię­ci za­snu­ły,

A ten ka­wa­łek ów­cze­snej bi­bu­ły

Jesz­cze dziś gada o zło­tej mło­do­ści

Ry­ce­rza. Boże! gdzież proch jego cia­ła?

Gdzie po­trza­ska­ne wprzód ku­la­mi ko­ści?

Gdzie jest mo­gi­ła? – Oto w pie­śni wsta­ła

I nie brak jej gwiazd ani zie­lo­no­ści,

Jak na we­se­le zno­wu się ubra­ła,

I w tę­czo­wych się darń ko­lo­rach ską­pał,

Bo wie, że po niej duch znów bę­dzie stą­pał

Ten sam… ale już o sto­pień mo­gi­ły

Wyż­szy i mę­dr­szy swą gro­bo­wą wie­dzą)

Tym­cza­sem wię­zy ze­rwaw­szy, nim siły

Od­zy­skał, usiadł; on i lir­nik sie­dzą,

Gdzie w le­sie wzgó­rek był lek­ko po­chy­ły,

Z któ­re­go źró­dła swe pe­reł­ki ce­dzą;

Mię­dzy brzo­za­mi usie­dli i gwa­rzą

Na zło­te słoń­ce ob­ró­ce­ni twa­rzą.

O czem? – o Pol­sce; ona jako zmo­ra

Trzy­ma­ła wten­czas we śnie wszyst­kie du­chy.

Ten lir­nik był to sta­ry Wer­ny­ho­ra,

Sław­ny pod­ów­czas, tak że i ko­żu­chy

I kar­ma­zy­ny przed nim drża­ły wczo­ra

I step przed jego twa­rzą sta­nął głu­chy

I krew wy­bu­chła pa­ra­mi bia­ły­mi

I wcze­śniej srebr­ny mie­siąc wy­szedł z zie­mi.

……………………

IV.

Po­tem ściem­nia­ło, bo mgli­stej na­tu­ry

Był dzień – a już się tłusz­czą Że­leź­nia­ka

Po brze­gach wzdę­te na­je­ża­ły góry,

Sy­piąc się jako ple­wi­ny z prze­ta­ka;

I step się od nich na­gle stal po­nu­ry

I w obu woj­skach była ci­sza taka,

Że tyl­ko koni sły­sza­no par­ska­nie

I wiatr w cho­rą­gwi – albo w sza­rafk­nie.

Tu mi­mo­wol­nie mi duch ja­kiś boju,

Czu­ją­cy tych wojsk sza­lo­nych zbli­że­nie,

Głos mój na­gi­na do lep­sze­go stro­ju

I moim pier­siom daje szer­sze tchnie­nie;

Opi­sze ten bój, ale nie­po­ko­ju

Nie bę­dzie w ry­mach, choć stro­fę od­mie­nię;

Bój ten ba­ta­lie przy­po­mi­nał rząd­ne

So­bie­skich – trą­by za­gra­ły już sąd­ne.

Po­mnę, że wten­czas Po­toc­ki na so­bie

Sza­ra­fan let­ni miał – czer­wo­ne buty…

……………………….

V.

Do ostro­ko­łów przy­par­ci, rą­ba­ni

Jak pod ko­wa­la mło­tem, pod sza­bli­cą,

Cię­ci i nig­dy nie­par­do­no­wa­ni,

Choć zło­żą ręce i że­la­zo schwy­cą –

Przez łeb tak cię­ci, że po­roz­wa­lam

Na dwie po­ło­wy mie­czów bły­ska­wi­cą

Ję­czą. Szlach­ci­ców ob­łok co­raz bliż­szy,

A nad ob­ło­kiem pan Po­toc­ki wyż­szy.

Jesz­cze mu swoi lu­dzie są na prze­dzie,

On się już na­przód za­pa­lo­ny ci­ska,

Cza­sem na człe­ka lub na tru­pa wje­dzie,

I od ca­łe­go wyż­szy bo­jo­wi­ska –

Nad gło­wą obuch, co oku­ty w mie­dzi

Zda się, jak pio­run Jo­wi­szo­wy, bły­ska

I wnet po­le­ci ogniem z rąk Po­la­ka,

A oczy jego w oczach Że­leź­nia­ka.

A wko­ło peł­no spis, któ­re dru­ży­na

Wko­ło, dba­ją­ca o het­mań­skie zdro­wie,

Sza­bla­mi la­mie, od­wra­ca, od­ci­na;

A on – z tym ja­snym pio­ru­nem na gło­wie

Gdy Że­leź­nia­ka uj­rzy, to się wspi­na

I cza­sem ci­cho coś do swo­ich po­wie,

I zno­wu wspię­ty, cich­szy, co­raz blad­szy

Że­leź­nia­ko­wi w oczy cią­gle pa­trzy.

Wresz­cie się za­czął pan Że­leź­niak trwo­żyć,

Blad­nąć i co­fać się na ostro­ko­ły;

Nim się obu­chem mogł Po­toc­ki zło­żyć,

On już prze­sko­czył i biegł na wą­do­ły,

By La­chom ta­bor opor­ny utwo­rzyć,

Ze­braw­szy w łań­cuch ko­nie, maże, woły,

Ko­bie­ty, popy, wszyst­ko w kupę spę­dził,

Zwi­nął, wo­za­mi wko­ło okra­wę­dził

I siadł na wo­zie; a tym­cza­sem La­chy

Le­cie­li – bi­jąc w trą­by, tnąc od ucha.

Tu ko­zak, wzię­ty na dzi­dy pod pa­chy,

Pod­le­ciał w górę, krew z pod ra­mion bu­cha,

A pod nim zło­te pro­por­ce i bla­chy,

A pod nim cała boju za­wie­ru­cha –

A on w tej chwi­li za cho­rą­giew słu­ży,

Ten trup, na spi­sach wy­rzu­co­ny z bu­rzy…

A tam w ta­bo­rze wozy pło­ną, dy­mią,

Tam za­pa­lo­ne sia­no wsta­je z jaru

Nad gi­ną­cy­mi po­chod­nią ol­brzy­mią;

Tam świe­cą reszt­ki tę­czo­we sztan­da­ru…

Spo­koj­nie tyl­ko tru­py… zda się, drze­mią –

Na rę­kach leżą krwa­we śród cza­ha­ru –

Bez ru­chu – zda się, że z wiel­ką roz­pa­czą

Pa­dli na zie­mię i śpią – albo pła­czą.

A tom na wzgó­rzu, patrz, dziw­na ko­ro­na

Tej strasz­li­wo­ści, sto­ją trzy oso­by:

Był to w ko­la­sie pop, sot­ni­cza żona,

I jed­na, któ­rą będę od tej doby

Pa­mię­tał, bo mi bły­sła tak czer­wo­na

Nad po­lem peł­nem jęku i ża­ło­by,

I tak od słoń­ca mia­ła pięk­ne bar­wy,

Jak naj­pięk­niej­sze snów strasz­li­wych lar­wy.

Roz­bój­nicz­ka to była, co po dro­gach

Wprzód roz­bi­ja­ła lu­dzi nad li­ma­nem;

Nig­dy na pań­skich nie po­sta­ła pro­gach

I nig­dy może nie mó­wi­ła z pa­nem;

W czer­wo­nych była bó­tach, przy ostro­gach

I wy­da­wa­ła się wiel­kim dra­ga­nem,

Tak ją to wzgó­rze oczom po­więk­sza­ło

I koń – i popa przy niej li­che cia­ło.

Hu­dy­mą zwa­na, sma­gła lecz ru­mia­na –

Wid­mo ma­lar­skich pędz­li pew­nie god­ne,

We­so­ła, śmia­ła, nie­po­ha­mo­wa­na,

Wyż­sza nad wszyst­kie dzie­wi­ce do­rod­ne;

Usta jak kar­min, oczy jak sza­ta­na

Czar­ne, a pier­si krą­głe ta­kie chłod­ne

Jak­by z mar­mu­ru, a brwi jak dwa luki,

Czar­ne, jak piór­ka zgu­bio­ne przez kru­ki.

W uszach dwie wiel­kie dłu­gie z pe­reł dy­nie

Wi­szą, zda­je się, że łzy ru­sal­cza­ne

Ka­pią­ce ci­cho po ja­gód kar­mi­nie,

Zmru­żo­ne, bia­łe, świe­że i świe­tla­ne.

Taka ta była sław­na w Ukra­inie

Ry­cer­ka, wid­mo strasz­ne, choć ru­mia­ne –.

We­so­łe, cho­ciaż go­to­we na szko­dę,

Na mord – krew umie roz­le­wać, jak wodo.

Otóż na gó­rze ta śród kil­ku cier­ni,

Na sa­mym grzbie­cie, tam gdzie błę­kit kona,

Sta­ła, a na nią ja­cyś dwaj pan­cer­ni,

Prze­ciw­ko słoń­cu zło­te nio­sąc łona,

Je­cha­li. Wi­dząc, że są nie od czer­ni,

A śmierć jej nio­są, wnet się też i ona

Ru­szy­ła, le­cąc czar­nym jaru grzbie­tem

Prze­ciw dwom, z sza­blą swą i pi­sto­le­tem.

I prę­dzej, niź­li wam w oczach to bły­śnie,

Nim ser­ca wa­sze ja­sne się roz­czu­lą,

Nim je ból po tych pod­cza­szy­cach ści­śnie,

Co się dziś pod płaszcz Chry­stu­so­wy tuła,

Pierw­sze­mu, co się na­przód ku niej ci­śnie,

W pan­ce­rzem zło­tą pierś ude­rza kulą;

A on drga­ją­cą ręką ścią­gnął źre­bię

Wła­sne i grzbie­tem wy­wró­cił na sie­bie.

A ta dru­gie­mu już się­ga­ła grzbie­tu

Sza­blą, któ­ry już stal pra­wie onie­mion,

Strza­ska­ła jemu ra­mię z pi­sto­le­tu,

Tak że nie­bo­rak wy­le­ciał ze strze­mion,

Swój zgon da­jąc jej do zgo­nów bu­kie­tu

Jak naj­pięk­niej­szy nar­cyz lub ane­mon;

Mło­dy był bo­wiem syn wdo­wy, sie­ro­ta –

Wspo­mniał o mat­ce i pro­sił ży­wo­ta.

I by­ła­by mu pięk­na roz­bój­nicz­ka

Mło­de i miłe zo­sta­wi­ła ży­cie,

Gdy na­gle owa przy­pa­dła sot­nicz­ka –

W sier­mię­dze, jak ten strach, co stoi w ży­cie

A tak ją ona tani w dole po­tycz­ka

I haj­da­ma­ków mor­do­wa­nych wy­cie

Do krwi pod­że­gło, że my­śląc nie wie­le,

To­po­rem sie­kła tak, że w La­cha cie­le

Zo­stał. I wła­śnie pan Po­toc­ki, któ­ry

Sta­nął był wten­czas, czo­ło swo­je chło­dził

I pa­trzał na te trzy wid­ma u góry

I wi­dział to­pór, jak błysł i ugo­dził –

Choć był za­ję­ty ta­bor­ny­mi mury,

Spoj­rzał na szwa­dron, co sa­mo­pas cho­dził,

I wzgó­rze sza­bli uka­zaw­szy krzyw­cem

Rzekł: mój Piw­nic­ki, wziąć te baby żyw­cem I

Wnet się Piw­nic­ki, czło­wiek bar­dzo żywy,

Wy­pra­wił, z sobą nio­sąc strach nie­ma­ły;

Gdy oto na­gle owe jaru grzy­wy

Grzy­wą się lu­dzi ogir­lan­do­wa­ły –

W koł­pa­ki i w kłos ja­snych szał­wi krzy­wy

Po­ro­sły, w słoń­ca za­chod­nie­go strza­ły,

Co bły­sły na­kształt Moj­że­szo­wych ro­gów.

Sło­wem na grzbie­cie sta­nął ku roń wro­gów.

Sta­nął, i zra­zu jak­by w oko­li­cy

Nowo zja­wio­ny – zda­wał się za­chwia­ny;

Wtem po­ka­za­li się ja­cyś lir­ni­cy,

Pod­nie­śli ręce na nie­bie­skie ścia­ny…

Wi­dzia­łeś ich gest – od lir bły­ska­wi­cy.

Sły­sza­łeś ha­sło strasz­ne: reży pany!

I jako po niem lud strasz­ny za­szu­miał: –

Po­toc­ki wi­dział, sły­szał – nie ro­zu­miał.

Wszak­że to Sawy ku­reń leci, spa­da

My­śli, że Sawę zo­ba­czy na cze­le;

O pana Sawę wszyst­kich pyta, bada –

Nikt nie wiś, ani śmie za­rę­czyć wie­le;

Tym­cza­sem ku­reń ów. za­pew­ne zdra­da –

Na Piw­nic­kie­go wpa­da ka­ra­be­le,

A tak się z góry wiel­kim pę­dem to­czył

Że po­tra­to­wał szlach­tę i prze­sko­czył

I bie­gi. Że­leź­niak tak­że z dru­giej stro­ny

Wsta­je i zbie­ra lud, roz­pi­na wozy.

Wten­czas Po­toc­ki wi­dzi, że zgu­bio­ny,

Że prze­ciw so­bie ma już dwa obo­zy:

Zwo­łał więc trą­bą go­nią­ce szwa­dro­ny,

I le­jąc pra­wie z oczu gnie­wu ślo­zy

Wra­cał na daw­ne swo­je sta­no­wi­sko,

Na owo smęt­ne przy ka­plicz­ce rży­sko.

Lecz tam trze­cie­go wi­dzi wro­ga! Spi­ty

Lud zbroj­ny w koło ka­plicz­kę ob­le­wa;

Z no­ża­mi sto­ją chło­py i ko­bie­ty,

Ka­pu­cyn zdję­ty i Szmi­giel­ski z drze­wa,

Z obu odar­te sza­ty, grzbiet od­kry­ty,

Kil­ku za­kłu­tej szlach­ty tak­że zie­wa,

Sło­wem – z trzech stron…..

………………………

Dział­ko kie­ru­je chłop, na szlach­tę sama

Ob­ra­ca, szy­ki znów Że­leź­niak zbie­ra –

Wkrót­ce to pole bę­dzie krwa­wą pla­mą,

Zwier­cia­dłem, gdzie się śmier­ci trup prze­zie­ra.

Słoń­ce się zda­je wiel­ką dla dusz bra­mą –

Więk­sze­je.. zda się, pło­mie­nie roz­twie­ra

I cze­ka na bój dru­gi, jesz­cze krwaw­szy,

By po­szło… du­chy ry­ce­rzy za­braw­szy…

………………………….

VI.

I pa­trz­cie, co to je­den czło­wiek może,

Gdy du­chem, gwiaz­dą na świa­ta się ki­rze

Za­pa­li. Je­chał przez bu­rza­nów mo­rze

Ko­zak już sta­ry; na mgli­stym sza­fi­rze

Ry­so­wał się tak, jak upio­ra boże

Wia­try mu gra­ły u sio­dła na li­rze;

On je­chał, zda się, ob­umar­ły, śpią­cy,

Bla­dy – na bia­łym ko­niu trup gra­ją­cy,

Bo rąk nie ru­szał ani ust… na­tę­żył

Du­cha i pro­sto szedł na wal­ki pole;

Zda się, że my­śli swe wszyst­kie zo­rę­żył,

Ubrał w pio­ru­ny i w skrzy­dła so­ko­le

I wy­słał… i duch ko­zac­ki zwy­cię­żył

I prze­ląkł – sobą sa­mym. Miał na czo­le,

Zda­je się, ja­kąś gwiaz­dę upior­ni­ka,

Oczy jako dwie pie­czę­cie z krwaw­ni­ka.

Mo­że­to słoń­ce o szkło się źre­ni­cy

Od­bi­ło, i tak ły­ska­ło strasz­li­wie,

Że się Śmi­lań­scy zlę­kli roz­bój­ni­cy

I sta­li, w stra­chu błą­dzą­cy i dzi­wie,

U haj­da­mac­kiej się tyl­ko dzie­wi­cy

Zna­la­zła śmia­łość, że się sama chci­wie

Na­par­ła je­chać, by do­nieść naj­wier­niej,

Cze­go ten strasz­ny zna­chor chce od czer­ni.

Po­toc­ki tak­że jed­ne­go dra­ga­na

Wy­słał, by star­ca obro­nił w po­trze­bie.

Tym­cza­sem mło­da Hu­dy­ma, ru­mia­na

Jako brusz­ni­ca, rzu­ca­jąc za sie­bie (Pew­nie w pa­rob­ku ja­kim roz­ko­cha­na

Oczy i śmie­chy, któ­rym nie po­chle­bię

Mó­wiąc, że były tak gło­śne i śpiew­ne,

Jak w la­sach, kie­dy jęk­ną nim­fy drzew­ne,

A po­tem echo gra ka­ska­dą dużą

To­nów – śmie­jąc się za sie­bie, zje­cha­ła,

Gdzie lir­nik sta­ry nad krwa­wą ka­łu­żą

Stał, a klacz jego srebr­na w krew pa­trza­ła.

Tam­że się słoń­ca ja­kieś we krwi nu­rza,

Tam­że z czer­wie­ni para ja­kaś bia­ła

Wy­cho­dzi, dłu­gich pil­nu­jąc łań­cu­chów,

Jako gir­lan­da strasz­na srebr­nych du­chów.

I co­raz bar­dziej czar się ten czuć da­wał,

I co­raz sze­rzej roz­cho­dził po ja­rach;

I, zda się, księ­życ wy­wo­ła­ny wsta­wał,

I, zda się, moc­niej czer­wie­nił w opa­rach;

Zda się, że sta­rzec tani ko­nin na­pa­wał,

A z ko­niem jed­no był, oczy miał w ża­rach,

Co­raz strasz­niej­sze, a co­raz mgła bia­ła

Gę­ściej­sza przed nim i za nim wsta­wa­ła.

W tych mgłach, któ­ry­mi już byli okry­ci,

Za­czę­ły pol­skie szy­ki rzu­cać pole,

A nie go­nie­ni byli i nie bici

I po­szli za­raz, jed­ni na Po­do­le,

Dru­dzy – już boju z Ko­za­ka­mi syci –

Do Tu­rek…

………………………

VII.

Dzi­siaj po­dróż­ny prze­jeż­dża te ste­py

I nie wie o krwi, co się na nich lała

Przed laty ścież­ką, gdzie dziad cią­gnie śle­py

I skrzy­pią maże, pył ćmi, słoń­ce pala,

Rze­ki gdzieś da­lej błę­kit­nie­ją, kre­py

Z czar­nej sza­rań­czy ćmią się… Daw­na chwa­ła

Już za­po­mnia­na; ser­ce tyl­ko nuży

Pól jed­no­staj­ność, tę­sk­no­ta po­dró­ży.

Du­chy gdzieś po­szły i nie po­wie­dzia­ły

Swo­ich bo­le­ści tym, co po nich wsta­ną –

Ach! nie… dla­te­go, by ze­msty nie chcia­ły;

Ale że z my­ślą bo­lem obłą­ka­ną:

Nie mo­gły mó­wić – albo by ję­cza­ły

Mó­wiąc; lub chwa­ląc się ser­decz­na raną,

U Boga by swe stra­ci­ły za­słu­gi

I swój aniel­ski rząd. Dziś wiek już dru­gi

Za­czął się: oni jesz­cze za­dzi­wie­ni,

Że nikt nie wspo­mniał imion, nikt nie słu­cha,

Co oni mó­wią, gdy zo­rza ru­mie­ni

La­ski brzo­zo­we, kie­dy się głos du­cha

Z anio­łem pań­skim na ste­pach oże­ni

I cią­gle pła­cze; kie­dy wiatr od­mu­cha

Osi­ny, i liść ów srebr­ny po­ka­że,

Co tak w księ­ży­cu lśni, jak du­chów twa­rze…

Ach! kie­dy tak­że wyj­dą w step i sta­ną

I gdzieś na wio­skę spoj­rzą, daw­niej swo­ją,

Gdzie żyto gnie się falą ko­ły­sa­ną,

Gdzie ci­che dwo­ry pod li­pa­mi sto­ją,

Gdy uj­rzą dziat­ki ru­mia­ne pod ścia­ną,

Któ­re się dzia­da z lirą srebr­ną boją,

A już nie wie­dzą, co to daw­ne lut­nie: –

O! jak im ci­cho… tym du­chom, jak smut­nie!

Na­wet gdy uj­rzą za­szcze­pio­ne drzew­ko

Przez sie­bie w sa­dzie, a dziś już stu­let­nie;

Na­wet gdy wró­ble ze srebr­ną pod­szew­ką

Lecą – i słoń­cu w takt mi­ga­ją świet­nie,

Jak gdy­by jaką nie­wi­dzial­na śpiew­ką

Takt mia­ły dany – i w go­rą­co let­nie

Spa­da­ją w gę­ste ko­ro­ny cze­re­chów,

By har­fy srebr­ne, peł­ne gwa­rów, śmie­chów:

O jak im smut­no! bo oni nie mogą

Od­le­cieć da­lej, aż od­le­cą z nami –

Taki takt w lo­cie, nim się loty wzmo­gą,

Po­eci mu­szą uczy­nić pie­śnia­mi,

Jak tym wró­bel­kom czy­ni Bóg… O! sro­go,

Sro­go nas uczy Bóg i krwią i Iza­mi

La­tać nad domy i pola i sady,

Wy­da­jąc je­den boży ton z gro­ma­dy.

Lecz do po­wie­ści!…. Gdzież mój sta­ry Gru­sza.,

Cze­śnik? Co zro­bił z od­dziel­ną ko­men­dą?

Czy się gdzie w boju jesz­cze za­wie­ru­sza?

Czy mu już Par­ki wrze­cio­na­mi przę­dą?

Choć szorst­kie cia­ło, pięk­na w ser­cu du­sza!

By­ła­by szko­da, gdy­by ci, co będą

Jak on na stra­tę ko­men­de­ro­wa­ni,

Tak nie umie­li jak on paść… nie­zna­ni!

Z huf­cem się swo­im wy­pra­wił, i w dłu­gi

Jar wje­chał ów-to za Sa­sów dy­gni­tarz;

Więc jar ów ciem­ny, wzię­ty we dwie smu­gi

Gór, tak się cią­gnął, jak czar­ny ko­ry­tarz;

We… środ­ku stru­mień srebr­ny, co kol­czu­gi

Od­bił, a da­lej… jak to sam wy­czy­tasz,

Były przez chło­pów po­ło­żo­ne tamy

Wo­dzie, co w srebr­ne roz­la­ła się pla­my.

………………………….PIESŃ VIII..

Jak za­je­cha­li me am­ba­sa­do­ry

Do Kry­mu, nie wiem; ale pan Bo­rej­sza

Mó­wił, że spo­tkał na ste­pie upio­ry,

Dro­pie, li­ma­ny, a rzecz naj­dziw­niej­sza,

Z bo­dia­ków wiel­kich i ko­lą­cych bory.

Od któ­rych pusz­cza bia­ło­wiej­ska mniej­sza;

W tej pusz­czy wiel­kie skrzy­dla­te po­lo­sy

I lu­dzie, któ­rzy mają pła­skie nosy.

Póź­niej to w Li­twie o swo­jej po­dró­ży

Mó­wiąc, jak Ariost jaki nie­ry­mo­wy,

Mó­wił, jak okręt po­śród wiel­kiej bu­rzy

Pły­nąc pod­pie­rał i do­pły­nął zdro­wy.

Jak spo­tkał rybę, co Jeb mia­ła ku­rzy,

A zresz­tą była ko­bie­tą prócz gło­wy,

A ogon wiel­ki gdy­by u Sy­le­na –

Szlach­ta krzyk­nę­ła wnet, że to Sy­re­na!

Na co Bo­rej­sza zgo­dził się – u sto­łu

To było – wten­czas wszyst­ko praw­dą zda się;

Mó­wił, jak chcia­no go chmu­rą po­pio­łu

Zdu­sić na wie­ży, a on się po pa­sie

Spusz­czał, tnąc w gó­rze ten pas, a u dołu

Sztu­ku­jąc; po­tem na­po­mknął w na­wia­się

I od nie­chce­nia, że tej sztu­ki sztucz­nej

Przy­czy­ną by) – mąż je­den trzy – buń­czucz­ny

I ro­gal; bo­wiem o jed­nę go­dzi­nę

Spóź­nił się ze swą po­pio­ło­wą wie­żą.

Tak mó­wiąc, wino po­ły­kał i śli­nę,

Mru­gał oczy­ma: Nie­chaj mnie ude­rzą

Pio­ru­ny, Je­śli kła­mię! – nie­chaj zgi­nę!

Za­klę­cia, któ­rym dziś nie wszy­scy wie­rzą…

Lecz w owym cza­sie do­bre i bez­piecz­ne

Śród lu­dzi, któ­rym już dziś świa­tło wiecz­ne

Przy­świe­ca. – Mówi wszak­że pan Tren­tow­ski,

Ze nie na­le­ży kła­mać… ja tak są­dzę;

I ten po­emat dru­ku­jąc bez tro­ski

O du­szę moję, nig­dy w nim nie bła­dze;

Wszyst­ko jest albo praw­da, lub sen bo­ski,

Przez ode­mknię­te sło­nio­we wrze­cią­dze,

Jak mara z tę­czy, z nie­bios wy­cho­dzą­ca

O ci­chej po­rze, przy bla­sku mie­sią­ca.

Za­my­kam oczy i wi­dzę i pi­szę,

Co wi­dzę. W jed­nym zruj­no­wa­nym kha­nie,

Przy któ­rym smut­na pal­ma się ko­ły­sze,

I źró­dło szme­rem swym ra­dzi na spa­nie…

– Wszyst­ko na wscho­dzie ma ogrom­ną ci­szę,

Wszyst­ko ze świa­tła zło­te­go ubra­nie,

Mury ze zło­ta zda­ją się, choć gli­ną

Są ob­le­pio­no i gro­żą ru­iną.

Na mu­rach dziw­ne de­se­nie lek­ko­ści

Przy­da­ją wie­żom i ru­inom wdzię­ku;

Wszyst­ko się zda­je ze sło­nio­wej ko­ści,

Że od nimf było nie­sio­ne na ręku

I po­sta­wio­ne śród palm zie­lo­no­ści

Cu­dow­nie, sród harf anio­ło­wych dźwię­ku,

Jak ta w Lo­re­cie Mat­ki Bo­skiej ska­la,

Któ­ra na skrzy­dłach zło­tych przy­le­cia­ła.

W kha­nie wiec, któ­ry daw­niej był mo­ski­tą,

Dziś kha­ne­ni (tak się zwie karcz­ma na wscho­dzie)

Pod jed­ną wiel­ką fra­mu­gą roz­bi­tą,

Gdzie wierz­chem nie­bo w sło­necz­nej po­go­dzie,

Jak tur­ku­so­wy szlak, albo ko­ry­to

Szkla­ne, zro­bio­ny wo­do­cią­gów wo­dzie,

Spo­koj­nie pły­nie nad gło­wą po­dróż­nych:

Am­ba­sa­do­ry w kształ­tach bar­dzo róż­nych

Ci leżą, inni Bie­dzą – trzech ich było,

I czas spę­dza­li swój nie­naj­za­baw­niej;

Ser­ce w nich tro­ską, utra­pie­niem biło,

I chleb swój wła­sny je­dli naj­nie­straw­niej,

Pol­skę czuć było już wten­czas mo­gi­łą,

Nie przyj­mo­wa­no już po­słów jak daw­niej,

Lecz jak że­bra­ka albo jak na­trę­ta.

Wi­ta­ły małe w ru­inach pta­szę­ta:

Wró­bel we­so­łem wi­tał świer­go­ta­niem,

Może dla­te­go, że jadł kie­dyś zbo­że

Pol­skie; ja­skół­ka, że pod sta­lo­wa­niem

Pol­skiem ro­dzi­ła się przy ja­kim dwo­rze;

Je­że­li żó­raw – to z po­win­szo­wa­niem

Przy­le­ciał, spy­tać na cu­dzym ugo­rze

Po­słów w po­dar­tym cho­da­ku i sza­cie,

I smut­nym śpie­wem wrza­snął: – jak się ma­cie?

O! mie­cza w ręce… jesz­cze raz! i na te

Kra­iny daj­cie ru­nąć z krzy­kiem Huna!

Wróć­cie nam, gro­by, hu­sa­rze skrzy­dla­te,

Niech nam Czar­niec­kich ca­łych odda tru­na!

Go­dzi­nę tyl­ko. Boże, niech bro­da­te

Z mo­gił po­wsta­ną dzie­ci­ny Pe­ru­na

I hej! przez daw­ne Aty­li bez­dro­że,

Go­dzi­nę tyl­ko ży­cia, wiel­ki Boże!

Próż­no! – w tej ciem­ni, w tym gro­bo­wym le­sie (1)

Głos ludz­ki nie ma echa. – Hej szlach­ci­ce!

–- (1) Te dwie stro­fy od­mien­nie dru­ko­wa­ne au­tor po na­pi­sa­niu prze­kre­ślił.

Po­emat mój wam laur na tacy nie­sie

Jak to­kaj. – Chciał­bym ta­kie, aby fry­ce

War­szaw­scy, któ­rym dziś tań­co­wać chce się,

Mo­gli w me wier­sze spoj­rzeć, jak w mied­ni­cę

Peł­ną ró­ża­nej wody – dziś usia­dłem

Z chę­cią, aże­bym był wody zwier­cia­dłem.

Za­my­ślam kil­ka kra­wiec­kich prze­pi­sów

W mym po­ema­cie dać – dla was, dan­dy­sy

Pol­skie, po­dob­ni dziś jesz­cze do fli­sów

Ubra­nych w Gdań­sku; będą to prze­pi­sy,

Któ­re prze­mie­nia was pro­sto w Nar­cy­sów.

Je­śli z was któ­ry śle­py, krzy­wy, łysy,

Niech się nie skar­ży na los bar­dzo twar­dy;

Po­nia­tow­ski miał cu­dze ba­kiem­bar­dy…

Za tę go­dzi­nę, ja odam ci… Nie wiem,

Co mógł­bym od­dać Bogu?…. Anioł zgo­nu

Przyj­dzie po wszyst­ko i pod ró­żo­krze­wiem

Albo pod li­ściem drżą­ce­go je­sio­nu

Po­ło­ży żą­dzy spa­lo­ne za­rze­wiem

Cia­ło bez żad­nej my­śli i bez tonu,

Ser­ce bez bi­cia, oczy bez świa­tło­ści,

I zo­sta­wi tu nad niem… du­sze ko­ści.

Dwie są al­bo­wiem po­dług Niem­ców: jed­na

Du­cho­wa, leci od cia­ła da­le­ko;

Dru­ga się błą­ka tu nad cia­łem, bied­na

Pła­cze, Sty­xo­wą prze­dzie­lo­na rze­ką

Od sio­stry.. aż kto pa­cie­rzem wy­jed­na

Lub ją anie­li od cia­ła od­wle­ką

Za wło­sy z ci­chej, ró­ża­nej mo­gi­ły:

Tak ko­cha ten dom mło­do­ści i siły…

Ten wiersz z Ho­me­ra krad­nę, ten ostat­ni.

Nie­gdyś pła­ka­łem nad nim. Zda­je mi się

O Sar­pe­do­nie mówi śpie­wak, brat­ni

Mic­kie­wi­czo­wi – ale miał w ki­ry­sie

Ry­ce­rzy, któ­rzy byli bar­dzo strat­ni

I sza­fo­wa­li siłą, ży­ciem; gdy się

Zmie­ni­li tro­chę Li­twi­ni dzi­siej­si,

Bę­dąc tro­szecz­kę lep­si – ale mniej­si!

Jed­nak w tej cud­nej epo­pei żyją;

W ich la­sach trą­ba gada… bo­skie trą­by

Od­zy­wa­ją się wnet w so­snach i wyją;

Pa­trz­cie, jak ten żubr od pęk­nię­tej bom­by

Cofa się; pa­trz­cie, ja­kie wian­ki wiją

Z wiej­skie­go kwia­tu wiej­skie dzie­wo­słę­by;

Słu­chaj i pa­trzaj, bo jako zja­wie­nie

Li­twa ubra­na w tę­czo­we pro­mie­nie

Wy­cho­dzi oto z lasu. – Z taką chwa­lą

Po­trą­cał lut­nię ten śpie­wak Li­twi­nów,

Iż my­ślisz do­tąd, że to echo gra­ło,

A to aniel­skich był głos se­ra­fi­nów.

Grzmo­to­wi jego nie­bo ode­grz­mia­lo…!

Cho­ciaż Go­fre­dów nie miał i Bal­dwi­nów,

Ani mógł mo­rza wio­sła­mi za­mą­cić,

Ani księ­ży­ca z wież krzy­żo­wych strą­cić:

Jed­nak się przed tym po­ema­tem wali

Ja­kaś ogrom­na ciem­no­ści sto­li­ca;

Coś pada… my­śmy sły­sze­li – słu­cha­li:

To czas się cof­nął i od­wró­cił lica,

By spoj­rzeć jesz­cze raz na pięk­ność w dali,

Któ­ra ta­ki­mi tę­cza­mi za­chwy­ca,

Ta­kim ró­ża­nym za­cho­dzi ob­ło­kiem…

Idź­my – znów cza­su bóg po­stą­pi! kro­kiem.

Ale ten na­pis ła­two star­tej kre­dy

Nie­chaj zo­sta­nie! a ten, co prze­czy­ta,

Niech so­bie wspo­mni, żem na pi­ra­mi­dy

Wcho­dził i dep­tał to, na czem czas zgrzy­ta;

Że nie­raz koń­cem Pe­li­do­wej dzi­dy

Zro­bio­na trum­na jest – albo roz­bi­ta.

Wąż La­okoń­ski, któ­ry gryzł bez prze­rwy,

Syty – wlazł zno­wu pod tar­czę Mi­ner­wy.

Nie budź­cie, niech śpi! – Mó­wi­łem więc w ry­mie,

Jak moje po­sły w sta­rym sie­dzą kha­nie;

Bo­rej­sza w upal po­łu­dnio­wy drze­mie,

Ha­met się… w ptasz­ków za­słu­chał śpie­wa­nie;

Be­niow­ski wiel­kie za­mia­ry, ol­brzy­mie

Bu­du­je w my­śli: – dziś ma po­słu­cha­nie

U Kha­na Kry­mu, u Kie­rym Gi­ra­ja;

Go­tu­je się więc z mową i za­cza­ja.

Przy­po­mniał so­bie wszyst­kie z re­to­ry­ki

Fi­gu­ry; Kha­na chce po­dejść wy­mo­wą –

Przy­po­mi­na­jąc, wy­szedł na brzeg dzi­ki,

Gdzie słoń­ce było mu nad samą gło­wą.

Z dała szum mo­rza i żó­ra­wiów krzy­ki

I Bak­czy­sa­raj z ko­ro­ną pal­mo­wą,

Z mi­na­re­to­wym la­sem, stał pod górą,

Lek­ką go­łę­bi mi­go­cą­cych chmu­rą

Owia­ny. – Smut­no! o smut­no sa­me­mu

Na mor­skim brze­gu, gdzie się fi­lie kła­dą,

Śpie­wa­jąc cią­gły hymn nie­śmier­tel­ne­mu,

Któ­ry pu­sty­nię ro­ze­świe­ca bla­da

Go­rą­cem słoń­cem! smut­no tam jed­ne­mu

Z eu­ro­pej­skich pa­mią­tek gro­ma­dą

Sród go­rą­ce­go pu­sty­ni ko­bier­ca

Błą­dzić z strza­ska­nym ser­cem, lub bez ser­ca,..

Jed­nak jest ja­kaś duma, co pod­no­si

Czo­ło pół­noc­nych lu­dzi, gdy po świe­cie

Wi­cher nie­szczę­ścia ich jak li­ście nosi –

Znisz­czyć nic może. Pan Zbi­gniew był prze­cie

Ko­cha­ny; wie­dział, że ktoś Boga pro­si

Za nim, że go wiatr pu­sty­ni nie zmie­cie

Bez śla­du, wziąw­szy pod swych skrzy­deł loty,

Jak zwie­wa błęd­ne w pu­sty­ni na­mio­ty.

Wie­dział, że w Pol­sce ktoś pa­mię­tać bę­dzie,

Błą­dząc nad sta­wem, gdzie srebr­na to­po­la

Osła­nia gro­blę; że za­wsze i wszę­dzie

Du­sze ko­chan­ków, jak har­fy Eola

Albo pod nie­bem gdzieś, juk dwa ła­bę­dzie,

La­ta­ją ra­zem, choć je smut­na dola

Roz­łą­cza tu na zie­mi i roz­ga­nia;

Wie­dział to, i te wszyst­kie po­rów­na­nia.

Peł­ny wiec me­lan­cho­lii szedł po brze­gu;

Wtem uj­rzał dziw­na rzecz i zbladł na twa­rzy

Pa­trząc… I mój rym tak­że sta­nął w bie­gu,

A nim opi­sze te rzecz, sło­wa waży.

Niech mi żó­ra­wie za­brzmią hymn noc­le­gu,

Niech peł­ny księ­życ krwa­wo sio roz­ża­rzy

I sta­nie jed­ną czer­wo­ną po­chod­nia

Nad wiedź­my tymi z pie­kła i tą zbrod­nią!

Arab­ki dwie, w ko­szu­lach czar­nych, z pod za­sło­ny

Pa­trzą­ce mi świat dzi­ko i jasz­czur­czo,

Sie­dzą na zie­mi, jak dwie czar­ne wro­ny

Albo jak żaby w ogniu, gdy się skur­czą,

Śpie­wa­ją dziw­nie i dziw­ny­mi tony

Albo za­klę­cia ja­kieś ciem­ne bur­czą,

I palą dzi­kie bla­dym ogniem ziel­ska.

Po­mię­dzy nie­mi głó­wecz­ka aniel­ska.

Głó­wecz­ka tyl­ko leży, ale żywa;

Oczki błę­kit­ne w niej cią­gle la­ta­ją,

Cza­sem się z zie­mi jak go­łą­bek zry­wa,

Zło­te jej wło­ski już po­wie­trze kra­ją

Jak dwa skrzy­deł­ka; ale rzecz strasz­li­wa,

Zlęk­nio­ne zło­te piór­ka opa­da­ją,

Nie mo­gły pod­nieść z zie­mi bia­łej róży,

Któ­ra za­sy­pia – i znów oczka mru­ży.

Anioł lub ja­kaś nie­szczę­sna isto­ta

Le­ża­ła w mocy cza­row­nic za­klę­ta;

Rzu­ca­ły cią­gle na nią gar­ści bło­ta,

Mo­gi­ła z pia­sku, jak bą­bel wy­dę­ta

Wsta­wa­ła… z ogni pi­ra­mi­da zło­ta

Lub jak krę­co­ny miecz, z pło­mie­ni krę­ta

Sta­ła z ogrom­ną po­wa­gą ognio­wa

Nad Arab­ka­mi dwie­ma i tą gło­wą.

Pan Zbi­gniew do­był sza­bli – brzęk że­la­za

Spło­szył dwa wid­ma czar­ne, i z wy­brze­ża

Od­la­ty­wa­ły żół­te jak za­ra­ża,

Jak­by na skrzy­dłach czar­nych nie­to­pe­rza;

Na pia­sku żad­na nie zo­sta­ią zma­za,

Tyl­ko ten ogień, jak pie­kiel­na wie­ża,

Tyl­ko ta głów­ka le­żą­ca na zie­mi

Z oczkiem nie­bie­skiem i z ko­ra­lo­wy­mi

Usta­mi… Oczki otwo­rzy­ła, żywa

Na Be­niow­skie­go głos; ten le­ciał z krzy­kiem,

Jak ry­cerz, któ­ry do szań­ca się wry­wa,

Wo­ła­jąc… pol­skim wo­ła­jąc ję­zy­kiem:

Stój­cie! to ze­msta jest ja­kaś strasz­li­wa!

To pew­nie jaki Ba­sza z ser­cem dzi­kiem,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: