Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pisz pan książkę! - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pisz pan książkę! - ebook

Pisz pan książkę! to wyjątkowo ciekawa, chwilami ogromnie zabawna, a chwilami wzruszająca autobiograficzna opowieść Zbigniewa Buczkowskiego, jednego z najbardziej lubianych i popularnych polskich aktorów, znanego z filmów i wielu znakomitych telewizyjnych seriali. Każdy czytelnik znajdzie tu fantastyczne anegdoty, smakowite historie i liczne ciekawostki, pozna bliżej plejadę najwybitniejszych polskich aktorów i reżyserów.

 

„Jestem aktorem spełnionym. W ciągu ponad czterdziestu lat zagrałem w blisko stu osiemdziesięciu filmach, grałem mnóstwo różnych ról w teatrze i w kabarecie, nagrałem płytę. A teraz do tego napisałem książkę. I to jeszcze nie koniec!” – pisze Zbigniew Buczkowski.

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7758-796-6
Rozmiar pliku: 11 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

PISZ PAN KSIĄŻKĘ!

Ta myśl zakiełkowała w mojej głowie na bazarze: napisać książkę.

Od ponad trzydziestu lat, od dnia ślubu, ja, stary warszawski rodak, mieszkam w Piasecznie, skąd pochodzi moja żona, Zula. Jeszcze jako szesnastoletni chłopak wybrałem się z dwoma kumplami w letni dzień, na rowerach, na wycieczkę do tej podwarszawskiej miejscowości. Byłem dumny ze swojego jaguara kupionego za pieniądze zarobione za statystowanie w filmach; koledzy mieli dużo gorsze rowery. To był kawał drogi, ale pogoda piękna, słońce świeciło, a kiedy dotarliśmy na miejsce i stanęliśmy na rynku, w punkcie, gdzie dzisiaj tryska fontanna, rozejrzałem się dookoła i powiedziałem do kumpli: „Ale wiocha, nigdy nie chciałbym tu mieszkać”. Los okazał się przewrotny.

Dziś już przywykłem, poznałem zalety mieszkania pod miastem, chociaż niekiedy tęsknię za Warszawą, o czym jeszcze opowiem. Na końcu ulicy mam las, a w nim piękny zalew, gdzie z żoną i małymi jeszcze dziećmi chodziliśmy na kocyk. Dzieci pluskały się w wodzie, a my cieszyliśmy się przyrodą, o co w Warszawie trudno. Ale przede wszystkim mam tu bazar.

Pewnie jak każdy mąż, kiedy pracuję, to pracuję, ale kiedy mam wolne, chętnie pomagam żonie – pójdę i zrobię zakupy na bazarze. Mówiąc szczerze, nie jest to żadne wyrzeczenie z mojej strony, bo bardzo lubię sobie pochodzić i porozmawiać z ludźmi, a ponieważ nie jestem osobą wyniosłą, tylko człowiekiem otwartym, wylewnym nawet, ludzie często się przede mną otwierają, opowiadając mi dziwne, zabawne sytuacje ze swojego życia, które niekiedy przydają się do tego, żeby je później wykorzystać w filmie. Tam, na bazarze, wszyscy mnie znają, wszyscy się kłaniają. Jak mnie jakiś czas nie ma, to zaraz wołają: „Panie Zbyniu, dawno pana nie było, co się z panem działo?!”, tak jakbym powinien tam być zawsze, kiedy tylko oni są. Jakbym był cząstką ich świata. Ale i ja też im opowiadam różne historie. Może i jestem gadułą, ale czuję, że sprawiam tym ludziom wielką przyjemność, bo kiedy mówię, a oni słuchają, i zdarza się, że ktoś podchodzi do straganu, chce coś kupić, to słyszę:

– Zaraz, chwileczkę, handel nieważny, teraz pan Zbyszek opowiada.

Niedawno po raz kolejny opowiadałem. Tym razem o przygodach związanych z filmem Złote runo, wyreżyserowanym przez mojego przyjaciela Janusza Kondratiuka, w którym u mojego boku zagrał nieżyjący już niestety Zbyszek Mazurek. Świadomie piszę „u mojego boku”, bo Zbyszek w tym filmie debiutował. Nie był aktorem. Podobnie jak ja kiedyś, był amatorem. Poznaliśmy się przez mojego kumpla o ksywce Bubu vel Hrabia, postać znaną w stolicy, na otwarciu pierwszej w Warszawie perfumerii Paco Rabbane. Mazurek mieszkał we Francji, gdzie był właścicielem sieci perfumerii Margerite (od imienia córki), ale także biznesmenem z branży okrętowej, człowiekiem szalenie majętnym. Milionerem. Zakolegowaliśmy się. Czasami spoglądałem na Zbyszka okiem aktora, zauważając jego ciekawą, łagodną twarz, kontrastującą z pokaźną tuszą i niewysokim wzrostem, a ponieważ lubię uwieczniać swoich przyjaciół w jakichś niewielkich rolach w filmach, postanowiłem taką rolę załatwić też Mazurkowi, na co on chętnie przystał.

Janusz Kondratiuk kompletował właśnie obsadę Złotego runa, gdzie miałem zagrać główną rolę w duecie z bardzo znanym aktorem, który jeszcze o planach obsadowych Janusza nic nie wiedział. Autorem scenariusza był starszy brat Janusza, Andrzej, który powiedział mi, że napisał go specjalnie dla mnie, co bardzo mi pochlebiało. Była tam taka niewielka rola Żyda kupującego od głównych bohaterów przemycone do Antwerpii brylanty, który mówi tylko jedną kwestię: One million dollar. Wymarzona rola dla milionera Mazurka, pomyślałem. Pojechaliśmy do Janusza. Przedstawiłem sobie panów, opowiedziałem o swoim pomyśle, zachęcałem Janusza do obsadzenia Zbyszka w tej niewielkiej rólce, a tymczasem Janusz milczał. Zapanowała niezręczna cisza, Kondratiuk patrzył i naraz przemówił:

– Słuchaj, jaki to świetny pomysł. – Ale byłem zadowolony, a on dalej: – Zbyszek, ty nawet nie wiesz, jaką wy byście byli znakomitą parą!

No, tym razem to ja się wystraszyłem. Pomyślałem: jaką parą? Rany Julek, przecież to jest amator, który jeszcze nigdy w życiu nic nie zagrał, a to jest główna rola; co innego epizod. W epizodzie mogę takiemu debiutantowi pomóc, podpowiedzieć, ułatwić, ale w głównej roli? Można by to porównać do gry w tenisa – jeśli obaj partnerzy grają na podobnym poziomie, wówczas gra jest przyjemna, płynna, ale jeśli dostaniesz do gry jełopa, który nie potrafi odbić piłeczki, to z takiej gry nic nie będzie. Podobnie jest w aktorstwie.

Ale Janusz niezrażony wziął kamerę, którą miał w domu, i zaczął od ręki kręcić próbne zdjęcia, mówiąc, że chce sprawdzić, jak wspólnie będziemy komponować się w obrazku. Dla mnie wszystko było do kitu: Mazurek zaczął się gotować, robił się cały czerwony i cały czas patrzył w kamerę. Trwało to ze trzy godziny. A po wyjściu pomyślałem: kurde, co ja zrobiłem? Jaką głupotę. Miałem grać ze znakomitym aktorem. A tu nagle będę grał z Mazurkiem, który nigdy nie miał do czynienia z filmem, nigdy nie miał do czynienia z aktorstwem.

Przerażony spotkałem się jeszcze raz z Januszem.

– Co ty robisz? – powiedziałem do niego.

– Nawet sobie nie zdajesz sprawy – odpowiedział – jak na ciebie zawsze można liczyć. Bardzo cię proszę, żebyś mi pomógł. Będziesz jak moja druga połówka. Popracuj z nim, poreżyseruj go od strony aktorskiej. Pokaż, jak ma mówić, gdzie patrzeć, ty wiesz takie rzeczy.

Prosił mnie przyjaciel, który kiedyś postawił na mnie, wziął – debiutującego chłopaka – do filmu. Miałem do niego zaufanie i wiedziałem, że przecież nie zrobi niczego, co mogłoby zaszkodzić filmowi. Potraktowałem to jak wyzwanie. Zgodziłem się. Zaczęła się praca. Przypomniałem sobie, jak przygotowywałem się do egzaminu do szkoły aktorskiej, kiedy Ewka Szykulska uczyła mnie, jak mam mówić wiersz. Teraz ja czułem się jak nauczyciel. Uczyłem go całej interpretacji tekstu: co to za maniera? Słuchaj, jak ci pokazuję, masz tak powiedzieć, patrz tu na mnie, nie patrz w kamerę, kamera jest tylko obserwatorem. Oj, napracowałem się, bo przecież równocześnie musiałem też pracować nad swoją rolą. Po pewnym czasie zrobiliśmy kolejne próbne zdjęcia i ku mojemu zaskoczeniu Zbyszek całkowicie się odmienił, po prostu grał. Klamka zapadła. Mogliśmy zacząć kręcić. A na planie Mazurek był przygotowany jak nikt inny; miał zeszyty, w których wszystko sobie notował, podpowiadał aktorom kwestie, podszedł do sprawy bardzo profesjonalnie.

Praca przy tym filmie obfitowała w wyjątkowo dużo nieprzewidzianych, czasem śmiesznych, innym razem przerażających czy smutnych sytuacji. Jak wcześniej wspomniałem, Zbyszek był człowiekiem bardzo zamożnym. Na plan w Warszawie przyjeżdżał potężnym mercedesem sześćsetką, który prowadził jego osobisty szofer i bodyguard w jednej osobie, Czarek. A czasy były niespokojne, w mieście panoszyła się mafia, wybuchały samochody, strzelaniny, mnożyły się napady, Warszawa – oczywiście w mniejszej skali – przechodziła chicagowski okres lat trzydziestych. Zdjęcia kręciliśmy akurat na bocznicy kolejowej na Woli. Pewnego dnia jechaliśmy sobie tym mercedesem na plan, a tu nagle dwa samochody zajechały nam drogę i widać było, że faceci chcieli nam tego mercedesa na wyrwę podprowadzić. Czarek w śmiech i niczym niezrażony jechał dalej. Ja troszeczkę się przestraszyłem, pomyślałem, że może on z Mazurkiem nie wiedzą, z kim mamy do czynienia. Więc powiedziałem:

– Panowie, tu nie ma hi, hi, hi, bo to są nygusy, mogą jeszcze do nas wywalić z pistoletu i kogoś tutaj kulka trafi.

– Nic się nie bój – na to Zbyszek – mamy pancerne szyby.

Okazało się, że ten cały samochód był opancerzony. Humor natychmiast mi się poprawił. Czarek był świetnym kierowcą, ale tamci też nie odpuszczali. Pomyślałem sobie, że kogoś innego na pewno wysadziliby z samochodu i pewnie jeszcze w łeb zdzielili. Dla nas skończyło się dobrze, nieproszona obstawa towarzyszyła nam aż na plan zdjęciowy. Do tego stopnia, że kiedy już dojechaliśmy na miejsce, to dwóch czy trzech z nich wskoczyło na murek, który otaczał teren bocznicy, i dopiero kiedy się zorientowali, że to plan zdjęciowy, odpuścili.

Na planie Złotego runa w Nicei. Nie tylko ciężką pracą człowiek żyje. Z tancerkami z brazylijskiej szkoły samby naprawdę dobrze się bawiliśmy.

Jak się okazało, nie była to jedyna przygoda z gangsterami podczas kręcenia Złotego runa. Rzecz tym razem działa się w Nicei. Nagrywaliśmy końcową scenę filmu, taniec na basenie pod palmami w towarzystwie tancerek wynajętych z brazylijskiego klubu na potrzeby naszej produkcji. Dziewczyny wystrojone były w pióra jak na karnawale w Rio. Zwracaliśmy na siebie uwagę. Podczas przerwy przechodził obok facet w towarzystwie olbrzyma przypominającego Ursusa i zaczepnym tonem spytał:

– A wy otkuda? (a wy skąd?)

A co cię to obchodzi?, chciałem odpowiedzieć, ale ponieważ jestem osobą kulturalną, odparowałem:

– A ty otkuda? – czyli: co cię to obchodzi, ale w grzeczniejszej formie.

– Z Armenii – on na to. Ożywiłem się natychmiast, bo w Armenii kręciłem Podróże pana Kleksa, o których opowiem w dalszej części. Zaczęła się wesoła, sympatyczna rozmowa. Z Ormianina zrobiła się bratnia dusza. Przedstawił się jako Aleksander i na koniec zapytał, czy lubię słuchać romansów cygańskich. Lubię!

– Skoro tak, to zapraszam was, filmowców, dziś wieczorem na moje urodziny, tu niedaleko w restauracji Atol. Specjalnie dla mnie przylatuje z Petersburga cały zespół i będą śpiewać romanse cygańskie.

Poszliśmy, elegancko ubrani, we czterech z reżyserem, Mazurkiem i Czarkiem – bodyguardem i kierowcą. Na bramce stało czterech byków, a jednemu z nich spod marynarki wystawała spluwa.

– Zapowiada się ciekawie – powiedział Zbyszek. Podaliśmy hasło, które, o dziwo, nie otworzyło nam od razu sezamu. Jeden z drabów wszedł do środka, a po chwili wyskoczył sam Aleksander i szerokim gestem, po rosyjsku wołając: Dawaj, zachoditie!, zagarnął nas do wnętrza. Tam z zaskoczeniem zobaczyliśmy tłum gości, z żonami i, co najdziwniejsze, z dziećmi. Urodziny – jak wszyscy, to wszyscy. Ale do czasu. O godzinie dziesiątej gospodarz zarządził: kobiety z dziećmi – wynocha do domu, zostają sami faceci. Rozejrzałem się po twarzach i poczułem się jak w środku filmu Coppoli Ojciec Chrzestny. Mordy, można powiedzieć, gangsterskie. Pomyślałem: czy ja śnię? Ale już na scenę wyszedł zespół. Pięknie, efektownie poubierany, gruby śpiewak z długą brodą i głosem jak Pavarotti. Magiczny wieczór. W pewnym momencie Aleksander wzniósł toast: „Za tych, co żyją!”. Bo rzeczywiście w tym gangsterskim fachu to nigdy nic nie wiadomo. Samego Aleksandra, jak się dowiedziałem kilka lat później, deportowano z Francji.

Nocy szybko ubywało, a tymczasem my następnego dnia od rana musieliśmy być na planie filmowym. Zdjęcia kręciliśmy na południu Francji, w miejscu, które słynie z tego, że morze w słonecznej poświacie nabiera pięknego koloru, od którego Lazurowe Wybrzeże wzięło swoją nazwę. Ale my nie mieliśmy szczęścia i przez trzy dni zdjęć ani na chwilę słońce nie przebiło się przez chmury. Prognozy na następny dzień zapowiadały lampę od rana i dlatego reżyser zarządził obowiązkową zbiórkę całej ekipy w pełnej gotowości już o siódmej. W czasie przyjęcia nikt na zegarek nie spoglądał, okna były pozasłaniane, my lekko wstawieni i kiedy już pożegnaliśmy się wylewnie z solenizantem, wyszliśmy na zewnątrz, spojrzeliśmy, a tu słońce wschodzi. Wpół do szóstej. Biegiem do hotelu, chociaż godzinę snu złapać. Nasza czwórka spała w jednym ogromnym apartamencie.

O siódmej cała ekipa zebrała się na planie. Brakowało jedynie, bagatela, reżysera i aktorów grających dwie główne role. Łomotali do nas do pokoju, i nic. Już myśleli, że coś nam się stało, kiedy w końcu po półgodzinie dotarło do mnie przez sen, że ktoś się chyba dobija do drzwi. Nieprzytomny otworzyłem i zobaczyłem przerażonego operatora Romka Suszyńskiego, który powiedział, że myślał, że jakieś nieszczęście nam się przytrafiło. Można to i tak nazwać.

Wtedy to rzuciłem palenie. Kręciliśmy scenę, w której główny bohater wychodzi rano na taras, patrzy na lazurowe morze i zaczyna dzień, a jakże, od papieroska. Ja na lekkim kacu, niewyspany, zmęczony, wyszedłem, zapaliłem i jak mi się ciemno przed oczami zrobiło, tak odrzuciłem tego papierosa i nigdy więcej do ust już nie wziąłem. Była tego też inna, tragiczna przyczyna. Motywacja, można powiedzieć.

Kilkanaście dni wcześniej, jeszcze w Polsce, podczas zdjęć w willi pod Warszawą, w trakcie przerwy podszedłem do wózkarza, dość tęgiego mężczyzny, który palił extra mocne bez filtra. Zaczęliśmy rozmowę. On wyciągnął papierosa z paczki, zapalił i nagle ręka mu opadła i na moich oczach osunął się na ziemię. Po chwili już nie żył. To trwało sekundy. Przyjechało pogotowie, policja. Byliśmy zszokowani. Nie wiedzieliśmy, co dalej robić. Reżyser zebrał całą ekipę i przemówił:

– Spotkało nas wielkie nieszczęście. Umarł jeden z nas. – A ekipa filmowa jest jak wielka rodzina, zwłaszcza że to nie był pierwszy dzień zdjęciowy, tylko byliśmy już w tych zdjęciach ze dwa tygodnie. – Mamy w tym miejscu zaplanowanych kilka ujęć, jednak ja już nie chcę tutaj wracać. Bez większości tych ujęć film się obroni, ale jedno bezwzględnie musimy nakręcić. Jeśli teraz przerwiemy zdjęcia i nie nakręcimy tego ujęcia, będziemy musieli tu jeszcze raz przyjechać. Żeby tego uniknąć, proszę was, abyście zgodzili się zrobić to dzisiaj. Plan jest ustawiony, szybko miejmy to za sobą i zwijajmy się stąd.

Ekipa, rozumiejąc powagę sytuacji, zgodziła się z reżyserem, a trzeba pamiętać, że kręciliśmy komedię, co w zetknięciu ze śmiercią było szczególnie trudne.

W filmie Złote runo kręciliśmy też scenę w Antwerpii, w której bohaterowie usiłują sprzedać Żydom handlującym klejnotami przemycone brylanty. Oczywiście ujęcia we wnętrzach nakręciliśmy w mieszkaniu w Warszawie, ale do przebitek potrzebne były także plany z ulicy, z miejsca, gdzie z każdej wystawy sklepowej brylanty aż kapią. Ujęcie było proste: idziemy chodnikiem, wśród tych luksusowych wystaw, w pewnym momencie skręcamy i wchodzimy do sklepu. Problem polegał jednak na tym, że nie mieliśmy pozwolenia na filmowanie. Kręciliśmy zatem tak jakby z ukrytej kamery. Operator wskazał nam miejsce, ustawił szybko sprzęt i machnął ręką, że mamy iść. A trzeba powiedzieć, że wśród tych Żydów handlujących brylantami jest bardzo wielu pochodzących z Polski, więc znających nasz język. Zanim ruszyliśmy, doleciał nas głos, który mówił po polsku z charakterystycznym akcentem:

– Co wy tutaj robicie? Proszę tu mnie odejść! Odejdźcie natychmiast.

Radzi nieradzi, musieliśmy się zwinąć. Odeszliśmy kawałek dalej, narzekając. A tymczasem z innego sklepu wyszła właścicielka i również po polsku zapytała:

– O co się tutaj rozchodzi?

– Jaki to głupek! – złościłem się. – My tutaj film kręcimy, jaka to wspaniała reklama. Za darmo! A ten nie chce i nas goni!

– Proszę pana, a kto powiedział, że my nie chcemy? Proszę bardzo! Pan kręci mnie całą tę witrynę.

Jak ten pierwszy jubiler zorientował się, co się dzieje, przybiegł natychmiast, machając rękoma i wołając:

– Panowie, panowie, szanowni panowie pozwolą i do mnie!

– Zaraz, chwileczkę. – Teraz nam się już tam nie spieszyło, ale na wszelki wypadek nie chcieliśmy palić sobie drugiego miejsca, gdyby ujęcie przed sklepem kobiety się nie udało. Na szczęście wszystko znakomicie się powiodło i mogliśmy kontynuować zdjęcia w innym mieście.

Zamilkłem i spojrzałem na słuchacza. Skończyłem kolejną opowieść. Wieloma pana Tadzia przez te wszystkie lata uraczyłem. Pokiwał głową, spojrzał na mnie przeciągle znad nabiału, którym handluje, i wypalił:

– Pan to powinieneś, panie Zbyszku, książkę napisać!

Pomyślałem: jestem szczęśliwym mężem, ojcem i dziadkiem, spełnionym aktorem, który zagrał w ponad stu osiemdziesięciu filmach, nagrałem płytę, może faktycznie przyszedł teraz czas na pisanie.

Proszę bardzo, panie Tadziu, oto książka.2

SIBĄ

Zaskakujące zdarzenie, splot niesamowitych okoliczności, czasem koneksje – różne mogą być drogi, które prowadzą do kariery. W moim przypadku była to… piosenka. Zwykła podwórkowa piosenka, a utorowała mi drogę do aktorstwa, z którym związałem całe swoje życie. Co więcej, towarzyszy mi ona przez całe życie, niekiedy w zupełnie niespodziewany sposób, o czym za chwilę opowiem.

Mój związek z kinem zaczął się już w dzieciństwie. Miałem dziewięć, może dziesięć lat, kiedy sąsiadka z kamienicy na warszawskim Czerniakowie zabrała mnie ze swoim synkiem, moim rówieśnikiem, do wytwórni filmowej na Chełmską. Daleko nie mieliśmy, ponieważ mieszkaliśmy vis à vis, po drugiej stronie ulicy. Tam zacząłem statystować. Bardzo mi się to spodobało. Pamiętam, że dostałem wtedy, po raz pierwszy w życiu, do ręki prawdziwy karabin. Jedną z ulubionych dziecięcych zabaw w tym czasie była zabawa w wojnę. Skakaliśmy z kolegami po warszawskich ruinach i „strzelaliśmy” do siebie z patyków, a ja teraz miałem w rękach prawdziwy karabin. Ależ on był ciężki! Myślałem sobie, jak żołnierze mogli takim ciężkim karabinem wojować, biegać z nim po lasach, strzelać.

Na tym jednym razie się nie skończyło. Zacząłem chodzić do wytwórni częściej, już sam, i statystować w filmach. Taki sposób na życie sobie znalazłem. W domu było ciężko, mój ojciec zginął w katastrofie lotniczej, kiedy miałem osiem miesięcy. Matka wychowywała nas – mnie i moich dwóch braci – sama, i tak szczerze mówiąc, nie było łatwo. A za statystowanie płacono i to jak na takiego małego dzieciaka płacono nieźle. Nie pamiętam już dokładnie sum, ale tak mniej więcej, gdyby przeliczyć to na dzisiejsze pieniądze, mogło to być sto, sto pięćdziesiąt złotych. Ileż to było forsy, ile cukierków za to można było kupić! Kiedyś po nagraniu pognałem do sklepu i poprosiłem o wielką, największą torbę cukierków. Sprzedawczyni, która mnie znała, zdziwiła się.

– Zbyniu, a tobie starczy pieniędzy? – zapytała.

– Tak, starczy! – powiedziałem dumny.

Złapałem tę torbę i poleciałem na podwórko rozdać słodycze koleżankom i kolegom. Dzieciaków zbiegła się cała masa i wszyscy mogliśmy najeść się tych cukierków do woli. Ale to była jednorazowa akcja, ponieważ postanowiłem za zarobione pieniądze zrealizować swoje marzenie, a największym wówczas marzeniem, nie tylko moim chyba, a większości dzieci w tamtych latach, był rower. Kolarski, z przerzutkami, na szytkach – cieniutkich oponach. Moim PKO była mama, której oddawałem pieniądze, a sam sobie zapisywałem w zeszycie i obliczałem, ile jeszcze mi brakuje do wyśnionego zakupu. Po czterech latach oszczędzania wreszcie uzbierałem potrzebną sumę i mama kupiła mi od sąsiada najlepszy rower, jaki mogłem sobie wymarzyć: jaguara z przerzutkami Campagnola, siodełkiem Brooksa. Cudo. Dostałem też przez ten rower po łbie od matki, bo w swoich skórkowych rękawiczkach obciąłem palce – przecież wiadomo, prawdziwy kolarz musi mieć kolarskie rękawiczki.

Biegałem zatem do wytwórni, a tam potrafiłem zaskarbić sobie życzliwość pani Marii Warzychy, która zajmowała się statystami. Zawsze się ukłoniłem, powiedziałem coś miłego, wesołego, czasem w pobliskim parku za kościołem narwałem dla niej kwiatków. Taki sprytny chłopak był ze mnie. Powoli też zakochiwałem się w kinie. Miałem wuja, który był kiniarzem, a kiniarze dostawali w tym czasie kupony na filmy, oddawało się je w kasie i płacąc pięćdziesiąt groszy, dostawało się bilet. To było prawie darmo, więc każdy film widziałem po kilka razy. Kiedyś, jak wróciłem z wakacji i ważność kuponów już się kończyła, jednego dnia pięć filmów obejrzałem. Latałem z kina do kina. Jak wyszedłem z ostatniego seansu, to już nie pamiętałem, o czym był ten pierwszy film. Coś mnie do tego kina ciągnęło. Później dowiedziałem się, że na terenie wytwórni, dla filmowców chyba, wyświetlane są co czwartek filmy, których jeszcze nie ma na ekranie, można powiedzieć, poza cenzurą. Upatrzyłem więc sobie strażnika i kupiłem mu papierosy Rarytasy, towar ekskluzywny, pakowany w eleganckie czerwone pudełka ze sreberkiem, który kosztował siedem złotych (dla porównania bilet do kina kosztował wówczas trzy złote). Strażnik się wzruszył, a ja od tej pory mogłem chodzić na filmy, jakich w kinach jeszcze nie było. Tam na przykład zobaczyłem pierwszy raz, kilka lat przed oficjalną polską premierą, Żądło.

W tym czasie mieliśmy już w domu telefon, więc jak tylko była jakaś praca, to zaraz pani Maria po mnie dzwoniła. Nie zdziwiło mnie zatem, kiedy w 1971 roku kolejny raz usłyszałem w słuchawce jej głos:

– Zbyniu, przyjdź koniecznie do wytwórni, bo dzisiaj będą próbne zdjęcia. – Teraz pewnie powiedziałaby casting.

Pognałem szybko. Reżyser, Janusz Kondratiuk, dał mi do ręki wycinek ze „Sztandaru Młodych” z artykułem o dwóch złodziejach, którzy ukradli z jakiegoś zakładu pracy wielką kasę pancerną. Wynieśli ją, namęczyli się, bo taka kasa swoje ważyła. Potem naszarpali się, żeby ją otworzyć, i kiedy już po długim czasie im się to udało, okazało się, że sejf jest pusty, że w środku nic nie ma. Reżyser wręczając mi wycinek, poprosił, żebym przeczytał artykuł na dwa sposoby: na dramatycznie i na wesoło. Zacząłem się śmiać. On spojrzał na mnie jak na wariata i spytał:

– O co chodzi?

– Bo to jest i dramatyczne, i wesołe.

– No, dobrze, dobrze. Opowiedz mi to w takim razie swoimi słowami.

Opowiedziałem.

– A teraz zaśpiewaj jeszcze jakąś piosenkę.

Zacząłem się zastanawiać, co ja mógłbym mu zaśpiewać? Miałem tych piosenek sporo w swoim „repertuarze”, ale przyszło mi do głowy, że najfajniejsza będzie taka wakacyjna, prosta piosenka o dwóch pieskach: Sibą, sibą. Zaśpiewałem i widzę, że reżyserowi gęba się śmieje od ucha do ucha. Zadowolony. I już za chwilę dowiedziałem się, że w filmie pod tytułem Dziewczyny do wzięcia zagram kelnera, który śpiewa tę samą piosenkę, uwodząc jedną z bohaterek. Od tego momentu – tak to oceniam z perspektywy czasu – zaczęła się moja kariera.

Potem już wszystko potoczyło się swoim torem. Trochę pomógł mi Janusz, polecając mnie swoim kolegom reżyserom. Zacząłem dostawać propozycje, z początku niewielkich epizodów – zagrałem między innymi w Hubalu – potem coraz większych ról, aż wreszcie zagrałem główną rolę w filmie Tomasza Zygadły Rebus.

Sibą, sibą – piosenka, która towarzyszy mi przez całe życie i… na Bora-Bora, gdzie miejscowa dama po jej wysłuchaniu sprzedała mi czarne perły za pół ceny…

Sibą, sibą przyczepiło się do mnie na lata. Taką ksywkę dostałem od kolegów filmowców. Tak zawsze zwracali się do mnie Janek Himilsbach i Zdzisiek Maklakiewicz. A sama piosenka, jak już wspomniałem, wracała i wciąż wraca do mnie w różnych, czasem niespodziewanych okolicznościach. Czy to na Bora-Bora, gdzie chciałem kupić żonie prezent. Wybrałem czarne perły. Miejscowa kobieta, która nimi handlowała, tak była zawstydzona, kiedy podczas targów zaśpiewałem jej Sibą, sibą, że sprzedała mi je za pół ceny. Czy w Nowym Orleanie, gdzie kręciliśmy fabularną wersję Graczyków. W scenie nagrywanej na Bourbon Street z ukrytej kamery miałem zaśpiewać na ulicy piosenkę, żeby zarobić – jak to Polacy w Ameryce – parę złotych. Wybrałem oczywiście Sibą, sibą. Ludzie przechodzili, przyglądali się, a starszy Murzyn zatrzymał się, przysłuchiwał przez chwilę i w końcu wrzucił dolara do czapki. Czy wreszcie na moim własnym weselu, na którym bawiła się cała grupa kolegów z branży filmowej. W pewnym momencie Janusz Kondratiuk, który był moim drużbą, zawołał:

– A teraz wszystkich gości prosimy na dół!

Schodzimy, patrzę, a tu reżyserzy Tomasz Zygadło, Krzysiek Gradowski, Janusz Zaorski, operatorzy Janusz Tyszkiewicz i Tadzio Rusinek i pewnie kilku jeszcze innych, stoją w rządku i zapraszają mnie na scenę. Orkiestra zagrała tusz i zaczęła… oczywiście Sibą, sibą. Musiałem zaśpiewać, a oni byli chórkiem.

…i kiedy swoim weselnikom zaśpiewałem ją wspólnie z „chórem reżyserów” (od lewej Tomek Zygadło, Janusz Atlas, Janusz Kieszkiewicz). (© fot. Filmoteka Narodowa, autor: Maciej Lapus)

Ale dwie najzabawniejsze sytuacje związane z tą piosenką miały miejsce podczas moich podróży. Pierwsza w Miami, gdzie wylądowaliśmy w drodze powrotnej z Dominikany z moim przyjacielem Michałem Fajbusiewiczem, prowadzącym przez lata w telewizji program 997. Z Florydy mieliśmy polecieć jeszcze do New Jersey, dokąd zaproszono nas, abyśmy poprowadzili doroczny Bal Podróżnika, elitarną imprezę dla amerykańskiej Polonii, na którą bilet wstępu kosztował, o ile się nie mylę, dwieście dolarów. Michał – wielki podróżnik – miał w paszporcie mnóstwo stempelków z różnych stron świata, między innymi cały wachlarzyk pieczątek przybitych w państwach arabskich, do tego zdjęcie z brodą, a po pobycie na Dominikanie śniadą, opaloną twarz. To oczywiście nie uszło uwagi czujnych, dzielnych amerykańskich służb granicznych. Fajbus budził podejrzenia i jako element niepewny został skierowany na bok, gdzie poddano go drobiazgowej kontroli. Poszedłem razem z nim. Wzięły się za niego dwie celniczki. Zawzięte, z minami mówiącymi: mamy cię, ty terrorysto. Na balu, na który się wybieraliśmy, poza innymi atrakcjami miał się odbyć także konkurs na najlepsze przebranie i Michał wpadł na pomysł, że imprezę poprowadzi w przebraniu – w arabskiej galabii. Celniczki otworzyły bagaż, zaczęły szperać i jedna z nich powoli, dwoma palcami odzianymi w gumowe rękawiczki wyciągnęła arabskie wdzianko Fajbusa. Triumf służb był pełen – zdobyliśmy twój wojenny łach, zbóju! Obserwując tę scenę aktorskim okiem, zauważyłem jednak, że panie celniczki źle grają, przesadzają, tę złość za bardzo przerysowują, nie było to szczere. Michał był przerażony, a mnie ta trwająca już około piętnastu minut sytuacja zaczęła bawić. Roześmiałem się. Celniczki też chyba już spostrzegły swój błąd, ale jedna z nich, starając się ratować sytuację, zwróciła się do mnie ostro:

– A ty kto?

– I’m an actor – odpowiedziałem na to wesoło i, patrząc celniczkom prosto w oczy, zanuciłem: Sibą, sibą. To niesamowite, jak w jednej sekundzie z tych wielkich groźnych bab zrobiły się „małe myszki”. Obie wybuchnęły śmiechem, oddały Michałowi bagaż i kazały nam szybko się zbierać. Jeszcze w drodze do samolotu machałem do nich z daleka, śpiewając moją piosenkę, a one chichotały jak podlotki.

Druga sytuacja wydarzyła się w Panamie. Płynęliśmy wielkim statkiem pasażerskim z Fort Lauderdale na Florydzie w rejs po Karaibach. Już na wstępie czekała mnie niespodzianka. Spacerując po pokładzie, usłyszałem znajomą piosenkę. Ktoś grał Pod Papugami. Ruszyłem tropem melodii i kiedy wszedłem do wielkiej sali, gdzie grała orkiestra, muzycy zaczęli do mnie machać i wołać: „Panie Zbyszku, prosimy do nas!”. Okazało się, że orkiestra była z Polski. Przez cały rejs grali dla naszej grupy polskie piosenki, co, muszę powiedzieć, Amerykanom nawet się podobało. Płynęliśmy z miejsca do miejsca, aż dotarliśmy do Panamy. Na statku wykupiliśmy sobie wycieczkę do stolicy państwa. Międzynarodowe towarzystwo zapakowało się do busika i ruszyliśmy w drogę. Naszym przewodnikiem był bardzo wesoły Mulat, który w trakcie jazdy poczęstował nas naparstkiem rumu. My, Polacy, radośni i gościnni, zrewanżowaliśmy się mu całą szklanką chivasa. Zaskoczony, ale i zachwycony wypił, po chwili na drugą nóżkę i zrobiło się wesoło. Przewodnik zabawiał nas opowieściami, aż wpadł na dziwny pomysł – zaproponował, aby każda grupa zaśpiewała swój hymn narodowy. Co za bzdura, pomyślałem sobie, śpiewać hymn w busie, przy alkoholu? Nie uchodzi. Ale patrzę, wskazał na Niemców, a ci już intonują swój hymn, poważnie, głośno, po chwili Francuzi śpiewali Marsyliankę. W końcu przyszła nasza kolej. Michał Fajbusiewicz wskazał na mnie i zawołał:

– Zbyniu, zaintonuj!

– Czy wyście powariowali, nie będziemy tu, w tych warunkach, śpiewać naszego hymnu narodowego! – odpowiedziałem i nagle nie wiem co mnie podkusiło, ni stąd, ni z owąd zaproponowałem: – Słuchajcie, zaśpiewam Sibą, sibą.

– Dawaj! – ucieszyli się koledzy.

Ja śpiewałem zwrotki, a reszta dośpiewywała refren. Przewodnik na koniec zawyrokował:

– Muszę tutaj stwierdzić, że najładniejszy hymn mają Polacy!

Jeszcze kiedy wsiadaliśmy na statek i żegnaliśmy się z kierownikiem wycieczki, a on serdecznie nas wyściskał, mówiąc, że zawsze będzie wesołą grupę z Polski mile wspominał, podkreślił kolejny raz, jak bardzo mu się polski hymn podoba. Nie wiem, czy wiedział, że to był z naszej strony żart, my w każdym razie byliśmy zadowoleni, że nie musieliśmy w takich niekomfortowych warunkach śpiewać hymnu, a piosenka, która towarzyszy mi od początku kariery, po raz kolejny wyratowała mnie z opresji.

* * *

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: