Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Plac zabaw - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
Czerwiec 2007
Ebook
35,90 zł
Audiobook
18,74 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Plac zabaw - ebook

Plac zabaw, nowa książka Marka Kochana, to powieść o ojcostwie, kryzysie męskości i odwróceniu ról we współczesnej rodzinie.

Pod szklanym spojrzeniem wypchanego karibu niedoszły doktor etnologii opowiada mecenasowi specjalizującemu się w sprawach rozwodowych historię swojego małżeństwa. Jednym z bohaterów tej opowieści jest bezrobotny mężczyzna, który zajmuje się dzieckiem, podczas gdy jego żona robi karierę. Spędzając czas na placu zabaw, przestaje on być dla swej partnerki atrakcyjny. Aby odzyskać jej względy, musi czegoś dokonać, pokazać, że mimo wszystko pozostał mężczyzną, cokolwiek miałoby to znaczyć. Innym bohaterem powieści jest samotny supermężczyzna, bohater mediów i mistrz uwodzenia. Wpada on w ręce speców od reklamy, którzy zamieniają go w produkt, w wyniku czego traci własną tożsamość. Opowiadane w książce historie splatają się w tragikomicznym finale, ukazującym popękany portret współczesnego mężczyzny, stającego wobec sprzecznych i wykluczających się wzajemnie oczekiwań. Poruszając się sprawnie w różnych rejestrach stylistycznych, Kochan rozprawia się z kulturowymi stereotypami i tworzy gorzko-śmieszną opowieść, której smaku dodają szalone monologi i zjadliwa ironia.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-158-6
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PEWNEGO DNIA

budzisz się nagle, zastanawiasz się, co cię zbudziło, to jej krzyk, z łazienki, powtarza głośno twoje imię, kilka razy, biegniesz więc tam, ona stoi w wannie, szeroko, w rozkroku, w jednej ręce trzyma prysznic, z którego leci woda, drugą opiera się o ścianę, żeby nie upaść, pokazuje ci coś wzrokiem, na dnie wanny, coś czerwonego, jakiś skrzep, przypomina galaretę, wyleciało ze mnie, mówi, puszcza na to coś strumień, woda barwi się na czerwono, zostaw, mówisz, wyjdź, podajesz jej ręcznik. A więc to już, masz skurcze, pytasz, ona mówi, że chyba tak, no to jedziemy. Ma wszystko przygotowane, ubiera się szybko, ty też, nieumyty, z potarganymi włosami, bierzesz torbę, która czeka przy wejściu, spakowana od tygodnia. Zbiegacie dwa piętra po schodach, żeby było szybciej, ona wspiera się na twoim ramieniu, trzymasz ją mocno, żeby nie upadła, boisz się bardziej niż ona, ale udajesz, że nie, że wcale. Wszystko będzie dobrze, mówisz, sam w to nie wierząc, to krwotok, myślisz, coś się musiało stać, coś jej pękło w środku. Jedziesz nieuważnie, próbując głaskać ją po głowie, bo ona cały czas jęczy, pytasz, czy bardzo boli, mówi, żebyś uważał na drogę, przejechałeś na czerwonym, na szczęście jest bardzo wcześnie, piąta albo szósta, mało samochodów. Lepiej było wziąć taksówkę, tylko skąd, kiedy ruszasz z piskiem spod kolejnych świateł, szpital już niedaleko. Lekarz jest zaspany, kończy dyżur, myślał, że już pójdzie do domu, każe najpierw zrobić kategie, pielęgniarka też jest zaspana, zakłada to wszystko jakoś niemrawo, niezdarnie, brzuch z kociakiem w środku przelewa się jak balon napełniony wodą, wreszcie w maszynie coś zaczyna się ruszać, słychać jakieś dudnienie, papier wolno wychodzi z drukarki, chcesz go wyrwać, pogonić, ale to musi być tak wolno. I co, i co, pytasz pielęgniarkę, jeszcze chyba nic, mówi, faktycznie, ta kreska jest prawie płaska, a powinna bardziej skakać, tłumaczy pielęgniarka. W końcu idziecie z tym do lekarza, on się krzywi na wykres, po co żeście przyjeżdżali, po co mi zawracacie głowę na koniec dyżuru, mówi jego spojrzenie. Ale ten skrzep, to czerwone, co ona urodziła w wannie, czy to coś poważnego, czy to znaczy, że będą komplikacje, pytasz, bo ona nie jest w stanie wykrztusić słowa, nawet nie wie, czy ją boli, czy nie, trzyma cię tylko za rękę, trzęsie się. To normalne, mówi lekarz, narządy rodne muszą się przygotować, ale to jeszcze, jeszcze, skurcze są za słabe, gładzi ją po ręce, przyjaźnie, może nawet pieszczotliwie. Kiedyś byś się po czymś takim zdenerwował, tym razem nie. Chciałbyś, żeby i ciebie tak pogładził, ale nie możesz na to liczyć. Wychodzicie ze szpitala, opada z was napięcie, śmiejecie się sami z siebie, postanawiacie zjeść dobre śniadanie. Jedziecie do centrum, robi się ładny dzień, maj, prawie lato, prowadzisz teraz spokojnie, jakbyście jechali na wycieczkę za miasto, zresztą zaczynają się korki, wpływacie w rzekę samochodów i autobusów, przyjemnie jest być wśród nich, a jednocześnie całkiem osobno, czujecie się w samochodzie, jakbyście byli na wyspie, na innej planecie. Oni jadą do pracy, a wy nie, wy macie wolne, żadnych spraw. Liczy się tylko TO. Przełączacie życie na profil „milczy”, dzieje się, ale go nie słychać. Potem całkiem wyłączacie się z sieci. Mogłaby to być pierwsza randka, maczacie rogaliki w kawie, chodzicie za rękę po parku, drogę przebiega wam wiewiórka. Jeśli to wróżba, mówi ona, ciekawa jestem jaka. Chyba wesoła, ruch wiewiórki w powietrzu, regularne półkola, jak przęsła mostu, przez ścieżkę. Robotnicy w pomarańczowych kamizelkach sadzą tulipany na skwerze. Miasto stroi się na ten dzień. Co jakiś czas pytasz ją, czy ma skurcze, ale nie ma. Potem zapominasz pytać. Jecie obiad w restauracji ze stolikami wystawionymi na zewnątrz. Wymieniacie uwagi o książce, którą ty jej poleciłeś, przeczytała ją już dawno, ale nigdy nie było okazji o tym porozmawiać. A może do kina? Przeglądacie repertuar w gazecie. Sensacyjne, ze strzelaniną, wykluczone. To powinien być jakiś wesoły, pozytywny film, ale nie głupia komedyjka. Niestety, nie grają nic ciekawego, nic odpowiedniego dla was. Więc jeszcze raz spacer. Ona męczy się tym chodzeniem, taszczy przed sobą brzuch, bardzo podobny do brzuchów piwoszy. Dyga jak kaczka. Parodiujesz ją, śmieje się z ciebie, czyli z siebie. Chodzić, chodzić, chodzić, mówi przez telefon znajomy lekarz, najlepiej po schodach. Tu w parku niedaleko są takie jedne, wysokie, jak w filmie Eisensteina, mają dużo stopni. Liczycie je, grubo ponad sto, dziś już nie pamiętasz ile. Wchodzicie trzy razy, ona mówi, mam już dość. Namawiasz ją na jeszcze jedną turę. I nadal nic. Miało być święto, a dzień rozmywa się, ciągnie, macie go już dość. Niech się coś dzieje, myślicie oboje. Lekarz mówił, że to może być parę dni, nawet tydzień. Ona bez powodu zaczyna się na ciebie złościć. Mówi, że za daleko zaparkowałeś, a można było podjechać pod same schody. Tylko że kiedy rano tam parkowałeś, wcale nie mieliście zamiaru iść do schodów, tylko na śniadanie. Starasz się nie zwracać uwagi na jej słowa, nie brać ich do siebie. Kiedy ruszacie, ona zwraca ci głośno uwagę, żebyś nie hamował tak ostro, a ty musiałeś, żeby się nie zderzyć z busem, który wyjechał nagle zza zakrętu, nie było go tam, kiedy patrzyłeś w lusterko. Nic nie mówisz, za to twoja noga naciska zbyt mocno gaz, za chwilę znów musisz hamować, tym razem z powodu rowerzysty na pasach. Jak jedziesz, krzyczy ona, przez chwilę wydaje ci się, że to do rowerzysty, nie, to do ciebie, te słowa oddalają was, jedziecie w milczeniu. Prawie pod domem ona nagle mówi, żebyś jechał do szpitala. Na pewno już, pytasz, rano się przecież wygłupiliście, spanikowaliście. Jedź, mówi. Coś przegapiłeś, po drodze coś się z nią działo, ty nie patrzyłeś, byłeś na nią zły. Teraz sobie wyrzucasz, że zabrakło ci cierpliwości, posłusznie zawracasz na najbliższych światłach, uważając, żeby skręt był bardzo łagodny. Akcja się nasila, po drodze do szpitala ona co jakiś czas jęczy, ale nie ostro, gwałtownie, tylko powoli, jakby przez sen, jakby jej się coś złego śniło. Idziecie szybko na kategie, tym razem od razu widać, że skurcze się nasilają, gulgot maszyny jest szybszy, kreska idzie do góry i opada. Myślisz, że to już zaraz. Sprężasz się w sobie, przygotowujesz się. Znajomy lekarz przychodzi, patrzy na wykres wychodzący z maszyny. I jak, i jak, pytasz gorączkowo, idziemy na salę? Jeszcze, jeszcze, rozwarcie jest na razie małe. To kiedy, pytasz, wydaje ci się, że to działa mniej więcej tak jak imadło, śmieje się z ciebie lekarz, a to musi potrwać. Do końca mojego dyżuru powinno być po wszystkim, idźcie na górę, zajrzę do was za dwie godziny. Oczywiście zapominasz zapytać, kiedy on kończy swój dyżur, szukasz go. Gdzieś zniknął. Formalności w recepcji, pytają was o różne dokumenty, o kartę ciąży, ona ma to wszystko ze sobą, w torebce, nawet nie wiedziałeś, ile papierów tam nosi. Jesteście już w środku, na pokładzie. Każą wam zameldować się na piętrze, meldujecie się, nikt nie ma dla was czasu, z takim kategie to jeszcze długo, macie czekać na korytarzu, może zwolni się jakaś sala, bo na razie wszystkie zajęte. Chciałbyś coś robić, pomóc, przyspieszyć to. Pytasz ją, czy nie chce wody albo soku, na dole jest dystrybutor, mógłbyś zejść i kupić. Nie chce. Ale mógłbyś pójść do samochodu po rzeczy, tak. Masz zajęcie, spieszysz się jednak, żeby ona w tym czasie, pod twoją nieobecność, żeby to się nie stało, więc wracasz szybko, po paru minutach. Dajesz jej torbę, w której jest seledynowy szlafrok, kupiony specjalnie na tę okazję, ona zakłada go za jakimś parawanem. W tym szlafroku jest już jakaś szpitalna, obca, nie twoja. Chciałbyś być potrzebny, próbujesz ją zagadywać, opowiadać jej historyjki z dzieciństwa, których ona nie ma ochoty słuchać, prosi, żebyś był cicho, bo skurcze jej się nasilają, musi się skoncentrować. Czujesz się zbędny, najlepiej by było, gdybyś sobie poszedł, nie możesz jednak pójść, bo ona na pewno potrzebuje twojej opieki, nikt tu przecież na nią nie zwraca uwagi. Zostajesz więc. To już zaraz, za chwilę, myślisz, nie wiesz, że to potrwa jeszcze parę godzin, w tym czasie urodzi kobieta w sali, która miała być zarezerwowana dla was, będzie strasznie krzyczała, ona przestraszy się tego, niepotrzebnie, kobiecie pójdzie w sumie szybko, to jej trzecie dziecko, zajmuje to godzinę z kawałkiem od przyjścia z bólami, z dużym rozwarciem, wy już jesteście tam prawie trzy godziny, na drugim kategie widać postęp, jednak niewielki, chcielibyście wejść do sali, skoro się zwolniła, zaglądasz tam, ale jeszcze trzeba w niej posprzątać, umyć podłogę z krwi, zdezynfekować. W końcu wchodzicie, to już chyba teraz, skurcze są coraz mocniejsze, przychodzą co parę minut, wtedy ona oddycha głośno, łapie cię mocno za rękę. Potem znów chodzi, uciska ją, mówi, że to jest podobnie, jakby robiła kupę, trochę się tego wstydzi, obawia, pyta cię, czy nic nie czujesz, mówisz, że nie. Nareszcie jesteś do czegoś potrzebny, poza tym załatwianiem sali i łapaniem lekarzy. Teraz już ktoś przychodzi, robią jej jakieś badania, pytają o różne rzeczy. Ustawiają światło, szykują na podłodze fotel w kształcie dużej gruszki, właściwie worek wypełniony kulkami styropianu. Ta chwila jest blisko, zbierasz siły, których masz mało, czujesz ssanie w żołądku, od paru godzin nic nie jadłeś, trzeba było zjeść na samym początku, jak tu przyszliście, wtedy wydawało się, że to nastąpi zaraz, a minęło tyle czasu, teraz już za późno. Lekarz każe wam zrobić jeszcze dwie ostatnie rundki po korytarzu, ją już strasznie boli, próbuje nie krzyczeć, nie całkiem to się udaje, z jej ust wychodzą głośne jęki, takie odgłosy, jakich nigdy jeszcze nie słyszałeś, masz wrażenie, że ona przestała być sobą, zamieniła się w jakieś dziwne zwierzę. Próbujesz wierzyć, że to ciągle ona, ocierasz jej pot z czoła. Ona mówi, że nie wytrzyma tego bólu, prosi o znieczulenie, masz jej natychmiast załatwić znieczulenie, słyszysz. Na szczęście w sali jest już położna, wasza znajoma, zaopiekuje się nią dobrze, ty idziesz załatwiać znieczulenie. Lekarz mówi, proszę bardzo, możemy dać zastrzyk, to się robi w plecy, niedaleko kręgosłupa, jest ryzyko, jak się źle wceluje, może nastąpić paraliż, może już nigdy nie chodzić. Na pana odpowiedzialność, mówi lekarz, trzeba podpisać zgodę, że jakby co zgodziliście się, to była wasza decyzja. Niech się pan namyśli. Może nastąpić paraliż. Trochę panikujesz, ale nie możesz tego pokazać. Pytasz ją więc, czy na pewno, czy to znieczulenie jest konieczne, nie chcesz mówić o tym, co jej grozi w razie gdyby, nie chcesz jej denerwować. Ona więc mówi, że tak, chce, przecież mówiła, że strasznie ją boli, nie wytrzyma tego. Już nikt ci nie pomoże, musisz zdecydować, jeśli ona wyląduje na tym wózku, ty ją będziesz pchał do końca życia. Mówisz lekarzowi, że tak, podpisujecie, zgadzacie się. Każą jej stanąć, czekają na skurcz, to musi być tuż po, ona nie może się ruszyć ani o milimetr, jeśli się ruszy, igła się omsknie, lekarz nie trafi, i wtedy wiadomo. Ona nie może się też ruszyć, kiedy poczuje ukłucie w plecy. Dezynfekują to miejsce. Ona prosi, żeby przeczekać jeszcze jeden skurcz, przychodzą teraz regularnie, dość często. Lekarz stoi ze strzykawką za jej plecami, ona go nie widzi, ale ty tak. Trzymasz ją za rękę, starasz się ukryć, co czujesz, nie chcesz, żeby ona wiedziała, jak bardzo się teraz boisz, prawie mdlejesz, wszystko ci się zamazuje przed oczami, zaraz odpłyniesz, opadniesz na ziemię, wiedząc, że nie możesz tego zrobić, ona cię trzyma, odczułaby, to mógłby być ten minimalny ruch, powodujący, że igła nie trafi w to miejsce, gdzie trzeba. Po prostu musicie na długą chwilę zastygnąć, nie oddychać. Lekarz pyta, czy jest gotowa, ona odpowiada, że już. Nabieracie głęboko powietrza, ty zamykasz oczy, żeby nie widzieć igły, którą lekarz zaraz wbije jej w plecy, niedaleko kręgosłupa, w to jedyne właściwe miejsce, nie chcesz myśleć o niczym, żeby nie drgnąć, te obrazy same przychodzą do ciebie, przypominasz sobie, miałeś wtedy sześć lat, autobus wlókł się przez miasto, jechałeś na swoją własną egzekucję, macałeś palcem ząb, który rósł na przedzie, krzywo, mieli go wyrwać, żeby ten normalny, dorosły, na jego miejscu był taki jak trzeba, przed oczami kafelki czarno-białe niekończące się szachownice korytarzy poczekalnia krzesła zimne twarde oparcie z lakierowanej sklejki szuranie po podłodze metalowych nóg płacz jakieś postacie we mgle tego płaczu wreszcie wywołanie ze środka skąd zza drzwi wytłumione jęki krzyki z imienia i nazwiska dotyk czyjejś ręki na policzku połóż się na fotelu wypłucz usta odbyt spluwaczki popękanej w czarne żylaki pomarańczowe światło w oczy, za oknem chyba czubki drzew na brudnej fasadzie domu naprzeciwko gruby kontur białego gołębia pokoju z listkiem w dziobie, znów szuranie brzęk ostrych narzędzi w blaszanej misce ukłucie igły w dziąsło znieczulającej potem już niewiele chyba gruby opatrunek z gazy drapiącej zacisnąć trzymać godzinę oślizgłej wyplutej do kosza z grubym ciemnoczerwonym śladem pierwsza męska menstruacja wtedy przestałeś być dzieckiem – już po wszystkim. Mówi lekarz, tamten obraz odpływa, przypominasz sobie, gdzie jesteś, ona oddycha głęboko, idzie nowy skurcz, zdążyliśmy. Teraz sam poród wydaje ci się błahostką, właściwie przyjemnością. Przychodzi znajomy lekarz, ten drugi gdzieś idzie, zostajecie we czwórkę jakby na kolacji, ona jest głównym gościem, bohaterem wieczoru, siedzi z rozwartymi nogami na tym fotelu gruszce, jak na szwedzkim filmie, który wam pokazywali miesiąc wcześniej, ty za nią, rękami obejmujesz ją tuż pod piersiami, głowę wystawiasz ponad jej ramieniem, ona wczepia się w ciebie, łapie cię za kark albo opiera ręce na twoich ramionach jak na poręczach fotela, krzyczy, tuż nad twoim uchem, krzyk rezonuje w twojej głowie tuż obok jej głowy. Oni po drugiej stronie, jak goście, a raczej gospodarze na tej kolacji, lekarz patrzy cały czas w jej krocze, dowcipkuje, dla niego to zabawa, robił to tyle razy, położna trzyma lusterko, to dla was, żebyście coś widzieli, rozwarcie jest spore, lekarz maca brzuch, dziecko ułożone prawidłowo, głowa do dołu. Skurcze przychodzą falami, za jakiś czas widać czubek głowy, ciemny, włosy chyba, dziwnie to wygląda w tym lusterku. Przyj teraz, przyj, mówi znajomy lekarz, ona więc prze, skurcz mija, odpoczywa, przychodzi następny, mocniej, mówi znajoma położna, ona stara się jak najmocniej, stęka, krzyczy. Tobie też się wydaje, że w tym uczestniczysz, przecież jesteś tuż za nią, obejmujesz ją, natężasz się, napinasz, bardziej, żeby mocniej, o mały włos nie zaczynasz krzyczeć wraz z nią, za nią, bardzo byś chciał, ale ciągle powstrzymujesz się, to by było śmieszne, ten twój krzyk, śmieszne i niepotrzebne, nie chcesz utracić kontroli, nie chcesz zemdleć, lekarz mówił przedtem, żebyś się dobrze zastanowił, czy na pewno chcesz przy tym być, bo oni mają wielu takich chętnych, co potem mdleją w trakcie, trzeba ich reanimować, jest więcej kłopotu niż pożytku. Tacy to lepiej, żeby poczekali za drzwiami. Ty powiedziałeś, nie, no co ty, ja? Ja to na pewno nie, a on na to, każdy tak mówi, każdy kozakuje, a potem. Nie chcesz być jednym z tych słabych, co nie zdali egzaminu, uciekli, do końca życia będą ze sobą nieśli tę Patnę, boisz się, bo przecież tobie także może się przytrafić, skąd wiesz, czy nie. Zarazem chciałbyś raz uwolnić się, zrzucić wszystko z siebie, zatracić się, przeżyć coś, czego nie przeżywasz ani podczas orgazmu, ani podczas podniesienia, to jest prawdziwa tajemnica życia i wiary, a tam to tylko kuglarskie sztuczki, tylko rytuał, powtarzany miliony razy, to przytrafia ci się po raz pierwszy, może jedyny. W końcu ta chęć zwycięża, zamykasz oczy, ściskasz ją jeszcze mocniej, jesteście tak blisko siebie jak nigdy dotąd, wyczuwasz w niej już te skurcze, chwilę przed tym, zanim się naprawdę zaczną, zresztą odstępy między nimi są coraz krótsze, kiedy przychodzi kolejny, ty też przesz, też wyciskasz sobie coś z brzucha, może nawet krzyczysz razem z nią, wczuwasz się tak bardzo, że przez chwilę wydaje ci się, że to ty wyrzucasz z siebie to dziecko, a nie ona. Angażujesz się tak bardzo w to swoje wyobrażenie, dopiero po chwili rejestrujesz, że pojawił się nowy dźwięk, ktoś jest oburzony, niezadowolony, nie chciał tu być, tam było lepiej, ty się dopiero musisz zastanowić, kto to jest, do licha, kto tu przyszedł, nie poznaję tego głosu, to ktoś nowy, obcy, myślisz, otwierasz oczy. Lekarz trzyma na rękach jakiś czerwony czy fioletowy mokry kształt, wtedy dociera do ciebie, że to już się stało, przegapiłeś najważniejszy moment, ona to już zrobiła, bez twojej wiedzy, sama, nawet nie poczułeś kiedy, po prostu jeszcze jeden skurcz i ten dzieciak wyskoczył na nadstawione ręce lekarza, nagle, plask, jak mokra bluzka z pralki po odwirowaniu i odemknięciu drzwiczek, ty byłeś obok, ale nie zauważyłeś, nie miałeś w tym żadnego udziału, byłeś tylko statystą, czymś w rodzaju fotela z regulowanym oparciem. I zawsze będziesz tylko tym, nikim więcej, świadkiem cudu, nigdy świętym, nawet Józefem. Twój udział wtedy, kilka szybkich ruchów, skądinąd przyjemnie, ale nie przeceniajmy tego. Teraz siedzisz obok, gładzisz ją po policzku, wycierasz jej pot z czoła, chcecie je zobaczyć, lekarz woła cię tam, na drugą stronę, położna podaje nożyczki, trzeba ich dwoje odciąć, oddzielić od siebie. To jest twój obowiązek, rytualna nagroda pocieszenia za to, że siedziałeś obok i nie brałeś w tym udziału. Boisz się nacisnąć, przecież to ciało, ta rurka, coś żywego, lekarz kiwa głową, że można, przytrzymuje pępowinę plastikowym uchwytem, wahasz się, czy warto odcinać, teraz rurka jeszcze łączy dziecko z matką, a poprzez to z poprzednimi matkami, z przeszłością, z pra-matką, ginącą w mroku, kiedy to zrobisz, więź zostanie zerwana, nieodwołalnie, nie będzie można kliknąć na ikonkę newgame,lekarz mówi, no dalej, śmiało, to męska rzecz, trzeba to zrobić, zresztą, co ważne, już się stało, przez sam fakt wyjścia, dziecko zostało już oddzielone, pępowina martwa, nie służy do niczego, plastikowe kleszcze ściskają arterię, zamknęły dopływ tlenu, wody, pokarmu, tego, co tam płynęło, dziecko oddycha samo, ta rura mu nie jest potrzebna, nie przeceniaj ważności tego, co zrobisz, to formalność, teraz, ostrza zwierają się, już przeciąłeś, zdając sobie nagle sprawę, jak bardzo to jest złudne, tych dwoje będzie ze sobą i tak zawsze bardziej niż ty z którymkolwiek z nich, kiedykolwiek. Ale na szczęście, nie ma czasu na myślenie, położna bierze na ręce dziecko, owinięte we flanelę, jeszcze całe w tej mazi, pokazuje matce i gdzieś je zabiera, lekarz zostaje z nią, jeszcze trzeba urodzić łożysko, potem będzie ją zaszywał, nie wiesz, gdzie pójść, ona pokazuje ci wzrokiem, żebyś szedł za dzieckiem, wybiegasz, żeby go nie ukradli, nie podmienili. Doganiasz położną, chcesz odebrać dziecko, ona ci nie daje, jeszcze jesteś roztrzęsiony, jeszcze byś upuścił, za chwilę tak. Kładą je na wadze, samotne, jak kurczaka na sprzedaż, z góry w oczy światło, boi się tego, płacze, dobrze, że ta maszyna podgrzewa. Lekarka w białej masce na twarzy pochyla się, naciska jakieś guziki, sprawdza. Dziesięć punktów mówi, nie wiesz, czy to dobrze, czy źle, dziesięć na dziesięć możliwych, dodaje. Próbujesz się z tego jakoś cieszyć, ale nie wiesz za bardzo jak, lekarka fachowo poprawia flanelowe zawinięcie, jest pan gotowy, chce pan wziąć? Boisz się, że upuścisz, zepsujesz, przecież to nowe, prosto ze sklepu, wolałbyś, żeby ktoś ci dostarczył do domu, zanim sam włączysz, dobrze by było przeczytać instrukcję, poćwiczyć, głupio zrobiłeś wtedy u znajomych, proponowali ci, żebyś potrzymał, spróbował, nie chciałeś, bo to ich, obce, cudze, głupio ci było brać. Ale nie można czekać, powiedzieć, nie chcę, to też część egzaminu, próbujesz układać ręce, czy tak, czy lepiej, przymierzasz, lekarka podaje ci dziecko i nagle jakoś samo wskakuje ci to ułożenie, jakbyś robił to już kiedyś, przez wiele lat, tyle że dawno temu. Chwytasz je mocno, jest małe i w gruncie rzeczy lekkie, lekarka mówi, żeby uważać na główkę, niepotrzebnie, główka doskonale układa ci się w zagłębieniu łokcia, czujesz, że mógłbyś z nim biec po pagórkach, wcale się nie męcząc, padać, amortyzować uderzenia. Oczywiście nie robisz tego, idziesz bardzo wolno, ostrożnie, podłoga jest trochę mokra, była niedawno myta, przechodzisz przez długą salę, gdzie za parawanami leżą inne kobiety, może nawet krzyczą, ty tego jednak nie słyszysz. Dociera do ciebie tylko jeden dźwięk, kwilenie dziecka, kiedy wziąłeś je na ręce, przestało płakać i teraz cały czas wydaje z siebie dziwne ni to skamlenie, ni to cichy skowyt, niepodobny do niczego, co słyszałeś wcześniej. Niepodobny do dźwięków wydawanych przez inne dzieci, możesz to stwierdzić potem, kiedy leżycie na sali, jest tam jeszcze kilka kobiet, ty chciałeś wziąć osobny pokój, ale nie było, zresztą ona powiedziała, że nawet woli być z innymi kobietami, w razie czego będzie mogła poprosić o pomoc, zapytać, słyszysz więc głosy innych noworodków, one po prostu wrzeszczą, tylko twoje dziecko wydaje taki dźwięk, niepowtarzalny, całkiem osobny, jakby cicho prosiło, żebyście byli obok, żebyście go nie zostawiali na śmietniku ani nawet na czyichś schodach, a to wszystko mówi w swoim własnym języku, który oboje rozumiecie, macie nadajniki nastawione na odpowiednią częstotliwość, wydaje się wam, że słyszelibyście je na końcu świata, w stepie, jak głos z Litwy. Dziecko na szczęście jest tu, obok, na wyciągnięcie ręki, a wy wcale nie zamierzacie go zostawiać, a wręcz przeciwnie, chcielibyście tu być z nim bez przerwy, co jest utrudnione, przynajmniej w twoim wypadku, jest noc, inne matki powinny spać, pielęgniarka wygania cię do domu, skończyły się godziny odwiedzin, udajesz więc, że wychodzisz, pakujesz się, ale w końcu zostajesz, trzymany tym kwileniem jak na smyczy, ona znów przychodzi, obiecujesz, że będziesz bardzo cicho, dobrze, to jeszcze pół godziny, ta scena powtarza się kilka razy, w końcu przychodzi jakiś obcy lekarz, wygania cię definitywnie, matka musi spać, wychodzisz nad ranem, jeszcze w noc, zasypiasz, kiedy robi się jasno, w hałasie pierwszych tramwajów, trzy godziny później budzisz się, wracasz tam, jest akurat pora śniadania. Potem jakieś migawki, urywane obrazy, problemy z karmieniem, jej obolałe piersi, próby ssania przez gumowy kapturek, jak seks przez prezerwatywę, nic dziwnego, że się to dziecku nie podoba, ty też byś tak nie chciał, nauka robienia zawiniątka z flanelowej pieluchy, ostatnie sprawunki z kartką w ręku, według listy, którą ona ci przygotowała, termin wypisania. Wynajmujesz salę w podziemiach, gdzie zwykle odbywają się bankiety, zapraszasz wszystkich, przyjaciół, znajomych, a nawet przygodnych świadków tego zdarzenia, gratulują ci i zaraz idą po coś do jedzenia albo od razu po alkohol, kelner roznosi wódkę w małych kieliszkach, niektórzy biorą od razu po dwa, ty też wypiłeś kilka, na chybił trafił wybierasz chętnych do oglądania zdjęć z cyfrowego aparatu, który nosisz w tylnej kieszeni spodni. Nie z porodu. Wtedy o tym nie myślałeś, to zdjęcia z kolejnego dnia, z pierwszego poranka, są tam oboje, matka, trochę opuchnięta, z pozlepianymi włosami na poduszce, worki pod oczami, obok pomarszczony noworodek. Słabo go widać, na ogół ma zamknięte oczy, na jednym są otwarte, kiedy pokazujesz to zdjęcie, wszyscy ci mówią, że dziecko jest do ciebie podobne jak dwie krople wody, bierzesz to za dobrą monetę, pokazujesz dalej, próby karmienia, przewijanie. Myślisz, że to jest dla wszystkich ciekawe, może nawet dla niektórych jest, ale nie tak jak dla ciebie, nie zważasz na to, przeskakujesz kolejne klatki. Szukasz kogoś, komu mógłbyś opowiedzieć o tym wszystkim, co się stało i jak to się stało, jak cię zbudził rano jej krzyk i co zobaczyłeś wtedy w wannie, nie bardzo się to udaje, przerywają ci zaraz na samym początku. Jedni mówią, wiem, stary, wiem, jak to jest, poklepują cię, przechodziłem przez to, inni kręcą się nerwowo, naprawdę, chętnie posłucham, ale może później, na spokojnie, dopiero się urwałem z pracy, muszę trochę odetchnąć, a ty masz tu teraz gości do obsłużenia, może za chwilę, jak się przewali ten tłum. OK, więc może potem, za godzinę czy dwie, jak już wszyscy będą bardziej pijani, złapiesz kogoś, w kącie, w półmroku, opowiesz mu to wszystko, jak się bałeś, jak myślałeś, że zemdlejesz, teraz musisz udawać twardego, gościa, który przyjmuje takie rzeczy na spokojnie, dla którego to nic, ech, poród, miliony ludzi przez to przechodzą, a jeśli już ktoś tu ma coś do opowiadania, to twoja żona, w końcu to jej dziecko wyskoczyło z brzucha, musiała się napracować. Ty wykonałeś swoją robotę wcześniej, zresztą, zgódźmy się, to nie był wcale taki wielki wysiłek, nie ma nawet o czym opowiadać. A teraz to nic, bądź cool,przypadkiem nie zacznij płakać, nie rozklejaj się, tego od ciebie nie oczekują, chyba nie chcesz być uznany za mięczaka. To kolejny egzamin, który musisz zdać, gdybyś był kobietą, mógłbyś do woli opowiadać swoim psiapsiółkom, jak było, jak cię bolało, co czułeś, one byłyby ciekawe, naprawdę by cię słuchały, któraś może trzymałaby cię za rękę. A tu nikt, nikogo, nawet później, przed północą, kiedy jesteś już naprawdę pijany, nagle wszyscy znikają, rozbiegają się, jest środek tygodnia, trzeba rano iść do pracy. Taksówkarz pomaga ci nosić prezenty, torebki z kokardami, paczki wypełniają cały bagażnik, nie mieszczą się, to przez butlę z gazem, część trzeba położyć na tylnym siedzeniu. Sympatyczny gość, trochę siwy, na pewno po pięćdziesiątce, mimo to przechodzisz z nim na „ty”, jemu to nie przeszkadza, słucha twojego monologu, czasem na początku wtrąca, wiem, wiem, potem już nic nie mówi. Pod wstecznym lusterkiem buja się na sznurku żółte drzewko z zapachem wanilii, opowieść rozkręca się, nareszcie jest słuchacz. Ale na długo przed końcem trzeba ją przerwać, cel podróży jest zbyt blisko, trzeba było zamieszkać w innej dzielnicy, dalej od centrum, a nie tu, teraz, kiedy mowa o pierwszym kategie, do końca daleko, a taksówkarz nagle hamuje, gasi silnik, włącza światła awaryjne. Jesteśmy na miejscu, mówi. Znów pomaga z prezentami, dostaje duży napiwek, a wtedy liryczny podmiot tej opowieści, wykonawszy kolejny narracyjny coitus interruptus, gramoli się z tym wszystkim do mieszkania, pada na łóżko. Nagle przychodzi do niego wielkie zmęczenie, zbiorcza faktura za zużycie energii w ostatnim okresie rozliczeniowym, powiedzmy w ciągu miesiąca poprzedzającego. Nie chce mu się nawet zdejmować butów, tylko spać, spać, choćby i tydzień.

Żona mruczy coś przez sen. Przez okno wpada światło księżyca czy też, mniej romantycznie, ulicznej latarni. Z kołyski, stojącej niedaleko, dobiega ciche posapywanie. Oj, było, kończy narrator swą opowieść, sam do siebie, w ostatnim przebłysku świadomości. Właściwie już śpi, kiedy dziecko, ten ósmy cud świata, odpowiada mu. Najpierw jękiem, a potem, samoistnie zaindukowane, głośnym płaczem. Który trwa. Narasta. To już nie jest kwilenie, ten cudowny koci pomruk co w szpitalu. Dziecko wrzeszczy, właściwie nawet ryczy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: