Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Płyń z tonącymi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Płyń z tonącymi - ebook

Najnowsza powieść Larsa Myttinga, autora bestsellera „Porąb i spal”

Nagroda Norweskich Księgarzy 2014

Edvard dorastał w domu dziadków, pośród pól i pastwisk, w sielskim pejzażu Norwegii. Jego rodzice zginęli we Francji, kiedy był jeszcze dzieckiem. Dlaczego właśnie tam? To jedna z wielu rodzinnych tajemnic skrywanych za zasłoną milczenia.

W poszukiwaniu rozwiązania zagadki Edvard trafia na Szetlandy, gdzie krajobraz urzeka romantycznym pięknem, a zarazem nieustannie wróży katastrofę. Znajduje tam kolejne ślady minionych zdarzeń i tajemniczą kobietę, której nie potrafi zrozumieć. W końcu kiedy jedzie do Francji, nad Sommę, której brzegi pokryte są grobami poległych żołnierzy – i wszystko powoli zaczyna się układać w spójną całość, mimo że korzenie tej historii sięgają najbardziej tragicznych wydarzeń XX wieku, a Edvard musi rozstrzygać dylematy podobne tym, z jakimi zmagali się antyczni bohaterowie.

Poszukiwanie własnej tożsamości w zamęcie dziejów, porywy namiętności, chciwość i śmierć, a także miłość do cennego drewna, która niczym mitologiczna klątwa zawisła nad losami dwóch rodzin – o tym wszystkim jest ta książka.

„Poruszająca historia rodzinna: młody człowiek próbuje rozwiązać zagadkę z przeszłości. Trzyma w napięciu jak kryminał – poruszający i doskonale napisany.”

-VG

„Język Larsa Myttinga przekonuje i uwodzi. Wydarzenia, postacie, nastroje, a nawet przedmioty, odmalowywane są przez autora z wirtuozerią."

Klassekampen

„Czarująca i niezwykle intrygująca historia... Oto pierwsza liga literatury.”

Gjengangeren

„Czyta się z rozkoszą – to prawdopodobnie najbardziej poruszająca książka roku”. 

—Aftenposten”

„Niezwykle ambitna powieść o wojnie, miłości i tożsamości.”

 —„Dagens Næringsliv”

„Trzymająca w napięciu saga rodzinna, która zabiera czytelnika w podróż w czasie i przestrzeni.” 

—„Stavanger Aftenblad”

Lars Mytting – urodził się w 1968 roku, pochodzi z Favang w Gudbrandsdalen. Z wykształcenia jest dziennikarzem, pisał między innymi dla Dagningen, Aftenposten, Arbeiderbladet i Beat, pracował także jako redaktor w jednym z norweskich wydawnictw. Zadebiutował w 2006 roku powieścią Hestekrefter (Konie mechaniczne), która została przetłumaczona na kilka języków i jest jednym z najlepiej sprzedających się norweskich debiutów wszech czasów. W roku 2010 wydał powieść Varofferet (Wiosenna ofiara). Mytting jest także autorem światowego bestsellera Porąb i spal (Hel ved), który rozszedł się na świecie w nakładzie blisko 500 tysięcy egzemplarzy i zachwycił również polskich czytelników.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64846-55-7
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Take me disappearing

through the smoke rings of my mind

Down the foggy ruins of time

far past the frozen leaves

the haunted frightened trees

Out to the windy beach

far from the twisted reach

of crazy sorrow

Bob Dylan

Zabierz mnie znikającego

w kółkach z dymu moich snów

Od splątanych ruin czasu

z gałęziami martwych bzów

Zabierz mnie na pustą plażę,

gdzie codziennie wieje wiatr

I nie pozwól nawet myśleć,

że istnieje inny świat

Przekład na język polski: Marek ZgaińskiMATKA BYŁA DLA MNIE ZAPACHEM. Była ciepłem. Była nogą, którą obejmowałem kurczowo. Powiewem czegoś niebieskiego – sukienki, w której, zdaje się, chodziła. Powtarzałem sobie, że wystrzeliła mnie w życie jak z łuku, i kiedy przywoływałem o niej wspomnienia, nie wiedziałem, czy są właściwe lub zgodne z prawdą, odtwarzałem ją po prostu tak, jak zdawało mi się, że syn powinien wspominać swoją matkę.

To o niej myślałem, wystawiając swoją tęsknotę na próbę. Rzadko o ojcu. Czasem tylko zadawałem sobie pytanie, czy byłby taki, jak inni ojcowie we wsi. Mężczyźni, których widywałem w mundurach obrony cywilnej, w korkach na piłkarskich treningach old boyów, ci, którzy wstawali wcześniej w weekendy, żeby zdążyć na czyn społeczny Związku Myśliwych i Wędkarzy w Saksum. Ale bez żalu pozwoliłem mu zniknąć. Przez wiele lat uważałem po prostu, że dziadek próbował robić wszystko, co robiłby ojciec, i że to mu się udawało.

Nóż dziadka był zrobiony ze złamanego radzieckiego bagnetu. Miał rękojeść z brzozy płomienistej, dziadek nigdy nie wystrugał niczego innego. Górna krawędź ostrza była tępa, ponieważ zdrapywał nią rdzę i giął drut stalowy. Pilnował, żeby dolna była ostra na tyle, by móc nią odcinać kawałki opatrunkowego plastra albo dziurawić wielkie worki z wapnem. Szybko, żeby białe granulki się nie rozsypały i nie zmarnowały, zanim wyjadę traktorem w pole.

Ostra i tępa krawędź zbiegały się w klingę, którą zabijał kilogramowe ryby wyławiane przez nas z saksumskiego jeziora. Zdejmował je z haczyka, silne pstrągi, które rzucały się mocno, wściekłe, że toną na powietrzu. Kładł je na krawędzi burty, przebijał łby ostrzem noża, chwalił szerokie rybie grzbiety. Zawsze podnosiłem wtedy wiosła i patrzyłem, jak gęsta krew spływa powoli po stalowym ostrzu, a krople wody kapią szybko z wioseł, które ja trzymam.

Te krople stawały się ponownie częścią tej samej wody. Pstrągi wykrwawiały się i były naszymi rybami, z naszego jeziora.

Pierwszego dnia w szkole znalazłem swoje nazwisko na ławce, więc tam usiadłem. Kartka papieru była zgięta w połowie, tak że stała ma pulpicie, obca ręka skreśliła na niej pisakiem „Edvard Hirifjell”, z przodu i z tyłu, tak jakby przypomnienia o tym, kim jestem, potrzebował nie tylko nauczyciel, ale też ja sam.

Ciągle się odwracałem, szukając wzrokiem dziadka, chociaż wiedziałem, że stoi za mną. Inne dzieci już się nawzajem znały, więc wbiłem wzrok w wiszącą przede mną mapę Europy i szeroką tablicę, pustą i zieloną jak ocean. Jeszcze raz obejrzałem się przez ramię i przyszło mi do głowy, że dziadek jest dwa razy starszy od innych rodziców. Stał tam we własnej osobie, w swoim szorstkim wełnianym swetrze, i był stary jak Fridtjof Nansen na banknocie dziesięciokoronowym. Mieli takie same wąsy i brwi, ale lata nie ciążyły dziadkowi, mogło się wydawać, że podpierają się nawzajem i dodają mu sił. Bo dziadek nie mógł się zestarzeć. Tak mówił. Powtarzał, że dzięki mnie jest młody, że dla mnie musi taki być.

TWARZE MATKI I OJCA też się nie starzały. Żyły na zdjęciu stojącym na komodzie, tuż obok telefonu. Ojciec ma na sobie spodnie dzwony i kamizelkę w kratkę, opiera się o mercedesa. Matka przykucnęła i głaszcze Pellego, naszego owczarka. Wygląda to trochę tak, jakby pies zastawiał jej drogę, jakby nie chciał, żebyśmy wyjeżdżali.

Może zwierzęta potrafią wyczuć takie rzeczy.

Ja siedzę na tylnym siedzeniu i macham ręką, więc pewnie zdjęcie to zrobiono w dniu naszego wyjazdu.

Nadal sobie wmawiam, że pamiętam podróż do Francji, zapach skaju na nagrzanych siedzeniach, widok drzew migających za oknem. Długo też sobie wmawiałem, że pamiętam zapach matki tamtego dnia, głosy rodziców zagłuszane przez pęd powietrza.

Mamy negatyw tego zdjęcia z komody. Dziadek nie wysłał filmu do wywołania od razu. Początkowo myślałem, że z oszczędności, bo po tym, co się okazało ostatnim zdjęciem matki i ojca, miała przyjść Wigilia, łowienie ryb siecią w środku lata i wykopki.

Ale to, na co oszczędzał, nie było wcale oczywiste. Myślę, że czekał z wywołaniem zdjęć, bo kiedy ma się tylko film, to się nie wie, jak będą wyglądać fotografie. Dopóki nie wrócą z laboratorium. Jest tylko jakieś przeczucie, jakieś oczekiwania co do tego, jak wyjdą poszczególne motywy. I tak matka i ojciec żyli dłużej, w emulsji, dopóki kąpiel fotograficzna nie zrobiła z nich bytów skończonych.

Wierzyłem dziadkowi, gdy pod koniec moich ataków wściekłości powtarzał, że chciał mi o wszystkim powiedzieć, kiedy będę „dość duży”. Może nie widział, jak szybko rosnę. Odkryłem więc prawdę za wcześnie, a wtedy już było za późno.

Właśnie zacząłem trzecią klasę. Pojechałem rowerem do Lindstad. Drzwi były otwarte, wszedłem zatem do środka i powiedziałem głośno „dzień dobry”. W domu nikogo nie było, gospodarze poszli pewnie do obory, więc zajrzałem do salonu. Na ciemno bejcowanym regale z książkami stał sprzęt stereo z zakurzoną pokrywą gramofonu. Przewodniki Norweskiego Związku Automobilowego, skrócone wersje powieści wydane w serii Det Beste i cały rząd tomów w burgundowej oprawie ze złoconym tłoczeniem „Wydarzenia” na grzbiecie. Tomy opatrzone były datami rocznymi, więc domyśliłem się, że to kroniki najważniejszych zajść z każdego roku.

To oczywiście nie przypadek, że zdjąłem z półki tom z datą 1971 – to było tak, jakby książka sama chciała, żebym po nią sięgnął, bo od razu się otworzyła na wypadkach z września. Strony były tu upstrzone odciskami palców. Rogi kart wyraźnie podniszczone, a przy zszyciu zostało kilka pasemek tytoniu.

Matka i ojciec, każde z nich na osobnym zdjęciu. Dwie proste fotografie portretowe. Pod ich nazwiskami widniało słowo „Reuters” w nawiasie. Zacząłem się zastanawiać, co to za jeden ten Reuters, sądziłem, że skoro chodzi o moich rodziców, powinienem to wiedzieć.

Przeczytałem, że norwesko-francuska para, „oboje pochodzący z Gudbrandsdalen”, zginęła 23 września niedaleko Authuille w północnej Francji. Ludzie ci weszli na ogrodzone pole bitwy z czasów I wojny światowej i zostali znalezieni w rzece, martwi. Sekcja zwłok wykazała, że nawdychali się gazu ze starego granatu, wpadli do wody i nie zdołali wydostać się na brzeg.

W roczniku napisano też, że wzdłuż byłych linii frontu wciąż jeszcze można znaleźć całe tony ładunków wybuchowych i że rozminowanie wielu obszarów jest niemożliwe. W ostatnich latach z powodu przypadkowego wejścia na takie niewypały zginęła ponad setka turystów i rolników.

O tym wszystkim zdążyłem się już wcześniej dowiedzieć z lakonicznych wyjaśnień dziadka. Ale o tym, co napisano dalej w „Wydarzeniach”, nigdy mi nie mówił.

„Po oględzinach samochodu policja ustaliła, że parze towarzyszyło dziecko, trzyletni chłopiec”. A ponieważ dziecka nie było nigdzie w pobliżu, rozpoczęto akcję poszukiwawczą. Policjanci z psami przeczesywali bez powodzenia zapomniane pole bitwy, nurkowie badali dno rzeki, a nad okolicą latały helikoptery.

I wtedy przeczytałem zdanie, które wypaliło ze mnie dzieciństwo. Zupełnie jak wtedy, gdy wrzucałem stare gazety do kominka, litery były wyraźne, chociaż papier już płonął, ale wystarczył najlżejszy ruch, by w mgnieniu oka zmieniły się w popiół.

„Cztery doby później dziecko odnalazło się w gabinecie lekarskim w portowym miasteczku Le Crotoy, oddalonym o 120 kilometrów od miejsca tragedii. Intensywne śledztwo nie wyjaśniło, co działo się z chłopcem przez cały ten czas. Zakłada się, że został uprowadzony. Nie stwierdzono u niego żadnych obrażeń oprócz kilku zadrapań i sińców”.

Dalej znów wszystko było znaną mi prawdą, napisano bowiem, że zaopiekowali się mną dziadkowie z Norwegii. Stałem jak wryty i gapiłem się na strony kroniki. Zacząłem ją kartkować, by sprawdzić, czy jest coś dalej. Cofnąłem się o kilka stron, żeby się przekonać, czy może wcześniej coś napisano. Nerwowo skubałem pasemka tytoniu w zgięciu tomu. Ludzie musieli o mnie rozmawiać, zdejmowali pewnie z półki „Wydarzenia 1971”, gdy sąsiedzi wpadali na kawę i wspominali czasy, kiedy o rodzinie z Hirifjell pisano w gazetach.

Długo jeszcze przepełniała mnie wściekłość. Dziadek mówił, że nic więcej nie wie, toteż wszystkie pytania zanosiłem do zagajnika, w którym naprzeciwko naszego obejścia rosły brzozy płomieniste. Dlaczego matka i ojciec zabrali mnie do miejsca pełnego granatów? Dlaczego w ogóle się tam znaleźli?

Ale odpowiedzi nie było, nie było też rodziców, zniknęli, tak jak wiatr rozwiewa popiół, a ja dorosłem w Hirifjell.

HIRIFJELL LEŻY NA TYŁACH SAKSUM. Duże, bogate gospodarstwa pobudowano po drugiej stronie rzeki, tam gdzie wcześnie topnieją śniegi, a promienie słońca pieszczą drewniane ściany i mieszkającą w nich szlachtę zagrodową. Ta strona wsi nigdy nie jest nazywana „tą właściwą”, czasami tylko „słoneczną”, ale najczęściej w ogóle nie nazywa się jej w żaden sposób, jedynie tyły wsi mają nazwę odpowiadającą temu, gdzie się naprawdę znajdują. Pomiędzy nami płynie rzeka Laugen. Wilgotna granica, którą przekraczamy, kiedy mamy zacząć naukę w gimnazjum albo musimy się wybrać do centrum na zakupy.

Na tyły wsi przez większą część dnia pada cień. Ludzie żartują, że strzelamy u siebie z wiatrówek do furgonetki z rybami i związujemy sznurówki pijakom, którzy posnęli pod stojakami na siano. Tacy podobno jesteśmy nieokrzesani. Ale prawda jest taka, że nawet jeśli się pochodzi z bogatego gospodarstwa w Saksum, to raczej nie ma się wielkomiejskich manier wprost z Paryża, nie wspominając już o Hamar. Program „Dookoła Norwegii” nigdy nie był nadawany z Saksum. Znaleźć tu można to wszystko, co w każdej wsi. Spółdzielnię rolniczą, krawcową, pocztę i sklep. Lokalną drogę, na której zimą karetki pogotowia zakopują się w śniegu. Odrapane domy zamieszkane przez ludzi, którym nie chce się nawet wypełniać deklaracji podatkowych.

Tylko monterzy telefonów i Agencja Rozwoju Rolnictwa wiedzieli, że tak naprawdę słońce świeci u nas przez cały dzień. Hirifjell bowiem leży w miejscu, w którym zbocze doliny znów zaczyna opadać, tworząc coś w rodzaju słonecznej strony po wewnętrznej stronie tyłów wsi. Ogród w środku lasu, oddzielony szlabanem, w którym żyliśmy z dala od innych.

Dziadek lubił czuwać do późna w nocy. Leżałem na sofie, a on palił cygaretki i przeglądał swoje książki i płyty. Kantaty Bacha, całe pudła symfonii Beethovena i Mahlera, dyrygowanych przez Furtwänglera albo Klemperera. Regał, na którym obok siebie stały zupełnie nowe i zupełnie zaczytane książki. Spomiędzy kart atlasu świata Andreego i leksykonu kieszonkowego Meyera wystawało tyle karteczek z notatkami, że wyglądało to, jakby książkom wyrosły nowe strony.

W takiej atmosferze zasypiałem wieczorami, w mgiełce dymu, w której krzesiwo zapalniczki dziadka trzaskało od czasu do czasu, zagłuszając muzykę, zanim w końcu odkładał „Spiegla”, a ja czułem w półśnie, jak mnie podnosi, ściany i sufit obracały się, gdy uchylałem powieki, jakbym był igłą kompasu, aż w końcu dziadek kładł mnie na łóżku, układał moje rozrzucone ręce i nogi i przykrywał mnie kołdrą, a każdego ranka jego twarz znów tam była, lampa w korytarzu rzucała światło na szorstki zarost na jego policzkach i podkręcone wąsy pożółkłe od tytoniu, stał tak i uśmiechał się, a jego uśmiech mówił, że patrzył na mnie długo, zanim się obudziłem.

Jedynym jego dziwactwem było to, że zabraniał mi przynosić pocztę. Spóźnienia listonosza zupełnie wytrącały go z równowagi, każdego dnia o jedenastej zaczynał wyglądać czerwonego samochodu na drodze okręgowej. Później przerzucił się na skrytkę pocztową we wsi, uzasadniając to tym, że jacyś obcy ludzie wyłamali zamek w skrzynce przed domem.

Zamawiałem katalogi, wkładałem do kopert znaczki zwrotne i katalogi przychodziły. „Domowy Zestaw Stereo”, „Broń Myśliwska Schou”, „Nowości Wędkarskie”, sprzęt fotograficzny, materiały muchowe – katalogi przychodziły, a ja uczyłem się z nich więcej niż ze szkolnych podręczników. Świat docierał do mnie za pośrednictwem dziadka, ciężkie koperty na rozgrzanym siedzeniu auta, przywożone z jego wypraw do wsi. Trwało to całą wieczność, aż któregoś roku wrócił z dorocznego zjazdu Związku Hodowców Owiec i Kóz i ni stąd, ni zowąd powiedział, że musimy wrócić do skrzynki na listy, że z przywożeniem poczty z Saksum jest za dużo roboty.

Jeszcze na długo przed tym odpiłowaliśmy kolbę starej strzelby ojca i poszliśmy polować na kaczki. To była dubeltówka marki Sauer & Sohn, kaliber 16. Ojciec dostał ją na konfirmację, ale podobno nigdy z niej nie strzelał. W miarę jak rosłem, doklejaliśmy kolejne krążki z tego, co wcześniej zostało odpiłowane, tak że w dniu mojej konfirmacji kolba z rudawego drewna orzechowego była już cała naznaczona cienkimi rowkami – moje świadectwo dorastania z dziadkiem.

Zupełnie jak słoje drzewa.

Ja jednak dobrze wiedziałem, że świerki, które mają szerokie słoje, rosły zbyt szybko i kiedy tylko będą dość wysokie, by dać się pochwycić podmuchom wiatru, połamią się jak zapałki.

Całe życie słyszałem szelest dochodzący z zagajnika, gdzie rosły brzozy płomieniste. Pewnej nocy w 1991 roku ten szelest przeszedł w wycie wiatru, który wszystkim zachwiał. Bo coś w historii o matce i ojcu ciągle żyło, ruszało się i wiło niczym tłusta żmija w trawie.MYŚLAŁEM, że on już nie żyje. A w każdym razie byłem pewien, że nie jest w stanie prowadzić. Ale to był on, Magnus Thallaug, stary pastor. W swoim matowym, granatowym roverze, którego pamiętałem jeszcze z okresu przygotowań do konfirmacji. Samochód staczał się krętą drogą, minął bramę, zatrząsł się na przeszkodzie dla bydła.

Wpuściłem koszulę w spodnie. Przeczesałem włosy palcami.

Pastor mrużył oczy za zakurzoną szybą, trzymał obie ręce na kierownicy. Rover zaparkował na środku podwórza, w tym samym miejscu, gdzie wcześniej stał karawan. Drzwi auta się otworzyły, ze środka najpierw wysunęła się laska, a zaraz potem chuda noga. Między skarpetą a nogawką znoszonych spodni od garnituru błysnęła skóra, blada niczym odtłuszczone mleko. Pastor wysiadł i rozejrzał się dookoła.

– Musisz coś zjeść, Edvardzie – powiedział, gdy jego wzrok spoczął wreszcie na mnie po tym, jak zlustrował (i najwyraźniej zatwierdził do użytku) oborę i spichlerz. – Inaczej umrzesz nam z głodu i Hirifjell straci gospodarza.

Z wahaniem uścisnąłem jego dłoń. Skóra na niej wydawała się o dwa numery za duża. Gdy otworzył tylne drzwi rovera, poczułem zapach starego, nagrzanego auta. Na popękanym skórzanym siedzeniu leżała sfatygowana Biblia z kilkoma stronami luzem.

– List do Efezjan – wymamrotał, wkładając strony na miejsce. – Odleciał mi podczas kazania noworocznego w 1956 roku, kiedy Pismo spadło na podłogę przed Reidun Ellingsen. Siedziała w pierwszej ławie i przysypiała. Zrobiła się potem bardzo wierząca.

– Chyba na dobre jej to wyszło – stwierdziłem.

– Absolutnie. Posłuchaj, Edvardzie. Tak się składa, że nająłem się do letniej pracy. Ci, których produkują dziś wydziały teologii, mają w końcu prawo do wakacji.

Przełożył Biblię do drugiej ręki.

– W moich czasach pracowałem cały rok, bez przerwy. Co prawda dla bezbożnych chłopków z gór, przeważnie niepraktykujących, ale zawsze byłem na miejscu.

– Oczywiście – przytaknąłem, zdając sobie sprawę, że kwalifikuję się do obu tych kategorii.

– A teraz odprawię nabożeństwo pogrzebowe Sverrego Hirifjella.

Potoczyłem spojrzeniem po polach.

– Słuchaj. Rozumiem, że jesteś roztrzęsiony. Ale musimy usiąść, skoro mamy zaplanować złożenie twojego dziadka do ziemi. I jak już mówiłem, powinieneś coś zjeść.

– Załatwmy to, co trzeba – powiedziałem.

Zabrzmiało to bardzo łatwo, gdy tak to ująłem. Ale wcześniej tego dnia nic nie było łatwe. Stałem i gapiłem się chyba przez kwadrans, słuchając tykania zegara. Na dziadka, na radziecki bagnet w pochwie na stole, na zdjęcie lotnicze wiszące nad kanapą, zdjęcie naszego gospodarstwa, które nagle stało się moje.

I w końcu zrobiłem coś, czego się po sobie nie spodziewałem. Sięgnąłem po leicę i drżącymi dłońmi sfotografowałem dziadka w objęciach śmierci.

Tam, gdzie leżał.

Takiego, jaki był.

Kąciki ust wykrzywione tak, jak nigdy, kiedy żył. Suche oczy. On, ale jednak nie on. Zupełnie jak pomnik samego siebie za życia.

Potem zadzwoniłem na policję i do biura pogrzebowego Landstadów i wróciłem na dół, stałem tam nieruchomo, ściskając leicę, i myślałem, że tam w środku, wewnątrz aparatu, dziadek jest choć trochę mniej martwy.

Dopiero wtedy zobaczyłem, że głośnik grundiga jest włączony. Na płycie gramofonu leżał pierwszy akt Parcifala Wagnera.

Dziadek zawsze dziwnie na mnie patrzył, kiedy prosiłem, by puścił to nagranie. Ustawiłem igłę na pierwszym rowku płyty, z głośnika zaczęła się sączyć muzyka i stałem tak, a on tak leżał, aż uświadomiłem sobie, że wokół nas są ludzie.

Wyszedłem na korytarz i usłyszałem, jak rozmawiają. Zdawało się, że lensman próbuje zgrywać większego eksperta niż lekarz. Wspomnieli coś o wylewie, a potem minęła godzina albo dwie, kiedy nie byłem pewien, czy w domu jeszcze ktoś jest, czy wszyscy już pojechali, aż w drzwiach stanęła Rannveig Landstad ze swoim synem. Ich rodzina prowadziła biuro pogrzebowe w Saksum od trzech pokoleń, a ponieważ syn Rannveig miał metr sześćdziesiąt wzrostu i szykował się do przejęcia interesu, ludzie wołali na niego Minigrabarz. Sam tak do niego powiedziałem kiedyś na imprezie, ale teraz, gdy stałem się jego klientem, przezwisko wydało mi się nagle żałosne i tanie.

Zabrali go, tak po prostu. W ubraniu, w którym umarł. Znieśli na noszach po kamiennych schodach i zapakowali do karawanu. Moim zdaniem pracowali za szybko. Byliśmy przecież w Saksum, nie musieli się bać, że na podwórze wjedzie za chwilę przedstawiciel innego biura, by zaoferować lepszą usługę w niższej cenie.

Potem wrócili do domu i zaczęli mówić o „wsparciu” i „trudnych chwilach”, przestało im się spieszyć i pojechali dopiero, kiedy mniej więcej doszedłem do siebie.

– Co mam teraz zrobić? – zapytałem.

– Trumna już jest gotowa – odrzekł Landstad junior, najwyraźniej chcąc podkreślić swoją pozycję w firmie, ale Rannveig wbiła w niego wzrok i chłopak od razu zamilkł.

– Wpadnij do nas, kiedy będziesz czuł się na siłach – powiedziała. – Wtedy wszystko ustalimy.

Spojrzałem na kanapę, na której nie leżał już żaden dziadek.

– Czy on wiedział, że niedługo umrze? – zapytałem.

Zmarszczyła brwi.

– Skoro już przygotował sobie trumnę? – dodałem.

Rannveig Landstad najwyraźniej chciała coś powiedzieć. Wymieniła spojrzenia ze swoim synem i przez krótką chwilę zdawało mi się, że dostrzegłem w jej oczach poirytowanie. W końcu potrząsnęła głową.

– Wpadnij do nas, kiedy ci będzie pasowało – powiedziała. – Musimy o tym porozmawiać na spokojnie.

Nie drążyłem już tematu. Landstadowie wyszli i zapalili światło w kształcie krzyża na dachu auta.

– Czekajcie – zawołałem.

Wbiegłem do salonu po radziecki bagnet, otworzyłem tylne drzwi karawanu i wpełzłem do dziadka. Światło wpadało do środka przez jasnożółte firanki i sprawiało, że jego twarz wyglądała świeżo, jakby powoli do mnie wracał. Rozpiąłem sprzączkę paska i wsunąłem na miejsce pochwę z radzieckim bagnetem.

– Nigdy się tak nie zestarzałeś, żebyś potrzebował pomocy przy ubieraniu – powiedziałem cicho, układając sprzączkę w odciśniętym przez lata ciemnym wyżłobieniu w skórze i myśląc, że teraz, teraz wreszcie dziadek pojedzie do wsi i nikt nie będzie kręcił nosem, widząc, że ma przy sobie nóż, a potem szepnąłem jeszcze „dobranoc, dziadku”, tak cicho, że sam nie usłyszałem swoich słów.

WSZYSTKO TO SIĘ WE MNIE jeszcze gotowało i chyba byłem bardziej roztrzęsiony, niż sobie zdawałem sprawę, bo stary pastor chwycił mnie za ramię i powiedział:

– Posłuchaj mnie: tam czy tam? – i machnął Biblią, najpierw wskazując dom dziadka, potem starą oficynę.

Wybrałem dom dziadka. Pastor poszedł prosto do kuchni.

– Widzę, że nic się tu nie zmieniło – powiedział, patrząc na szafkę narożną z wypchanym głuszcem, na pomalowane na niebiesko drzwi do spiżarni, na opalaną drewnem kuchnię. Przysunął sobie taboret i usiadł na rogu stołu. Pewnie miał doświadczenie w takich sprawach. Pilnował, by przypadkiem nie usiąść na miejscu, które mogło należeć do zmarłego.

– Nie zdążyłem posprzątać ze stołu – powiedziałem i zacząłem zbierać naczynia.

– Nie, poczekaj – pastor powstrzymał mnie, kładąc laskę na moim nadgarstku. – Tamten talerz. To dla Sverrego?

Przecież nie nakrywamy dla kota – pomyślałem.

– Zrobiłeś mu wczoraj obiad? A on go nie zjadł?

– Owszem, gotowałem codziennie. Dla nas obu.

– Posłuchaj, Edvardzie. Z tego, co zrozumiałem, to był wylew. A całe to, jak by to nazwać – zajście, wczoraj w centrum. Ta historia ze swastyką. Lensman o tym wie?

– Lensman w Saksum wie o wszystkim – odparłem.

– I? Czy jedno z drugim się łączy?

– Janeczek nie wie, co robi. Nie ma sensu go obwiniać. Ludzie już wcześniej dręczyli dziadka swastyką.

– Hm – mruknął pastor. – Siadaj i jedz, Edvardzie. Weź jego talerz. Nie pozwól, by dary Pana się zmarnowały. Zwłaszcza że to ostatni posiłek, którego Sverre Hirifjell nie zdążył zjeść.

Odgrzałem sznycle dziadka i zaparzyłem kawę. Pastor wyjął chustkę do nosa w cienkie fioletowe paseczki, wysmarkał się i powiedział:

– Trzeba zagrać parę nutek na wejście do kościoła. Ale organistą musimy pokierować. Trafił do nas prosto z konserwatorium. Nie rozumie, że pogrzeb trzeba wyprawić z pompą.

Thallaug wsparł się na lasce i pokuśtykał do salonu, zatrzymał się przy półce z muzyką. Wsunął na nos okulary i odszukał najbardziej sfatygowane okładki płyt.

– Sonaty triowe Bacha – powiedział zgarbiony. – Aż wszyscy usiądą. A potem coś bardziej z życiem.

Zdjął z półki jeden z albumów i wodził palcem wskazującym wzdłuż kolejnych tytułów.

– Może Buxtehude. I tak nie zrobimy na ludziach większego wrażenia, więc możemy równie dobrze wybrać coś naprawdę w stylu Sverrego.

Najwyraźniej nie przyszło mu do głowy, że ja też tam będę – pomyślałem. I że będę musiał to wszystko znieść.

– A może Masońska muzyka żałobna? – zaproponowałem. – Całkiem niezły utwór.

– Mozart? – spytał pastor z salonu.

– Tak. Możemy go zagrać, mimo że dziadek nie był masonem?

– Spokojna głowa. Da się załatwić.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: