Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Po detoksie, czyli siła zdrowych nawyków - ebook

Data wydania:
15 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Po detoksie, czyli siła zdrowych nawyków - ebook

Druga część książki "Detoks ciała i umysłu".

Autorka doradza, jak utrzymać na dłużej efekt przeprowadzonego detoksu.

„W ostatnich czasach jasno jak na dłoni nasiliły się problemy, które w poprzedniej książce sygnalizowałam i do, których chciałabym wrócić. Ponieważ niczym puszkę pandory otworzyliśmy bramy grzybom, bakteriom i wirusom, które nękają ludzi coraz intensywniej. Przypomnę naszych dobrych znajomych, o których już wspominałam w poprzedniej książce i napiszę o kilku nowych: takich jak refluks, drożdżyca i dysybioza. Tylko trzy, a może aż trzy małe-duże problemy, które mogą urosnąć do bardzo wielkich problemów, a które, jak sądzę spowodowane są naszą ignorancją oraz niewiedzą.

Tak się ostatnio zastanawiam, jak może ugryźć temat odżywiania, a także dobrego jedzenia zwyczajny śmiertelnik. Wychowany w kulcie szybkości, sukcesu oraz gotowych, przetworzonych produktów i dań ubranych w banalne slogany, które chcemy słyszeć. Jak my wszyscy jest zagubiony, tylko, że najczęściej tego nie wie. Gdy coś zaczyna szwankować w jego własnym eko-systemie (eko-systemu wokół, na ogół już nie widzi). Młody, piękny,  bogaty i niby zdrowy bóg sięga po tabletkę – kolejną, kolejną, kolejną..... I, popija ją na ogół coca-colą albo innym napojem gazowanym, bez którego już nie może żyć. Mam wrażenie, że jesteśmy krajem ćpunów wciągających wszystko, co wszechobecny marketing, media z reklamami i koncerny farmaceutyczne podadzą nam na tacy – przecież na to zasługujecie – mówią. Nieustannie dostajemy złote rybki, tylko gdzie podziała się wędka? Czyżbyśmy utracili instynkt? Na to wygląda. Jest jednak sposób i to prosty. Zmiana diety! – Semiwegetarianizm, gdzie pokarmy roślinne możemy uzupełniać dobrymi produktami mlecznymi, serami, jajkami i od czasu do czasu rybami oraz drobiem. Stwarzając sobie możliwość łatwego zbilansowania diety pod względem wszystkich niezbędnych do życia składników, my sami możemy wziąć nasze i naszych bliskich zdrowie w swoje ręce.  Podnosić świadomość, edukować siebie i innych. Zdrowie jest największą wartością daną nam przez naturę. Ochraniajmy je dbajmy o nie, jak o największy skarb”.

Twój styl życia może być harmonią i równowagą. Może ocalić Twoje oraz Twoich bliskich zdrowie i życie.

Kategoria: Zdrowie i uroda
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-122-2
Rozmiar pliku: 5,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dlaczego?

Piszę tę książkę z kilku przyczyn: ponieważ mam wrażenie, że moja choroba umiejscowiła moje przeznaczenie w poszukiwaniu i w ruchu, oraz z powodu szumu natłoku informacyjnego, nadmiaru ofert, obrazów, przepisów i sugestii – bang! Czasami wydaje mi się, że żyjemy na wysypisku chemicznych odpadów, negatywnych emocji, ciężkiej energii, konkurencji i pośpiechu – wysypisku usypanym zresztą przez nas samych. Uczymy się miliona rzeczy, tylko że coraz mniej wiemy o sobie. Już nie wiem, co gorsze: nadmiar czy nadmiaru brak? W ostatnich czasach jak na dłoni widać problemy, które w poprzedniej książce sygnalizowałam i do których chciałabym wrócić. Jako że niczym puszkę Pandory otworzyliśmy swoje bramy – grzybom, bakteriom, wirusom, nerwicom i depresjom, które nękają ludzi coraz intensywniej i coraz szybciej się pojawiają. Mam na myśli bardzo młodych ludzi, a nawet dzieci, z problemami, które jeszcze nie tak dawno były prawie nieobecne lub pojawiały się dopiero na starość.

Przypomnę naszych dobrych znajomych, o których już wspominałam w poprzedniej książce, i napiszę o kilku nowych:

- refluks – przepuklina przełyku powodująca cofanie się treści żołądkowej oraz silnie żrących kwasów żołądkowych,
- Candida albicans – drożdżyca spowodowana nadmierną ilością spożywanego cukru,
- dysbioza – matka wszystkich chorób powodująca namnażanie się złych bakterii w naszych jelitach, będąca efektem spożywania przetworzonego, chemicznego jedzenia.

To tylko trzy, a może aż trzy, małe-duże problemy, które mogą urosnąć do bardzo wielkich rozmiarów, a które – jak sądzę – spowodowane są naszą ignorancją.

Tak się ostatnio zastanawiam, jak temat odżywiania i dobrego jedzenia może ugryźć zwyczajny śmiertelnik. Wychowany w kulcie szybkości, sukcesu oraz gotowych, przetworzonych produktów i dań, ubranych w banalne slogany, które chcemy słyszeć. Jak my wszyscy jest zagubiony, tylko że najczęściej tego nie wie. Gdy coś zaczyna szwankować w jego własnym ekosystemie (ekosystemu wokół zwykle już nie widzi), młody, piękny, bogaty i niby zdrowy bóg sięga po tabletkę – kolejną, kolejną, kolejną… I popija ją na ogół łykiem coca-coli albo innego napoju gazowanego, bez którego już nie może żyć. Mam wrażenie, że jesteśmy krajem ćpunów wciągających wszystko, co wszechobecny marketing, media z reklamami i koncerny farmaceutyczne podadzą nam na tacy. „Przecież na to zasługujecie!” – mówią. Nasz umysł i ciało wprost krzyczą z nadmiaru nic nieznaczących ofert. Nieustannie dostajemy złote rybki, tylko gdzie podziała się wędka? Czyżbyśmy utracili instynkt? Na to wygląda. Jest jednak na to sposób, i to prosty. Zmiana diety! Semiwegetarianizm, którego jestem absolutną zwolenniczką i w którym pokarmy roślinne możemy uzupełniać dobrymi produktami mlecznymi, serami, jajkami, a od czasu do czasu rybami oraz drobiem. Dzięki temu stworzymy sobie możliwość łatwego zbilansowania diety pod względem wszystkich niezbędnych do życia składników. My sami możemy wziąć nasze i naszych bliskich zdrowie w swoje ręce. Podnosić świadomość, edukować siebie i innych. Zdrowie jest największą wartością daną nam przez naturę. Ochraniajmy je, dbajmy o nie jak o największy skarb.

Wracając do wędek: nie dajmy się nabierać złotym rybkom prosto z tacy, które wcześniej czy później sprawią, iż będziemy chorować, żyć w dyskomforcie i za szybko umierać. Sama popełniłam prawie wszystkie możliwe grzechy (łącznie z ortodoksyjnym wegetarianizmem). Z niefrasobliwości i braku wiedzy zafundowałam sobie mniejsze bądź większe dolegliwości. Długo żyłam z HCV wątroby, najpierw nieświadoma, potem świadoma. Dzięki owej świadomości zaczęłam się przyglądać, czytać, analizować, stałam się dużo uważniejsza. Lubię podróżować, wtedy rozmawiam, patrzę, oglądam, wącham, kosztuję, mieszam, eksperymentuję z życiem i kuchnią. Przyglądam się ludziom. Ubóstwiam gotować, wiem, że dobre jedzenie czyni cuda dla zdrowia, energii, urody i miłości (tak jak niedobre może być trucizną). Chciałabym podzielić się tym, co wiem, a także swoimi doświadczeniami na niełatwej drodze prób i błędów poznawania sposobów na zdrowie i dobre życie. Którego życzę wszystkim ludziom, w tym moim Czytelnikom.

Twój styl życia może być harmonią i równowagą. Może ocalić twoje oraz twoich bliskich zdrowie i życie.

Jest jeszcze jeden powód mojego pisania – po prostu to uwielbiam! Mój hormon szczęścia niewątpliwie potrzebuje kilku rzeczy: biegania, jogi, świeżego powietrza, dobrego jedzenia, przyjaciół i miłości. A do tego – jak to jakiś czas temu odkryłam – pisania. Moje endorfiny są wtedy w siódmym niebie, a ja fruwam ze szczęścia. No i wspaniale, że mam dla kogo to robić.

Dalszy ciąg historii

Dokładnie to pamiętam. Wracałyśmy z moją przyjaciółką, którą znam od dziecka, z wernisażu młodych, fantastycznie zdolnych artystów. Jak to ona wpadła po drodze do kraju, żeby za chwilę znowu z niego wypaść. Gadałyśmy jedna przez drugą o wspaniałości malarstwa i jego wyższości nad innymi artystycznymi wydarzeniami. Jak zawsze nie potrafiłyśmy się zdecydować, co jest lepsze: malarstwo czy muzyka? Takie nigdy niekończące się dywagacje. Zadzwonił telefon. Odebrała. Przez grzeczność nie słuchałam, rozmawiała po angielsku, ale zorientowałam się, że dzieje się coś ważnego, w pewnej chwili przeszła na głośnik. Poznałam radosny głos Avrama Cupermana, wielkiego lekarza ze Stanów, jej przyjaciela.

„Jest już lek na HCV (wirusa zapalenia wątroby typu C)! Całkowicie go eliminuje. Powiedz Ewie, że może skończyć już tę swoją ziołową ruletkę i zacząć się leczyć”.

Jak każdy rasowy lekarz wierzył w cuda współczesnej medycyny, bez względu na jej efekty uboczne. Tak zresztą myśleli wszyscy lekarze, których spotykałam po drodze. Tylko jeden nie naciskał – doktor, który prowadził mnie przez leczenie. Ale wróćmy do doktora Cupermana, który nieustannie się dziwił, że jeszcze nie poddałam się leczeniu interferonem, czyli klasycznej chemii z jej wszystkimi okropnymi efektami ubocznymi, łącznie z depresją. Nie chciał słuchać, że świetnie się czuję, że mam, ogólnie rzecz biorąc, dobre wyniki, które w ogóle nie wskazują na to, że moja wątroba jest chora. Dzięki odpowiedniej diecie, dobremu jedzeniu, ziołom i stylowi życia miałam mnóstwo energii, siły oraz optymizmu. Nauczyłam się żyć w symbiozie z wirusem. Prawdę mówiąc: w ogóle o nim nie pamiętałam. Ale od czasu do czasu gdzieś z tyłu głowy odzywał się głos, który sączył truciznę: „Uważaj, być może wcale nie jesteś taka zdrowa, na jaką wyglądasz i się czujesz”. Wtedy nie byłam już taka pewna, czy idę dobrą drogą.

„Jest to największe odkrycie medycyny w tej dekadzie!” – kontynuował Cuperman. „Powiedz jej, że będzie wyleczona. Jest jeden problem, lek jest bardzo drogi…” Ups! „W Stanach już leczą najtrudniejsze przypadki, wszystkie z sukcesem! Co najmniej dziewięćdziesiąt pięć procent wyleczeń!”

Myślałam, że się przesłyszałam, coś dodałam, przekręciłam, przekombinowałam, przecież pragnęłam coś takiego usłyszeć. Ale już widziałam, jak moja przyjaciółka się cieszy. Zatrzymałyśmy auto i zaczęłyśmy wrzeszczeć tak, jakby napadło nas wielkie stado wściekłych pszczół.

„Będę zdrowa, będę zdrowa!” – krzyczałam na całe gardło, podskakując. Byłam w euforii. Cieszyłam się.

Zakupiłyśmy dwie flaszki najlepszego czerwonego wina, na jakie było nas stać. I postanowiłyśmy uczcić moją już prawie „zdrową” wątrobę.

„Odpuszczam sobie abstynencję, bo już jest lekarstwo, a co tam!” – powtórzyłam ze trzy razy usprawiedliwiająco.

„No tak, i co dalej?” – rozmyślałam, gdy emocje zaczęły opadać. „Skąd wziąć tyle kasy? Będę się martwić później” – postanowiłam, a na razie będę pławić się w radości. Obdzwoniłam wszystkich przyjaciół, żeby mogli się cieszyć razem ze mną. W końcu należało im się to. Dzielnie znosili wzloty i upadki na cierniowej drodze utrzymywania mojej wątroby i mojej psychiki w normie. To oni, równie mocno jak mój organizm, z uporem godnym podziwu, nieustannie stawali na wysokości zadań, które im niestrudzenie fundowałam. Mój wirus wprawdzie powoli, niemniej jednak się rozrastał. Podstępnie demolując wątrobę, nie dając przy tym specjalnych dolegliwości. Zdecydowanie była to jego siła i być może przewaga, ale tylko być może…

Po kilku dniach euforii, która wzniosła mój mózg na nieprawdopodobne wręcz poziomy huraoptymizmu, jak to zwykle bywa, nastąpił moment otrzeźwienia, refleksji, wątpliwości, a następnie – skrajnego pesymizmu. Zaczęłam robić wywiad. U nas w kraju mało kto jeszcze o tym cudownym leku słyszał, a już jego cena każdego fachowca powstrzymywała od jakiegokolwiek korzystnego dla mnie spojrzenia na ów problem. Po raz kolejny proponowano mi leczenie interferonem w kombinacji z rybawiryną (zainteresowani tematem będą wiedzieć, o czym piszę).

Szczerze mówiąc: już od jakiegoś czasu robiłam w tej kwestii uniki. Jak wynikało z danych, do których dotarłam, genotyp mojego wirusa bardzo opornie poddawał się leczeniu tego typu. Pięćdziesiąt procent wyleczeń z możliwością nawrotów. Wiedziałam, czym pachnie owa kuracja: rozliczne efekty uboczne, które nieodłącznie towarzyszą chemii. Może to zabrzmi śmiesznie, ale bałam się, że nagle schudnę na wiór, wysuszy mi się skóra, wyskoczą pryszcze i wypadną włosy. O takich przyjemnościach, jak: mdłości, brak łaknienia, agresja, depresja (w niektórych przypadkach wręcz mania samobójcza) i ogólny brak ochoty na cokolwiek, nawet nie chciałam myśleć. Komuś z boku ten typ myślenia może się wydać tragikomiczny, pretensjonalny i niczym logicznym nieuzasadniony. „Czego ona właściwie chce?” – usłyszałam za plecami w szpitalu. Jasne, że miałam nie słyszeć. A może miałam? No cóż. Byłam próżna, bałam się i sama nie wiedziałam, jaką decyzję podjąć. Ciągle biłam się z myślami. Wiedziałam, że nikt jej za mnie nie podejmie. Oddalałam ją, jakbym wiedziała, że mogę. I tak naprawdę szukałabym innego sposobu aż do skutku. Wiedziałam też, że ta kuracja jest nie dla mnie, nie wytrzymałabym tego.

Czułam się nieźle, nie chorowałam, nieustannie pracowałam nad odpornością swojego organizmu. Całe życie podporządkowałam wirusowi i utrzymywaniu swojej wątroby w formie. Robiłam bardzo, bardzo dużo.

Gdy dopadały mnie wątpliwości i marudziłam, Cyngel, moja mongolska przyjaciółka i lekarka w jednej osobie, mawiała: „Nikt nie wie lepiej, co jest dla ciebie dobre. Poczekaj, na pewno coś znajdą. Cały czas szukają leku na AIDS, pewnie po drodze coś się wydarzy”. Pocieszała mnie i pocieszała, jak zawsze się uśmiechając. Platon chyba powiedział, że przynajmniej jedna trzecia dobrego lekarza to jego urok. W przypadku Cyngel absolutnie miał rację. Czekać? Nie czekać? Nie realizuj cudzych scenariuszy! Owczy pęd przecież jest nie dla ciebie – co jakiś czas dopadały mnie wątpliwości. Gdy wszyscy w prawo, ja w lewo, zawsze tak miałam. Nacisk ze strony medycyny był ogromny, więc – jak to ja – robiłam uniki. Zadawałam niewygodne, choć myślę, że jednak mądre, pytania (byłam oblatana w temacie, sporo czytałam) – przecież nie mogą wszystkiego wiedzieć… Wiedziałam, że odpowiedzialność spadnie na moją głowę, no i na moją własną wątrobę. Bałam się. Ale miałam swoją mantrę: „Szukają, to znajdą…”. No i proszę! Moja od zawsze uśmiechnięta lekarka miała rację. Znaleźli!

Mimo wszystko muszę przyznać, że i tak dopadały mnie wątpliwości.

Pozostało mi jedno: tak się ustawić do problemu, jakby go nie było. Brzmi to prosto, ale tak naprawdę wcielanie prostych zasad w życie zazwyczaj jest cholernie trudne. No więc problem był! I to jaki!

Jak już wspomniałam, wirus krok po kroku i dzień po dniu zagarniał moje życie. Organizował je. W gruncie rzeczy wyszło mi to na dobre, więc chwała mu za to – dzięki ci, wirusie. Kolejny raz w swoim życiu przekonałam się, że droga do sukcesu, a nawet szczęścia, często zaczyna się od porażek, niepowodzeń i niesprzyjających okoliczności i że w dużej mierze od nas samych zależy, co zrobimy z tym dobrodziejstwem inwentarza, które w ofercie składa nam życie.

To oczywiste, że nie chciałam zostać jedną z tych kobiet, które żyją dłużej, ale nie żyją naprawdę. Od kiedy pamiętam, byłam sybarytką, lubiłam cieszyć się życiem, i to w towarzystwie, podróżować, smakować jedzenie i odkrywać nowe smaki, bawić się, pić wino i robić to, na co mam ochotę, a nawet czasami przegiąć. Większość ludzi odmawia sobie rzeczy, na które właśnie najbardziej mają ochotę – nie jest to jedna z moich ulubionych maksym. Czyż rozkoszowanie się jedzeniem nie jest jedną z największych przyjemności życiowych, która zbliża do siebie ludzi…?

I co dalej? Mam się zamienić w wiecznie poszczącą i umartwiającą się fanatyczkę? Liczącą kalorie, cukry, tłuszcze i z uporem maniaczki studiującą diety wątrobowe? „No przecież musi, do cholery, być jakiś sposób!” – główkowałam o czwartej nad ranem, gdy myśli o mojej wątrobie, z niechcianym w niej gościem, spędzały mi sen z powiek.

Sama bym tego nie zaplanowała, to przyniosło mi życie. Musi być jakiś sposób! Dopasowany do mnie. Upierałam się.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.Podziękowanie – z miłością i wdzięcznością

Z ogromną przyjemnością dziękuję wszystkim, którzy przyczynili się do mojego pisania i pomogli mi w wydaniu tej książki oraz poprzednich.

Dzieciom – za to, że są, za zachęcanie, wsparcie i miłość.

Mojej siostrze Sylwii – za ciepło, nieustanną obecność, cudowne soki, dżemy, ciasta, chleby, octy i tak dalej, które robi z dobrą energią i miłością. Mirkowi i Malinie.

Mojemu partnerowi – za cierpliwość, spokój, tolerancję i pomoc w zmaganiu się z różnymi, nie zawsze dobrymi, nastrojami i za ogarnianie komputera.

Eli, pierwszej czytelniczce moich brudnopisów– za inspiracje, szczere uwagi, śmiech i analizy.

Doktor Cyngel Rentsen – za opiekę, zioła i dobre słowa, które wspierały mój organizm każdego dnia.

Doktorowi Madejowi – za ciepły uśmiech, optymizm i opiekę nad moją wątrobą.

Małgosi Krzemińskiej – za rysunki i wspaniałe inspirujące rozmowy o sztuce i nie tylko.

Przyjaciołom, bez których nie wiem, co bym zrobiła; jestem szczęśliwa, że ciągle ich wokół mam.

Całemu zespołowi redakcyjnemu Burda International – za wydanie tej książki.

I wszystkim, których nie wymieniłam, ale którzy z pewnością są dla mnie ważni.

Dziękuję z uśmiechem.

Kwiecień 2016, Manly (Sydney)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: