Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Podróż do Włoch. Tom 3, (Medyolan, Pawia, Genua, Florencya) - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróż do Włoch. Tom 3, (Medyolan, Pawia, Genua, Florencya) - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 633 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ME­DY­OLAN.

(CIĄG DAL­SZY).

Nie­chaj się wam nie cni sza­now­ni czy­tel­ni­cy na tej zie­mi pół­noc­nych Włoch, po któ­rych tak czę­sto hu­la­ją po­wie­wy od śnież­nych a tak har­dych hel­wec­kich szczy­tów; nie­chaj się wam nie zbyt śpie­szy na po­łu­dnie, kędy już od­dy­cha­ją swo­bod­nie, jak w domu swo­im, cy­try­ny, lau­ry, oli­wy; bo ja prze­cież po­mi­jam w tym Me­dy­ola­nie mnó­stwo waż­nych rze­czy, zwra­ca­jąc je­dy­nie na to uwa­gę, bez cze­go się nie obej­dzie cel po­dró­ży na­szej. A czy­by mnie, jako star­sze­mu, było do twa­rzy, gdy­bym, sta­jąc się zgor­sze­niem dla młod­szej bra­ci, lek­ko­myśl­nie ru­szał z mia­sta do mia­sta, a tak wtó­ro­wał owym sta­dom no­wo­cze­snych wo­ja­ze­rów ści­ga­ją­cych wi­chry? Wszak i mię­dzy nami nie trud­no o sie­rot­ki du­cho­we, co, wrzu­co­ne na że­la­zną ko­lej, pę­dzą gna­ne pu­stą próż­nost­ką do Pa­ry­ża, a go­nią bez tchu bie­da­ki, jak­by owe bez­gło­we ostry­gi, co im wiel­ce śpiesz­no by nie za­tę­chły w dro­dze; a mimo to czę­sto i za­tęch­nie taka ludz­ka ostry­ga. Kto wie, czy­li wry­chle nie na­dej­dzie czas, w któ­rym ro­dzi­ce, po­waż­niej­si ro­zu­mem a za­moż­niej­si w za­so­by, każą sy­nom swo­im po­dró­żo­wać pie­szo po kra­jach głęb­szej i bo­gat­szej tre­ści, zo­sta­wu­jąc ko­lej że­la­zną dla mło­dzie­ży o płyt­szej gło­wie lub chud­szym miesz­ku, albo też ta­kim, co dla za­rob­ku pę­dzą przez świat.

Za­tem czy­tel­ni­ku racz cier­pli­wie to­wa­rzy­szyć mi do pa­ła­cu Bre­ra (Sta Ma­ria di Bre­ra – łąki), kędy, po­mi­ja­jąc inne bo­ga­te zbio­ry, roz­pa­trzy­my się w sa­mej wy­łącz­nie ga­le­ryi ob­ra­zów.

I ar­chi­tek­tu­ra tego nie­gdyś klasz­to­ru, zwłasz­cza dzie­dzi­niec, za­słu­gu­je na całą na­szą uwa­gę. Mi­strzem – bu­dow­ni­kiem był Fran­ci­szek Ric­chi­ni. Po­nie­waż on umarł w roku 1652, więc ze sa­mej tej daty czy­tel­nik zgad­nie, że ta bu­do­wa na­le­ży do sty­lu ba­roc­co. Wie­my już, że styl ten wte­dy za­czął po­pi­sy swo­je w świe­cie, gdy sztu­ka, utra­ciw­szy świe­żą swo­ją mło­dość, pra­gnę­ła róż­ne­mi sztucz­ne­mi prób­ka­mi jak­by fry­zu­rą, pe­ru­ką mu­ska­niem, far­bo­wa­niem rzę­sów it.p… pod­bi­jać ser­ca lu­dzi; wie­my ato­li rów­nież że ta ar­chi­tek­tu­ra ba­roc­co umia­ła z mi­strzow­ska spra­wić wra­że­nie, za­grać wiel­kim efek­tem na cie­niach i świa­tłach, wy­bie­rać naj­do­sko­na­lej miej­sca dla dzieł swo­ich. Co wię­cej, nie­kie­dy się zda­rza­ło że ta ar­chi­tek­tu­ra zrzu­ca­ła z sie­bie dro­bia­zgo­we kon­cep­ta, a jęła się sta­wiać na wiel­ką sto­pę; wte­dy ona two­rzy­ła za­praw­dę zna­ko­mi­te, ar­cyw­spa­nia­łe bu­dow­le swo­je­go ro­dza­ju. Ze styl ba­roc­co mie­wał ta­kie chwi­le szczę­śli­we, mamy do­wód w tym dzie­dziń­cu, któ­ry tu przed sobą wi­dzi­my.

Mistrz Fran­ce­sco chciał ob­wieść ten dzie­dzi­niec w koło sze­ro­kie­mi skle­pio­ne­mi pod­sie­ma­mi; obacz­my jak so­bie po­ra­dził ba­roc­co. Fi­la­ry same przez się na­su­wa­ły się my­śli jego; bo fi­la­ry są i od­po­wied­niej­sze sty­lo­wi ba­roc­co, a przy­tem nie­rów­nie wię­cej na­da­ją się do di­wi­ga­nia skle­pień niż ko­lum­ny. Fran­ce­sco jed­nak nie chciał fi­la­rów; bo ta­ko­we zbyt pod­sa­dzi­ste, cie­ni­ste, a jemu cho­dzi­ło oto, aby te kruż­gan­ki, choć ol­brzy­miej sze­ro­ko­ści, były świa­tli­ste i sło­necz­ne. Po­sta­no­wił tedy użyć ko­lumn. Jak­że so­bie po­ra­dzić, aby one znio­sły brze­mię skle­pień? Zda­wa­ło się, że ku temu po­da­wa­ły się tyl­ko dwa spo­so­by: na­przód mógł po­sta­wić te ko­lum­ny gę­sto obok sie­bie; a tym try­bem wiel­ka ich ilość po­do­ła­ła­by cię­ża­ro­wi. Praw­da! aleć wte­dy ar­ka­dy krą­głe, bie­żą­ce z góry od ko­lum­ny do ko­lum­ny, zbyt­by zdrob­nia­ły, a wi­dok ta­ko­wy wiel­kiej ilo­ści ma­lucz­kich ar­ka­dek nie był­by wca­le wspa­nia­łym. Dru­gi spo­sób był ten, aby roz­sta­wić sze­ro­ko od sie­bie ko­lum­ny, ale za to uczy­nić je wiel­ce po­tęż­ne. W ta­kim ra­zie po­tęż­ność choć nie mno­giej licz­by ko­lumn po­do­ła­ła­by cięż­ko­ści skle­pień, a ar­ka­dy, roz­pi­na­ją­ce się u góry od ko­lum­ny do ko­lum­ny, już­by się sta­ły wiel­kie a oka­za­łe. Temu nie prze­czy­my! Jed­nak zato te ko­lum­ny dla mocy mu­sia­ły­by być zbyt gru­be, pod­sa­dzi­ste; ich śred­ni­ca ogrom­na nie by­ła­by pro­po­rey­onal­ną do ich wy­so­ko­ści. Otóż mistrz Ric­chi­ni nie użył żad­ne­go z tych dwóch spo­so­bów. On ob­rał so­bie ko­lum­ny kształt­ne, pro­por­cy­onal­ne, więc nie zbyt gru­be, a po­sta­wił je pa­ra­mi. Ko­lum­ny do jed­nej pary o tyle od sie­bie od­da­lił, że mię­dzy nie­mi dość zo­sta­je świa­tła i prze­źro­cza. Każ­dą parę po­krył wspól­nym sil­nym ka­mien­nym tra­mem (bel­ką), na któ­rym spo­czę­ły ar­ka­dy, łą­czą­ce każ­dą parę z jed­ną i dru­gą są­sied­nią parą ko­lumn. Po­dob­nie, jak te dol­ne pod­sie­nia, zbu­do­wa­ne jest i pierw­sze pię­tro. Tak nasz ar­ty­sta grac­ko wy­wią­zał się z za­da­nia swo­je­go; bo nie tyl­ko uczy­nił te pod­sie­nia lek­kie, świa­tli­ste i moc­ne, ale jesz­cze na­tu­rę es­te­tycz­ną ko­lumn, wy­ma­ga­ją­cą bel­ko­wa­nia pła­skie­go, ze­stro­ił z krą­głą for­mą ar­kad i skle­pień.

Scho­dy, któ­re stwo­rzył Fran­ce­sco w tym klasz­to­rze Bre­ra, są dru­giem jego ar­cy­dzie­łem.

Czy­tel­nik za­pew­ne so­bie przy­po­mi­na, że ta cud­na zie­mia me­dy­olań­ska by­wa­ła przez dłu­gie wie­ki jak­by pięk­ną a po­saż­ną dzie­dzicz­ką, o któ­rą się do­bi­ja­li cią­gle i swoi i są­sie­dzi. A wie­my, ie do naj­go­ręt­szych ob­cych kon­ku­ren­tów na­le­że­li kró­lo­wie fran­cuz­cy i nie­miec­cy ce­sa­rze. Za­tem wśród ha­ła­sów żoł­nier­skich, a bru­talstw wo­jen­nych, nie­chęt­nie po­ja­wia­ła się sztu­ka, bo ona, choć ma­lu­je na­mięt­no­ści, jed­nak na ta­ko­we je­dy­nie z wy­so­ko­ści ide­al­nych spo­glą­da, a uni­ka ru­basz­ne­go z nie­mi ze­tknię­cia.

Gdy Giot­to obu­dził z le­tar­gu sztu­kę, re­for­mę jego przy­niósł do Me­dy­ola­nu Gior. di Mi­la­no. Od­zna­czył się póź­niej w tym­że kie­run­ku Mi­che­le di Mi­la­no i Tro­zo da Mon­za. A gdy na­stęp­nie po ca­łych Wło­szech, jak ptasz­ki na wio­snę, od­zy­wa­ła się mi­łość do ar­ty­zmu, wte­dy i na zie­mi me­dy­olań­skiej, lubo krwią splu­ska­nej, woj­ną za­ora­nej, pu­ści­ły się ro­ślin­ki i ziół­ka twór­czej fan­ta­zyi, mia­no­wi­cie, gdy wład­cy Me­dy­olań­scy: jako Fi­lip Vi­scon­ti i Fran­ce­sco Sfo­rza, ma­jąc zmysł es­te­tycz­ny, ho­do­wa­li chęt­nie ar­ty­stów, już dla po­trze­by ser­ca a domu, już to dla sa­mej pa­ra­dy.

Patrz na ten fresk! On, od­pi­ło­wa­ny od ścia­ny ko­ściel­nej, zo­stał do ga­le­ryi Bre­ra prze­nie­sio­ny. Je­st­to S. Se­ba­sty­an przy­wią­za­ny do ko­lum­ny, prze­szy­ty mnó­stwem strzał; dwaj opraw­cy pod ar­ka­dą za­ję­ci strze­la­niem, a trze­ci z miną obo­jęt­ną przy­pa­tru­je się tym okrop­no­ściom. Wid­no, że mistrz znał się do­sko­na­le na ana­to­mii i dla tego też za­pew­ne nie tyl­ko so­bie ob­rał po­stać bez­szat­ne­go S. Se­ba­sty­ana, ale na­wet ubrał opraw­ców w suk­nie tak opię­te, że, ma­lu­jąc ich, mógł się po­pi­sać do­sko­na­łą zna­jo­mo­ścią mu­sku­łów; nad­to mistrz tego ob­ra­zu ry­su­je po­praw­nie, ści­śle, a z wiel­ką pew­no­ścią. I nie dziw, bo nim jest Win­cen­ty Fop­pa (1460) uczeń szko­ły Pa­dew­skiej. A ma też on i przy­wa­ry swo­jej szko­ły, bo ob­raz jego mroź­ny bez ide­al­no­ści; przed­sta­wia w Św. Se­ba­sty­anie dziel­ne­go, peł­ne­go sta­ło­ści czło­wie­ka, ale nie mę­czen­ni­ka cier­pią­ce­go w Bo­żej spra­wie. Nie­rów­nie wię­cej za­jął nas ob­raz ukrzy­żo­wa­ne­go Pana Je­zu­sa, a to nie dla war­to­ści ar­ty­stycz­nej dzie­ła, ale ra­czej dla tego, że jest pra­cą już zna­ne­go nam Bra­man­te­go (1444 do 1514). Mistrz ten, jak wie­cie, po­rzu­cił pę­zel a jął się ar­chi­tek­tu­ry, co było, jak­bym śmiał po­wie­dzieć, my­ślą arcy szczę­śli­wą, bo sztu­ka bu­do­wa­nia wie­le na niej zy­ska­ła, a ma­lar­stwo nie po­nio­sło zbyt wiel­kiej stra­ty. Ot! w tym ob­ra­zie znać, że ar­chi­tekt bawi się w ma­la­rza: kom­po­zy­cya sy­me­trycz­na, mo­no­ton­na; w niej nie wi­dać ży­we­go pul­su­ją­ce­go ru­chu ani głęb­sze­go uczu­cia. Fi­gu­ry sztyw­ne, niby z drze­wa stru­ga­ne, co za­pew­ne ztąd po­cho­dzi, iż Bra­man­te dla dra­pe­ryi ubie­rał so­bie lal­ki w pa­pie­ry lub płót­na na­pusz­cza­ne kle­jem. Obaj zło­czyń­cy, ukrzy­żo­wa­ni po bo­kach Zba­wi­cie­la, pra­wie jed­na­cy w uło­że­niu swo­jem: jed­ne­go go­dłem jest anioł, dru­gie­go sza­tan; w jed­nym rogu ob­ra­zu słoń­ce, w dru­gim księ­życ. Oba te cia­ła nie­bie­skie przy­po­mi­na­ją ob­li­cza ludz­kie, ma­ją­ce fi­zy­ono­mie za­fra­so­wa­ne, aten fra­su­nek dość oso­bli­wie pa­trzy na tych twa­rzach okrą­głych i tu­szy­stych.

Da­le­ko wdzięcz­niej ma­lu­je uczeń jego Bar­to­lo­meo Su­ar­di, (żyje jesz­cze wr. 1529), któ­re­go zwy­kle po na­uczy­cie­lu ale piesz­czo­tli­wie Bra­man­ti­no zo­wią. Jest tu w Bre­ra jego Ma­don­na na tro­nie. Dzie­ciąt­ko świę­te, ochu­cha­ne nie­biań­skim po­wie­wem, i dwaj anio­ło­wie sto­ją­cy po bo­kach są peł­ne pro­sto­ty a ci­che­go wdzię­ku. Współ­cze­snym Bra­man­ti­na jest Am­bro­gio Fos­sa­no zwa­ny Bor­go­gno­ne (kwit­nie oko­ło 1473). Dziw­na rzecz, że on żyje i pra­cu­je jesz­cze w ca­łej peł­ni szes­na­ste­go wie­ku, a prze­cież fan­ta­zya jego ma jesz­cze ja­koś pod­wią­za­ne loty. Ob­raz jego w Bre­ra przed­sta­wia nam Wnie­bo­wzię­cie Prze­naj­święt­szej Dzie­wi­cy. Za­iste po­stać Ma­ryi Pan­ny jest zu­peł­nie po­są­go­wa; wskroś też sy­me­trycz­ne są i anioł­ki usta­wio­ne na dwóch od­po­wied­nich so­bie ob­ło­kach; znać że nie­bo­żę­ta za­da­ją so­bie wie­le pra­cy z tą mu­zy­ką swo­ją, a wtó­ru­ją im, ile sił, bra­cisz­ko­wie na dru­gim ob­ło­ku. Trzy pary anioł­ków uno­szą Pan­nę

Prze­naj­święt­szą ku nie­bu, a wszy­scy sze­ściu trzy­ma­ją rącz­ki, nóż­ki, pra­wie tym sa­mym try­bem – więc tu ist­na ar­chi­tek­to­nicz­na sy­me­trya. – Zu­peł­nie po­dob­nym do tych po­przed­ni­ków swo­ich jest Fi­lip­po Ma­zu­olo.

Prze­cież wte­dy inny już czas na­sta­wał dla Me­dy­ola­nu, bo inny czas się był zro­dził dla ca­łych Włoch. Fan­ta­zya ital­skich mi­strzów mimo wie­dzy swo­jej już była przy­go­to­wa­na, by się od­ro­dzić naj­wyż­szą pięk­no­ścią, by się od­ro­dzić ide­ałem sztu­ki, o któ­rym twór­cza ar­ty­stycz­na moc ani za­ma­rzy­ła w ostat­nim lat ty­siącu. Ta fan­ta­zya cze­ka­ła tyl­ko jed­ne­go gie­nial­ne­go czło­wie­ka. Bo je­den czło­wiek, z gwiaz­dą gie­niu­szu w du­szy, za­wa­ży za mi­lio­ny lu­dzi po­wsze­dnich; on sam je­den wy­świę­ci wszyst­kie te mi­lio­ny na nowe po­ko­le­nie, bo on zdo­ła roz­wią­zać za­gad­kę, któ­ra robi i tę­sk­ni we wszyst­kich ser­cach, a z któ­rej prze­cież nikt so­bie spra­wy zdać nie zdo­ła. Je­den czło­wiek wiel­ki, gdy się zja­wi na cza­sie, zdo­ła cu­dów do­ko­nać, zdo­ła wy­wyż­szyć upa­dłych, a nie­mo­cą zło­żo­nych wy­zdro­wić i wznieść na szczy­ty chwa­ły. Wszak je­den czło­wiek, któ­re­go oczu do­tknął się gie­niusz, wi­dzi przy­szłość ludz­kie­go rodu, któ­ra do­pie­ro cze­ka od­da­lo­ne pra­wnu­cze po­ko­le­nia. Te wi­dze­nia jego, ten jego wzrok du­cho­wy mi­lio­nom zwy­czaj­nych lu­dzi sen­nem ro­idłem być się wy­da­je – i nie­ma w tem nic dziw­ne­go. Wszak po­dob­nie czło­wiek, pa­trzą­cy przez te­le­skop w prze­pa­ści nie­bios, oba­czy w tych głę­biach Boże spra­wy, któ­rych nie doj­rzą nig­dy tłu­my choć­by mi­lio­nów lu­dzi, zwra­ca­ją­cych tyl­ko gole oczy ku gwiaź­dzi­stym skle­pom. W tem cała ludz­kość po­dob­na do hi­sto­ryi każ­de­go z lu­dzi po­wsze­dnich. Ten lub ów wśród nas drę­czy się i mę­czy, by roz­wią­zał za­gad­kę, któ­ra mu sta­nę­ła w po­przek dro­gi to w umie­jęt­no­ści, to w ży­ciu. I nęka się i ła­mie by prze­mógł trud­ność upo­rną a da­rem­ne są jego si­le­nia, choć prze­czu­cie ta­jem­ne mu szep­ce, że jest prze­cież ja­kiś spo­sób prze­zwy­cię­że­nia za­wa­dy; ta myśl go ści­ga, cho­dzi za nim i nie opusz­cza go i do­ma­ga się na­tręt­nie wy­ba­wie­nia swo­je­go. Cza­sem, a nie­ste­ty zbyt czę­sto się dzie­je, że taki mę­czen­nik ży­cia lub wie­dzy, ści­ga­ny ta my­ślą, schro­ni się przed nią do gro­bu a za­śnie śmier­cią na tych cier­niach swo­ich, nie do­ko­naw­szy wy­zna­czo­ne­go so­bie w ży­ciu za­da­nia. Nie­kie­dy zaś bywa, że wła­śnie wte­dy, gdy już ga­sła wszel­ka na­dzie­ja, bły­śnie mu w du­chu, a ta jed­na bły­ska­wi­ca roz­wid­ni mu naj­cięż­szą za­gad­kę ży­cia swo­je­go. Wte­dy człek, otrzy­maw­szy krwa­we i cięż­kie zwy­cięz­two, od­pra­wia naj­świet­niej­sze try­um­fy. Cza­sem cały lud, lub cały wiek pra­cu­je i mo­cu­je się by roz­wią­zać za­da­nie po­wie­rzo­ne ser­cu jego. I pali go trud, i tru­je mu du­szę uczu­cie roz­pacz­li­wej nie­mo­cy, i już już zbli­żał się do praw­dy, któ­ra była wszyst­kich jego tę­sk­not, wszyst­kich jego ma­rzeń ce­lem; już jej się pra­wie ręką do­ty­kał; ale on jej nic oba­czy! i umarł z bo­le­ści. Je­że­li się zaś sta­nie, że jemu bły­śnie owa ja­sno­ści myśl, wte­dy cały lud a cały wiek przej­rzy na du­chu. Tą zaś ja­sno­ścią, tą bły­ska­wi­cą dla ca­łe­go na­ro­du, dla ca­łe­go stu­le­cia może być je­dy­nie wiel­ki czło­wiek.

Jak w ży­ciu, jak w umie­jęt­no­ści, jak w hi­sto­ryi, tak się też dzie­je w roz­wo­ju hi­sto­rycz­nym sztu­ki pięk­nej; tak się też sta­ło z ar­ty­stycz­ną spra­wą we Wło­szech w koń­cu XV wie­ku; tak się sta­ło ze sztu­ką w Me­dy­ola­nie, gdy do nie­go przy­był Le­onar­do da Vin­ci.

Słusz­nie daw­no już po­wie­dzia­no, iż aby wie­dzieć czem był Le­onar­do dla twór­czej ar­ty­stycz­nej fan­ta­zyi, wy­star­czy, by po­rów­nać dzie­ła sztu­ki, utwo­rzo­ne przed jego po­ja­wie­niem się, z temi co były wy­ko­na­ne po nim, to jest w tej no­wej epo­ce, któ­rą do­pie­ro on roz­two­rzył dla świa­ta.

Pi­sząc wam o moim po­by­cie w ga­le­ryi Bre­ra, wy­znać wi­nie­nem otwar­cie, że choć póź­niej pa­trza­łem na dzie­ła Mi­cha­ła Anio­ła, Ra­fa­ela i in­nych ja­snych mi­strzów sztu­ki, to prze­cież nig­dy nie do­zna­łem uczuć głęb­szych, wra­żeń ogrom­niej­szych nad te, któ­re mnie jak­by dresz­czem prze­ję­ły, gdy w Bre­ra sta­ną­łem w obec kar­to­nu wy­obra­ża­ją­ce­go Chry­stu­sa Pana z wie­cze­rzy w S. M. de­lie Gra­zie. Ten kar­ton był wy­ko­na­ny przez Le­onar­da za­nim się jął sa­me­go dzie­ła w re­fek­ta­rzu; był mu wzo­rem, wi­dzia­dłem, gwiaz­dą prze­wod­nią co, w pro­mien­nej chwi­li gie­niu­szu zro­dzo­na, przy­świe­ca­ła mu w cza­sie tej pra­cy oko­ło sa­mej "Wie­cze­rzy Pań­skiej."

Nie wiem jak­by czy­tel­ni­kom opi­sać to uczu­cie, któ­re mnie prze­szło, pa­trząc na to ob­li­cze Chry­stu­sa Pana. My­ślę że w tym wzglę­dzie naj­traf­niej uczy­nię, gdy się od­wo­łam do wra­że­nia, któ­re­go za­pew­ne do­świad­czał choć raz w ży­ciu nie je­den ze star­szych czy­tel­ni­ków mo­ich. Bo człek pra­wie każ­dy, byle le – tniej­szy, przy­po­mni so­bie, że były chwi­le, a choć­by jed­na chwi­la, gdy mimo wie­dzy sta­nął nad prze­pa­ścią i że już – nie ma­jąc na­wet prze­czu­cia o zło­wro­giem nie­bez­pie­czeń­stwie, już miał uledz nie­prze­wi­dzia­nej klę­sce nie­szczę­snej, a tu zna­gła, nie wie­dzieć zkąd, zda­rzył się niby ja­kiś przy­pa­dek, któ­ry wstrzy­mał cios a zgub­ną ka­ta­stro­fę. W ta­kich chwi­lach człek przej­rzy, roz­two­rzą mu się oczy we­wnętrz­ne, wte­dy skło­ni czo­ło; dresz­cze mro­wiem przej­mą naj­głęb­szą isto­tę jego, bo po­czu­je jak­by z bliz­ka tchnął na nie­go po­wiew du­cha, co prze­szedł oko­ło nie­go; wte­dy zro­zu­mie że Opatrz­ność Boża cho­dzi nie­wi­do­mie wśród nas i że miesz­ka mię­dzy nami; wte­dy czło­wie­ka przej­dą dresz­cze, bo prze­wi­dzi, bo po­zna że mi­łość nie­biań­ska jawi się nam na­wet czę­sto w do­cze­snym a po­wsze­dnim ży­wo­cie. Więc wła­śnie owa praw­da, co u nie­go była wia­rą, któ­ra u nie­do­uków zwie się szczę­śli­wym przy­pad­kiem, owa praw­da, któ­rej nie wy­star­czy żad­ne płyt­kie i niby od ucha ro­zu­mo­wa­nie – ta praw­da sta­nę­ła mu tez żywą przed żywe oczy. Otóż po­dob­ne uczu­cie, po­dob­ne dresz­cze mnie prze­ję­ły, gdym się wpa­try­wał z ja­kimś rzew­nym a nie do opi­sa­nia dzi­wem w to ob­li­cze Zba­wi­cie­la. Tak jest, w tem ob­li­czu, pod ogól­nym za­ry­sem ludz­kim, pro­mie­ni się i mą­drość i mi­łość nie­skoń­czo­na. Tu­taj czu­jesz całą isto­tą two­ją jak­by na cie­bie wio­nął z tego ob­li­cza dech in­nych świa­tów; rzekł­byś, że nie­biań­ska moc, co cho­dzi nie­wi­do­mie wśród nas, tu­taj sta­ła się uwi­do­mio­ną dla ży­wych oczu two­ich, o ile ją tyl­ko ist­ny gie­niusz uwi­do­mić zdo­ła.

A to prze­cież, com tu wi­dział, nie było by­najm­niej ob­ra­zem o świe­ci­stych, cza­ro­dziej­skich ko­lo­rach, o po­wierz­chow­no­ści pro­mien­nej a tech­ni­ce wy­koń­czo­nej. Był to je­dy­nie ry­su­nek, szkic, kar­ton za­mknię­ty za szkłem w skrom­nych ra­mach, wy­ko­na­ny czar­ną kre­dą na pa­pie­rze, lek­ko ko­lo­ro­wa­ny zwłasz­cza w oczach, na li­cach, na ustach i wło­sach; więc na­wet tu i ów­dzie, a mia­no­wi­cie gdzie się ob­raz koń­czy, wi­dać kre­sy czar­ne ry­sun­ku. Na tym ka­wał­ku pa­pie­ru nie­skoń­czo­nej war­to­ści znać, że był zmię­to­szo­ny, spo­nie­wie­ra­ny, ła­ma­ny; bo po brze­gach po­dar­ty, na­wet nad czo­łem Zba­wi­cie­la pa­pier ska­le­czo­ny. Wy­raz ob­li­cza, duch w tem dzie­le ży­ją­cy, jest wyż­szy nad opi­su­ją­ce go sło­wa. Na tych ry­sach nie­biań­skich jak ob­łok uno­si się głę­bo­ki smu­tek ze strasz­li­wej zdra­dy jed­ne­go z uczniów, jed­nak roz­la­na po tym smęt­ku nad­gwiazd­na sło­dycz, prze­ba­cze­nie nie­skoń­czo­ne­go mi­ło­sier­dzia. O ile tyl­ko wznio­sły gie­niusz w szczę­snem na­tchnie­niu do­ka­zać tego zdo­ła, wi­dzisz tu­taj po­łą­cze­nie dwóch świa­tów. Tak za­iste w go­dzi­nach sko­nu za­cne­go czło­wie­ka ko­ja­rzy się wes­tchnie­nie ziem­skiej bo­le­ści z ra­do­snym hym­nem wie­ku­iste­go Bo­że­go kró­le­stwa.

Te­raz nie mó­wić nam już wię­cej w Bre­ra o Le­onar­dzie. Jest tu­taj w tej ga­le­ryi wpraw­dzie jesz­cze wi­ze­ru­nek Naj­święt­szej Pan­ny (choć nie­skoń­czo­ny) ręki tego mi­strza; prze­cież nie­raz jesz­cze mó­wić bę­dzie­my o wła­ści­wo­ści jego gie­niu­szu, a nad­to, gdy da Vin­ci jest jed­nym z naj­zac­niej­szych sy­nów Flo­ren­cyi, więc by­ło­by krzyw­dą, wy­rzą­dzo­ną owe­mu ro­dzin­ne­mu jego mia­stu, gdy­by­śmy z za­ry­sem jego ży­wo­ta nie po­cze­ka­li, aż sta­nie­my na zie­mi owej kwie­ci­stej oj­czy­zny jego. Prze­to ra­czej przy­pa­trz­my się mi­strzom, co wy­stą­pi­li sztu­ką, wy­wo­ła­ni na świat wzo­rem Le­onar­da.

Pierw­szym z nich jest Ber­nar­di­no Lu­ini, bo tak go zwy­kle zo­wią, choć on sam pi­sze się Lo­vi­no, gdyż się ro­dzi! w Lu­ino nad Lago Mag­gio­re. Ten czło­wiek szczę­sny, od pięk­no­ści a gra­cyi za ko­chan­ka wy­bra­ny, miał za­iste kwia­tek nie­biań­ski w du­szy, kwia­tek co był po­sia­ny bo­żem ziar­nem a roz­wi­nął się i urósł w ja­snych pro­mie­niach gie­niu­szu Le­onar­da. Ja­koż nikt nie utwo­rzył ob­ra­zów tak zbli­żo­nych do dzieł wiel­kie­go da Vin­ci, jak Ber­nar­di­no Lu­ini. Ztąd też ma­lo­wa­nia jego czę­sto ucho­dzi­ły, i dziś jesz­cze nie­kie­dy ucho­dzą za pra­cę Le­onar­da. Praw­da, że Lu­ini nie­kie­dy rze­czy­wi­ście wzno­si się do wy­so­ko­ści z któ­rych jego mistrz pa­trzy się na świat. W ta­ko­wych chwi­lach i ucznio­wi roz­twie­ra­ją się głę­bie mą­dro­ści, dla zwy­kłych lu­dzi na za­wsze za­sło­nio­ne. Po­dob­ne ato­li chwi­le szczę­sne nie są po­wsze­dnie u Ber­nar­di­na Lu­ini, lecz zwy­kłą jego na­tu­rą jest wdzięk nie­wy­po­wie­dzia­ny, sło­dycz jak­by z nad zie­mi zro­dzo­na, rzew­ność uczuć i lu­bość za­iste nad­ludz­ka. Lu­ini tez in­stynk­tem, je­dy­nie praw­dzi­we­mu mi­strzo­wi wła­ści­wym, prze­czu­wał ro­dzaj swo­je­go gie­niu­szu; za­tem przy­swo­ił so­bie je­dy­nie tę stro­nę ar­ty­zmu Le­onar­da, któ­rej mógł po­do­łać, i dla tego też wła­śnie dzie­ła jego wień­czy nig­dy nie­zwię­dła chwa­ła. Ber­nar­di­no Lu­ini zgasł po­dob­no oko­ło roku 1530. Z wie­lu ob­ra­zów tego mi­strza, znaj­du­ją­cych się tu w Bre­ra, wy­bie­ram tyl­ko dwa.

W prze­strze­ni ar­chi­tek­tu­ry re­ne­san­so­wej na tro­nie wznio­słym za­sia­dła Nie­ba Kró­lo­wa. Ona pa­trzy na przy­chod­nia jak­by z ża­ło­ścią ci­chą, ale znów z taką sło­dy­czą a nie­skoń­czo­ną do­bro­cią, iż ser­cem prze­wi­du­jesz, że ona prze­ba­czy­ła świa­tu winy. Na le­wem ko­la­nie jej sta­nę­ło Pa­cho­le świę­te; ono lube i pro­sto­ty peł­ne, a jed­nak od razu wi­dać, że to nie­jest dzie­cię ziem­skie, bo na ob­li­czu jego po­wie­wa myśl, wiecz­ność mie­rzą­ca. U góry ob­ra­zu Bóg-Oj­ciec roz­twie­ra w mi­ło­ści nie­skoń­czo­nej ra­mio­na nad wy­bra­ną, dzie­wi­cą. Po ni­żej, po le­wej stro­nie Ma­ryi Pan­ny, Św. Bar­ba­ra, z pal­mą mę­czeń­ską w ręku, jest uro­czą dzie­wi­cą, a jed­nak nie­biań­ski po­kój roz­la­ny na ca­łej jej po­sta­ci. Po pra­wej stro­nie sta­nął Św. An­to­ni, sta­rzec o dłu­giej si­wej bro­dzie; zwró­cił oczy na wi­dza jak­by znał wszyst­kie naj­skryt­sze taj­ni­ki ser­ca jego. U sa­me­go dołu ob­ra­zu na stop­niach tro­nu umie­ścił się sie­dzą­cy anio­łek. Skrzy­dla­ty ten gra­jek siadł niby z nie­chce­nia, a nie mógł już siąść z więk­szą gra­cyą. Roz­sta­wiw­szy wy­god­nie pulch­ne nóż­ki, wy­gry­wa pio­snecz­ki, któ­rych się od star­szych bra­cisz­ków w nie­bie na­uczył. Jed­nak, we­dle mo­je­go zda­nia, naj­po­tęż­niej prze­ma­wia do ser­ca wi­dza samo to spój­rze­nie tych po­sta­ci wszyst­kich. Te ich oczy ta­kie głę­bo­kie, a ta­kie tkli­we i rzew­ne, że, choć są tyl­ko dzie­łem ma­lo­wa­nem, prze­ni­ka­ją ży­ją­ce­go wi­dza aż do głę­bi du­szy.

Te­raz rzek­nij­my słów­ko o dru­giej pra­cy na­sze­go mi­strza. Cale tyl­ne tło ob­ra­zu zaj­mu­je ścia­na róź pną­cych się po kra­cie drew­nia­nej. Przed nią usia­dła Boga-Ro­dzi­ca z dzie­ciąt­kiem prze­naj­święt­szym; ono bawi się do­nicz­ką, z któ­rej li­lia wy­ro­sła. Trud­no so­bie wy­sta­wie sce­nę nie­win­niej­szą, a jed­nak pa­trząc na nią czu­je­my, iż rzew­ność głę­bo­ka a ogrom­ne zna­cze­nie tchnie po ca­łym tym ob­ra­zie – Woń róży i kol­ce śmier­ci! Gol­go­ta i li­lie! Va­sa­ri tyl­ko zlek­ka wspo­mi­na o na­szym wiel­kim Lu­inim; znać, że go nie ce­nił, ani znał do­sta­tecz­nie. Wszak to do­pie­ro w naj­śwież­szych cza­sach od­da­no cały hołd na­leż­ny temu mi­strzo­wi. Nie­chaj czło­wiek z pło­my­kiem w du­szy pra­cu­je na uży­tek lub na uzac­nie­nie świa­ta, za­wsze, choć póź­no, na­dej­dzie czas, w któ­rym imię jego od­ro­dzi się chwa­łą uczci­wą, tak jak owo pom­pe­jań­skie ziar­no, co, lubo dłu­gie wie­ki prze­le­ża­ło w ciem­ni­cach gro­bo­wych, pusz­cza się dziś buj­nym kwia­tem i kło­sem na po­dziw lu­dziom.

Dru­gim uczniem Le­onar­da był Mar­co d'Og­gio­ne (ur. 1490). On mniej wdzięcz­ny, mniej rzew­ny, a prze­cież pe­łen po­ko­ju, choć może nie­co szorst­ki i cierp­ki. Spo­ty­ka­my w tej ga­le­ryi je­den z jego ob­ra­zów na­stęp­nej tre­ści: W cud­nej oko­li­cy, wśród kwia­tów i won­nych krze­wów, roz­stą­pi­ła się ot­chłań; w tę prze­paść ciem­ną spa­da Lu­cy­fer; nad nim z pod­nie­sio­nym mie­czem w ręku uno­si się Ar­cha­nioł Mi­chał; dwaj dru­dzy ar­cha­nio­ło­wie sta­nę­li po bo­kach roz­war­tej, pie­kiel­nej bez­de­ni. Praw­da, że na ar­cha­nio­łach szat za wie­le – bo one ukry­wa­ją w zu­peł­no­ści po­stać całą; ale ob­li­cza tych nie­bian wiel­ce wznio­słe i spo­koj­ne. Szla­chet­ny gniew, pe­łen bo­le­ści na twa­rzy Św. Mi­cha­ła, jest jak­by oczy­wi­stem świa­dec­twem wła­snej szla­chet­no­ści mi­strza. Do­sko­na­le skom­po­no­wa­ny sza­tan – Lu­cy­fer, strą­co­ny na gło­wę w ot­chłań, rękę w zło­ści pie­kiel­nej wy­krę­cił ku ar­cha­nio­ło­wi; twarz chu­da, wście­kło­ścią wy­pa­czo­na; na gło­wie wy­klu­ły się roż­ki, a do ple­ców przy­cze­pio­ne ogrom­ne skrzy­dła nie­to­pe­rze. Te przy­bo­ry i ozna­ki sza­tań­skie, ta szpet­ność, mia­no­wi­cie już sama po­zy­cya złe­go du­cha, na gło­wę spa­da­ją­ce­go w ot­chłań, by­ły­by się w rę­kach mniej dziel­ne­go mi­strza za­mie­ni­ły w śmiesz­ność – bo wie­my Jak­to szpet­no­śó i złość w bliz­kiem są­siedz­twie z ko­micz­no­ścią a gro­te­ską. Tego szko­pu­łu unik­nąw­szy Mar­co do­wiódł zna­ko­mi­to­ści swe­go ta­len­tu. – Za­pisz­my so­bie w pa­mię­ci jesz­cze dwóch uczniów Le­onar­da da Vin­ci bo An­drze­ja Sa­la­ino i Fran­cisz­ka Mel­zi, Pierw­szy z nich tak do­sko­na­le na­śla­do­wał na­uczy­cie­la swe­go, że ob­ra­zy jego czę­sto za pra­cę sa­me­go mi­strza ucho­dzić mogą. Nad­to ob­li­cze An­drze­ja Sa­la­ino od­zna­cza­ło się wiel­ce szczę­sną pra­wi­dło­wo­ścią a do tego stop­nia wdzięcz­nym wy­ra­zem, iż je Le­onar­do chęt­nie brał za mo­dłę do swo­ich ob­ra­zów re­li­gij­nych. Fran­ci­szek Mel­zi zaś był sy­nem jed­nej z pierw­szych ro­dzin me­dy­olań­skich, jemu po­dob­nie na­tu­ra udzie­li­ła uro­cze, peł­ne pięk­no­ści rysy. Ztąd też Le­onar­do, przy­tu­la­jąc go mi­ło­ścią do sie­bie, wi­dy­wał w nim urze­czy­wist­nio­ny ide­ał, zro­dzo­ny na wy­so­ko­ściach twór­czej swo­jej fan­ta­zyi. Pie­ścił się mło­dzień­cem sta­rzec, jak się pie­ści­my w śród zimy nie­za­bud­ką wio­sny mło­dej. Fran­ci­szek Mel­zi od­pła­cał się mi­strzo­wi mi­ło­ścią go­rą­cą; a po śmier­ci jego pi­sze list łza­wy, w któ­rym, pła­cząc nad stra­tą okrut­ną, po­wia­da, że póki cia­ło jego trwać bę­dzie przy ży­ciu, póty też czuć się bę­dzie nie­szczę­śli­wym.*

Obok nich wy­pa­da nam wspo­mnieć o in­nym uczniu Le­onar­da, bo o Ja­nie An­to­nim Bel­tra­fio (1467, f 1516), któ­ry ze czcią wpa­try­wał się we wzo­ro­daw­cę swo­je­go, za­cho­wu­jąc jed­nak całą sa­mo­dziel­ność swo­je­go ta­len­tu. Prze­cież gie­niusz Le­onar­da nie­rów­nie wier­niej się od­ro­dził w in­nym uczniu bo w Ce­za­rze da Se­sto. Nie li­to­wał tru­du Ce­sa­re po­świę­ca­jąc się sztu­ce, a ma­jąc jak­by roz­wid­nio­ną dro­gę do ar­ty­zmu mi­ster­nym zmy­słem pięk­no­ści, sta­nął w tym sto­sun­ku do Le­onar­da, w ja­kim świet­ny ta­lent sta­je zwy­kle do gie­niu­szu. Gdy ato­li da Se­sto póź­niej udał się do Rzy­mu, gdy tam oba­czył Ra­fa­ela, wte­dy, urze­czo­ny du­chem jego, za­drżał w so­bie jak­by oczy­nio­ny pierw­szą mi­ło­ścią. Od­tąd da Se­sto stra­cił sie­bie, stra­cił sa­mo­ist­ność swo­ją, i nie wró­cił nig­dy do sie­bie sa­me­go, ani do daw­ne­go sty­lu. Nie­chaj so­bie ten przy­kład we­zmą do ser­ca mło­dzi ar­ty­ści nasi!

–-

* Kła­dzie­my tu­taj po­czą­tek tego pięk­ne­go li­stu: "Fran­ce­sco Mel­zi a ser Giu­la­no e fra­tel­li. Cre­do sia­te cer­ti­fl­ca­ti de­lia mor­te di ma­estro Le­onar­do, fra­tel­lo vo­stro e mio; qu­an­to ot­ti­mo pa­dre, per la cui mor­te se­reb­be im­pos­si­bi­le che io po­tes­si espri­me­re il do­lo­re che io ho pre­so, e in men­tre che qu­este mie mem­bra si so­ster­ran­no in­sie­me, io po­sse­de­ró una per­pe­tua in­fe­li­ci­tà, e me­ri­ta­men­te, per­che so­isce­ra­to ed ar­den­tis­si­mo amo­re mi por­ta­va gior­nal­men­te. E do­lu­ta ad ognu­no la per­di­ta di tal uomo qu­ale non e piu in po­de­sta de­lia na­tu­ra. Ades­so Id­dio on­ni­po­ten­te gli con­ce­da eter­na qu­ie­te…………!! die pri­ma Ju­nii 1519. Fran­ci­scus Mel­tius." – Ustęp ten wy­pi­sa­łem z Rac­col­ta de­lia pit­tu­ra, scul­tu­ra ed ar­chit­te­tu­ra pu­bli­ca­ta da M. Giov. Bot­ta­ri Mi­la­no tom I.

Nie­rów­nie szczę­śliw­szym od Ce­za­ra był Gau­den­zio Fer­ra­ri (ur. 1484 1549). I on ba­wił w Rzy­mie, ale w cza­sie, gdy tego wiel­kie­go mi­strza styl nie prze­szedł jesz­cze u jego na­stęp­ców w przy­uczo­ną ma­nie­rę. Na­wet bar­dzo su­ro­wi sę­dzio­wie przy­zna­ją, że Gau­den­zio pod Ra­fa­elem na­brał ry­sun­ku po­ję­te­go na wiel­ką sto­pę, a wdzięcz­ne­go, mi­łe­go ko­lo­ry­tu*

Ale bo tez ten Gau­den­zio wiel­ce ła­ska­wie był upo­sa­żo­ny od na­tu­ry! W du­szy jego prze­czy­stej, jak­by w domu Bo­żym, go­rza­ła po­boż­ność ja­snym pło­mie­niem. Cały ży­wot jego, wszyst­kie czyn­no­ści a my­śli jego były bez ska­zy, jed­ną i niby nie­usta­ją­cą mo­dli­twą. Sy­nod w No­ce­ra na­zy­wa go "exi­mie pius" i wy­ra­ża się o nim ja­ko­by jego be­aty­fi­ka­cya na­stą­pić mia­ła. Uczeń jego La­moz­zo w za­chwy­ce­niu o- -

* Pan Rio je­den z naj­zna­ko­mit­szych dzi­siej­szych znaw­ców sztu­ki w to­mie II dzie­ła swo­je­go "De l'art chre­tien. Pa­ris 1855 ( str. 216) twier­dzi, że Se­sto wró­ciw­szy do Me­dy­ola­nu, więc na oj­czy­stą zie­mię, od razu zno­wu stał się lom­bardz­kim ma­la­rzem (il re­de­ve­na­it pe­in­tre Lom­bard, et re­mon­ta­it com­me d'un seul bond à son pre­mier ni­ve­au, dés qu'il ava­it to­uché le sol na­tal). P. Rio przy­wo­dzi, na świa­dec­two swo­je­go zda­nia, ob­raz ma­lo­wa­ny przez Ce­za­ra da Se­sto po po­wro­cie jego do Me­dy­ola­nu. Tym­cza­sem inna a rów­nież zna­ko­mi­ta w tym wzglę­dzie po­wa­ga, bo p. Pas­sa­vant (w Frank­fur­cie nad M.) wy­ka­zu­je, że wła­śnie ten sam ob­raz jest do­wo­dem, że Se­sto w chwi­lach, gdy go ma­lo­wał, miał przed oczy­ma du­szy po­sta­ci Ra­fa­elo­we a zwłasz­cza po­stać Prze­naj­święt­szej Pan­ny, Pana Je­zu­sa, Św. Jana wzię­te z Ma­don­ny di Fo­li­gno Ra­fa­ela; są tam też fi­gu­ry po­ży­czo­ne z Di­spu­ta- – Nie roz­trzy­ga­jąc w tej mie­rze po­le­ca­my jak naj­usil­niej czy­tel­ni­kom dzie­ło pana Rio. Zwra­ca­my jesz­cze uwa­gę, że cały ob­szer­ny ustęp a wiel­ce waż­ny z dru­gie­go tomu jego od­dru­ko­wa­ny jest w osob­nej bro­szu­rze pod ty­tu­łem: Le­onard da Vin­ci et son é cole, par. A. T. Rio 1855.

rze­ka, że nikt nie zdo­ła tak prze­lać w ob­raz świę­to­ści i czy­sto­ty jak Gau­den­zio; w in­nem miej­scu zaś po­rów­ny­wa go zno­wu do Pla­to­na – i czy­ni orła go­dłem na­uczy­cie­la a wzo­ro­daw­cy swo­je­go.

Gdy wej­dziesz do ga­le­ryi, za­raz na wstę­pie ude­rza cię fresk od­pi­ło­wa­ny od ścia­ny ko­ściel­nej, a tu prze­nie­sio­ny. Na nim Gau­den­zio Fer­ra­ri opo­wie­dział oczom i ser­cu lu­dzi dzie­je Sw. Jo­achi­ma i Sw. Anny. Ta hi­sto­rya roz­dzie­lo­na jest na trzy ustę­py, bo na dwa ob­ra­zy po­bocz­ne a je­den środ­ko­wy. Już nig­dy nie oba­czysz w świe­cie dzie­ła ser­decz­niej­sze­go, rzew­niej­sze­go od tej kom­po­zy­cyi Fer­ra­re­go. Na bocz­nym ob­ra­zie po pra­wej stro­nie wi­dza wzno­szą się scho­dy do świą­ty­ni; tam ar­cy­ka­płan bło­go­sła­wi Sw. Jo­achi­ma – a na dole dwóch mło­dzień­ców pa­ste­rzy: je­den przy­tu­lił do sie­bie ja­gniąt­ko, a dru­gi bawi się pie­skiem. Ileż tu nie­win­no­ści i sło­dy­czy uśmie­cha­ją­cej się, bło­giej, raj­skiej! – Na dru­gim ob­ra­zie bocz­nym Sw. Anna; przed nią słu­żeb­ni­ca, któ­ra coś do niej pra­wi z głę­bo­ką tro­ską w du­szy. Z dziw­ną gie­nial­no­ścią Fer­ra­ri po­sta­wił tu nie­wia­stę pro­stacz­kę a prze­ma­wia­ją­cą z głę­bi do­bre­go a życz­li­we­go ser­ca obok Św. Anny, któ­ra, wyż­szej a nad­ziem­skiej na­tu­ry bę­dąc, zwró­ci­ła ku wier­nej słu­dze stra­pio­ne ob­li­cze, ale ją na poły tyl­ko sły­szy za­ję­ta jak­by prze­czu­ciem, któ­re na nią z nad gwiazd spły­nę­ło. Środ­ko­wy ob­raz przed­sta­wia na tyl­nem tle gród – więc ko­pu­ły, wie­że it.d.; od tego mia­sta aż do przed­nie­go tła pły­nie rze­ka, prze­dzie­la­ją­ca pej­zaż na dwie pra­wie rów­ne czę­ści; a pej­zaż mi­luch­ny, sie­lan­ko­wy – więc kwia­ty, krze­wy, pa­sterz i owiecz­ki – po jed­nej stro­nie rze­ki Św. Anna prze­cha­dza się sa­mot­nie po mu­ra­wie utka­nej kwia­ta­mi; a nad nią anioł zwia­stu­je jej ła­skę nie­skoń­czo­ną. Po dru­giej stro­nie Jo­achim Św. On wła­śnie roz­ma­wiał z pa­ste­rzem, lecz w tej chwi­li i jemu wy­sła­niec pań­ski prze­po­wia­da Boże wy­ro­ki. Pod sa­mem mia­stem raz jesz­cze, jak­by w dal­szem opo­wia­da­niu swo­jem, ma­larz po­ka­zu­je nam Św. Annę i Św. Jo­achi­ma – i wita się świę­ta para oto­czo­na wier­ną dru­ży­ną do­mow­ni­ków ra­do­snych. W tym ob­ra­zie po­zna­je­my tę ogrom­ną po­tę­gę sztu­ki, gdy ona myśl głę­bo­ką wy­ra­ża try­bem rzew­nym a pro­stym.* Otóż po­wy­żej wspo­mnia­łem o ma­la­rzu Lo­maz­zo uczniu Fer­ra­re­go ( Jan Pa­weł Lo­maz­zo ur. 1538, 1600). On to fan­ta­zyą praw­dzi­wie fan­ta­stycz­ną na­pi­sał książ­kę o ma­lar­stwie. Wy­bie­ra so­bie w tym celu na­przód sied­miu po­dług nie­go naj­więk­szych ma­la­rzy świa­ta; tych osa­dza na sied­miu gwiaz­dach: po tych tedy gwiaz­dach swo­ich buja au­tor ucząc niby ma­lar­skiej sztu­ki. Do tych sied­miu wiel­kich ma­la­rzy nie po­li­czył Co­reg­gia! Nie­bo­rak olśnął już w trzy­dzie­stym trze­cim roku ży­cia; tak wska­za­ny przez całe ży­cie na ciem­ną bez­lud­ną noc dyk­to­wał ową księ­gę excen­trycz­ną… zrzu­ca­jąc z sie­bie pro­zę roz­sąd­ku jako za­wa­dza­ją­ce mu juki.

–-

* Lan­zi II T. Sto­ria pit­to­ri­ca dell Ita­lia dal re­sor­gi­men­to de­lie bel­le arti fin pres­so afi­ne del XVIII se­co­lo. Wy­da­nie pierw­sze Fi­ren­ze 1792, ostat­nie Pisa 1815 – 17. Przy­po­mi­na­my że to dzie­ło na­le­ży do naj­waż­niej­szych źró­deł. Pan Qu­andt do tłó­ma­eze­nia nie­miec­kie­go do­łą­czył mnó­stwo przy­pi­sów wiel­kiej wagi. Ob… jesz­cze Rio. I. c… t. II,

Rze­kli­śmy już kil­ka­krot­nie, że w dru­giej po­ło­wie szes­na­ste­go wie­ku fan­ta­zya twór­cza omdle­wa­ła we Wło­szech, a czas nie­mo­cy się zbli­żał – sztu­ka ko­na­ła. Wie­my ato­li, iż w cza­sach stop­nio­we­go upa­da­nia znaj­dą się nie­kie­dy lu­dzie, co, o gło­wę i o ser­ce wy­żsi od in­nych, wy­trwa­ją do ostat­ka i jesz­cze nie zwąt­pią o przy­szło­ści, choć­by ich sa­mo­lub­ny tłum miał na­zwać pocz­tą stra­co­ną, choć­by też wszy­scy o tej przy­szło­ści zwąt­pi­li. Ta mi­łość, ta wia­ra za­cnych mę­żów cu­dów do­ka­zać zdo­ła. Tak się sta­ło w tym cza­sie upad­ku sztu­ki. W Bo­no­nii po­wstał zna­ko­mi­ty czło­wiek Lu­dwik Ca­rac­ci (ur. 1555 † 1619). On po­wziął myśl re­for­my, nie dba­jąc na krzy­ki i za­wi­ści wro­gie wrze­ko­mych ar­ty­stów; a dziel­ną mu byli po­mo­cą dwaj sy­now­co­wie jego: Ago­sti­no i An­ni­ba­le Ca­rac­ci. Za głów­ną za­sa­dę bie­rze so­bie ta szko­ła na­śla­do­wa­nie wiel­kich mi­strzów prze­szło­ści, a to tym try­bem, aby z każ­de­go z daw­nych wzo­ro­daw­ców bra­no tę stro­nę, któ­rą on wła­śnie naj­wy­żej ce­lu­je – tak tedy słusz­nie tę szko­łę na­zwa­no eklek­tycz­ną. Zba­wien­ne jej wpły­wy od­ro­dzi­ły sztu­kę ów­cze­sną, a dały się one uczuć i w Me­dy­ola­nie, gdy do nie­go przy­był uczeń tej szko­ły Er­co­le Pro­cac­ci­ni w r. 1609. A zna­lazł ten zna­ko­mi­ty ma­larz opie­ku­nów w lom­bardz­kiej sto­li­cy. Ja­koż czem była ro­dzi­na Me­dy­ce­uszów dla Flo­ren­cyi, czem dla Man­tui Gon­za­go­wie, tem dla Me­dy­ola­nu sta­li się dwaj pra­ła­ci: Swię­ty Ka­rol Bo­ro­me­usz i Fed­cri­go Bo­ro­meo, kar­dy­nał. Er­co­le do­znał sil­nej ar­ty­stycz­nej po­mo­cy od sy­nów swo­ich Ca­mil­lo i Giu­lio Ce­sa­re.

Szko­ła Pro­cac­ci­nich roz­wi­nę­ła się w Me­dy­ola­nie gro­nem za­cnych uczniów, a mia­no­wi­cie ja­sno za­sły­nę­ła sła­wą jed­ne­go z nich – tym byt Gio­van­ni Ba­ti­sta Cre­spi zwa­ny il Ce­ra­no (1557 – 1653). Był to ma­larz na wiel­ką sto­pę. Nie­chaj tedy za­cne imie jego sta­je na koń­cu ca­łe­go sze­re­gu me­dy­olań­skich mi­strzów.*

Lubo tym try­bem do­ko­na­li­śmy roz­praw na­szych o dzie­jach ma­lar­stwa w Me­dy­ola­nie, nie opu­ści­my ato­li jesz­cze ga­le­ryi w Bre­ra, nie zwró­ciw­szy uwa­gi na kil­ka ob­ra­zów wiel­ce waż­nych, choć do szko­ły tu­tej­szej nie­na­le­żą­cych.

Bę­dąc w We­ne­cyi, mó­wi­li­śmy o szko­le Pa­dew­skiej za­ło­żo­nej przez Fran­cisz­ka Squ­ar­cio­ne (r. 1394) przed­sta­wia­ją­cej się ato­li głów­nie w wiel­kim mi­strzu An­drze­ju Man­te­gna (t. I. str. 528 i na­stęp­ne). Nie spo­tkaw­szy się jed­nak w We­ne­cyi z żad­nym ob­ra­zem An­drze­ja, przy­rze­kłem, iż przy pierw­szej spo­sob­no­ści zwró­cę uwa­gę czy­tel­ni­ka na ja­kie dzie­ło tego mi­strza. Otóż tu w Bre­ra mogę wam wspo­mnieć o dwóch pra­cach jego. Pierw­szym ob­ra­zem jest S.

–-

* Uzu­peł­nia­my rzecz o ma­la­rzach me­dy­olań­skich, przy­wo­dząc waż­niej­sze imio­na nie­wspo­mnia­ne po­wy­żej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: