Podróż sentymentalna przez Francję i Włochy - ebook
Podróż sentymentalna przez Francję i Włochy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 270 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– We Francji – powiedziałem – lepiej załatwiają te sprawy.
– Waszmość byłeś we Francji? – wykrzyknął skwapliwie mój rozmówca tonem tryumfu, a zarazem największej w świecie uprzejmości. – Dziwne! – rzekłem do siebie, roztrząsając w duchu to wydarzenie – żeby dwadzieścia jeden mil podróży statkiem, bo z Dover do Calais z wszelką pewnością nie ma ich więcej, dawało człowiekowi takie prawa. Trzeba to zgłębić. – Niechając tedy sporu poszedłem prosto do mego mieszkania, zapakowałem pół tuzina koszul i parę czarnych jedwabnych spodni (– frak, który mam na sobie – rzekłem spoglądając na jego rękaw – ujdzie –) i wsiadłem do dyliżansu jadącego do Dover; a że statek pocztowy odpłynął nazajutrz rano o dziewiątej – już o trzeciej zajadałem na obiad duszonego kurczaka tak niezaprzeczalnie we Francji, że gdybym następnej nocy skonał na niestrawność,. nawet świat cały nie mógłby zawiesić w mocy Droits d´aubaine. Moje koszule, czarne jedwabne spodnie, torba podróżna i wszystko inne mu – siałoby stać się własnością króla Francji – nawet obrazek, który od tak dawna noszę na sobie i o którym tylekroć mówiłem ci, Elizo, że chciałbym go zabrać z sobą do grobu – i ten nawet zerwano by mi z szyi. – Małoduszny to postępek! zagarniać marną pozostałość po nieostrożnym wędrowcu, którego poddani twoi zwabili na swój brzeg – na Boga! Sire, to nie uchodzi – i boli mnie to wielce, że przedkładać to muszę monarsze ludu tak cywilizowanego i uprzejmego, tak słynnego z sentymentu i delikatności…
Ale wszakże dopiero co stanąłem w granicach twych włości…
CALAIS
Kiedy skończyłem obiad i wypiłem zdrowie króla Francji, by się upewnić, że nie chowam doń urazy, lecz przeciwnie, czczę go wielce za jego ludzkość – wstałem czując się po tym posiłku tak, jak by mi cal wzrostu przybyło:
– Nie – rzekłem – Burboni to ród zgoła nie okrutny; pobłądzić mogą jak inni ludzie, ale mają pewną łagodność we krwi. – W chwili gdy to stwierdziłem, poczułem na policzku rumieniec bardziej delikatny, cieplejszy i milszy niż ten, który wywołać mógł burgund (przynajmniej po dwa liwry butelka, a taki właśnie piłem przed chwilą).
– Sprawiedliwy Boże! – rzekłem odtrącając nogą na bok moją torbę podróżną – cóż to takiego jest w dobrach tego świata, co tak zaostrza w nas dowcip i – przy okazji – tylu dobrych bliźnich spośród nas czyni tak okrutnymi kłótnikami?
Kiedy człowiek jest w zgodzie z człowiekiem, o ileż lżejszym od piórka staje się najcięższy z metali w jego ręku! Dobywa sakiewki, trzyma ją niedbale, nie ściskając, i rozgląda się, jak gdyby szukał, z kim by się jej zawartością podzielić. – Czyniąc tak właśnie, czułem, jak każda żyłka w mym ciele rozszerza się, arterie radośnie pulsowały wszystkie razem i wszystko, co podtrzymuje życie w człowieku, pracowało we mnie tak gładko, bez tarcia, że wprawiłoby to w zdumienie najlepiej znającą się na fizyce précieuse w całej Francji. Przy całym swoim materializmie, trudno by jej było nazwać mnie maszyną.
– Pewien jestem – rzekłem do siebie – iż obaliłbym jej przekonania.
Nadejście tej myśli wzniosło w owej chwili naturę na największe wyżyny, jakie zdolna była osiągnąć. W zgodzie ze światem byłem już przedtem, a teraz zawarłem ostateczne przymierze z samym sobą.
– Ach, gdybym to ja był królem Francji! – zawołałem – cóż to byłby za moment dla sieroty, która pragnęłaby wyprosić ode mnie torbę podróżną po swoim ojcu!
MNICH
CALAIS
Ledwo wyrzekłem te słowa, do izby wszedł biedny zakonnik reguły św. Franciszka, by uprosić cokolwiek dla swego klasztoru. Nikt nie lubi, kiedy jego cnoty są igraszką okoliczności. Człowiek może być hojny, tak jak inny bywa potężny – sed non, quoad hanc – albo i nie – gdyż niepodobna stosować utartego; rozumowania do przypływów i odpływów naszych humorów.
Któż to wie? mogą one zależeć od tych samych przyczyn, które oddziałują na prawdziwy przypływ i odpływ. Przypuszczenie takie często byłoby dla nas zgoła pochlebne. Ja sam pewien jestem, że w niejednym przypadku byłbym bardziej rad, gdyby świat mówił o mnie, „że miałem z księżycem sprawę, w której nie było ani grzechu, ani hańby”, niż gdyby uchodziło za mój całkiem własny czyn i postępek to, w czym jednego i drugiej było tak wiele.
Ale mniejsza z tym. Ledwo nań spojrzałem, a już postanowiłem z góry, że nie dam mu ani jednego su; toteż włożyłem sakiewkę do kieszeni, zapiąłem ją, wyprostowałem się z lekka i z powagą postąpiłem ku niemu. Obawiam się, że w moim spojrzeniu było coś mrożącego: mam w tej chwili jego postać przed oczyma i zdaje mi się, że było w niej coś, co zasługiwało na lepsze potraktowanie.
Mnich, jak wywnioskowałem z wyrwy w jego tonsurze – wszystko, co z niej pozostało, to kilka siwych włosów na skroniach –- miał zapewne około lat siedemdziesięciu, ale sądząc po jego oczach, po tym jakimś w nich ogniu, który zdawał się stłumiony raczej przez uprzejmość niż przez lata – nie mógł mieć więcej nad sześćdziesiątkę. Prawda leżała zapewne pośrodku – sześćdziesiąt pięć miał z pewnością: ogólny zaś wygląd jego oblicza potwierdzał tę ocenę, choć zdawało się, że coś wyżłobiło tam zmarszczki przed czasem.
Była to jedna z tych głów, jakie nieraz malował Guido – łagodna, blada, bystra, wolna od wszelkich pospolitych myśli właściwych owym opasłym, zadowolonym nieukom, którzy patrzą na świat z góry. Ten patrzał przed siebie – ale tak, jak by spoglądał na coś znajdującego się poza tym światem. Jak ktoś należący do jego zakonu dochrapał się takiej głowy – wie jeden tylko Pan Bóg, który osadził ją na mniszych ramionach, ale przystałaby ona braminowi i gdybym ją napotkał wśród równin Indostanu, wzbudziłaby we mnie bogobojną cześć.
Resztę jego osoby można oddać paroma pociągnięciami; narysowanie jej powierzyć by można byle komu, nie była bowiem ani wytworna, ani wulgarna, ale taka, jaką ją czynił charakter i wyraz jej właściciela: cienka, chuda, wzrostu nieco powyżej przeciętnego, gdyby pewne pochylenie ciała naprzód nie pozbawiało jej tego wyróżnienia – lecz pochylenie to było postawą prośby, i gdy tak teraz mnich ów stoi przede mną w wyobraźni, zdaje mi się, że raczej zyskiwał na niej, niż tracił.
Posunąwszy się naprzód trzy kroki, przystanął; a gdy ja z kolei podszedłem tuż do niego, położył lewą rękę na piersi (w prawej trzymał bowiem swój cienki, biały kij wędrowny) i przedstawił się wygłaszając zwykłą historyjkę o potrzebach klasztoru i ubóstwie swego zakonu. A uczynił to z taką prostotą i wdziękiem, i tyle pokornego błagania było w jego spojrzeniu i całej postaci, że chyba mnie coś zuroczyło, skoro mnie to nie wzruszyło do żywego…
Prawdziwszy jednak powód był ten, że postanowiłem był z góry nie dać mu ani jednego su.
MNICH
CALAIS
– Wielka to prawda – rzekłem odpowiadając na wzniesienie oczu w górę, którym zakończył swą przemowę – wielka to prawda: niebiosa niechaj będą ucieczką tych, co jej szukają jedynie w miłosierdziu świata, którego zasoby, obawiam się, nie mogą w żaden sposób nastarczyć licznym a wielkim roszczeniom, jakie kieruje się do nich o każdej godzinie.
Kiedy wymawiałem słowa „wielkim roszczeniom”, on spuścił przelotnie oczy na rękaw swego habitu. Odczułem pełną wymowę tego spojrzenia. – Przyznaję – rzekłem – zgrzebny habit, a do tego zmieniany tylko raz na trzy lata, i lichy wikt: niewielkie to dostatki;. lecz iście pożałowania godne jest, że choć zdobyć je można na świecie tak niewielkim trudem, wasz zakon chce prokurować je sobie z funduszu, który jest własnością chromych, ślepych, starców i złożonych niemocą… także i więzień, który leżąc liczy bez końca dni swej udręki, tęsknie wygląda swej cząstki. I gdybyś należał do zakonu miłosierdzia, zamiast do zakonu św. Franciszka, to choć jestem biedny – mówiłem dalej, wskazując na moją torbę podróżną – z całą ochotą otworzyłbym ją przed tobą na wykup nieszczęśliwych. – W tym miejscu mnich złożył mi ukłon. – Lecz spośród wszystkich – ciągnąłem – największe chyba prawo mają nieszczęśliwi naszego własnego kraju, a przecież tysiące ich pozostawiłem w niedoli na naszym brzegu. – Tu mnich skinął gorliwie głową, jak gdyby chciał rzec: – Niewątpliwie, nędzy jest dosyć w każdym zakątku świata, nie tylko w naszym klasztorze.– Ale jest różnica – powiedziałem kładąc dłoń na rękawie jego habitu jakby w odpowiedzi na uprzednie jego spojrzenie – jest różnica, dobry ojcze! pomiędzy tymi, którzy pragną tylko jeść chleb zarobiony własną pracą, a tymi, którzy jedzą chleb zarobiony przez innych i nie mają w życiu innego zamysłu jak ten, by przejść przez nie w niechlujstwie i ciemnocie, dla miłości Boga.
Biedny franciszkanin nie odrzekł ani słowa; gorączkowy rumieniec pojawił się na chwilę na jego policzku, lecz nie zagościł tam długo, zdawało się, że Natura przestała się już w nim objawiać drażliwością, gdyż nie pokazał teraz żadnej urazy, lecz przycisnąwszy kij łokciem do ciała, z rezygnacją skrzyżował obie ręce na piersi i wyszedł.
MNICH
CALAIS
Skoro tylko drzwi zamknęły się za nim, serce moje ścisnęły wyrzuty sumienia. Powiedziałem aż trzy razy – phi! – z niedbałą miną, ale to nie pomagało: każda wymówiona przeze mnie z niechęcią sylaba stawała mi gwałtem na nowo w wyobraźni. Pomyślałem sobie, że jedyne, do czego miałem prawo wobec biednego franciszkanina, było, odmówić mu. Już to byłoby dla zawiedzionego dostateczną karą, bez dodatku złośliwych słów. Wspomniałem jego siwe włosy, zdawało mi się, że uprzejma jego postać wraca do pokoju i łagodnie pyta, w czym mi uchybiła? z jakiego powodu mogłem mu tak dokuczać? Byłbym dał dwadzieścia liwrów za adwokata. – Postąpiłem bardzo źle – rzekłem w duchu – lecz dopiero co wyruszyłem w podróż i w dalszej drodze nauczę się lepszego obejścia.
NIEGOŚCINKA
CALAIS
Stan, kiedy człowiek jest z siebie niezadowolony, ma przecież tę zaletę, że doskonale go usposabia do zawarcia transakcji handlowej. Otóż ponieważ nie sposób podróżować po Francji i Italii bez kolaski, a natura popycha nas zazwyczaj do tego, do czego się najlepiej nadajemy, wyszedłem na podwórze stajenne, by kupić lub nająć coś, co służyłoby memu celowi. Na pierwszy rzut oka spodobała mi się stara „niegościnka” stojąca w najdalszym kącie podwórza, natychmiast więc wsiadłem do niej, a stwierdziwszy, że harmonizuje nieźle z mym samopoczuciem, kazałem posługaczowi zawołać pana Dessein, właściciela oberży. Że jednak pan Dessein udał się był na nieszpory, a ja nie miałem ochoty zetknąć się z franciszkaninem, którego widziałem rozmawiającego po drugiej stronie podwórka z jakąś damą świeżo przybyłą do gospody – zasłoniłem się od nich taftową firanką i ponieważ postanowiłem pisać wspomnienia z mojej podróży, dobyłem pióra i atramentu i w niegoścince napisałem do tych wspomnień przedmowę.
PRZEDMOWA W NIEGOŚCINCE
Niejeden filozof-perypatetyk musiał zapewne zauważyć, że natura własną niezaprzeczoną mocą ustanowiła pewne granice i zapory ludzkiemu niezadowoleniu. Cel swój osiągnęła w sposób najcichszy i najłatwiejszy, nakładając na człowieka niemal niezwalczony przymus zapracowywania sobie na dostatnie życie i znoszenia swych cierpień w domu. Tylko bowiem w domu dostarczyła mu obiektów najodpowiedniejszych do tego, by dzieliły jego szczęście oraz dźwigały część owego brzemienia, które we wszystkich krajach i epokach było zawsze zbyt ciężkie dla jednej pary ramion. Prawda, że jesteśmy w pewnym stopniu wyposażeni w zdolność rozprzestrzeniania niekiedy swego szczęścia poza wyznaczone przez naturę granice, lecz tak już jest, że przez nieznajomość języków, ż braku znajomych, przyjaciół i domowników oraz na skutek różnic wychowania, obyczajów i nawyków tyle rzeczy przeszkadza nam w przekazywaniu naszych wrażeń poza obręb naszego własnego środowiska, że często staje się to dla nas zupełną niemożliwością
Stąd wypływać zawszą będzie wniosek, że bilans sentymentalnej wymiany wypada zawsze na szkodę poszukiwacza przygód, który opuścił swoją ojczyznę: musi on kupować to, co mu trudno dostać, po cenie, jaką mu stawiają gospodarze; jego słowa w rozmowie rzadko przyjęte będą bez znacznego dyskonta w zamian za ich słowa – a że to, nawiasem mówiąc, wpędza go wiecznie w ręce mniej wymagających handlarzy takich rozmów, jakie może znaleźć na swej drodze, przeto nie potrzeba być wieszczem, by odgadnąć, jakie towarzystwo go czeka…
To przywodzi mnie do sedna rzeczy; prowadzi mnie w naturalny sposób (jeżeli tylko bujanie się tej niegościnki pozwoli mi wieść dalej moje rozważania) do przyczyn sprawczych jak również do bezpośrednich powodów podróżowania.
Ludzie bez zajęcia opuszczają swój kraj rodzinny i udają się za granicę z jakiegoś powodu czy powodów, które wyprowadzić można z jednej z niżej wymienionych przyczyn ogólnych –
Niemocy ciała,
Tępoty umysłu lub
Nieuchronnej konieczności.
Dwie pierwsze odnoszą się do tych wszystkich, którzy podróżują lądem lub wodą powodowani pychą, ciekawością, próżnością lub nadmiarem żółci; przyczyny te można z kolei dzielić i łączyć ze sobą ad infinitum.
Trzecia kategoria mieści w sobie całą armię peregrynujących męczenników, zwłaszcza zaś tych, co wyruszają w drogę z błogosławieństwem kleru, bądź jako delikwenci podróżujący pod kierunkiem opiekunów zaleconych przez sędziego, bądź też jako młodzi panowie, których ruszyło z miejsca okrucieństwo rodziców i wychowawców, podróżujący pod kierunkiem opiekunów zaleconych przez. Oxford, Aberdeen i Glasgow.
Istnieje i czwarta kategoria, lecz tak nieliczna, że nie zasługiwałaby na wyodrębnienie, gdyby w dziele tego rodzaju nie było konieczne przestrzeganie największej precyzji i dokładności, aby uniknąć pomieszania typów. Wspomniani przeze mnie ludzie są to ci, którzy przepływają morze i bawią w obcym kraju W tym celu, aby z różnych powodów i pod różnymi pretekstami zaoszczędzić pieniędzy. Że jednak mogliby oni również oszczędzić sobie i innym wielu niepotrzebnych kłopotów oszczędzając pieniądze u siebie w domu, a także ponieważ przyczyny ich podróży są mniej skomplikowane niż u wszystkich innych gatunków emigrantów, przeto wyróżnię tych panów mianem
Podróżnych zwyczajnych
Tak więc cały krąg podróżujących sprowadzić można do następujących nagłówków:
Podróżni z braku zajęcia,
Podróżni z ciekawości,
Podróżni kłamcy,
Podróżni pyszni,
Podróżni próżni,
Podróżni śledziennicy.
Potem następują podróżujący z konieczności:
Podróżny – delikwent i przestępca,
Podróżny uciśniony i niewinny,
Podróżny zwyczajny i wreszcie (jeśli łaska)
Podróżny sentymentalny (to znaczy ja), do opisania którego obecnie zasiadam, a który puścił się w podróż tak samo z konieczności i z besoin de voyager, jak każdy inny członek tej kategorii.
Wiem zarazem dobrze, że skoro zarówno moje podróże jak obserwacje będą całkiem innego pokroju niż u któregokolwiek z moich poprzedników – mogłem się był uprzeć, by stworzyć całą osobną klasę tylko dla siebie jednego; przez to jednak wtargnąłbym w strefę podróżnego próżnego, chcąc zwrócić na siebie uwagę, a nie mając ku temu lepszego powodu, jak tylko niezwykłość mego wehikułu.
Dla czytelnika mego wystarczy – o ile sam był niegdyś podróżnikiem – że zgłębiając powyższy katalog i zastanawiając się nad nim, będzie mógł określić swe własne w nim miejsce i rangę. Będzie to krok ku poznaniu samego siebie, ponieważ wielce prawdopodobne jest, że aż do obecnej chwili zachował w sobie jakiś ślad i odbicie tego, co w czasie swych podróży wchłonął lub czego dokonał.
Człowiekowi, który pierwszy przewiózł burgundzką winorośl na Przylądek Dobrej Nadziei (zważcie, iż był to Holender), nigdy się nie śniło, że pić będzie na Przylądku to samo wino, które ta sama winorośl daje na… wzgórzach Francji. Był na to zbyt flegmatyczny. Spodziewał się bez wątpienia, że wypije jakiś płyn podobny do wina; lecz czy będzie on dobry, zły czy obojętny – dość dobrze znał świat ten, by wiedzieć, że to nie miało zależeć od jego woli, lecz że o powodzeniu jego próby rozstrzygnie to, co powszechnie zwane bywa przypadkiem. Ufał wszakże, że wszystko pójdzie jak najlepiej; pełen nadziei, zbytnio dufny w moc swojej głowy i trafność swego sądu, Mynfoeer mógł łacno zawieść się na obojgu w swej nowej winnicy, a odsłoniwszy swą nagość – stać się pośmiewiskiem swojego ludu.
– Podobnie dzieje się z biednym podróżnym żeglującym i jeżdżącym pocztą po bardziej cywilizowanych królestwach tej ziemi w pogoni za wiedzą i postępem.
Wiedzę i postęp zdobywa się żeglując i jeżdżąc pocztą w tym celu; czy będzie to jednak pożyteczna wiedza i rzeczywisty postąp, to niepewne jest jak loteria. I nawet jeśli się poszukiwaczowi przygód uda, to musi on nabytego kapitału używać przezornie i rozumnie, jeżeli ma obrócić go sobie na korzyść. Ponieważ jednak ogromna przewaga szans jest przeciwko niemu, zarówno jeżeli chodzi o nabycie jak i o zastosowanie, przeto sądzę, że człowiek postępowałby mądrzej, gdyby wymógł na sobie, żeby zadowalać się życiem bez zagranicznej wiedzy i zagranicznego postępu, zwłaszcza jeżeli mieszka w kraju nie cierpiącym na absolutny brak jednego i drugiego. Zaprawdę, często-gęsto kosztowało mnie to wiele serdecznej zgryzoty, kiedy patrzyłem, ile zrobił fałszywych kroków podróżnik z ciekawości, by badać nowe wynalazki i oglądać ciekawostki – wszystkie bowiem, jak mówił Sancho Pansa do Don Kichota, mógł oglądać w domu nie zabłociwszy sobie trzewików. Nasza epoka jest tak pełna światła, że nie ma chyba kraju ani zakątka w Europie, którego promienie nie krzyżowałyby się i nie wymieniały z innymi. Wiedza we wszystkich prawie swych gałęziach i we wszystkich prawie sprawach jest jak muzyka na włoskiej ulicy: korzystać z niej mogą i ci, co nic nie płacą. Lecz nie ma pod słońcem narodu – a świadczę się Bogiem (przed którego trybunałem muszę kiedyś stanąć i zdać sprawą z niniejszego dzieła), że nie mówię tego dla przechwałki – lecz nie ma pod słońcem narodu, w którym by była większa obfitość rozmaitej wiedzy, gdzie o naukę łatwiej by można się ubiegać i pewniej ją zdobywać niż tutaj – gdzie sztuka doznaje poparcia i wkrótce wzniesie się na wielkie wyżyny; gdzie Natura (wszystko razem wziąwszy) tak mało ma do gadania i gdzie na koniec jest najwięcej dowcipu i radującego umysł bogactwa charakterów.
– Dokądże to więc zdążacie, mili rodacy?
– Oglądamy sobie tylko tę kolaskę – odrzekli.
– Do usług – powiedziałem, wyskakując z niej i ściągając z głowy kapelusz. – Zastanawialiśmy się właśnie – rzekł jeden z nich, który jak się przekonałem, był podróżnym z ciekawości – co mogło wprawiać ją w ruch. – Było to wzburzenie – odparłem przytomnie – wywołane pisaniem przedmowy. – Nigdy nie słyszałem – rzekł drugi, który był zwyczajnym podróżnym – aby ktoś pisał przedmowę w niegoścince. – Byłaby lepsza – odrzekłem – gdyby została napisana w czteroosobowej karecie.
Ponieważ Anglik nie podróżuje po to, ażeby spotykać się z Anglikami, więc wycofałem się do swego pokoju.
CALAIS
Kiedy szedłem przez korytarz do siebie, zauważyłem, że coś zaciemniało go bardziej niż moja osoba. W samej rzeczy był to pan Dessein, właściciel oberży, który właśnie – powrócił z nieszporów i teraz, z kapeluszem pod pachą, usłużnie podążał za mną, aby mi uprzytomnić, czego mi trzeba. Można rzec, iż pisanie w niego – ścince dosyć mnie do niej rozczarowało; toteż kiedy pan Dessein mówił o niej ze wzruszeniem ramion, jak gdyby był z góry pewien, że nie może mi ona odpowiadać, przyszło mi natychmiast do głowy, że musiała kiedyś należeć do jakiegoś prosto dusznego podróżnego, który wracając do domu zostawił ją na łasce pana Dessein. Cztery miesiące upłynęły od chwili, gdy zakończyła swój wojaż po Europie na pana Desseinowym podwórzu; a że już wtedy, gdy stamtąd na ów wojaż wyruszała, była niezłym gruchotem, więc choć dwukrotnie na Mont Sennis rozbierano ją na części, niewiele skorzystała na tych przygodach. Na żadnej z nich wszakże nie ucierpiała tyle, co stojąc przez te długie miesiące, nie pożałowana przez nikogo, w kącie podwórza pana Dessein. Zaiste, niewiele można było o niej powiedzieć dobrego; coś jednak dałoby się może – a kiedy paroma słowami można wyrwać nieszczęśnika z niedoli, znienawidziłbym tego, kto by tych słów poskąpił.