Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Podróż za granicę - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróż za granicę - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 384 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PO­WIEŚĆ

WAR­SZA­WA.

Skład głów­ny w księ­gar­ni S. Dem­be­go.

1903.

Дозволено Цензурою.

Варшава, 22 Января 1902 года.

Dzier­żą­cy w po­wie­cie mo­no­pol ro­zu­mu i na­uki z nie­miec­kich czer­pa­nej ksią­żek, pan Ra­fał Obu­chow­ski my­lić się nie mógł, a pan Ra­fał Obu­chow­ski scep­tycz­nie się za­pa­try­wał na mrów­czą, wy­trwa­łą pra­cę mło­de­go Zdzi­sła­wa Bur­skie­go, któ­re­mu umie­ra­ją­cy oj­ciec, prócz bło­go­sła­wień­stwa, zo­sta­wił nie­wiel­ki ma­ją­tek i dość znacz­ne dłu­gi. Na­tu­ral­nie, pan Obu­chow­ski o tyle tyl­ko mógł wi­dzieć, co robi Bur­ski, o ile z wy­so­kiej góry moż­na do­strzedz, co się dzie­je na dole. Za­ży­ło­ści po­mię­dzy nie­mi nie było.

– Ten nig­dy, pa­nie dzie­ju, nie po­wie – ma­wiał pan Ra­fał – Rot­szyld i ja! Ja i Rot­szyld! I cho­ciaż nie był po­chop­ny do śmie­chu, rad się śmiał, uba­wio­ny cię­to­ścią swo­je­go okre­śle­nia.

Trud­no było nie po­ta­ki­wać czło­wie­ko­wi, któ­ry tyle za­sług po­ło­żył, tyle nie­miec­kich prze­czy­tał ksią­żek, a sub­tel­no­ścią swo­je­go sądu, wy­traw­ną radą i sze­ro­kie­mi po­glą­da­mi po­pro­stu wpra­wiał w zdu­mie­nie. Je­że­li w co, lub w kogo nie wie­rzył pan Ra­fał – nie mo­gła wie­rzyć oko­li­ca – i – każ­dy szedł spać spo­koj­ny i oswo­jo­ny z my­ślą, że się Bur­ski przy Pod­pał­kach nie utrzy­ma.

Wtem gruch­nę­ła po świe­cie zu­peł­nie pew­na wia­do­mość, że cio­cia Ma­niu­sia całą swo­ją for­tu­nę prze­zna­cza jed­ne­mu tyl­ko Zdzi­sła­wo­wi i, dla ła­twiej­sze­go po­mi­nię­cia in­nych krew­nych, sprze­da­je ma­ją­tek.

W pręd­kim prze­to cza­sie Bur­ski zo­stał chłop­cem in­te­re­su­ją­cym, któ­ry uczci­wą pra­cą na oj­czy­stym za­go­nie da­wał naj­moc­niej­sze na przy­szłość gwa­ran­cye utrzy­ma­nia się przy zie­mi i wy­kie­ro­wa­nia się na po­ży­tecz­ną jed­nost­kę w spo­łe­czeń­stwie. Na­wet p. Obu­chow­ski po­czął z za­ję­ciem przy­pa­try­wać się Zdzi­sła­wo­wi. O tem, że miał po­kie­ro­wać się do­brze, nie wąt­pił, bo pra­ca tyl­ko do do­bre­go do­pro­wa­dzić musi, ale go za­in­te­re­so­wa­ło, w jaki spo­sób roz­po­rzą­dzi swo­ją oso­bą. Czy da­lej ba­wić się ze­chce, da­jąc się oba­ła­mu­cać czar­nym oczom i bia­łym zę­bom pierw­szych lep­szych ko­kie­tek bez uro­dze­nia, po­zy­cyi, ma­jąt­ku i sto­sun­ków – czy też w koń­cu wsku­tek zmie­nio­nych lo­sów, po­waż­niej się za­sta­no­wi nad ży­ciem i jego obo­wiąz­ka­mi.

Pan Obu­chow­ski miał cór­kę. Wy­pro­wa­dza­jąc swo­ją ro­dzi­nę od ksią­żąt Ostrog­skich, dla tra­dy­cyi na­zwał ją Halsz­ką, jak star­sze­go syna na­zwał Teo­do­rem, czy­li Fed­ką. Pa­miąt­ko­we imio­na w da­nym ra­zie słu­żą za le­gi­ty­ma­cyę.

Oczy Halsz­ki nie były czar­ne, a zęby tak­że nie były zbyt bia­łe. Ro­dzi­ce ta­kich rze­czy nie wi­dzą.

Przez tyle lat zży­ty z bie­dą, Bur­ski w swo­jej po­ko­rze nig­dy­by się nie wa­żył pod­no­sić oczu na cór­kę pana Obu­chow­skie­go. Wy­pa­da­ło go prze­to ośmie­lić.

Bo Bur­scy – to, bądź co bądź, szlach­ta do­bra. Są wpraw­dzie Bur­scy pod Ber­dy­czo­wem, któ­rzy Bóg wie skąd się wzię­li, a do któ­rych daw­niej pan Ra­fał za­li­czał Zdzi­sła­wa. Ale się do­wie­dział, że hu­mań­scy Bur­scy nic wspól­ne­go nie mają z ber­dy­czow­skie­mi, a na­wet, że się wy­pro­wa­dza­ją od Kmi­tów.

– A Ostrog­skiej wol­no jest Kmi­cie wia­rę ślu­bo­wać – kon­klu­do­wał pan Obu­chow­ski.

Nie­tyl­ko wy­pa­da­ło, ale na­le­ża­ło chłop­ca ośmie­lać, tem­bar­dziej, że w wi­do­kach pod­nie­sie­nia rodu, pan Ra­fał wy­dzie­lał cór­ce jak­najm­niej po­sa­gu.

Za­rzu­ca­no wpraw­dzie Zdzi­sła­wo­wi pe­wien brak to­wa­rzy­skiej ogła­dy, za­nad­to czy­sty ak­cent pol­ski, kie­dy po fran­cu­sku roz­ma­wiał z da­ma­mi i – ab­so­lut­ną nie­zna­jo­mość win­ta. Mło­do ob­jąw­szy po ojcu za­wi­kła­ne in­te­re­sy, Bur­ski nie zna­lazł cza­su na wy­koń­cze­nie za­nie­dba­nej tro­chę edu­ka­cyi.

Praw­dzi­wy szlach­cic po­wi­nien umieć grać w win­ta. Sam pan Ra­fał, po­mi­mo po­waż­nych za­jęć, nie gar­dził par­tyj­ką, przy­czem, z po­wo­du tu­szy, rad po­pra­wiał się w krze­śle, co po­zwa­la­ło mu stra­te­gicz­nem spoj­rze­niem obej­mo­wać kar­ty są­sia­dów. W ten spo­sób kom­bi­na­cya sta­je się traf­niej­szą, a gra – nie­po­rów­na­nie śmiel­szą. W win­cie waż­niej­szą od wy­gra­nych pie­nię­dzy jest re­pu­ta­cya do­bre­go gra­cza, we­dług któ­rej mie­rzą jego zdol­no­ści i jego in­te­li­gen­cyę. Pan Obu­chow­ski o swo­ją re­pu­ta­cyę był dba­ły.

Bra­ki wy­kształ­ce­nia Zdzi­sław oku­py­wał ju­nac­ką fan­ta­zyą i wro­dzo­ne­mi zdol­no­ścia­mi do fi­glów i fa­ce­cy­jek, któ­rych fama szyb­ko roz­bie­ga­ła się po oko­li­cy, roz­we­se­la­jąc cie­płe, ser­decz­ne, wiej­skie ze­bra­nia. To on la­kiem przy­pie­czę­to­wał do sto­łu bro­dę śpią­ce­go żyda, a po­tem mu nad uchem wy­pa­lił z obu luf du­bel­tów­ki. Żyd wpraw­dzie bro­dę zo­sta­wił na sto­le, ale bied­ny Bur­ski dłu­go się po­tem mę­czył z wy­go­je­niem pal­ca ska­le­czo­ne­go szarp­nię­ciem strzel­by. To on, za­kradł­szy się w nocy do pie­kar­ni, śpią­cym dziew­czę­tom po­ma­lo­wał wąsy i bro­dy. Przez ty­dzień się od­myć nie mo­gły, jed­na z nich po­tem uro­dzi­ła dziec­ko z po­ło­wą twa­rzy czar­ną, ale bied­ny Zdzi­sław tak się za­zię­bił pod­czas noc­nej do pie­kar­ni wy­pra­wy, że dłu­go po­tem kasz­lał i nie mógł wy­cho­dzić z po­ko­ju. To on…

Zwa­żyw­szy wszyst­kie pro i con­tra , do­ty­czą­ce mło­de­go są­sia­da, pan Ra­fał przy­mknął oczy i pod­niósł pal­ce do góry.

– Tak – wy­rzekł – bo­ga­ty, pra­co­wi­ty, uczci­wy, by­stry… Ostrog­ska odda swo­ją rękę Kmi­cie.

Jed­na prze­to stro­na w in­te­re­sie była doj­rza­ła i go­to­wa.

Ale po­mi­mo ca­łe­go sza­cun­ku dla wie­ku, ro­zu­mu i za­sług pana Obu­chow­skie­go, Zdzi­sław nie był ani go­tów, ani doj­rza­ły.

Przedew­szyst­kiem lu­bił oczy czar­ne, a zęby zu­peł­nie bia­łe.

Po­wtó­re – od dzie­ciń­stwa był na­uczo­ny pa­trzeć na wszyst­ko ocza­mi cio­ci Ma­mu­si – ostat­niej z praw­dzi­wych Fa­ław­skich. (Praw­dzi­wi Fa­ław­scy, jed­ne­go z Fir­le­ja­mi szcze­pu, wraz z nie­mi wy­wo­dzą się z Fran­ko­nii). A cio­cia Ma­niu­sia nig­dy w ży­łach pana Ra­fa­ła nie chcia­ła do­pa­trzeć się szla­chet­nej krwi Ostrog­skich. Prze­ciw­nie, skła­nia­ła się ra­czej ku in­nej, skrom­niej­szej le­gen­dzie, któ­ra nie pły­nę­ła z Ostro­ga, ale z oko­lic Li­pow­ca, przez co sta­wa­ła się ła­twiej­szą do spraw­dze­nia. Nie im­po­no­wa­ły jej ko­li­ga­cye pana Ra­fa­ła, któ­re­go mat­ka, Mi­no­ska z domu, pri­mo voto była za Ko­pyt­kie­wi­czem z Po­do­la. To wszyst­ko może być so­bie ary­sto­kra­cyą in­te­li­gen­cyi, za­sług, na­uki – ale nig­dy nie zo­sta­nie ary­sto­kra­cyą rodu. Ma­jąc się za Kmi­tę, a ro­dząc się z Fir­le­jów­ny, Bur­ski pa­trzał da­le­ko wy­żej, niż się panu Obu­chow­skie­mu zda­wa­ło.

Po­trze­cie, a to naj­waż­niej­sze, Zdzi­sław już miał ser­ce za­ję­te.

Zresz­tą pana Ra­fa­ła ubó­stwiał i wo­bec nie­go ję­zy­ka za­po­mi­nał w gę­bie. Z czem bo się mógł po­pi­sy­wać przed czło­wie­kiem, któ­ry tyle wie­dzy po­siadł­szy, od­da­wał hoj­nie wszyst­ką na usłu­gi słu­cha­czy i mó­wił tak wznio­śle, tak płyn­nie, tak dłu­go, któ­re­go każ­dy ruch nie­mal zda­wał się już czy­nem, ofia­rą na polu służ­by spo­łecz­no-oby­wa­tel­skiej.

Wszak na­wet opo­wia­da­no so­bie po ci­chu, że ten czło­wiek pi­sze… I na to umiał zna­leźć czas.

Pi­sał, w isto­cie, roz­pra­wy fi­lo­zo­ficz­ne, po­le­mi­ki teo­lo­gicz­ne, trak­ta­ty pod­ręcz­ne z dzie­dzi­ny rol­nic­twa, tech­ni­ki, zoo­lo­gii – wszyst­ko mu z rów­ną przy­cho­dzi­ło ła­two­ścią. Głów­nie zaś dwom pra­com swo­je wcza­sy po­świę­cił: spi­sy­wał dzien­nik, czy też pa­mięt­nik i – ko­men­to­wał Kra­siń­skie­go. Pierw­szy mógł zo­stać cen­nym na­byt­kiem dla hi­sto­ryi kra­ju, a może i Eu­ro­py, dru­gi – po­mni­kiem na­szej li­te­ra­tu­ry. Ude­rzo­ny tem do ja­kie­go stop­nia wiel­ki po­eta jest nie­zro­zu­mia­ły, a więc i nie­do­stęp­ny, pan Ra­fał po­sta­no­wił oka­la­ją­ce go ciem­no­ści ro­ze­gnać, bo bądź, co bądź, dużo w nim znaj­do­wał do­bre­go. I dzi­wił się, że po­mysł taki na po­zór pro­sty ani sa­me­mu po­ecie, ani ni­ko­mu in­ne­mu nie przy­szedł do gło­wy.

– Naj­więk­sze, pa­nie dzie­ju, wy­na­laz­ki są pro­ste – my­ślał – a wie­ki całe na nie cze­ka­my.

Pra­ca to była wdzięcz­na, choć bar­dzo cięż­ka. Ko­men­to­wać całe ustę­py, któ­rych się nie ro­zu­mie, to nie każ­dy po­tra­fi.

Cza­sa­mi za­po­mniaw­szy się, pan Obu­chow­ski sam na­wet o swo­ich pra­cach prze­bą­ki­wał, ale wo­gó­le o tem mó­wić nie lu­bił i prze­bie­rał w wy­bo­rze tych, przed któ­re­mi wol­no mu było za­po­mnieć się.

– To nie dla każ­de­go, pa­nie dzie­ju, do­stęp­ne.

Za­ję­cia li­te­rac­kie do­da­wa­ły tyl­ko bla­sku i wzro­stu jego po­sta­ci, wo­bec któ­rej Zdzi­sław czuł się mar­nym ro­bacz­kiem, peł­nym nie­kła­ma­nej po­ko­ry. Za tę po­ko­rę nie­raz mu do­ku­cza­ła cio­cia Ma­niu­sia, bo in­te­li­gent­na i wy­kształ­co­na sama, przy­tem bo­ga­ta, mia­ła pra­wo z lek­ce­wa­że­niem trak­to­wać nie­jed­no, na­wet i pana Ra­fa­ła.

– Nie­miec­ki pe­dant! – mó­wi­ła nie­raz.

I mia­ła słusz­ność. Gar­dząc Fran­cu­za­mi, jako na­ro­dem pło­chym, pan Obu­chow­ski nic wie­rzył w ich na­ukę:

– For­ma bły­sko­tli­wa, a grun­tu, pa­nie dzie­ju, żad­ne­go.

Ce­nił tyl­ko to, co przy­cho­dzi­ło z Nie­miec, co pi­sa­li i na­ucza­li Niem­cy, chęt­nie za­po­mi­na­jąc o tem, że do woj­ny z roku sie­dem­dzie­sią­te­go, któ­ra mu otwo­rzy­ła oczy – nie­oględ­nie cią­żył ku Fran­cyi, da­jąc się uno­sić kłam­li­wym mi­ra­żom; praw­da, że wów­czas był jesz­cze mło­dy, a w mło­do­ści czło­wiek rad okła­mu­je sa­me­go sie­bie.

Za przy­kła­dem kil­ku ro­dzin, od knia­ziów na Bra­cła­wiu wy­pro­wa­dza­ją się Dym­scy. O tem, czy wy­wo­dzą się słusz­nie, po­wąt­pie­wać nie­wol­no, bo pan­na Ja­ni­na Dym­ska ma oczy tak czar­ne, usta – czer­wo­ne, a zęby bia­łe, taka przy­tem szy­kow­na, pulch­na, we­so­ła, że naj­więk­sze­go nie­do­wiar­ka prze­ko­na. Sióstr wpraw­dzie ma kil­ka, po­sa­gu – nie­wie­le, ale te oczy!…. te oczy!…

Dzię­ki obiet­ni­com ciot­ki, Zdzi­sław mógł dzi­siaj śmie­lej w tych oczach to­pić swo­je spoj­rze­nia, więc je to­pił, nie śpie­sząc z oświad­czy­na­mi i wy­cze­ku­jąc, aż się w ser­cu Ja­nin­ki obu­dzi wza­jem­ność. Mu­siał przy­tem o swo­ich za­mia­rach uprze­dzić cio­cię Ma­niu­się i jej ze­zwo­le­nie uzy­skać.

Pan­na Dym­ska nie wy­róż­nia­ła może spe­cy­al­nie mło­de­go Bur­skie­go, ale po­nie­waż się śmia­ła do nie­go jak i do in­nych, był rad i cza­sem my­ślał, że ona do nie­go naj­wię­cej się śmie­je, i sam nie wie­dział, czy też jest bar­dzo dow­cip­nym, czy po­pro­stu śmiesz­nym.

Mło­da jesz­cze, Ja­nin­ka, nie spie­szy­ła się do oł­ta­rza. Po co? Na to, żeby się kła­niać jed­ne­mu, kie­dy te­raz jej się kła­nia dzie­się­ciu? Chcia­ła się ba­wić, śmiać się i bły­skać bia­łe­mi zę­ba­mi. Wte­dy na ład­nej twa­rzy pa­nien­ki uka­zy­wa­ły się doł­ki, a ko­niec za­dar­te­go no­ska bar­dzo przy­jem­nie się marsz­czył. Pa­trząc na nią, Zdzi­sław czuł, że był­by ją mógł zjeść.

Po­waż­ny wdo­wiec, pan Obu­chow­ski nie lu­bił pan­ny Dym­skiej. Iry­to­wa­ła go jej we­so­łość, draż­nił go nie­przy­jem­nie jej śmiech.

Zresz­tą Obu­chow­scy z góry pa­trzy­li na Dym­skich i żad­nych bliż­szych sto­sun­ków po­mię­dzy dwie­ma ro­dzi­na­mi nie było. Spo­ty­ka­no się cza­sem u wspól­nych są­sia­dów, nic wię­cej.

Ale po­mi­mo róż­ni­cy wie­ku i bra­ku za­ży­ło­ści, ta bez­czel­na Ja­nin­ka po­ufa­le się śmia­ła do po­waż­ne­go oby­wa­te­la, jak­by do ja­kie­go mło­ko­sa ze swo­jej sfe­ry.

Więc jesz­cze wię­cej się iry­to­wał pan Ra­fał, bo nie był prze­cie pierw­szym lep­szym ka­wa­le­rem, wy­krę­ca­ją­cym za­ścian­ko­we­mi gą­ska­mi w ma­zu­rze. Zresz­tą nig­dy się nie do­bi­jał o za­szczyt śmie­sze­nia pa­nien i wo­gó­le ko­biet. Je­że­li był z na­tu­ry cię­ty – nie pra­gnął śmie­szyć, lecz – sma­gać.

– Eko­nom­ska koza! – mó­wił, okre­śla­jąc Ja­nin­kę.

– Dla­cze­góż eko­nom­ska! – pro­te­sto­wa­no nie bez hy­po­kry­zyi.

– Wiem, wiem – od­po­wia­dał – knia­zio­wie na Bra­cła­wiu! Sły­sza­łem! W moim, pa­nie dzie­ju, wie­ku, już ma­ska­ra­dy nie ba­wią i, wolę by każ­dy, zo­sta­jąc sobą, nie prze­bie­rał się w po­ży­cza­ne, pa­nie dzie­ju, płasz­cze i mi­try.

I cho­ciaż był mało po­chop­ny do śmie­chu, śmiał się przy tych sło­wach, sma­ku­jąc całą ich cię­tość.

– Zresz­tą – do­da­wał – ja tam o tem wszyst­kiem ga­dać nie lu­bię, ale po mo­jej śmier­ci prze­czy­ta­cie, pa­nie dzie­ju, nie­jed­no.

Przy­jem­nie jest opo­wia­dać so­bie po­uf­nie, że dziad pana X. był fa­ga­sem, albo eko­no­mem, któ­ry na­kradł, przy­jem­nie jest bo­leć nad tem, że pan Y. młod­szy nie jest sy­nem pana Y. star­sze­go, lecz mło­de­go stu­den­ta, któ­ry pa­nią Y. zro­zu­miał, ale naj­przy­jem­niej jest czy­tać to wszyst­ko w dru­ku i czar­no na­bia­łem, bo wte­dy to już prze­sta­je być plot­ką i wkra­cza w dzie­dzi­nę hi­sto­ryi. Życz­li­wie prze­to słu­cha­jąc pana Obu­chow­skie­go, każ­dy się ob­li­zy­wał, za­wcza­su sma­ku­jąc waż­niej­sze ustę­py jego hi­sto­rycz­ne­go dzie­ła. Miłe wra­że­nie trwa­ło jed­nak­że nie­dłu­go, bo wnet ogar­niał nie­po­kój o wła­sną skó­rę. O nie­życz­li­wych tak ła­two!… Zmy­lo­ny zło­śli­wą plot­ką, bez grun­tow­ne­go wy­świe­tle­nia praw­dy, pan Ra­fał mógł o każ­dym ze słu­cha­ją­cych tak samo umie­ścić hi­sto­rycz­ną wzmian­kę.

E, nie! Ob­co­wa­nie z li­te­ra­ta­mi nie jest rze­czą bez­piecz­ną.

– Le­piej­by na swo­im Kra­siń­skim po­prze­stał – od­zy­wał się nie je­den. – To po­ży­tecz­ne, to daw­no było po­trzeb­ne, a przy­najm­niej nie do­ty­ka ni­czy­jej re­pu­ta­cyi.

– E, Kra­siń­ski! – z lek­ce­wa­że­niem mó­wi­ła dama bar­dzo sym­pa­tycz­na – ja wolę Ohne­ta.

Na to z po­li­to­wa­niem uśmie­cha­ła się mło­dziut­ka pa­nien­ka z pod Ta­rasz­czy, zna­na w oko­li­cy z tego, że dużo mia­ła wie­dzy i sma­ku. I rze­czy­wi­ście nic jej ob­cem nie było – mo­gła de­cy­do­wać o rzeź­bie, ma­lar­stwie, li­te­ra­tu­rze, ar­chi­tek­tu­rze, czem za­wsze w za­chwyt wpra­wia­ła mat­kę i dwóch bra­ci. Nie­omyl­ność swo­je­go sądu za­wdzię­cza­ła prze­waż­nie temu, że nig­dy się nie wy­da­li­ła z po­wia­tu. Po­dró­że ba­ła­mu­cą, roz­pra­sza­ją uwa­gę, na­su­wa­ją cu­dze po­glą­dy, wpły­wy, wy­kosz­la­wia­ją po­ję­cia, odej­mu­ją swo­bo­dę my­śle­nia…

– Cho­ciaż­bym Kra­siń­skie­go nie zna­ła – rze­kła – już­by we mnie za­ufa­nia nie bu­dził dla­te­go, że jego na­zwi­sko za­czy­na się od k i r. Li­te­ry, skła­da­ją­ce na­zwi­sko, mają nie­wąt­pli­wy wpływ na los, cha­rak­ter, czy­ny, przy­mio­ty, wady i kie­ru­nek ta­len­tu. Gdy wi­dzę z sobą ze­sta­wio­ne li­te­ry k i r, do­zna­ję wra­że­nia nudy, albo wstrę­tu. Kro­ko­dyl, kruk, kret, bu­dzą wstręt, gdy Kra­siń­ski, Kra­szew­ski, Kru­piń­ski, Ko­rze­niow­ski nu­dzą, choć w tym ostat­nim k i r roz­dzie­lo­ne są sa­mo­gło­ską o, któ­ra jest płacz­li­wa, a więc tak­że nud­na. Nu­dzą mnie na­wet kro­wy swo­je­mi ma­syw­ne­mi kształ­ta­mi, głu­piem spoj­rze­niem i głu­pim ry­kiem.

– Po­etów i kro­ko­dy­le da­ru­ję pani – za­pro­te­sto­wał ja­kiś ru­mia­ny oby­wa­tel – ale co­by­śmy ro­bi­li bez krów i bez mle­ka.

Mło­dziut­ka pa­nien­ka z pod Ta­rasz­czy po­błaż­li­wie się uśmiech­nę­ła.

Lu­bi­ła­bym – rze­kła – mieć w ogro­dzie ob­ła­ska­wio­ne ró­żo­we sar­ny, któ­re­by li­lio­wo przy­stro­jo­ne, bo­so­no­gie pa­ster­ki do­iły bla­do-zie­lo­ne­mi rę­ka­mi, ścią­ga­jąc opa­ło­we mle­ko. Lu­bi­ła­bym wzro­kiem to­nąć w tym sła­bo barw­nym ob­ra­zie, ro­zu­śm­tech­nio­nym na tle żół­ta­we­go nie­ba, nie­roz­wi­chrzo­ne­go żad­ne­mi at­mos­fe­rycz­ne­mi prą­da­mi, nie­roz­kłę­bio­ne­go w bru­tal­ne ob­ło­ki, ro­ze­pl­wa­ne ogniem i gro­mem. O! nie­bo moje ja­sne, o moja po­go­do!…

Inny zno­wu, zje­dzo­ny tro­ska­mi oby­wa­tel, uwa­żał, że bez po­etów obejść się moż­na. Ża­den z nich jesz­cze nie na­uczył ni­ko­go, co zro­bić, żeby żucz­ki nie ja­dły bu­ra­ków, albo, żeby sprze­dać psze­ni­cę po ru­blu, kie­dy jej cena w mia­stecz­ku trzy­ma się sie­dem­dzie­się­ciu ko­pie­jek.

Sło­wem, po­mi­mo sza­cun­ku, ja­kim ota­cza­no pana Obu­chow­skie­go, bar­dzo roz­ma­ite wy­gła­sza­no po­glą­dy na jego li­te­rac­kie za­ję­cia.

II.

Owoc pra­cy każ­de­go czło­wie­ka po­wi­nien się stać mo­nu­men­tem, świad­czą­cym o tem, że był, żył i czy­nił. Trud­no prze­to, żeby już za ży­cia czło­wiek przy­kła­dał rękę do bu­rze­nia tego, co przez dłu­gie lata wzno­sił, żeby za ży­cia kru­szył swój po­mnik na drob­ne ato­my, z któ­rych nie po­zo­sta­nie śla­du.

Nie za­dzi­wi­ło prze­to ni­ko­go, że pra­gnąc swój ma­ją­tek od roz­drob­nie­nia ochro­nić, cio­cia Ma­niu­sia prze­zna­czy­ła go jed­ne­mu tyl­ko Zdzi­sła­wo­wi, z po­mi­nię­ciem in­nych sio­strzeń­ców. Zdzi­sław naj­wię­cej przed­sta­wiał gwa­ran­cyi, że nie zmar­nu­je spu­ści­zny. Przy­tem jego tyl­ko cio­cia Ma­niu­sia lu­bi­ła i zna­ła.

Z resz­tą ro­dzi­ny pan­na Fa­ław­ska daw­no już żad­nych nie utrzy­my­wa­ła sto­sun­ków; a była licz­na, ubo­ga, nie­cie­ka­wa i do­syć za­gad­ko­wa w spo­so­bach utrzy­ma­nia się. Fa­ław­skich było sióstr czte­ry, naj­star­sza za oj­cem Zdzi­sła­wa, któ­ry, choć po­sag żony stra­cił i wła­sny ma­ją­te­czek za­szar­gał, po­tra­fił do koń­ca utrzy­mać się w sfe­rze oby­wa­tel­skiej. Dru­ga sio­stra, Zu­zan­na, za­ko­chaw­szy się w na­uczy­cie­lu do­mo­wym, wy­kra­dła się z nim i wy­szła za nie­go. On zaś przez całe ży­cie goły i nie­nau­czo­ny sza­no­wać pie­nię­dzy, pręd­ko się z fun­du­szem żony uwi­nął, ale że się obo­je ko­cha­li i w uczu­ciu szu­ka­li po­cie­chy, dużo dzie­ci zo­sta­wi­li po so­bie. O tej Zu­zan­nie nie wspo­mi­na­ło się wca­le. Chcia­ła wyjść ze swo­jej sfe­ry, mia­ła do tego pra­wo, bę­dąc już peł­no­let­nią, nie prze­szka­dza­no jej, ale z nią sto­sun­ki ze­rwa­no. Trze­cia z ko­lei Ida­lia, z po­cząt­ku bar­dzo szczę­śli­wie wy­szła za mąż, za czło­wie­ka zdol­ne­go, rzut­kie­go, umie­ją­ce­go ob­ra­cać pie­niędz­mi. Rzu­cał się w pra­wo, w lewo, za­ra­biał na pla­cach, na zbo­żu, na cu­krze, żonę ota­czał zbyt­kiem, sam so­bie nie od­ma­wiał ni­cze­go i trwa­ło tak aż do kra­chu, któ­ry go prze­rzu­cił za gra­ni­cę. Wte­dy oka­za­ło się, że był czło­wie­kiem lek­ko­myśl­nym i nie­prak­tycz­nym, któ­re­go na se­ryo brać nie moż­na, i że pan­na Ida­lia Fa­ław­ska naj­głup­szy zro­bi­ła wy­bór.

– A ostrze­ga­łam – mó­wi­ła cio­cia Ma­niu­sia, za­po­mi­na­jąc, że jesz­cze nie­daw­no była pod uro­kiem szwa­gra. – Ład­na po­zy­cya!… żona, dzie­ci, wie­rzy­cie­le w kra­ju, a mąż za gra­ni­cą, bez gro­sza!…. W ta­kich wy­pad­kach za­wsze o dzie­ciach i żo­nie po­my­śleć trze­ba.

Pro­sta rzecz, że w po­dob­nych oko­licz­no­ściach prze­sta­ło się mó­wić i o pani Ida­lii, ale po­nie­waż ze swo­jej sfe­ry nie wy­łą­czy­ła się do­bro­wol­nie, cio­cia Ma­niu­sia po­sy­ła­ła jej cza­sem w se­kre­cie sta­re suk – nie i sta­rą bie­li­znę. (Sta­re suk­nie i sta­ra bie­li­zna cio­ci Ma­niu­si były bar­dzo sta­re).

Naj­młod­sza z sióstr, z jed­ną ło­pat­ką tro­chę wyż­szą od dru­giej, cio­cia Ma­niu­sia, żad­ne­go nie mia­ła po­wo­dze­nia po­mię­dzy tą mło­dzie­żą, w po­śród któ­rej wy­bra­ła­by męża dla sie­bie, a za do­mo­wych na­uczy­cie­li, cho­ciaż­by mie­li dy­plo­my, ani za wo­ja­żu­ją­cych ban­kru­tów wy­cho­dzić nie mia­ła za­mia­ru. Zo­sta­ła pan­ną, ale za to zo­sta­ła Fa­ław­ską.

– Ta­kie­go na­zwi­ska – mó­wi­ła – nie zmie­nia się na byle ja­kie.

Z la­ta­mi, przy­wy­kła do swo­ich nie­rów­nych ło­pa­tek i na­wet, za­miast swój de­fekt ma­sko­wać, sama o nim wspo­mi­na­ła.

– To u nas ro­dzin­ne – mó­wi­ła. – To po Fir­le­jach.

Nie­wia­do­mo, gdzie wy­czy­ta­ła wzmian­kę o tej ra­so­wej od­zna­ce Fir­le­jów, o któ­rej hi­sto­rya mil­czy. Być może, że ją od­na­la­zła w ar­chi­wach ro­dzin­nych, któ­re nie są do­stęp­ne dla pu­blicz­no­ści. To pew­ne, że wo­bec ta­kie­go na­ma­cal­ne­go świa­dec­twa wspól­no­ści rodu, nie mia­ła po­trze­by wsty­dzić się swo­jej ło­pat­ki wyż­szej, albo niż­szej.

Czyn­na z na­tu­ry, prak­tycz­na, pa­trząc na zmien­ne ko­le­je sióstr, po­wie­dzia­ła so­bie, że ta­kie­mi ko­le­ja­mi cho­dzić nie bę­dzie i ener­gicz­nie za­przę­gła się do swe­go go­spo­dar­stwa. Bar­dzo oszczęd­na, mało wy­da­wa­ła na sie­bie, jesz­cze mniej na in­nych, a z są­sia­da­mi pra­wie żad­nych nie utrzy­my­wa­ła sto­sun­ków, bo to i stra­ta cza­su i na­ra­ża na kosz­ta. Wie­czo­ra­mi czy­ty­wa­ła książ­ki po­waż­nej tre­ści, któ­rych dość znacz­ny zbiór odzie­dzi­czy­ła po ojcu, a tak­że i ga­ze­tę, tę, któ­ra, naj­ta­niej kosz­tu­jąc, naj­wię­cej była za­dru­ko­wa­na. Czy­ty­wa­ła wszyst­ko, spe­cy­al­nie się in­te­re­su­jąc lo­sa­mi An­glii, któ­rą sza­no­wa­ła za jej bo­gac­two i po­tę­gę. Lu­bi­ła wszyst­ko, co an­giel­skie, a dla ary­sto­kra­cyi an­giel­skiej mia­ła cześć fa­na­tycz­ną.

Na ostat­niej stro­ni­cy ga­ze­ty zaj­mo­wa­ły ją ogło­sze­nia ża­łob­ne. Ra­chu­jąc lata umar­łych, wy­li­cza­ła dla sie­bie cy­frę praw­do­po­dob­nej dłu­go­ści ży­cia, do­da­jąc do niej lat dzie­sięć, a cza­sem pięt­na­ście, bo Fa­ław­scy żyją dłu­go. Po­tem li­czy­ła da­lej, cie­ka­wa, do ja­kiej też sumy uro­śnie jej ma­ją­tek, kie­dy dla niej wy­bi­je ostat­nia go­dzi­na. Wte­dy wzdy­cha­ła, bo przy­kro jest roz­sta­wać się na wie­ki z bar­dzo du­że­mi pie­niędz­mi.

Nad­zwy­czaj na­boż­na, żywo się zaj­mo­wa­ła spra­wa­mi ko­ścio­ła i w rze­czach re­li­gii ogni­ste nie­raz mie­wa­ła z pa­nem Obu­chow­skim dys­ku­sye, bo, kie­dy on sze­ro­kim po­lo­tem ogar­niał wszyst­ko, ona się za­cie­ka­ła w dro­bia­zgi. I tło­ma­czył jej, że nie na for­muł­kach stać musi wia­ra, ale na poj­mo­wa­niu du­cha.

– Nie de­wo­cyi żą­dam od lu­dzi – po­wta­rzał – ale re­li­gij­no­ści.

W tym jed­nym tyl­ko wy­pad­ku pan Obu­chow­ski pa­trzał na rze­czy z fran­cu­ska, gdy cio­cia Ma­niu­sia wy­jąt­ko­wo przy­trzy­my­wa­ła się nie­miec­kiej dro­bia­zgo­wej me­to­dy.

Ma­jąc lat za­le­d­wie czter­dzie­ści, pan­na Fa­ław­ska była żwa­wa w ru­chach i mo­wie. Przy chu­dej, ko­ści­stej bu­do­wie, za­dzi­wiał u niej do­syć wy­dat­ny, śpi­cza­sty brzu­szek. Za co ten brzu­szek?

– To po Fir­le­jach, ro­dzin­ne… – po­wie­dzia­ła raz dzi­wią­ce­mu się Zdzi­sła­wo­wi. Lu­bi­ła go, więc chęt­nie z nim po­ru­sza­ła po­uf­ne na­wet kwe­stye.

Lu­bi­ła go, ale trzy­ma­ła krót­ko i pro­wa­dzi­ła ostro choć bez po­wo­du, bo od dzie­ciń­stwa oka­zy­wał dla niej wiel­ką po­wol­ność – za­wsze jej wdzięcz­ny za wszyst­ko, co już dla nie­go uczy­ni­ła mo­ral­nie, jak i za to, co za­mie­rza­ła uczy­nić ma­te­ry­al­nie.

Kie­dy był dziec­kiem, kło­po­ta­ła się jego in­te­re­sa­mi; kie­dy pod­rósł, nie ża­ło­wa­ła mu rad ani po­mo­cy, je­że­li wi­dzia­ła, że go ktoś może oszu­kać, albo wy­zy­skać. Gro­sza nie po­ży­czy­ła nig­dy, ale za­wsze była chęt­na, gdy tyl­ko cho­dzi­ło o jej czas, albo pra­cę.

To też Zdzi­sław ją czcił jak świę­tość, wie­rzył w nią i nie za­da­wał so­bie na­wet pra­cy my­śleć lub dys­ku­to­wać, gdy jaki wy­rok osta­tecz­nie wy­rze­kła, chy­ba, że cho­dzi­ło o wiel­kość pana Obu­chow­skie­go.

Dla ochro­nie­nia for­tu­ny od par­ce­la­cyi, na­le­ża­ło ma­ją­tek sprze­dać. Mar­kot­no ro­bi­ło się cio­ci Ma­niu­si na myśl opusz­cze­nia tego, w co tyle pra­cy wło­ży­ła. Szko­da fol­warcz­nych bu­dyn­ków i pól, na­wo­żo­nych tak re­gu­lar­nie, szko­da za­ry­bio­ne­go sta­wu i mły­na, szko­da ogro­du wła­sną za­sa­dzo­ne­go ręką, w któ­rym się po­cho­wa­ło wi­siel­ca, żeby po no­cach stra­szył zło­dziei, szko­da wresz­cie sta­re­go cmen­ta­rzy­ska, na któ­rem szpa­ra­gi ro­sły tak buj­ne i ta­kie ogrom­ne, że się wszyst­kie co­rocz­nie ko­rzyst­nie wy­prze­da­wa­ły w mie­ście. Szko­da!…

– To też go ze­drę po­rząd­nie! – mó­wi­ła pan­na Fa­ław­ska, my­śląc o przy­szłym na­byw­cy ma­jąt­ku.

Nie ża­ło­wa­ła tyl­ko dwo­ru, w któ­rym tyle lat prze­miesz­ka­ła. Zu­peł­nie obo­jęt­na na oso­bi­ste wy­go­dy, nie przy­wią­zy­wa­ła się spe­cy­al­nie do ja­kie­goś po­ko­ju, albo kąta. Ru­chli­wa i czyn­na wszę­dzie przy­sia­da­ła tyl­ko na chwil­kę, jej ką­tem był cały ma­ją­tek.

– Byle na gło­wę nie ka­pa­ło! – po­wta­rza­ła nie­raz fi­lo­zo­ficz­nie.

– Wła­sny kąt ma swój urok – pro­te­sto­wał Zdzi­sław.

– Ro­man­se! Głup­stwo! – od­po­wia­da­ła ciot­ka. – Zresz­tą, nie wąt­pię, że ty mi ja­kiś ką­cik urzą­dzisz.

Miesz­ka­jąc da­le­ko od wszel­kiej cu­krow­ni, cio­cia Ma­niu­sia nie mo­gła plan­to­wać bu­ra­ków, a na inne pro­duk­ty ceny tak po­spa­da­ły, że każ­dy mógł się do rol­nic­twa znie­chę­cić. Stąd w jej mó­zgu zro­dzi­ło się i doj­rza­ło prze­ko­na­nie, że trzy­ma­nie ka­pi­ta­łu w zie­mi jest mar­no­wa­niem jego pro­duk­cyj­nej siły. Do­brze jest ko­chać zie­mię, ale nie do tego stop­nia, żeby dla niej wy­zu­wać się z ta­kich do­cho­dów, ja­kie­by się mieć mo­gło, lo­ku­jąc w inny spo­sób pie­nią­dze.

Wy­li­cza­jąc na­przód, ile za ma­ją­tek weź­mie go­tów­ki, do­da­jąc do niej roz­ma­ite ci­che ka­pi­ta­li­ki, o któ­rych, jak i sio­strach, nie lu­bi­ła wspo­mi­nać, do­cho­dzi­ła do wca­le po­kaź­nej sumy, a ta suma roz­lo­ko­wa­na po lu­dziach i w ak­cy­ach… Ho – ho!…

Zdzi­sio­wi mia­ła za­miar pła­cić za utrzy­ma­nie, bo to się na­le­ża­ło, ale – nie­du­żo, tyle, ile rzecz war­ta. Resz­tę do­cho­dów bę­dzie mo­gła od­kła­dać…

i je­że­li z po­mo­cą Bożą po­ży­je lat trzy­dzie­ści… a może i czter­dzie­ści (bo Fa­ław­scy dłu­go żyją), na­zbie­ra dla Zdzi­sia…

I aż się mą­ci­ło w gło­wie od cy­fry, któ­ra pod ołów­kiem ro­sła, ro­sła…

Prze­cho­dze­nie ma­jąt­ku z rąk do rąk jest za­wsze po­waż­nym fak­tem, ścią­ga­ją­cym na­ga­nę. Szlach­cic po­wi­nien trzy­mać się zie­mi. Po­zbyć się jej ła­two, ale do niej po­wró­cić!…

Cio­cia Ma­niu­sia nig­dy się nie oglą­da­ła na ludz­kie ga­da­nie. I ży­cie nie wy­star­czy­ło­by, gdy­by się chcia­ło ra­dzić każ­de­go. Po­sta­no­wiw­szy sprze­dać ma­ją­tek, za­ję­ła się szu­ka­niem kup­ca… Zja­wi­li się roz­ma­ici, oglą­da­li, tar­go­wa­li, od­jeż­dża­li, wra­ca­li, a po­nie­waż pan­nie Fa­ław­skiej nie było pil­no, do­cze­ka­ła się w koń­cu tego wy­śnio­ne­go kup­ca, któ­re­go mia­ła tak okrut­nie obe­drzeć. Za zie­mię mu po­ra­cho­wa­ła osob­no, za młyn osob­no, za staw jesz­cze osob­no. Po­ra­cho­wa­ła i las, i sta­rą sło­mę, i bu­dyn­ki, drób, by­dło, po­wo­zy, me­ble, ru­pie­cie..

wy­sza­co­wa­ła sad, szpa­ra­gar­nię, na­rzę­dzia rol­ni­cze, uprząż… Oce­nia­jąc dom pa­miąt­ko­wy, w któ­rym żyli i po­umie­ra­li ro­dzi­ce, w któ­rym się sama ro­dzi­ła, z któ­re­go sio­stry po­wy­cho­dzi­ły za mąż, – pła­ka­ła…

Aż w koń­cu no­wo­na­byw­cę zdar­ła da­le­ko moc­niej, niż sama się spo­dzie­wa­ła.

To też w Ki­jo­wie, do­kąd z sio­strzeń­cem jeź­dzi­ła, dla osta­tecz­ne­go ure­gu­lo­wa­nia ra­chun­ków i ode­bra­nia resz­ty pie­nię­dzy, po­wie­dzia­ła:

– Ot, gdy­byś za­miast dłu­gów miał ka­pi­ta­ły, po­ży­czył­byś mi pół­to­ra ty­sią­ca. Po­trze­bo­wa­ła­bym ta­kiej sumy dla za­okrą­gle­nia swe­go ka­pi­ta­li­ku.

Ale nie wy­mie­ni­ła jego cy­fry.

Wie­czo­rem wy­je­cha­ła z po­wro­tem do domu, gdzie wy­mó­wi­ła so­bie miesz­ka­nie aż do zimy.

Oka­za­ło się, że mia­ła słusz­ność, nie oglą­da­jąc się na to, co lu­dzie będą ga­da­li. Nic nie ga­da­li, a przy­najm­niej ga­da­li nie­wie­le, nie mo­gąc się zo­ry­en­to­wać w tem ca­łem zda­rze­niu. Gdy­by cho­dzi­ło o sza­blon, o zwy­czaj­ne­go zban­kru­to­wa­ne­go szlach­ci­ca, któ­ry wy­zu­wa się z oj­co­wi­zny, każ­dy zna­la­zł­by pod ręką go­to­wą for­muł­kę, we­dług któ­rej mógł­by po­tę­piać, na­pa­dać, krzy­czeć, wy­ty­ka­jąc nie­ład, ży­cie nad stan, nie­do­łę­stwo, le­ni­stwo. Tu­taj zaś nic po­dob­ne­go nie było. Bez naj­mniej­sze­go musu, oszczęd­na, rząd­na ko­bie­ta, sie­dzą­ca na ka­pi­ta­łach, do­bro­wol­nie sprze­da­ła ma­ją­tek… Dy­abli wie­dzą, jak o tem są­dzić.

Pan Obu­chow­ski otwar­cie i gło­śno chwa­lił cio­cię Ma­niu­się. Na­przód, prę­dzej, czy póź­niej za­wsze­by wy­pa­dło sprze­dać ma­ją­tek z po­wo­du dzia­łów, a po­wtó­re, sko­ro dzie­lić nie chcia­ła, nie mo­gła in­a­czej po­stą­pić.

W koń­cu do­dał:

– To ko­bie­ta, któ­ra ma pra­wo wy­po­cząć – ko­bie­ta przy­tem ro­zum­na, któ­ra ro­zum­ny, pa­nie dzie­ju, zro­bi­ła wy­bór. Zdzi­sław Bur­ski swo­ją rolę w spo­łe­czeń­stwie ode­gra. – I w du­chu so­bie po­my­ślał, że mo­że­by mógł wca­le cór­ce nie da­wać po­sa­gu?

– Mało in­te­li­gent­ny – za­uwa­żył ktoś.

– Swo­ją rolę ode­gra – po­wtó­rzył z na­ci­skiem i z pod­nie­sio­nym pal­cem pan Ra­fał, któ­ry nie lu­bił kie­dy mu prze­ry­wa­no. – Bez­in­te­re­sow­ny, szla­chet­ny, dużo ma w so­bie za­let, a na nich moc­niej oprzeć się moż­na, niż na bły­sko­tli­wym sa­lo­no­wym dow­ci­pie… Prze­stań­myż w koń­cu być Fran­cu­za­mi! Nie­chże już o war­to­ści oby­wa­te­la nie de­cy­du­ją sa­lo­ny i ko­bie­ty! Ja, pa­nie dzie­ju, od czło­wie­ka wy­ma­gam pra­cy i nie­po­szla­ko­wa­nej de­li­kat­no­ści w in­te­re­sach pie­nięż­nych. Kto za­da­je?

Za­da­wał sam pan Obu­chow­ski, wiec, po­pra­wiw­szy się na krze­śle, rzu­cił na stół sió­dem­kę ka­ro­wą.III.

Pani Dym­ska mia­ła za dużo ro­zu­mu i za dużo có­rek, żeby kon­ku­ren­tom sta­wiać ja­kie­kol­wiek prze­szko­dy; prze­ciw­nie, sta­ra­ła się im do­po­ma­gać, a Zdzi­sła­wo­wi do­po­ma­ga­ła naj­wię­cej, co wi­dział każ­dy, z wy­jąt­kiem jed­ne­go Zdzi­sła­wa.

To przy­cho­dzi­ła jej za­chcian­ka owo­cu z ogro­du, więc po­sy­ła­ła Ja­nin­kę, a Zdzi­sław jej to­wa­rzy­szył, to za­sa­dza­ła cór­kę do zwi­ja­nia ba­weł­ny, a za­ko­cha­ny Zdzi­sław wnet ręce wy­cią­gał do za­wie­sze­nia na nich mot­ków, to wresz­cie, nie mo­gąc ba­weł­ny na­star­czyć, bez żad­nej przy­czy­ny opusz­cza­ła sa­lon, zo­sta­wia­jąc cór­kę samą z mło­dzień­cem. Do­bro­dusz­ny Zdzi­sław, nie po­dej­rzy­wa­jąc w tem wszyst­kiem naj­mniej­szej po­li­ty­ki, po daw­ne­mu się bał pani Dym­skiej, jak boi się ro­dzi­ców pan­ny każ­dy za­ko­cha­ny.

Prze­ciw­nie, w ma­new­rach po­waż­nej damy, upa­try­wał ob­ja­wy, któ­re go tyl­ko nie­po­ko­iły. Te cią­głe za­chcian­ki owo­ców zdra­dza­ły na­tu­rę fan­ta­stycz­ną, ka­pry­śną, żar­łocz­ną, może ja­kiś stan ka­ta­ral­ny? Ba­weł­na do­wo­dzi­ła cha­rak­te­ru nie­ugię­te­go, sko­ro na­wet przy go­ściach nie wol­no było pan­nie od­po­cząć. Czę­ste zaś wy­cho­dze­nie z sa­lo­nu po­twier­dza­ło nie­po­kój o zdro­wie i na­su­wa­ło oba­wę, że pani Dym­ska praw­do­po­dob­nie ze­chce cór­kę trzy­mać przy so­bie i nie po­zwo­li jej za­mąż wy­cho­dzić. Oso­by cho­re po­trze­bu­ją cią­głej opie­ki.

Mimo to Zdzi­sław nie zra­żał się i, da­lej by­wa­jąc u pani Dym­skiej, już się czuł szczę­śli­wym. Pa­trzał na Ja­nin­kę, lu­bił cho­dzić z nią do ogro­du po te owo­ce, któ­re jej mat­ce szko­dzi­ły, lu­bił zwi­jać ba­weł­nę, przy­czem spo­ty­ka­ją się ręce, a wte­dy i bar­dzo przy­jem­nie i dużo bywa śmie­chu…

Do­syć w to­wa­rzy­stwie nie­śmia­ły, nie­pew­ny swo­ich ru­chów i mowy, Bur­ski czuł się zu­peł­nie swo­bod­nym w sa­lo­nie pani Dym­skiej. Je­że­li Ja­nin­ka, któ­ra w jego oczach była wy­ra­zem wszyst­kich do­sko­na­ło­ści, śmia­ła się i zda­wa­ła w jego to­wa­rzy­stwie gu­sto­wać, miał pra­wo, bez zbyt­niej za­ro­zu­mia­ło­ści, nie­złą mieć o so­bie opi­nię. Chwi­la­mi, gdy się roz­ga­dał, czuł się sa­lo­now­cem zu­peł­nie wy­kwint­nym. A wte­dy się kry­go­wał, ko­ły­sał gło­wą i ma­gne­ty­zo­wał okrą­głe­mi, piw­ne­mi ocza­mi, ża­łu­jąc za­wsze, że cio­cia Ma­niu­sia, któ­ra kry­ty­ku­je jego ma­nie­ry, wi­dzieć go w tej chwi­li nie może.

– Pręd­ko! coś za­baw­ne­go! coś bar­dzo za­baw­ne­go! – mó­wi­ła Ja­nin­ka, pod­no­sząc się na pal­cach dla ze­rwa­nia wi­szą­cej nad jej gło­wą grusz­ki. I dłu­go jej nie rwa­ła, chcąc po­zwo­lić Zdzi­sła­wo­wi na­pa­wać się wi­do­kiem swo­jej zgrab­nej fi­gur­ki.

– Nic pani za­baw­ne­go nie po­wiem, bo jak pa­nią wi­dzę…

– Nie mówi się "jak pa­nią wi­dzę, " ale "jak mamę ko­cham." – I za­śmia­ła się. Cią­gle się śmia­ła.

– Za­po­mi­nam ję­zy­ka w gę­bie.

– Ja­kie­go? Oj­czy­ste­go, czy fran­cu­skie­go?

– Wszyst­kich!

– To niech pan roz­ma­wia na migi.

Boże! jak te jej ząb­ki na słoń­cu bły­ska­ły! jak ru­mie­ni­ła się ślicz­nie! jak te doł­ki! ten no­sek!… Aa!….

Ja­nin­ka ze­rwa­ła grusz­kę, skosz­to­wa­ła, skrzy­wi­ła się i po­da­ła ją Zdzi­sła­wo­wi.

– Niech pan skosz­tu­je, jaka cierp­ka, szka­rad­na!…

Zdzi­sław my­ślał, że osza­le­je.

– O, dla mnie bę­dzie słod­ka! – za­wo­łał, i za­czął jeść grusz­kę z łap­czy­wą roz­ko­szą.

– A co? – py­ta­ła Ja­nin­ka.

– Jak cu­kier! jak miód!

– Czem­że pan to tło­ma­czy?

– Ja nie tło­ma­czę, ja spraw­dzam, ja jem!…

– Może panu dać jesz­cze jed­ną grusz­kę?

– Sto! – za­wo­łał Zdzi­sław. Upa­trzyw­szy zie­lo­ną i twar­dą grusz­kę, Ja­nin­ka ze­rwa­ła ją i po­da­ła Bur­skie­mu.

– A, nie! – za­pro­te­sto­wał. – Pro­szę osło­dzić! Niech pani sama ka­wa­łek ugry­zie, a wte­dy zjem z ko­rzon­kiem i list­kiem.

– Jak moż­na jeść li­ście? To gą­sie­ni­ce je­dzą­li­ście!… Pfe!…

– Czem­że je­stem wo­bec pani, je­że­li nie gą­sie­ni­cą, mar­nym ro­bacz­kiem?

– To do­brze, że pan uprze­dza. Już nig­dy z pa­nem tań­czyć nie będę. Mo­gła­bym pana roz­gnieść…

– I owszem! Chce pani spró­bo­wać?

I Zdzi­sław rzu­cił się na tra­wę.

– Co to za poza?

– Le­żą­ca.

– Może panu przy­nieść po­dusz­kę?… Ale nie! nie po­trze­ba… Pan masz pod gło­wą mro­wi­sko…

Zdzi­sław ze­rwał się na rów­ne nogi.

– Jak zwin­nie!… Czy to cio­cia Ma­niu­sia uczy­ła pana gim­na­sty­ki?

– Wła­ści­wie, cio­cia Ma­niu­sia, jako dama…

– Czy pan chciał­byś być grusz­ką?

– W pani ustach.

– A mro­wi­skiem?

– Pani mnie wy­cią­ga na po­wie­dze­nie ja­kie­goś głup­stwa.

– Ach, pana wy­cią­gać nie trze­ba.

– Pani tyl­ko ze mnie żar­tu­je.

Nig­dy nie żar­tu­ję. Je­stem po­waż­na, jak pan­na Halsz­ka. Czy pan się od­daw­na w niej ko­cha?…

– Ja?… W niej?… Dla­cze­go?…

– Dla­te­go, że umie po ła­ci­nie…

– To żad­na ra­cya.

– Po­wiedz pan co po ła­ci­nie.

– Amo – wy­ce­dził Zdzi­sław, na­my­śla­jąc się – pul­chram pu­el­lam .

– Co to zna­czy po pol­sku?

– A nie! Ja tego nie po­wiem.

– Pfe! Pew­nie coś nie­przy­zwo­ite­go?

– O nie! Nig­dy­bym nie śmiał przy pani… na­wet po chiń­sku… – Tu, przy­ło­żyw­szy rękę do pier­si, Zdzi­sław z uczu­ciem na Ja­nin­kę po­pa­trzył, ma­gne­ty­zu­jąc ją bla­do-piw­ne­mi oczy­ma. – Nig­dy!

– Dla­cze­go pan tak nie­bez­piecz­nie wy­trzesz­cza oczy?

– Nie­bez­piecz­nie? – spy­tał Zdzi­sław, kry­gu­jąc się z za­do­wo­le­niem.

– Bar­dzo – mogą wy­sko­czyć.

– Pani cią­gle drwi ze mnie. O, ja kie­dyś się ze­msz­czę.

– Okrop­nie się pana boję.

– Wy… wy­ca­łu­ję, zo­ba­czy pani.

– Oho! Spró­buj pan! – Ja­nin­ka spoj­rza­ła na nie­go wy­zy­wa­ją­co.

Po­ha­mo­wał się, choć mu krew biła do gło­wy. Cof­nął się o parę kro­ków.

– A wi­dzi pan!

– Pani… pani bawi się z ogniem.

– Bo je­stem we­stal­ką, strze­gą­cą ognia.

– Ład­na we­stal­ką, któ­ra nie ro­zu­mie po ła­ci­nie!…

– Może i ro­zu­miem.

– W ta­kim ra­zie to, co po­wie­dzia­łem…

– Ty­czy­ło się pan­ny Obu­chow­skiej, wiem o tem.

– Oj, nie!

– Mniej­sza o to. Co mnie do tego, kogo pan ko­cha, a panu – kto mnie się po­do­ba.

– O mnie bar­dzo do tego.

– Ja­kiem pra­wem? Pan prze­cie moją mat­ką nie je­steś. To tyl­ko mat­ki in­te­re­su­je. Czy pan byś chciał być moją mat­ką?

– O nig­dy!

– To grzecz­ne! Dla­cze­go – nig­dy?

– Bo… bo… cho­ciaż­by ze wzglę­du na jej zdro­wie… a zresz­tą, tak już je­stem przy­zwy­cza­jo­ny być…

– Sio­strzeń­cem? Jak się ma cio­cia Ma­niu­sia?…

– Dzię­ku­ję… Daw­no jej nie wi­dzia­łem…

– Pan po­wi­nien­byś oże­nić się z cio­cią Ma­niu­sią…

– Cóż zno­wu!

– Bo­ga­ta, dys­tyn­go­wa­na, do­świad­czo­na… Pan się prze­cież musi kie­dyś oże­nić.

– Dzień i noc o tem my­ślę – na­wet w nocy wię­cej niż w dzień, bo w nocy nie śpię – mam czas, a w dzień je­stem za­ję­ty.

Bar­dzo to do­brze, że pan za­jęć nie za­nie­dbu­je.

– A! pani cią­gle żar­tu­je, gdy ja… ja…

– Co ta­kie­go? Mów pan!…

– Nie! on jej jesz­cze nie po­wie! Po­wie, ona się ob­ra­zi, po­skar­ży się mat­ce i wy­pro­szą go z domu. Gdzie po­tem szu­kać Ja­nin­ki? Gdzie ją spo­ty­kać? Gdzie pa­trzeć, jak się śmie­je?… A zresz­tą i cio­cia Ma­niu­sia nie uprze­dzo­na…

– Pan nie do­ma­wiasz, pan stra­szysz, a po­tem mil­czysz… pan je­steś cho­ry…

– Stra­szę?…

– Pew­nie!… Ten dzi­ki wy­gląd… Pan je­steś cho­ry!…

– Wy­gląd? Pani cią­gle żar­tu­je.

– Nie… i pój­dę do domu, i ugo­tu­ję dla pana ru­mian­ku – to przej­dzie…

– Ru­mian­ku! – za­wo­łał Zdzi­sław – a, nie!… Dłu­żej drwić nie po­zwo­lę! – I na­gle wy­cią­gnął ra­mio­na.

Ja­nin­ka chcia­ła się cof­nąć, ale już było za­póź­no. Ob­jął ją, przy­ci­snął do sie­bie i za­czął ca­ło­wać, ca­ło­wać…

Wy­rwa­ła się w koń­cu czer­wo­na, za­gnie­wa­na i od­trą­ci­ła go.

– Mó­wi­łem – rzekł Zdzi­sław, sa­piąc – mó­wi­łem… z ogniem… z ogniem ostroż­nie.

– Co to jest! – wo­ła­ła Ja­ni­na. – Kto panu po­zwo­lił! Po­wiem ma­mie…

Zdzi­sław opa­mię­tał się.

– Pan­no Ja­ni­no! – rzekł prze­stra­szo­ny.

– Po­wiem ma­mie.

– I ja po­wiem… pani nade mną się znę­ca, tra­cę gło­wę, a po­tem… Ja sam nie ro­zu­miem, jak do tego przy­szło… Ja wiem, że nie mam do tego pra­wa, wiem… ale bądź pani pew­na, że in­ne­go nie znam ma­rze­nia, tyl­ko, żeby to pra­wo osią­gnąć. – Tu upadł na ko­la­na i zło­żył ręce, jak do pa­cie­rza. – Ja pa­nią tak ko­cham! tak ko­cham!… – I roz­pła­kał się.

Po­wie­dział! Prze­stra­szo­ny, ze­rwał się na rów­ne nogi. Po­wie­dział! Sta­ło się! Co te­raz bę­dzie?…

Ja­nin­ka mil­cza­ła, spu­ściw­szy oczy. Lek­ko po­fał­do­wa­ne jej czo­ło świad­czy­ło, że się na­my­śla. Było tak­że wi­docz­nem, że już w swym gnie­wie osty­gła.

– Ja dla pani ży­cie po­świę­cę – po­wie­dział Bur­ski – ży­cie i wszyst­ko, co pani za­żą­da.

– I cio­cię Ma­niu­się? – Nie mo­gąc dłu­żej utrzy­mać po­wa­gi, Ja­nin­ka się ro­ze­śmia­ła.

– Pani się śmie­je, a ja tu sto­ję, cze­kam na wy­rok i cały drżę.

Ja­nin­ka na­my­śla­ła się.

– Niech pani nie mówi nic! – za­wo­łał Zdzi­sław za­nie­po­ko­jo­ny jej dłu­giem mil­cze­niem. – Niech pani mi każe cze­kać.

– Do­brze, ale uprze­dzam, że przez to nie obie­cu­ję nic, nie zo­bo­wią­zu­ję się do ni­cze­go.

Mło­da jesz­cze, spra­gnio­na śmie­chu, swo­bo­dy, nie mia­ła ocho­ty za­wią­zy­wać już so­bie ży­cia, choć może Zdzi­sła­wa lu­bi­ła wię­cej, niż kogo in­ne­go.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: