Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Podróże Beniamina Trzeciego - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróże Beniamina Trzeciego - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 272 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AU­TO­RA

Po­wia­da Men­de­le Moj­cher Sfo­rim: – Bło­go­sła­wio­ny niech bę­dzie Stwór­ca, któ­ry wy­ty­czył ruch pla­net na wy­so­ko­ściach i ruch wszyst­kich istot na ziem­skim pa­do­le. Naj­mniej­sza na­wet ro­ślin­ka nie wy­ro­śnie sama, do­pó­ki nie dźwi­gnie jej anioł, do­pó­ki nie za­wo­ła: „Ro­śnij! Wy­łaź!” Cóż do­pie­ro czło­wiek. Ten z pew­no­ścią ma swe­go wła­sne­go anio­ła, któ­ry sztur­cha go i roz­ka­zu­je: „Ru­szaj się, wy­łaź!” W jesz­cze więk­szym stop­niu od­no­si się to do lu­dzi szla­chet­nych, do no­bli­wych Ży­dów. U nas ża­den głu­piec nie śmie się sło­wem wy­rwać przed in­ny­mi. Ża­den du­reń nie po­dej­mie się udzie­la­nia rad, ża­den nie­uk nie bę­dzie cha­sy­dem i ża­den igno­rant nie sta­nie się ma­ski­lem, je­śli nie po­pchnie go wła­ści­wy anioł. Sztur­cha­ją i wy­py­cha­ją anio­ło­wie rów­nież na­szych bie­da­ków. Wo­ła­ją przy tym: „Ro­śnij­cie bie­da­cy, nę­dza­rze, gol­cy od uro­dze­nia lub od wczo­raj. Wy jaw­ni i wy ukry­ci że­bra­cy, kwit­nij­cie i ro­śnij­cie jako tra­wa, jako po­krzy­wa! Ru­szaj­cie w dro­gę, dzie­ci moje ży­dow­skie. Idź­cie dzia­do­wać po do­mach!” Ale nie o tym chcia­łem. Pra­gnę, moi sza­now­ni pań­stwo, opo­wie­dzieć wam, jak je­den z na­szych bra­ci do­tarł do bar­dzo da­le­kich kra­jów i zdo­był dzię­ki temu wiel­ką sła­wę.

Przed ro­kiem wszyst­kie an­giel­skie i nie­miec­kie ga­ze­ty roz­pi­sy­wa­ły się o tej nie­zwy­kłej po­dró­ży, któ­rą Be­nia­min, pol­ski Żyd, od­był do kra­jów Wscho­du. „Jak­że to – dzi­wo­wa­no się – Żyd, pol­ski Żyd, bez bro­ni, bez ma­szyn, z tor­bą jeno na ple­cach, z ta­łe­sem i te­fi­lin w ręku, do­tarł do ta­kich kra­in, do któ­rych nie po­tra­fi­li do­trzeć na­wet naj­bar­dziej re­no­mo­wa­ni po­dróż­ni­cy an­giel­scy. Nie in­a­czej, jak tyl­ko dzię­ki nie­zwy­kłej sile, stać to się mo­gło. Ta­kiej mocy, któ­rej zwy­kłym ro­zu­mem nie spo­sób ogar­nąć ani po­jąć. Ta bo­wiem siła jest poza za­się­giem moż­li­wo­ści czło­wie­ka. Ale jak by nie było, fakt po­zo­sta­je fak­tem: świat ma do za­wdzię­cze­nia Be­nia­mi­no­wi wie­le cu­dow­nych od­kryć, wie­le wspa­nia­łych rze­czy, któ­re dzię­ki nie­mu zo­sta­ły nam udo­stęp­nio­ne. Mapa świa­ta przy­bra­ła przez to zgo­ła inne ob­li­cze. Sam zaś Be­nia­min w peł­ni za­słu­żył na me­dal, któ­ry wrę­czy­ło mu To­wa­rzy­stwo Geo­gra­ficz­ne”.

Ga­ze­ty ży­dow­skie skwa­pli­wie pod­chwy­ci­ły te sło­wa i przez całe ubie­głe lato wał­ko­wa­ły wdzięcz­ny te­mat. Jak dziś wia­do­mo każ­de­mu czy­tel­ni­ko­wi, pra­sa ta zaj­mo­wa­ła się do­kład­nym wy­li­cze­niem wszyst­kich mę­dr­ców na­ro­du ży­dow­skie­go, od Ada­ma po­cząw­szy i na dniu dzi­siej­szym skoń­czyw­szy. A wszyst­ko po to, aby udo­wod­nić, jak mą­drym na­ro­dem są Ży­dzi. Za­mie­ści­ła rów­nież li­stę ży­dow­skich po­dróż­ni­ków na prze­strze­ni dzie­jów, do Be­nia­mi­na Pierw­sze­go, tego sprzed sied­miu­set lat, oraz Be­nia­mi­na Trze­cie­go do ca­łej ple­ja­dy in­nych po­dróż­ni­ków, od­by­wa­ją­cych dziś wę­drów­ki po świe­cie.

I jak to zwy­kle bywa u Ży­dów, dla uwy­pu­kle­nia zna­cze­nia po­dró­ży na­sze­go obec­ne­go Be­nia­mi­na, nie po­zo­sta­wio­no su­chej nit­ki na po­zo­sta­łych glob­tro­te­rach. Pra­sa pod­kre­śla­ła, że współ­cze­śni po­dróż­ni­cy to tyl­ko zgra­ja zwy­czaj­nych włó­czy­ki­jów, nie ma­ją­cych po­ję­cia o ży­ciu, zaś, po­żal się Boże, ich po­dró­że przy­po­mi­na­ją w naj­lep­szym wy­pad­ku włó­czę­gę że­bra­ków cho­dzą­cych po proś­bie. Mają się oni do na­sze­go Be­nia­mi­na Trze­cie­go, tego praw­dzi­we­go, au­ten­tycz­ne­go po­dróż­ni­ka, ni­czym mał­pa do czło­wie­ka. Pi­sząc o nim i o książ­kach po­świę­co­nych jego po­dró­ży po­słu­żę się zna­nym wer­se­tem: „Ta­kie­go pach­ni­dła jesz­cze nie było”. A mó­wiąc pro­ściej: Na ży­dow­skiej gle­bie ro­śli­na o rów­nie wspa­nia­łym aro­ma­cie do­tych­czas jesz­cze nie wze­szła.

„Bło­go­sła­wio­ny i po wsze cza­sy niech bę­dzie ce­nio­ny jak bry­lant ten – wo­ła­no zgod­nym chó­rem – któ­ry cu­dow­ny i bez­cen­ny skarb, ja­kim jest jego po­dróż opi­sa­na we wszyst­kich ob­cych ję­zy­kach, prze­tłu­ma­czy na świę­ty ję­zyk he­braj­ski. Nie­chaj Ży­dzi rów­nież za­kosz­tu­ją mio­du z bar­ci ży­dow­skiej i nie­chaj świa­tłość roz­to­czy się przed ich oczy­ma”.

Ja zaś, Men­de­le Moj­cher Sfo­rim, któ­re­go ce­lem za­wsze było słu­żyć swe­mu na­ro­do­wi, swo­im bra­ciom, po­dług sił i moż­li­wo­ści, nie mogę się po­wstrzy­mać, by nie rzec: „Za­nim pi­sa­rze ży­dow­scy, któ­rym do pięt nie do­ro­słem, zdą­żą się wy­spać i na­pi­sać książ­kę o po­dró­żach Be­nia­mi­na po he­braj­sku, ja spró­bu­ję tym­cza­sem opi­sać ją w skró­to­wej for­mie pro­stym ję­zy­kiem ży­dow­skim”.

Ni­czym si­łacz na­pią­łem wszyst­kie mię­śnie i nie ba­cząc na to, żem sta­ry i sła­by, za­da­łem so­bie trud, aby zwró­cić uwa­gę na ta­kie rze­czy, któ­re mogą się oka­zać przy­dat­ne dla dzie­ci Izra­ela. Po­sta­no­wi­łem opi­sać je zgod­nie ze swo­im zwy­cza­jem, zwięź­le i pro­sto. Czu­ję, jak mnie z góry już chłosz­czą sło­wa­mi: „Obudź się, Men­de­le! Wstań i wy­łaź zza pie­ca! Idź, na­bierz peł­ne na­rę­cza pach­ną­cych ro­ślin z ogro­du Be­nia­mi­na. Przy­rządź z nich sma­ko­wi­tą po­tra­wę dla two­ich bra­ci. Taką po­tra­wę, jaką lu­bią”. I wy­sze­dłem, przy po­mo­cy Boga zza pie­ca, i przy­rzą­dzi­łem to oto sma­ko­wi­te da­nie, któ­re sta­wiam te­raz przed wami.

Skosz­tuj­cie, Sza­now­ni Pań­stwo, i niech wam wyj­dzie na zdro­wie.ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY KTO TO JEST BE­NIA­MIN, SKĄD PO­CHO­DZI I JAK ZRO­DZI­ŁA SIĘ W NIM MYŚL O PO­DRÓ­ŻY.

Uro­dzi­łem się – po­wia­da Be­nia­min III – i wy­ro­słem w Tu­nie­ja­dów­ce. Tu spę­dzi­łem nie­mal całe ży­cie, to zna­czy aż do cza­su mo­jej wiel­kiej po­dró­ży. W Tu­nie­ja­dów­ce szczę­śli­wie oże­ni­łem się z moją cno­tli­wą po­ło­wi­cą, pa­nią Ze­łdą, oby dłu­gi mia­ła ży­wot.

Tu­nie­ja­dów­ka to mała mie­ści­na. Leży w za­pa­dłym za­kąt­ku, z dala od głów­nych trak­tów, pra­wie zu­peł­nie od­cię­ta od świa­ta. Dla­te­go też, je­śli ktoś do niej przy­pad­kiem za­wi­ta, otwie­ra­ją się na oścież okna i drzwi we wszyst­kich do­mach. Lu­dzie nie mogą się na­dzi­wić przy­by­szo­wi. Wy­chy­la­jąc się z okien za­da­ją so­bie py­ta­nia: „Kto to może być? Skąd się tu ni z tego, ni z owe­go zja­wił? Cze­go też może chcieć? Nie za­mie­rza aby cze­goś złe­go? To nie ta­kie pro­ste: wziął i przy­był! Tak nie może być. W tym coś tkwi, trze­ba to ko­niecz­nie wy­ja­śnić!” Póki co, każ­dy usi­łu­je po­pi­sać się mą­dro­ścią i prze­ni­kli­wo­ścią. Teo­rie zaś, z pal­ca wy­ssa­ne, mno­żą się jak śmie­ci. Star­si opo­wia­da­ją przy oka­zji nie­stwo­rzo­ne hi­sto­rie. Przy­ta­cza­ją po­dob­ne przy­kła­dy z mi­nio­nych lat. Dow­cip­ni­sie mają na po­do­rę­dziu sto­sow­ne i cel­ne po­wie­dzon­ka. Pro­sta­cy zaś trzy­ma­ją się za bro­dy i tyl­ko uśmie­cha­ją skry­cie. Star­sze ko­bie­ty, ot tak so­bie, dla ka­wa­łu, sztor­cu­ją dow­cip­ni­siów. Na prze­mian śmie­ją się i uda­ją gniew. Mło­dzi spusz­cza­ją oczy, za­sła­nia­ją dłoń­mi usta i du­szą się ze śmie­chu. Roz­mo­wy za­ta­cza­ją co­raz szer­sze krę­gi. Prze­no­szą się z domu do domu ni­czym kula śnież­na, któ­ra, to­cząc się, ogrom­nie­je. Za­glą­da­ją wresz­cie do boż­ni­cy, za piec, gdzie koń­czą swo­ją wę­drów­kę wszyst­kie moż­li­we te­ma­ty. Obo­jęt­nie, czy do­ty­czą one se­kre­tów ro­dzin­nych, czy wiel­kiej po­li­ty­ki. Mogą po­ru­szać pro­ble­my Stam­bu­łu, po­zy­cji Tur­cji czy Au­strii w ogó­le lub zgo­ła za­ha­czać o spra­wy han­dlo­we – ma­ją­tek Rot­szyl­da w po­rów­na­niu z for­tu­ną ob­szar­ni­ków bądź in­nych wiel­kich bo­ga­czy. Krą­żą rów­nież po­gło­ski o złych uka­zach car­skich i Czer­wo­nych Ży­dach. Te­ma­tów jest zresz­tą mnó­stwo. Za pie­cem w boż­ni­cy re­gu­lar­nie zbie­ra się spe­cjal­ny ko­mi­tet, skła­da­ją­cy się z po­waż­nych i wy­kształ­co­nych Ży­dów. Ob­ra­du­ją przez cały bity dzień do póź­na w nocy. Bez resz­ty po­chło­nię­ci są pra­cą. Czy­nią tak nie z po­bu­dek ma­te­rial­nych, nie otrzy­mu­ją bo­wiem za to zła­ma­ne­go sze­lą­ga. Pra­cu­ją dla chwa­ły Imie­nia Pań­skie­go. Zda­rza się, że wy­bra­ne kwe­stie prze­no­szą się ze sto­łu ob­rad za pie­cem na wo­kan­dę w łaź­ni, na naj­wyż­szą ław­kę. Tam w obec­no­ści gre­mium, czy­li miej­sco­wych sza­now­nych oby­wa­te­li, po dłuż­szej dys­pu­cie wszyst­kie spra­wy zo­sta­ją roz­strzy­gnię­te i opa­trzo­ne sta­rą ży­dow­ską for­mu­łą uży­wa­ną przy spo­rzą­dza­niu do­ku­men­tów: „Wszyst­ko jest zgod­ne z pra­wem i od dziś na­bie­ra mocy urzę­do­wej”. Gdy­by na­wet po­tem zja­wi­li się wszy­scy kró­lo­wie ze Wscho­du i z Za­cho­du i do­ma­ga­li­by się po­czy­nie­nia zmian w orze­cze­niu, ni­cze­go by nie wskó­ra­li.

Na jed­nym z ze­brań, od­by­tych na naj­wyż­szej ław­ce w łaź­ni, omal nie do­szło do de­fi­ni­tyw­nej klę­ski Tur­czy­na. A gdy­by in­nym ra­zem kil­ku za­cnych oby­wa­te­li nie trzy­ma­ło szta­my z Rot­szyl­dem, to kto wie, co by się z tym nie­bo­gą sta­ło. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, a Rot­szyld stra­cił­by na ław­ce od dzie­się­ciu do pięt­na­stu mi­lio­nów. Pan Bóg w kil­ka ty­go­dni póź­niej do­po­mógł i ura­to­wał Rot­szyl­da. Lu­dzie, jak to mó­wią, byli tro­chę pod mu­chą. Na gór­nej ław­ce pa­no­wa­ło oży­wie­nie, mio­teł­ki w cią­głym ru­chu: na­gle do­szło do ugo­dy i po­zwo­lo­no Rot­szyl­do­wi na sto pię­dzie­siąt mi­lio­nów czy­ste­go zy­sku.

Na­to­miast miesz­kań­cy Tu­nie­ja­dów­ki, niech was Bóg uchro­ni od ich losu, to pra­wie sami bie­da­cy do po­tę­gi. Okrop­ni nę­dza­rze, ale gwo­li praw­dy trze­ba po­wie­dzieć, że ma­ją­cy po­god­ne uspo­so­bie­nie, na­wet po­czu­cie hu­mo­ru. Rzec moż­na, nie­po­praw­ni opty­mi­ści. Gdy­by znie­nac­ka za­py­tać Żyda z Tu­nie­ja­dów­ki: „Z cze­go się utrzy­mu­jesz? Z cze­go ży­jesz?”, naj­pierw sta­nął­by jak wry­ty. Nie wie­dział­by, co od­po­wie­dzieć. Po chwi­li jed­nak do­szedł­by do sie­bie i od­po­wie­dział na­iw­nie: „Ja? Z cze­go żyję? Też mi py­ta­nie! Jest prze­cież Bóg na świe­cie. Oto i cała spra­wa. On nie opusz­cza żad­ne­go ze swo­ich stwo­rzeń. On daje i bę­dzie da­wał. Oto, co mam wam do po­wie­dze­nia!”

„A jed­nak, czym się pan kon­kret­nie zaj­mu­je? Czy ma pan ja­kąś pra­cę? Ja­kiś fach w ręku?” „Chwa­ła Bogu. Mam, dzię­ki Bogu. Tak, jak tu sto­ję przed wami. Otrzy­ma­łem od Nie­go pięk­ny dar, mam pięk­ny głos. Umiem śpie­wać. Pod­czas świąt je­stem kan­to­rem, ob­słu­gu­ję całą oko­li­cę. W pew­nym stop­niu je­stem też rze­za­kiem. Przed Pe­sach zaś ro­bię krąż­kiem dziu­ry w ma­cach. Nikt mi nie do­rów­nu­je w tym za­ję­ciu. Od cza­su do cza­su ko­goś wy­swa­tam. Mam też, jak mnie tu wi­dzi­cie, sta­łe miej­sce w boż­ni­cy. Na do­da­tek, ale niech to po­zo­sta­nie mię­dzy nami, dzier­ża­wię skrom­ny szynk; za­wsze coś z nie­go wy­do­ję. Mam rów­nież kozę, któ­ra daje, bez uro­ku, tro­chę mle­ka. Nie­da­le­ko stąd miesz­ka mój bo­ga­ty krew­niak. Gdy bie­da przy­ci­śnie, gdy robi się cięż­ko, mogę go tro­szecz­kę po­sku­bać. Ale nade wszyst­ko, po­wia­dam wam, jest Bóg. On jest Oj­cem, a sy­no­wie Izra­ela peł­ni są mi­ło­sier­dzia. Dla­te­go też sta­now­czo stwier­dzam, że nie na­le­ży na­rze­kać. Nie wol­no grze­szyć na­rze­ka­niem!”

Na chwa­łę miesz­kań­ców Tu­nie­ja­dów­ki trze­ba za­pi­sać, iż za­do­wa­la­ją się tym, co Pan Bóg im zsy­ła. Nie prze­bie­ra­ją w po­tra­wach ani w stro­jach. Słu­żę przy­kła­dem: Ka­po­ta so­bot­nia może być po­dar­ta, po­strzę­pio­na, może się roz­la­ty­wać, może na­wet być brud­na. Nie prze­szka­dza to ni­ko­mu. Waż­ne, że z atła­su. Grunt, że błysz­czy. Przy­po­mi­na rze­szo­to? Prze­świe­ca przez nią na­gie cia­ło? Nic strasz­ne­go! Kogo to może ob­cho­dzić? Kto na to bę­dzie pa­trzył? Weź­my, na przy­kład, pię­ty: wy­ła­żą z bu­tów. A czyż pię­ty – to nie cia­ło? Żywe, ludz­kie cia­ło?

Por­cja chle­ba i tro­chę krup­ni­ku to bar­dzo do­bry obiad. Cóż do­pie­ro buł­ka z ka­wał­kiem ro­so­ło­we­go mię­sa w piąt­ko­wy wie­czór! Oczy­wi­ście, je­śli aku­rat jest. To ci do­pie­ro kró­lew­ska po­tra­wa, ale py­cha! Chy­ba nie ma nic lep­sze­go na świe­cie! Spró­buj opo­wie­dzieć miesz­kań­com Tu­nie­ja­dów­ki o tym, że ist­nie­ją inne po­tra­wy poza zupą ryb­ną, pie­czo­nym mię­sem, cy­me­sem z mar­chwi lub pa­ster­na­ku, a two­ja opo­wieść wyda im się wręcz nie­wia­ry­god­na. Mają na ta­kie ba­ja­nia wie­le prze­śmiesz­nych okre­śleń. Uwa­ża­ją, że ten, któ­ry mówi o za­le­tach fan­ta­stycz­nych po­traw, za­słu­gu­je na mia­no dur­nia lub wa­ria­ta. Ga­daj bo ma za­miar zro­bić z nich wa­ria­ta. Chce im wmó­wić cho­ro­bę. Chce ich prze­ko­nać, że kro­wa fru­wa­ła nad da­chem i zło­ży­ła jaj­ko. Chleb świę­to­jań­ski na Cha­mi­sza Asar Bisz­wat to prze­pysz­ny spe­cjał. Gdy pa­trzysz nań, przy­po­mi­nasz so­bie Zie­mię Świę­tą, Zie­mię Izra­ela. Czło­wiek wy­trzesz­cza wte­dy oczy i wzdy­cha: „I po­pro­wa­dzisz nas trium­fal­nie i obyś nas za­wiódł, Oj­cze Ser­decz­ny, z ra­do­ścią co się zo­wie, do kra­ju na­sze­go, zie­mi na­szych przod­ków. Kra­ju, w któ­rym kozy za­ja­da­ją się na co dzień chle­bem świę­to­jań­skim”.

Zda­rzy­ło się, że ktoś przy­wiózł do mia­sta dak­tyl. Trze­ba było wi­dzieć, jak lu­dzie się zbie­gli, aby obej­rzeć to cudo! Otwar­to

Pię­ciok­siąg i spraw­dzo­no, że ta­mar, czy­li dak­tyl jest w nim wy­mie­nio­ny. Za­tem dak­tyl ro­śnie w Izra­elu. Lu­dzie spo­glą­da­li na owoc wy­obra­ża­jąc so­bie, że oto mają przed sobą Zie­mię Izra­ela. Wła­śnie prze­kra­czasz, czło­wie­ku, rze­kę Jor­dan. A tu masz przed sobą gro­bo­wiec Abra­ha­ma, gro­bo­wiec Ra­che­li. Ścia­nę Pła­czu. Za­ży­wasz ką­pie­li w Je­zio­rze Ty­be­riadz­kim. Wspi­nasz się na Górę Oliw­ną. Ob­ja­dasz chle­bem świę­to­jań­skim i dak­ty­la­mi. Na­peł­niasz kie­sze­nie zie­mią Izra­ela. To­wa­rzy­szy­ły temu wes­tchnie­nia, a na­wet łzy krę­ci­ły się w oczach.

W owym cza­sie – opo­wia­da Be­nia­min – cała Tu­nie­ja­dów­ka, od naj­młod­szych do naj­star­szych, prze­by­wa­ła w Izra­elu. Z za­pa­łem roz­pra­wia­no o Me­sja­szu. Ani się spo­strze­żo­no, że oto mi­nę­ło już po­łu­dnie dnia pią­te­go.

Nie­daw­no przy­był do mia­stecz­ka nowy pry­staw i za­czął twar­dą ręką spra­wo­wać rzą­dy. Zdą­żył już kil­ku Ży­dom ze­rwać jar­muł­ki z gło­wy. Ko­muś ob­ciął pejs. Paru przy­ła­pa­nych nocą w ciem­nym za­uł­ku bez pasz­por­tu ka­zał aresz­to­wać. In­ne­mu na­to­miast za­jął kozę, bo zżar­ła nowy sło­mia­ny dach. Ze wzglę­du na nie­go ob­ra­du­ją­cy za pie­cem ko­mi­tet do­brał się do Tur­czy­na. Jak dłu­go, spe­ku­lo­wa­no, bę­dzie się jesz­cze pa­no­szył? De­ba­ty na ten te­mat prze­pla­ta­no opo­wie­ścia­mi o dzie­się­ciu za­gi­nio­nych ple­mio­nach Izra­ela. Po­wia­da­no o nich, że pę­dzą szczę­śli­wy ży­wot w da­le­kich stro­nach. Za­ży­wa­ją chwa­ły, zgro­ma­dzi­ły bo­gac­twa i oto­czo­ne są sza­cun­kiem. Wspo­mi­na­no hi­sto­rię o Czer­wo­nych

Ży­dach, sy­nach Moj­że­sza, za­bar­wia­jąc ją fan­ta­stycz­ny­mi opo­wie­ścia­mi o ich mę­stwie i od­wa­dze.

El­dod Ha­da­ni ode­grał w tym, ma się ro­zu­mieć, nie­ma­łą rolę. Be­nia­min za­wdzię­cza mu w du­żym stop­niu po­dróż, któ­rą wkrót­ce po­tem przed­się­wziął.

Do­tąd Be­nia­min żył jak kur­czę w saku, ni­czym ro­bak w chrza­nie. Był prze­ko­na­ny, że za Tu­nie­ja­dów­ką koń­czy się świat i nig­dzie mu nie bę­dzie le­piej.

„Są­dzi­łem – po­wia­da Be­nia­min – że nie moż­na i na­wet nie wy­pa­da być bo­gat­szym od miej­sco­we­go aren­da­rza. Nie­ma­ły ma prze­cież ma­ją­tek! Co za dom i ja­kie w nim rze­czy! Czte­ry pary mo­sięż­nych lich­ta­rzy, sze­ścio­ra­mien­na lam­pa wi­szą­ca, zwień­czo­na or­łem. Dwa mie­dzia­ne garn­ki. Do tego pięć mie­dzia­nych pa­tel­ni. Pół­ka ta­le­rzy cy­no­wych i chy­ba z tu­zin tom­ba­ko­wych ły­żek. Dwa srebr­ne pu­char­ki. Bal­za­min­ka. Świecz­nik cha­nu­ko­wy. Ze­gar jak ce­bu­la. Dwie ko­per­ty z gru­bym łań­cusz­kiem, z pa­cior­ków. Dwie kro­wy, je­den cie­lak oraz dwie ka­po­ty so­bot­nie i jesz­cze, jesz­cze wie­le dóbr. Są­dzi­łem rów­nież, że na świe­cie ist­nie­je je­den tyl­ko, je­dy­ny mę­drzec. A jest nim reb Aj­zyk Da­wid, syn reb Aro­na Jo­sla i Sary Zła­ty. O reb Aj­zy­ku Da­wi­dzie nie na próż­no mó­wią prze­cież, że za mło­du opa­no­wał taj­ni­ki ułam­ków. Przy odro­bi­nie szczę­ścia mógł na­wet zo­stać mi­ni­strem. Albo Chajkł Ją­ka­ła. Kto mógł­by do­rów­nać mu pre­zen­cją? Kto miał ob­rot­niej­szy od nie­go ję­zyk? Albo znów nasz dok­tor, nasz le­karz? Po­tra­fi umar­łych do ży­cia przy­wró­cić. Po­wia­da­no, że zna­jo­mość sztu­ki le­kar­skiej prze­jął od pew­ne­go Cy­ga­na, po­dob­no w pro­stej li­nii po­tom­ka ka­pła­nów egip­skich”.

Bądź co bądź, ży­cie w mia­stecz­ku wy­da­wa­ło się Be­nia­mi­no­wi nie­zwy­kle pięk­ne i do­bre. Praw­da, on sam żył w nie­do­stat­ku. Żona i dzie­ci cho­dzi­ły w po­ła­ta­nych ubra­niach. Ale czy kie­dy­kol­wiek wpa­dło Ada­mo­wi i Ewie do gło­wy wsty­dzić się tego, że pa­ra­do­wa­li po raju goło i boso?

Cu­dow­ne opo­wie­ści o Czer­wo­nych Ży­dach, o za­gi­nio­nych dzie­się­ciu ple­mio­nach, za­pa­dły mu głę­bo­ko w ser­ce. Od­tąd mia­stecz­ko sta­ło się dla nie­go za cia­sne. Cią­gnę­ło go do da­le­kich kra­jów. Ser­ce rwa­ło się do tam­tych nie­zna­nych stron tak, jak wy­ry­wa­ją się ku księ­ży­co­wi wy­cią­ga­jąc rącz­ki dzie­ci. Na pierw­szy rzut oka niby nic. Czym jest dak­tyl? Czym pry­staw, jar­muł­ka i pejs? A nie­szczę­sny Żyd, nocą poj­ma­ny w za­uł­ku? Czym wresz­cie koza lub dach sło­mia­ny? Wszyst­ko to jed­nak, ra­zem wzię­te, do­ko­na­ło w nim me­ta­mor­fo­zy. Spo­wo­do­wa­ło, że przed­się­wziął sław­ną po­dróż. Na tym świe­cie nie­raz tak już bywa, że z ma­łych rze­czy po­wsta­ją te wiel­kie. Oto chłop sie­je psze­ni­cę i żyto. Mły­narz prze­pusz­cza zbo­że przez młyn. Część mąki po­szła do go­rzel­ni i za­mie­ni­ła się w wód­kę. Część do­sta­ła się w ręce szyn­kar­ki Gi­tli. Roz­czy­ni­ła ona mąkę, ugnio­tła, zmie­si­ła i wy­szło cia­sto.

Ty­sią­ce lat temu Fe­ni­cja­nie po­sie­dli umie­jęt­ność wy­twa­rza­nia szkła. Tak po­wsta­ły szklan­ki i kie­lisz­ki. Z po­wo­du bła­hych wy­pad­ków po­ja­wia­li się w róż­nych miej­scach za­rów­no nie­udol­ni przy­wód­cy ka­ha­łu, jak też zna­ko­mi­te i sław­ne jed­nost­ki.

Moż­li­we, że w Be­nia­mi­nie tli­ła się iskier­ka po­dróż­ni­ka. Zga­sła­by jed­nak nie­chyb­nie, gdy­by nie pod­sy­ca­ły jej owe wspo­mnia­ne prze­ze mnie drob­nost­ki, opo­wie­ści z okre­su po­prze­dza­ją­ce­go wy­pra­wę. A na­wet je­śli­by ta iskra nie zga­sła, to bez nich Be­nia­min nie miał­by tak wiel­kiej mocy. Z upły­wem lat może był­by z nie­go wo­zi­wo­da albo naj­wy­żej ba­ła­gu­ła.

Spo­tka­łem w moim ży­ciu wie­lu ba­ła­gu­łów. Spo­tka­łem też wie­lu ła­zieb­nych, któ­rzy mo­gli zo­stać po­dróż­ni­ka­mi. Klnę się, że nada­wa­li się na po­dróż­ni­ków nie go­rzej od wie­lu wę­dru­ją­cych dziś po świe­cie Ży­dów. Ale nie o tym chcia­łem mó­wić.

Naj­pierw Be­nia­min po­czął pil­nie stu­dio­wać opi­sy po­dró­ży mor­skich i pu­styn­nych ra­bie­go Bar Cho­ne. Się­gnął rów­nież po książ­kę El­do­da Ha­da­ni oraz po re­la­cję z po­dró­ży Be­nia­mi­na, któ­ry przed sied­miu­set laty wy­ru­szył na krań­ce świa­ta. Stu­dio­wał rów­nież Sziw­chej Je­ru­szo­ła­im wraz z su­ple­men­tem oraz Cel Olam, bro­szu­rę, któ­ra na sied­miu kar­tach nie­wiel­kie­go for­ma­tu mie­ści do­ro­bek wszyst­kich sied­miu dzie­dzin wie­dzy. Przy­ta­cza ona po­nad­to opi­sy oso­bli­wo­ści i cu­dów ca­łe­go świa­ta, mówi tak­że wie­le o dzi­kich i ta­jem­ni­czych isto­tach. Te wła­śnie lek­tu­ry otwo­rzy­ły mu oczy i do­ko­na­ły w nim prze­mia­ny. „By­łem – po­wia­da Be­nia­min w swo­im dzie­le – wprost za­fa­scy­no­wa­ny tymi cu­dow­ny­mi opo­wie­ścia­mi. Nie­raz wy­ry­wał mi się z ust okrzyk za­chwy­tu: – Gdy­byż Pan po­zwo­lił mi uj­rzeć na wła­sne oczy choć jed­ną set­ną tych wspa­nia­ło­ści! A my­śli moje wę­dro­wa­ły już wów­czas hen da­le­ko, da­le­ko”.

Od­tąd Tu­nie­ja­dów­ka sta­ła się dla nie­go za cia­sna. Po­sta­no­wił wy­rwać się z niej za wszel­ką cenę. Był ni­czym kur­czę, któ­re pra­gnie na­resz­cie prze­bić sko­rup­kę jaj­ka.ROZ­DZIAŁ DRU­GI JAK BE­NIA­MIN ZO­STAŁ MĘ­CZEN­NI­KIEM, A ZE­ŁDA SŁO­MIA­NĄ WDO­WĄ.

Z na­tu­ry nasz po­dróż­nik był wiel­ce bo­jaź­li­wy. W nocy bał się wyjść na uli­cę. Mowy nie było, by spał sam w izbie. Choć­by go ozło­co­no. Dla nie­go opusz­cze­nie mia­sta rów­na­ło się utra­cie ży­cia. Mało bo­wiem, ucho­waj Bóg, może się zda­rzyć? Na wi­dok naj­mniej­sze­go choć­by kun­dla trząsł się z prze­ra­że­nia.

– Pew­ne­go razu – opo­wia­da Be­nia­min – pa­mię­tam to jak dziś, a było to w czerw­cu, upał nie­moż­li­wy, nasz rebe w to­wa­rzy­stwie jed­ne­go ze swo­ich uczniów wy­brał się nad rze­kę, aby za­żyć ką­pie­li. Wraz z kil­ko­ma ko­leż­ka­mi po­sze­dłem za nim. Oka­zu­jąc sza­cu­nek re­be­mu znaj­do­wa­li­śmy się w od­po­wied­nim od­da­le­niu. Mie­li­śmy pew­ność, że cze­ka nas nie­zła przy­go­da. Wie­rzy­li­śmy, iż zda­jąc się na re­be­go, po­wró­ci­my szczę­śli­wie do do­mów. Prze­cież nie idzie­my z byle kim! Jest z nami rebe, do któ­re­go tylu lu­dzi żywi głę­bo­ki sza­cu­nek. Samo wy­li­cze­nie wszyst­kich jego ty­tu­łów za­ję­ło­by całą stro­ni­cę. Tym­cza­sem rebe, na­sza osto­ja, nasz obroń­ca, nasz pu­klerz, szyb­kim mar­szem zmie­rzał w kie­run­ku rze­ki. My zaś, jak po­wie­dzia­łem, szli­śmy nie­co z tyłu. Gdy rebe nad brze­giem rze­ki roz­bie­rał się, nie­spo­dzie­wa­nie wy­sko­czył ja­kiś ło­bu­ziak i po­szczuł go psem. Wów­czas nasz obroń­ca, na­sza opo­ka, le­d­wo żywy ze stra­chu, jed­ną ręką pod­trzy­mu­jąc, za prze­pro­sze­niem, roz­pię­te spodnie, dru­gą zaś myc­kę, wziął nogi za pas. My, rzecz ja­sna, stra­ci­li­śmy zu­peł­nie gło­wy. Je­śli bo­wiem sam Le­wia­tan dał się zła­pać na węd­kę, to co my, plot­ki, mo­gli­śmy tu zdzia­łać? Na­prę­ży­li­śmy mię­śnie i chy­żo, ni­czym je­le­nie, rzu­ci­li­śmy się do uciecz­ki. Gorz­ko za­wo­dząc i krzy­cząc wnie­bo­gło­sy po­pę­dzi­li­śmy co koń wy­sko­czy do mia­sta. Bez tchu nie­mal do­pa­dli­śmy rów­no z re­bem ro­ga­tek. W mie­ście po­wstał po­płoch. Ze­wsząd zbie­gli się lu­dzie. Krzy­cza­no: „Pali się! Biją! Mor­du­ją!”

Gdy Be­nia­min po­sta­no­wił wy­ru­szyć do da­le­kich kra­jów, po­sta­no­wił przede wszyst­kim prze­zwy­cię­żyć strach. Za­mie­rzał wzmoc­nić się du­cho­wo. W tym celu zmu­szał się do da­le­kich spa­ce­rów, naj­czę­ściej póź­ną nocą. Sy­piał w pu­stym po­ko­ju. Za­pusz­czał się da­le­ko poza mia­sto. Nie zwa­żał na to, że bez­u­stan­ne zma­ga­nie się z lę­kiem kosz­to­wa­ło go dużo zdro­wia, że zmi­zer­niał i schudł. Jego od­mia­na, jego bla­da, za­my­ślo­na twarz i czę­ste znik­nię­cia zdu­mie­wa­ły lu­dzi. Wzię­to go na ję­zy­ki, ni­co­wa­no na wszyst­kie stro­ny. Jed­ni utrzy­my­wa­li, iż z pew­no­ścią zwa­rio­wał. Ma zwy­czaj­nie po­mie­sza­ne w gło­wie. Po pierw­sze – uza­sad­nia­li – Be­nia­min jest prze­cież nie­co głup­ko­wa­ty. Brak mu pią­tej klep­ki. A poza tym od kil­ku lat Tu­nie­ja­dów­ka nie ma swe­go po­my­leń­ca. Rzecz to bo­wiem po­wszech­nie zna­na i nie­raz do­wie­dzio­na, że każ­de mia­sto win­no mieć wła­snych mę­dr­ców i wła­snych wa­ria­tów. Nie ma ta­kie­go mia­sta, któ­re by ich nie po­sia­da­ło. Zwłasz­cza te­raz, gdy na­de­szły ta­kie upa­ły. Dla­cze­go więc nie wy­snu­wać z tego fak­tu naj­prost­sze­go wnio­sku, że Be­nia­min jest sza­leń­cem? Inni na­to­miast, na przy­kład reb Aj­zyk Da­wid, syn reb Aro­na Jo­sła i Sury Zła­ty, wzru­sza­li tyl­ko ra­mio­na­mi: – Co tam, gdzie tam! Nie da się wpraw­dzie za­prze­czyć, że Be­nia­min jest tro­chę sła­by na umy­śle, bar­dzo na­wet przy­głu­pi. Z tego jed­nak by­najm­niej nie wy­ni­ka, że musi być rów­nież wa­ria­tem. Gdy­by tak było, to dla­cze­go zwa­rio­wał do­pie­ro te­raz, nie zaś wcze­śniej? Przed dwo­ma laty, a tak­że rok temu upa­ły były prze­cież nie­po­mier­nie więk­sze.

Ja­kiż więc stąd wnio­sek? Wnio­sek na­su­wa się sam. Weź­my dla przy­kła­du na­szą rze­kę. Rze­ka na­sza, a fakt to nie­zbi­ty, co roku po­chła­nia czło­wie­ka. Od kil­ku jed­nak lat nikt się w niej nie uto­pił. Prze­ciw­nie. W ostat­nich la­tach po­ziom wody ob­ni­żył się. Gdzie­nieg­dzie moż­na przejść su­chą nogą. A co do Be­nia­mi­na, to zo­staw­my go w spo­ko­ju.

Naj­licz­niej­si jed­nak, a wśród nich ko­bie­ty, twier­dzi­li z upo­rem: – Ani chy­bił, ma kon­takt z Nim. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że za­da­je się z Nim. z Dia­błem. Bo jak­że in­a­czej moż­na wy­tłu­ma­czyć jego znik­nię­cia? Jak ob­ja­śnić jego dłu­gie nie­obec­no­ści? Dla­cze­go sa­mot­nie sy­pia w spi­żar­ni? Ze­łda, jego mał­żon­ka, opo­wia­da, że w nocy sły­szy, jak w spi­żar­ni coś stu­ka. Sły­szy czy­jeś kro­ki…

Roz­mo­wy na ten te­mat przy­wę­dro­wa­ły, jak zwy­kle, do boż­ni­cy, za piec, a stam­tąd tra­fi­ły na naj­wyż­szą ław­kę w łaź­ni. Tam tak­że nie zdo­ła­no wy­pra­co­wać jed­no­li­te­go po­glą­du na spra­wę Be­nia­mi­na. Ura­dzo­no prze­to po­wo­łać spe­cjal­ną ko­mi­sję skła­da­ją­cą się z kil­ku po­waż­nych Ży­dów i so­fe­ra. Mia­ła ona cho­dzić od domu do domu i na pod­sta­wie li­sty spraw­dzić wszyst­kie me­zu­zy. A po­nie­waż zgro­ma­dze­nie po­trak­to­wa­ło spra­wę na­der po­waż­nie, uzna­ło ją za pro­blem do­ty­czą­cy ca­łej spo­łecz­no­ści, mo­gą­cy po­waż­nie za­wa­żyć na lo­sach mia­sta, po­sta­no­wio­no, dla po­kry­cia ewen­tu­al­nych wy­dat­ków zwią­za­nych z pra­ca­mi ko­mi­sji, pod­nieść ceny na mię­so.

W Tu­nie­ja­dów­ce krą­ży po­wie­dzon­ko: „Od cze­go nie za­cząć roz­mo­wy, za­wsze się zej­dzie na te­mat śmier­ci”. O czym by nie de­ba­to­wa­no na ze­bra­niu, za każ­dym ra­zem koń­czy­ło się na po­dat­ku od mię­sa. W isto­cie rze­czy jest to zja­wi­sko nor­mal­ne. Na­wet nie może być in­a­czej. Tak dyk­tu­je ro­zum. Prze­zna­cze­niem czło­wie­ka jest bo­wiem śmierć, zaś lo­sem każ­de­go Żyda jest po­da­tek. Pro­ściej mó­wiąc, każ­dy czło­wiek musi umrzeć, a każ­dy Żyd – pła­cić po­da­tek. Śmierć i po­da­tek, z na­tu­ry swo­jej, to dwie rze­czy, od któ­rych ani rusz nie moż­na się uwol­nić. Już tak stwo­rzył Pan Bóg nasz świat. I jest to do­bre. Wi­docz­nie tak musi być. Py­ta­nia na­to­miast za­da­ją tyl­ko he­re­ty­cy…

W ja­kiś czas póź­niej Be­nia­mi­no­wi przy­tra­fi­ła się przy­go­da, dzię­ki któ­rej jego sła­wa wzro­sła. Pew­ne­go dnia wy­szedł z mia­sta. Był upal­ny dzień lip­ca, go­dzi­na dwu­na­sta, samo po­łu­dnie. Słoń­ce pie­kło nie­mi­ło­sier­nie. Be­nia­min za­wę­dro­wał do lasu. Na­wet nie za­uwa­żył, jak zna­lazł się po­mię­dzy drze­wa­mi. Po­ko­nał od­le­głość pra­wie dwu stref so­bot­nich. Przy so­bie miał książ­ki, bez któ­rych się nie ru­szał. Siadł pod drze­wem i po­grą­żył się w za­du­mie. A miał nad czym roz­wa­żać. Wkrót­ce jego my­śli ule­cia­ły da­le­ko, prze­nio­sły się do kra­jów, któ­re leżą gdzieś na krań­cach świa­ta. Oto zdo­by­wa góry, po­ko­nu­je do­li­ny, prze­mie­rza pu­sty­nie, do­cie­ra do miejsc, któ­re opi­sa­no w jego książ­kach.

Wę­dru­je śla­da­mi Alek­san­dra Ma­ce­doń­skie­go i El­da­da Ha­da­nie­go. Spo­ty­ka strasz­li­we­go smo­ka. Ata­ku­ją go węże, na­po­ty­ka ja­kieś fan­ta­stycz­ne po­two­ry. Wy­ra­sta­ją przed nim naj­roz­ma­it­sze prze­szko­dy. Oto zwy­cię­żył prze­ciw­no­ści i zna­lazł się wśród Czer­wo­nych Ży­dów. Roz­ma­wiał z sy­na­mi Moj­że­sza. Po­tem wra­ca szczę­śli­wie do sie­bie. Roz­my­śla. Wła­śnie sie­dzi pod drze­wem i za­sta­na­wia się, w jaki spo­sób zre­ali­zo­wać za­mie­rzo­ną po­dróż.

I tak za­sta­ła go noc. Wstał, roz­pro­sto­wał ko­ści i ru­szył z po­wro­tem. Idzie, idzie, ale z lasu wy­do­stać się nie może. Mija go­dzi­na, już mi­nę­ły dwie. Po­tem prze­szła trze­cia i czwar­ta, a koń­ca dro­gi wciąż nie ma. Za­brnął w las z kre­te­sem. Do­oko­ła ciem­no choć oko wy­kol. Na­raz ze­rwa­ła się bu­rza, spadł ulew­ny deszcz. Bły­ska­ło i grzmia­ło, groź­nie szu­mia­ły drze­wa. Strach! Be­nia­min przy­sta­nął. Deszcz go prze­mo­czył. Ze stra­chu i zim­na szczę­kał zę­ba­mi. Wy­da­wa­ło mu się, że oto na­pa­da na nie­go niedź­wiedź. Oto czy­ha w krza­kach lew. Czai się lam­part. Zbli­ża się ma­tul, po­twór wy­mie­nio­ny w książ­ce Cel Olam. Po­tęż­ny stwór o dwóch dłu­gich ła­pach. Sło­nia po­tra­fi po­wa­lić. Be­nia­mi­no­wi ciar­ki prze­szły po cie­le. Na do­da­tek był śmier­tel­nie głod­ny. Od rana nie miał w ustach ni­cze­go poza gry­cza­nym pie­ro­giem. Prze­ra­żo­ny za­czy­na od­ma­wiać wie­czor­ną mo­dli­twę. Mo­dli się żar­li­wie, ca­łym ser­cem.

I Bóg przy­cho­dzi mu z po­mo­cą. Po­czę­ło świ­tać. Nasz Be­nia­min zda­je się na ła­skę Boga i zno­wu ru­sza w dro­gę. Wę­dru­je więc, aż wresz­cie na­tra­fia na ścież­kę. Przez dwie go­dzi­ny idzie tą ścież­ką. Na­gle sły­szy wo­ła­nie. Miast się ura­do­wać – prze­ra­ził się.

Są­dził, że to roz­bój­nik. Ogar­nię­ty stra­chem rzu­ca się do uciecz­ki. Wnet jed­nak przy­cho­dzi do sie­bie. Tfu, Be­nia­mi­nie! Chcesz po­ko­nać da­le­kie mo­rza i pu­sty­nie, któ­re roją się od róż­nych po­two­rów, wsze­la­kich strasz­li­wych be­stii i dzi­kich lu­dzi, a na samą myśl o spo­tka­niu z roz­bój­ni­kiem ogar­nia cię strach?

Nie­ład­nie! Uwierz mi! Po­wi­nie­neś się wsty­dzić, Be­nia­mi­nie! Alek­san­der Ma­ce­doń­ski do­siadł raz orła, na­dział mię­so na szpic włócz­ni i wy­su­nął ją przed dziób pta­ka. W ten spo­sób wzbi­jał się co­raz wy­żej i wy­żej, aż spo­strzegł, że orzeł po­żarł mię­so. Lecz Alek­san­der Ma­ce­doń­ski nie cof­nął się. Nie stchó­rzył. Wy­ciął z wła­sne­go cia­ła po­łeć ży­we­go mię­sa i po­dał or­ło­wi. Pro­szę cię, Be­nia­mi­nie: Bądź sil­ny! Bóg chce cię tyl­ko pod­dać pró­bie. Je­śli wyj­dziesz z niej zwy­cię­sko, bę­dzie do­brze. Na­wet wię­cej niż do­brze. Wte­dy, Be­nia­mi­nie, w peł­ni za­słu­żysz na mia­no czło­wie­ka. Sta­niesz się god­nym ła­ski Bo­żej, osią­gniesz swój cel. Do­trzesz do sy­nów Moj­że­sza i bę­dziesz miał oka­zję po­roz­ma­wiać z nimi na te­mat na­szych Ży­dów. O tym, co ro­bią i czym się zaj­mu­ją. Je­śli te­raz zwy­cię­sko przej­dziesz przez pró­bę i w porę za­wró­cisz w stro­nę gło­su, to mo­żesz być pew­ny, że żad­ne stra­chy cie­bie nie zmo­gą, żad­ne lęki nie będą cię drę­czyć. Sta­niesz się wzo­rem do­sko­na­ło­ści, dzie­ci Izra­ela będą cię bło­go­sła­wić. Przy­spo­rzysz sła­wy Tu­nie­ja­dów­ce. Od tej chwi­li Tu­nie­ja­dów­ka i Ma­ce­do­nia fi­gu­ro­wać będą obok sie­bie jako rów­ne sła­wą. Jed­na dzię­ki Alek­san­dro­wi Tu­nie­ja­dow­skie­mu, dru­ga dzię­ki Be­nia­mi­no­wi Ma­ce­doń­skie­mu.

Na­tu­ral­nie nasz Be­nia­min za­wró­cił. Po­krze­pio­ny na du­chu, na­brał otu­chy i ru­szył w kie­run­ku do­mnie­ma­ne­go roz­bój­ni­ka. Był nim chłop, wio­zą­cy do mia­sta na wo­zie za­przę­żo­nym w parę wo­łów wor­ki ziem­nia­ków.

– Dzień do­bry! – za­wo­łał szyb­ko Be­nia­min. Głos miał przy tym dziw­ny, pe­łen roz­ma­itych od­cie­ni. Wy­dał ni to krzyk, ni to proś­bę. Coś po­mię­dzy: „Mo­żesz ze mną zro­bić, co ci się żyw­nie po­do­ba” a: „La­bo­ga! Miej li­tość, zmi­łuj się nad moją żoną, nad mo­imi bied­ny­mi dzieć­mi!” Po­wie­dziaw­szy albo le­piej – wy­krzyk­nąw­szy, albo jesz­cze le­piej – wy­pła­kaw­szy to do­bry deń, Be­nia­min za­po­mniał ję­zy­ka w gę­bie. Uczuł, że coś go dusi, za­krę­ci­ło mu się w gło­wie. W oczach po­ciem­nia­ło, nogi od­mó­wi­ły po­słu­szeń­stwa. Jak mar­twy osu­nął się na zie­mię.

Gdy przy­szedł do sie­bie i otwo­rzył oczy, zo­rien­to­wał się, że leży na wo­zie, na ogrom­nym wor­ku kar­to­fli, przy­kry­ty gru­bym ko­cem. U jego wez­gło­wia sza­mo­tał się spę­ta­ny ko­gut. Jed­nym okiem ga­pił się na Be­nia­mi­na i jed­no­cze­śnie dra­pał go pa­zu­ra­mi. Przy no­gach po­sła­nia sta­ły ko­szy­ki peł­ne mło­de­go czosn­ku, ce­bu­li i in­nych ja­rzyn, praw­do­po­dob­nie tak­że jaj. Pył sło­mia­ny uno­sił się w po­wie­trzu i wci­skał do oczu. Chłop sie­dział na wo­zie i ku­rzył faj­kę. Raz po raz po­krzy­ki­wał na woły: „Sop, haj sop!” Zwie­rzę­ta po­ru­sza­ły się ocię­ża­le. Koła wozu okrop­nie skrzy­pia­ły. Każ­de wy­da­wa­ło od­mien­ny dźwięk. W su­mie wy­cho­dził kon­cert skrzyp­co­wy, od któ­re­go bę­ben­ki pę­ka­ły w uszach. Ko­gu­to­wi rów­nież mu­zy­ka ta nie przy­pa­dła do gu­stu. Nim koła wy­ko­na­ły peł­ny ob­rót, wy­da­wa­ły jak­by po­trój­ny świst; wów­czas ko­gut moc­niej dra­pał Be­nia­mi­na. Co rusz piał gniew­nie, przy tym z taką siłą, że gdy skoń­czył, to mu jesz­cze dłu­go coś w gar­dle bul­go­ta­ło. Be­nia­mi­na bo­la­ły ko­ści, był oszo­ło­mio­ny. Praw­dę po­wie­dziaw­szy, miał ku temu po­wo­dy. Był głod­ny i prze­marz­riię­ty. Bał się. Zda­wa­ło mu się, że zo­stał poj­ma­ny do nie­wo­li przez ja­kie­goś Tur­ka. Oto Tu­rek wie­zie go na targ, aby po­zbyć się jeń­ca. Be­nia­min po­my­ślał: „Nie­chby mnie sprze­dał przy­najm­niej ja­kie­muś Ży­do­wi. Miał­bym wów­czas ja­kąś szan­sę na wy­zwo­le­nie. Ale on go­tów jest sprze­dać mnie ja­kie­muś księ­ciu. Wte­dy ko­niec. Prze­padł­bym z kre­te­sem”. Wspo­mniał hi­sto­rię Jó­ze­fa i Pu­ty­fa­ra. Na­gle zła­pał go sil­ny ból, wes­tchnął więc cięż­ko. Usły­szaw­szy to, chłop obej­rzał się. Przy­su­nął się bli­żej i za­py­tał:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: