Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Podróże Guliwera - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Ebook
0,00 zł
Audiobook
25,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Podróże Guliwera - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 465 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

LIST KA­PI­TA­NA GUL­LI­WE­RA DO SWE­GO KU­ZY­NA RI­CHAR­DA SYMP­SO­NA

Je­że­li się kie­dy spo­sob­ność nada­rzy, to mam na­dzie­ję, ze nie omiesz­kasz pu­blicz­nie oświad­czyć, iż tyl­ko na Two­je usil­ne i po­na­wia­ne proś­by zgo­dzi­łem się błęd­nie i nie­po­praw­nie na­pi­sa­ną hi­sto­ria mo­ich po­dró­ży dru­kiem ogło­sić, przy czym zo­bo­wią­za­łem Cię we­zwać na po­moc kil­ku mło­dych aka­de­mi­ków z któ­re­goś z na­szych uni­wer­sy­te­tów do upo­rząd­ko­wa­nia ma­te­ria­łów i po­pra­wy sty­lu, tak jak za moją radą uczy­nił mój ku­zyn Dam­pier ze swo­ją książ­ką pod ty­tu­łem P o d r ó ż n a o k o ł o ś w i a t a. Lecz je­że­li so­bie do­brze przy­po­mi­nam, nie po­zwo­li­łem Ci nic opusz­czać, a jesz­cze mniej do­da­wać. Zmu­szo­ny wiec je­stem nie przy­znać się do tego wszyst­kie­go, co nie jest moje, a szcze­gól­niej do ustę­pu o Naj­ja­śniej­szej Kró­lo­wej An­nie, naj­po­boż­niej­szej i naj­chwa­leb­niej­szej pani. Lubo ją wię­cej sza­no­wa­łem i uwiel­bia­łem niż ko­go­kol­wiek z ro­dza­ju ludz­kie­go, po­win­ni­ście byli jed­nak roz­wa­żyć. Ty lub któ­ry z Twych współ­pra­cow­ni­ków, co so­bie po­zwo­lił usu­nąć ten ustęp, na­przód: że nie jest moim zwy­cza­jem po­chle­biać, a po­tem, że nie­przy­zwo­icie było stwo­rze­nie tego co ja ga­tun­ku chwa­lić przed moim na­uczy­cie­lem Ho­uyhnhn­mem. Co wię­cej, jest to zu­peł­nym fał­szem, bo ja przez pew­ną cześć pa­no­wa­nia Jej Kró­lew­skiej Mo­ści ży­tem w An­glii i - o ile wiem – rzą­dzi­ła ta pani cią­gle przez pierw­sze­go mi­ni­stra, z po­cząt­ku lor­da Go­dol­phi­na, a póź­niej lor­da Oxfor­du; tak umie­ści­li­ście na mój karb fałsz oczy­wi­sty. A na­wet w przed­sta­wie­niu Aka­de­mii Sys­te­ma­ty­ków i w nie­któ­rych miej­scach mo­jej mowy do mego pana Ho­uyhnhn­ma po­wy­pusz­cza­li­ście głów­ne zda­rze­nia al­bo­ście je tak po­ob­ci­na­li i po­od­mie­nia­li, że mi z trud­no­ścią przy­cho­dzi­ło po­znać wła­sne moje dzie­ło. Kie­dy Ci czy­ni­łem wy­rzu­ty w któ­rymś z mo­ich li­stów, od­po­wie­dzia­łeś mi, że lę­kasz się ob­ra­zić wła­dze pu­blicz­ną, któ­ra, wol­no­ści dru­ku cią­gle bacz­na, wszyst­ko, co­kol­wiek po­zór ma przy­mów­ki (są­dzę, że tego wy­ra­że­nia uży­łeś), go­to­wa nie tyl­ko zga­nić, ale i ka­rać. Ale pro­szę Cię, jak moż­na to, co na­pi­sa­łem przed tylu laty i w od­da­le­niu pię­ciu ty­się­cy mil w inym kró­le­stwie, sto­so­wać do któ­re­goś z Ja­hu­sów, któ­rzy dziś, jak po­wia­da­ją, rzą­dzą na­szą trzo­dą? Zwłasz­cza że to wszyst­ko pi­sa­łem w cza­sie, kie­dym się nie mógł oba­wiać po­wro­tu pod ich pa­no­wa­nie. Czy­liż nie mam przy­czy­ny drę­czyć się wi­do­kiem tych sa­mych Ja­hu­sów cią­gnio­nych w po­wo­zach przez Ho­uyhnhn­mów, jak gdy­by były to ostat­nie by­dlę­ta, a tam­ci ro­zum­ny­mi stwo­rze­nia­mi?

Praw­dzi­wie dla­te­go tyl­ko się usu­ną­łem w moje za­ci­sze, aże­by unik­nąć tego szka­rad­ne­go wi­do­wi­ska.

Oto, co uwa­ża­łem za swój obo­wią­zek, aby Ci po­wie­dzieć, tak ze wzglę­du na Cie­bie, jak i na uf­ność, jaką Cię da­rzy­łem.

Nad­to wy­rzu­cam so­bie sła­bość moją, iż na proś­by i fał­szy­we po­wo­dy, przez Cie­bie i nie­któ­rych in­nych uży­te, ze­zwo­li­łem na ogło­sze­nie mo­ich po­dró­ży wbrew wła­sne­mu zda­niu.

Przy­po­mnij so­bie, jak czę­sto Cię pro­si­łem, kie­dy chcąc nie­chęć moją prze­zwy­cię­żyć po­wo­ły­wa­łeś się na do­bro po­wszech­ne; jak czę­sto, mo­wie, pro­si­łem Cię, byś roz­wa­żył, że Ja­hu­sy są zwie­rzę­ta­mi zu­peł­nie nie­zdol­ny­mi do po­pra­wy ani przez na­ukę, ani przez przy­kład. Wy­pad­ki po­twier­dzi­ły tę opi­nię, gdyż za­miast aby książ­ka moja przy­najm­niej na tej ma­łej wy­spie po­mo­gła usu­nąć nad­uży­cia i ze­psu­cie, jak mia­łem nie­ja­ką na­dzie­ję, wi­dzisz, że po sze­ściu mie­sią­cach od jej ogło­sze­nia żad­ne­go nie przy­nio­sła z tych skut­ków. Pro­si­łem Cię, abyś uwia­do­mił mnie li­stow­nie, kie­dy stron­ni­czość i kli­ki znik­ną, sę­dzio­wie będą oświe­ce­ni i nie­przedaj­ni; pie­nia­cze po­czci­wi, umiar­ko­wa­ni i nie­zu­peł­nie z ro­zu­mu ob­ra­ni; kie­dy rów­ni­na Smi­th­fietd za­ja­śnie­je pi­ra­mi­da­mi ksiąg praw­ni­czych; wy­cho­wa­nie mło­dzie­ży szla­chec­kiej – grun­tow­nie od­mie­nio­ne; le­ka­rze – wy­gna­ni; żony Ja­hu­sów – bo­ga­te w cno­ty, ho­nor, wier­ność, zdro­wy roz­są­dek; dwo­ry i po­cze­kal­nie mi­ni­strów – oczysz­czo­ne z plu­ga­stwa; mą­drość, za­słu­ga i na­uki – wy­na­gro­dzo­ne, a ci, co wier­szem lub pro­zą druk hań­bią – ska­za­ni, aby za je­dy­ne po­ży­wie­nie mieć swój pa­pier, a za na­pój – atra­ment. Po Two­ich za­chę­ce­niach ra­cho­wa­łem na te zmia­ny i na ty­siąc in­nych, któ­re ja­sno były wy­tknię­te w moim dzie­le. I trze­ba przy­znać, że sie­dem mie­się­cy wy­star­czy­ło­by na po­pra­wę tych wszyst­kich przy­war i sła­bo­ści, któ­rym Ja­hu­sy są pod­da­ni, gdy­by choć tro­chę mą­dro­ści i cno­ty po­sia­da­li. Wbrew jed­nak moim ocze­ki­wa­niom każ­dy Twój po­sła­niec przy­no­sił mi z li­stem paki "pism, roz­wa­żań, gło­sów i uwag nad dru­gą czę­ścią", w któ­rych mnie oskar­ża­no, żem spo­twa­rzył urzęd­ni­ków sta­nu, po­ni­żył ro­dzaj ludz­ki (mają bo­wiem bez­czel­ność przy­własz­cza­nia so­bie tego na­zwi­ska) i płeć nie­wie­ścią znie­sła­wił. Po­zna­łem za­raz, że pi­sa­rze tych ra­mot nie są z sobą w zgo­dzie, jed­ni bo­wiem nie chcą przy­znać, aże­bym ja był au­to­rem mo­ich po­dró­ży, dru­dzy zaś wma­wia­ją we mnie pi­sma zu­peł­nie mi obce.

Mu­sze tak­że na­po­mknąć, że Twój dru­karz po­kładł fał­szy­we daty nie­któ­rych mo­ich po­dró­ży i cza­su mego po­wro­tu i ani roku, ani mie­sią­ca, ani dnia nie po­dał do­kład­nie. Do­wie­dzia­łem się przy tym, że rę­ko­pis mój po ogło­sze­niu dzie­ła znisz­czo­ny zo­stał; a że nie mam żad­nej ko­pii one­go, prze­sy­łam Ci prze­to nie­któ­re spro­sto­wa­nia, któ­re umie­ścić mo­żesz, gdy­by kie­dy­kol­wiek dru­gie wy­da­nie uka­zać się mia­ło; nie za­rę­czam jed­nak za nie i zo­sta­wiam roz­sąd­nym i za­cnym czy­tel­ni­kom, aby po­pra­wił, co trze­ba.

Po­wie­dzia­no mi, ze nasi ja­hu­scy że­gla­rze mowę moją że­glar­ska uzna­li w wie­lu miej­scach za nie­wła­ści­wą i prze­sta­rza­łą. Nic na to nie po­ra­dzę. W pierw­szej mo­jej po­dró­ży, bę­dąc jesz­cze bar­dzo mło­dym, uczo­ny by­łem przez sta­rych że­gla­rzy i tak się na­uczy­łem mó­wić, jak oni mó­wi­li. Póź­niej wi­dzia­łem, ze Ja­hu­sy na mo­rzu tak są skłon­ni do przyj­mo­wa­nia no­wych słów jak Ja­hu­sy na la­dzie, któ­rzy co rok pra­wie tak mowę swą od­mie­nia­ją, ze ile razy do mej oj­czy­zny wró­ci­łem, za­wsze zna­la­złem sta­rą mowę tak zmie­nio­ną, iż ją za­le­d­wie mo­głem zro­zu­mieć. Po­dob­nie, gdy mnie kto cie­ka­wy z Lon­dy­nu od­wie­dzi, nig­dy się nie mo­że­my zro­zu­mieć, bo do wy­ra­że­nia swych my­śli zu­peł­nie in­nych słów uży­wa­my.

Gdy­by mnie kry­ty­cy Ja­hu­sów choć tro­chę in­te­re­so­wa­li, miał­bym zu­peł­ną słusz­ność na wie­lu z nich się uża­lać, któ­rzy na tyle byli bez­czel­ni, żeby na­przód utrzy­my­wać, że po­dró­że moje są czy­stą baj­ką w mó­zgu moim wy­le­głą, a po­tem na­wet tak da­le­ce zu­chwa­łość swą po­su­nę­li, iż ośmie­li­li się po­wie­dzieć, że rów­nie nie ma Ho­uyhnhn­mów i Ja­hu­sów, jak i miesz­kań­ców Uto­pii.

Wy­zna­ję jed­nak, że co się ty­czy na­ro­dów Lil­li­pu­tów, Brob­din­gra­gu (tak po­win­no być na­pi­sa­ne, a nie Brob­din­gna­gu, jak to błęd­nie czy­ta­ją) i La­pu­ty, ża­den z na­szych Ja­hu­sów nie był na tyle śmia­ły, by je choć­by w naj­mniej­szą po­dać wąt­pli­wość, jako też i wy­pad­ki, któ­re o tych na­ro­dach przy­to­czy­łem, tu bo­wiem praw­da tak jest ja­sna, że prze­ko­na­nie gwał­tem za sobą po­cią­ga.

Ale czyż po­wieść moja o Ho­uyhnhn­mach i Ja­hu­sach mniej jest praw­dzi­wa? Czy­liż i w tym kra­ju nie uj­rzysz ty­się­cy tych ostat­nich, któ­rzy tyl­ko szwar­go­ta­niem i tym, że nie cho­dzą nago, róż­nią się od swych zwie­rzę­cych bra­ci w kra­ju Ho­uyhnhn­mów? Pi­sa­łem dla ich po­pra­wy, nie dla ich po­chwał. Jed­no­gło­śne po­chwa­ły ca­łe­go ich rodu mniej by zna­czy­ły u mnie niż rże­nie dwóch wy­rod­ków Ho­uyhnhn­mów w mej staj­ni trzy­ma­nych, po­nie­waż mimo ca­łe­go ich zwy­rod­nie­nia uczę się cią­gle od nich ja­kiejś cno­ty wol­nej od do­miesz­ki zła.

Czyż śmie­ją mnie­mać te nędz­ne stwo­rze­nia, że się po­ni­żę i bro­nić będę mej praw­do­mów­no­ści? Lubo i ja Jahu je­stem, wia­do­mo jed­nak, że przez na­ukę i przy­kład mego zna­ko­mi­te­go pana i na­uczy­cie­la w prze­cią­gu dwóch lat (jak wy­znać mu­szę, nie bez trud­no­ści) do tego do­pro­wa­dzi­łem, że się po­zby­łem tych pie­kiel­nych na­ło­gów, któ­re szcze­gól­nie w Eu­ro­pie w mym ro­dza­ju są tok za­ko­rze­nio­ne, to jest kła­ma­nia, cheł­pie­nia się, oszu­ki­wa­nia i dwu­znacz­ne­go prze­ma­wia­nia.

Mógł­bym jesz­cze wię­cej czy­nić ża­lów z tego po­wo­du, lecz i Cie­bie, i mnie nie chcę dłu­żej mę­czyć. Przy­zna­ję, że od ostat­nie­go mego po­wro­tu, przez ob­co­wa­nie z małą licz­bą jed­no­stek Two­je­go ga­tun­ku, a szcze­gól­nie z tymi z mej fa­mi­lii, z któ­ry­mi związ­ków uni­kać nie mogę, resz­ta tych złych za­ro­dów mo­jej ja­hu­so­wej na­tu­ry zno­wu we mnie od­ży­ła. Gdy­by nie to, pew­no bym tak nie­do­rzecz­ne­go pla­nu, jak chęć zre­for­mo­wa­nia ro­dza­ju Ja­hu­sów w tym kró­le­stwie, nig­dy nie był uczy­nił, lecz te­raz od­stę­pu­ję już na za­wsze od tego uro­je­nia.

2 kwiet­nia 1727ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Gul­li­wer nad­mie­nia w krót­ko­ści o swo­im uro­dze­niu, fa­mi­lii i pierw­szych przy­czy­nach po­dró­ży. Sta­tek jego ule­ga roz­bi­ciu i Gul­li­wer wpław do­sta­je się do Lil­li­pu­tu, gdzie go zwią­zu­ją i w głąb kra­ju pro­wa­dzą.

Oj­ciec mój miał szczu­pły ma­ją­tek, po­ło­żo­ny w hrab­stwie Not­tin­gham. Z pię­ciu jego sy­nów ja by­łem trze­ci. W czter­na­stym roku po­słał mnie do Ko­le­gium Ema­nu­ela w Cam­brid­ge, gdzie zo­sta­wa­łem przez lat trzy, czas mój po­ży­tecz­nie tra­wiąc; ale że na utrzy­my­wa­nie mnie w szko­łach wy­da­tek był na­zbyt wiel­ki, gdyż sam mia­łem bar­dzo ską­pą ren­tę, od­da­no mnie do pana Ja­ku­ba Ba­te­sa, sław­ne­go w Lon­dy­nie chi­rur­ga, u któ­re­go ba­wi­łem lat czte­ry. Nie­wiel­kie kwo­ty, któ­re mi cza­sem po­sy­łał mój oj­ciec, ob­ra­ca­łem na ucze­nie się że­glu­gi i umie­jęt­no­ści ma­te­ma­tycz­nych, po­trzeb­nych tym, któ­rzy my­ślą że­glo­wać, co jak prze­wi­dy­wa­łem, mia­ło być moim prze­zna­cze­niem. Po­rzu­ciw­szy pana Ba­te­sa po­wró­ci­łem do ojca, i tak od nie­go jako też od mego stry­ja Jana i od nie­któ­rych mo­ich krew­nych ze­bra­łem czter­dzie­ści fun­tów szter­lin­gów, za­pew­niw­szy so­bie dru­gie trzy­dzie­ści fun­tów szter­lin­gów co rok na utrzy­ma­nie moje w Lej­dzie. Tam się do­staw­szy uczy­łem się dok­tor­stwa przez lat dwa i sie­dem mie­się­cy, bę­dąc prze­ko­na­ny, że ta umie­jęt­ność bar­dzo mi się kie­dyś przy­da w mo­ich po­dró­żach.

Wkrót­ce po moim z Lej­dy po­wro­cie, za po­rę­ką mego za­cne­go na­uczy­cie­la, pana Ba­te­sa, otrzy­ma­łem urząd chi­rur­ga na stat­ku "Ja­skół­ka", na któ­rym, przez pół­czwar­ta roku zo­sta­jąc pod ko­men­dą ka­pi­ta­na Abra­ha­ma Pa­nel­la, od­pra­wi­łem po­dró­że na Wschód i do in­nych kra­jów, z któ­rych po­wró­ciw­szy po­sta­no­wi­łem osiąść w Lon­dy­nie.

Pan Ba­tes za­chę­cał mnie do chwy­ce­nia się tego przed­się­wzię­cia i zdał mi nie­któ­rych swo­ich cho­rych. Na­ją­łem miesz­ka­nie w jed­nym ma­łym domu, po­ło­żo­nym w dziel­ni­cy mia­sta zwa­nej Old-Jury, i nie­dłu­go po­tem oże­ni­łem się z pan­ną Ma­rią Bur­to­nów­ną, dru­gą cór­ką pana Edwar­da Bur­to­na, poń­czosz­ni­ka z uli­cy New­ga­te, któ­ra mi w po­sa­gu wnio­sła czte­ry­sta fun­tów szter­lin­gów. Lecz gdy w dwa lata po­tem umarł mój na­uczy­ciel, ko­cha­ny pan Ba­tes, zo­sta­łem pra­wie bez zna­jo­mych i do­cho­dy moje po­czę­ły się znacz­nie zmniej­szać, po­nie­waż su­mie­nie moje nie po­zwa­la­ło mi w le­cze­niu ucie­kać się do środ­ków, któ­rych wie­lu mo­ich ko­le­gów uży­wa­ło. Na­ra­dziw­szy się prze­to z żoną i z nie­któ­ry­mi po­ufa­ły­mi przy­ja­ciół­mi, przed­się­wzią­łem jesz­cze jed­ną mor­ską po­dróż. By­łem chi­rur­giem na dwóch stat­kach, a od­pra­wiw­szy przez sześć lat nie­ma­ło po­dró­ży do In­dii Wschod­nich i Za­chod­nich, mój szczu­pły ma­ją­tek nie­co po­więk­szy­łem. Czas mój wol­ny ob­ra­ca­łem na czy­ta­nie naj­lep­szych, tak daw­nych, jako i te­raź­niej­szych au­to­rów, bę­dąc za­wsze pew­ną licz­bą ksią­żek za­opa­trzo­ny, a gdy się znaj­do­wa­łem na lą­dzie, nie za­nie­dby­wa­łem do­wia­dy­wać się o oby­cza­jach na­ro­du oraz uczyć się kra­jo­we­go ję­zy­ka, co mi z ła­two­ścią przy­cho­dzi­ło, bo mia­łem pa­mięć ar­cy­do­brą.

Gdy mi ostat­nia po­dróż nie uda­ła się szczę­śli­wie, zbrzy­dzi­łem so­bie mo­rze i umy­śli­łem z żoną i z dziat­ka­mi miesz­kać w domu. Od­mie­ni­łem go­spo­dę i prze­nio­słem się z Old-Jury na uli­cę Fet­ter-Lane, a stam­tąd na Wap­ping, w na­dziei, że miesz­ka­jąc mię­dzy fli­sa­mi znaj­dę stąd dla sie­bie ja­ko­wąś ko­rzyść, ale mi się to nie uda­ło.

Po trzech la­tach ocze­ki­wa­nia i próż­nej na­dziei po­lep­sze­nia mych in­te­re­sów otrzy­ma­łem od ka­pi­ta­na Wil­hel­ma Pri­char­da ko­rzyst­ne miej­sce na jego stat­ku "An­ty­lo­pa", od­pły­wa­ją­cym na mo­rza po­łu­dnio­we. Ru­szy­li­śmy z Bri­sto­lu dnia czwar­te­go maja 1699 roku. W po­cząt­ku że­glu­ga na­sza była ar­cysz­czę­śli­wa.

Próż­na rzecz nu­dzić czy­tel­ni­ka szcze­gó­ła­mi przy­pad­ków, któ­re się nam na tych mo­rzach przy­tra­fi­ły, do­syć jest po­wie­dzieć, że pły­nąc do In­dii Wschod­nich wy­trzy­ma­li­śmy wiel­ką bu­rzę, któ­ra nas za­pę­dzi­ła na pół­noc­ny za­chód od Zie­mi Van Die­me­na. Po­strze­głem, że­śmy się znaj­do­wa­li pod trzy­dzie­stym stop­niem i dwie­ma mi­nu­ta­mi sze­ro­ko­ści po­łu­dnio­wej. Dwu­na­stu na­szych że­gla­rzy umar­ło z nad­mier­ne­go wy­sił­ku i li­che­go po­ży­wie­nia, resz­ta znaj­do­wa­ła się w sta­nie zu­peł­ne­go wy­czer­pa­nia. Pią­te­go li­sto­pa­da, kie­dy lato za­czy­na się w tam­tym kra­ju, czas był po­chmur­ny i że­gla­rze uj­rze­li ska­łę wte­dy do­pie­ro, gdy już nie wię­cej jak na po­ło­wę dłu­go­ści liny była od­da­lo­na od stat­ku. Wiatr był tak gwał­tow­ny, że nas pro­sto na nią na­pę­dził i w jed­nej chwi­li sta­tek nasz się roz­bił. Sze­ściu z nas po­śpie­szy­ło do sza­lu­py, usi­łu­jąc od­da­lić się od ska­ły i stat­ku.

Przez trzy pra­wie mile pły­nę­li­śmy ro­biąc wio­sła­mi, aż na ko­niec, gdy­śmy zu­peł­nie z sił opa­dli, zda­li­śmy się na ła­skę fal i w prze­cią­gu może pół go­dzi­ny je­den szturm pół­noc­ne­go wia­tru nas wy­wró­cił.

Nie wiem, co się sta­ło z to­wa­rzy­sza­mi mo­imi, któ­rzy byli na sza­lu­pie, ani z tymi, co pró­bo­wa­li do­stać się na ska­łę albo na stat­ku zo­sta­li; mnie­mam, że wszy­scy zgi­nę­li. Pły­ną­łem na los szczę­ścia, bę­dąc przez wiatr i mo­rze pę­dzo­ny na­przód. Nie­raz opusz­cza­łem nogi w dół, ale nie mo­głem zgrun­to­wać. Na ko­niec, gdym już usta­wał na si­łach, do­sta­łem dna, a jed­no­cze­śnie na­wał­ni­ca znacz­nie osła­bła. Dno pod­no­si­ło się po­wo­li, to­też sze­dłem mo­rzem oko­ło pól mili, nim się do lądu do­sta­łem; było to oko­ło go­dzi­ny ósmej wie­czór, we­dług mo­jej ra­chu­by. Uszedł­szy jak­by pół mili, nie po­strze­głem ani do­mów, ani śla­du miesz­kań­ców, lub może by­łem zbyt wy­czer­pa­ny, aby je do­strzec. Zmę­cze­nie, upał i pół kwar­ty wód­ki, któ­rą wy­pi­łem opusz­cza­jąc sta­tek, po­bu­dzi­ły mnie do snu. Po­ło­żyw­szy się na tra­wie, któ­ra była bar­dzo ni­ska i mięk­ka, usną­łem smacz­niej niż kie­dy­kol­wiek w ży­ciu i spa­łem przez dzie­więć go­dzin po­dług mego ra­chun­ku. Dzień już był ja­sny, gdy się obu­dzi­łem; chcia­łem wstać, ale nie mo­głem. Le­żąc na wznak, spo­strze­głem, że moje ręce i nogi były do zie­mi przy­mo­co­wa­ne, tak samo i wło­sy, któ­re mia­łem dłu­gie i gę­ste, czu­łem też cie­niut­kie sznur­ki, któ­re mnie od pier­si aż do nóg opa­sy­wa­ły. Mo­głem pa­trzeć tyl­ko w górę, a słoń­ce za­czę­ło do­pie­kać i wiel­ka jego ja­sność ra­zi­ła moje oczy.

Usły­sza­łem oko­ło sie­bie nie­wy­raź­ny szmer, ale w po­ło­że­niu, w ja­kim by­łem, mo­głem wi­dzieć tyl­ko słoń­ce. Wtem po­czu­łem, że się coś po­ru­sza po mo­jej le­wej no­dze i, lek­ko po­stę­pu­jąc po pier­siach, zbli­ża aż ku bro­dzie. Ja­kie było moje zdzi­wie­nie, gdym uj­rzał osób­kę ma­lut­ką, ludz­ką, nie wię­cej jak sześć cali wy­so­ką, z łu­kiem i strza­łą w ręku i z koł­cza­nem na ra­mie­niu! Po­strze­głem w tym sa­mym cza­sie przy­najm­niej ze czter­dzie­stu in­nych tego ro­dza­ju.

Na­tych­miast za­czą­łem gło­sem prze­raź­li­wym wrzesz­czeć, tak że wszyst­kie te drob­ne stwo­rze­nia, prze­ję­te bo­jaź­nią, umknę­ły i nie­któ­re z nich, jak do­wie­dzia­łem się po­tem, ucie­ka­jąc po­ryw­czo i ska­cząc ze mnie na zie­mię, po­nio­sły szwank na zdro­wiu. Wkrót­ce jed­nak wró­ci­li i ten, co miał od­wa­gę tak się do mnie zbli­żyć, że mógł całą moją twarz zo­ba­czyć, pod­nió­sł­szy z po­dzi­wie­nia ręce i oczy, pi­skli­wym, ale wy­raź­nym gło­sem za­wo­łał: He­ki­nah de­gul! Inni też te same sło­wa kil­ka­krot­nie po­wtó­rzy­li, ale ja wów­czas nie ro­zu­mia­łem ich zna­cze­nia.

Po­ło­że­nie moje nie było naj­wy­god­niej­sze, jak ła­two to czy­tel­nik zro­zu­mie. Na ko­niec do­byw­szy ca­łych sił na uwol­nie­nie się od wię­zów, po­tar­ga­łem szczę­śli­wie sznur­ki, czy­li nici, i po­wy­ry­wa­łem koł­ki, któ­ry­mi moja pra­wa ręka była przy­mo­co­wa­na do zie­mi, po­nie­waż nie­co ją pod­nió­sł­szy, zo­ba­czy­łem, co mnie wię­zi­ło i trzy­ma­ło. Gwał­tow­nie skrę­ciw­szy gło­wę, cho­ciaż z nie­ma­łym bó­lem, nad­cią­gną­łem nie­co sznur­ków, któ­ry­mi wło­sy moje z le­wej stro­ny były przy­wią­za­ne, tak że mo­głem co­kol­wiek ru­szyć gło­wą. Wte­dy to ludz­kie ro­bac­two, prze­raź­li­wie krzy­cząc, ucie­kać za­czę­ło, nim zdo­ła­łem któ­re­go z nich schwy­tać. Gdy krzyk ustał, usły­sza­łem, że je­den z nich za­wo­łał: Tol­go Pho­nac, i wnet uczu­łem, że wię­cej niż sto strzał, kłu­ją­cych jak szpil­ki, prze­szy­ło mi lewą rękę. Po­tem wy­strze­li­li dru­gi raz w po­wie­trze, tak jak my w Eu­ro­pie pusz­cza­my bom­by; wie­le strzał, krzy­wo się spu­ściw­szy, mu­sia­ło spaść na mnie, cho­cia­żem ich nie czul, inne zaś pa­da­ły mi na twarz, któ­rą na­tych­miast za­sło­ni­łem moją lewą ręką. Gdy ten grad strzał prze­mi­nął, za­czą­łem stę­kać z bólu i żalu, po­tem spró­bo­wa­łem raz jesz­cze uwol­nić się z mych wię­zów, ale za­czę­to jesz­cze rzę­si­ściej strze­lać niż pier­wej i nie­któ­rzy chcie­li mnie swy­mi ko­pia­mi prze­szyć: na szczę­ście mia­łem na so­bie ka­ftan ba­wo­li, któ­re­go nie mo­gli prze­bić. Zda­ło mi się prze­to, że naj­le­piej bę­dzie zo­sta­wać spo­koj­nie w tym sta­nie aż do nocy, że wów­czas, wy­wi­kław­szy na do­bre rękę lewą, po­tra­fię zu­peł­nie się uwol­nić. Co do tych lu­dzi, słusz­nie są­dzi­łem, że moje siły naj­po­tęż­niej­sze­mu ich wy­rów­na­ją woj­sku, któ­re by na ata­ko­wa­nie mnie wy­sta­wić mo­gli, je­śli­by tyl­ko wszy­scy byli te­goż wzro­stu co ci, któ­rych do tego cza­su wi­dzia­łem. Ale los był mi prze­zna­czo­ny inny.

Kie­dy po­strze­gli, żem się uspo­ko­ił, prze­sta­li do mnie strze­lać, ale z wzmac­nia­ją­ce­go się gwa­ru po­zna­łem, że licz­ba ich znacz­nie uro­sła. Sły­sza­łem tak­że w od­le­gło­ści może dwóch sąż­ni ode mnie, na wprost mego pra­we­go ucha, wię­cej niż przez go­dzi­nę, sze­lest lu­dzi, jak­by nad czymś pra­cu­ją­cych. Na ko­niec ob­ró­ciw­szy nie­co w tę stro­nę gło­wę, na ile mi sznur­ki i koł­ki po­zwo­li­ły, uj­rza­łem może na pół­to­rej sto­py wy­so­kie rusz­to­wa­nie, gdzie się mo­gło, wla­zł­szy po dra­bi­nie, po­mie­ścić czte­rech tych ma­lut­kich lu­dzi. Je­den z nich, co mi się zda­wał być ja­kąś znacz­ną oso­bą, miał stam­tąd do mnie dłu­gą mowę, z któ­rej i sło­wa nie zro­zu­mia­łem.

Nim za­czął mó­wić, po trzy­kroć za­wo­łał: Lan­gro de­hul san. (Te sło­wa wraz z pierw­szy­mi zo­sta­ły mi póź­niej po­wtó­rzo­ne i ob­ja­śnio­ne). Na­tych­miast zbli­ży­ło się z pięć­dzie­się­ciu tych lu­dzi i po­urzy­na­li sznur­ki, któ­ry­mi gło­wa moja była przy­wią­za­na z le­wej stro­ny, tak że mo­głem, ob­ró­ciw­szy ją na stro­nę pra­wą, ob­ser­wo­wać po­stać i ge­sty mó­wią­ce­go. Był to mąż w śred­nim wie­ku, po­staw­niej­szy od trzech in­nych, któ­rzy mu to­wa­rzy­szy­li. Je­den z nich, paź, nie więk­szy od mego pal­ca, pod­trzy­my­wał ogon jego suk­ni, dwaj inni sta­li obok tego znacz­ne­go męża i trzy­ma­li go pod boki.

Zdał mi się być do­brym mów­cą i do­my­śla­łem się, że po­dług pra­wi­deł kra­so­mów­stwa wie­le w mo­wie swo­jej mie­szał wy­ra­zów peł­nych gróźb i obiet­nic, li­to­ści i grzecz­no­ści. Da­łem od­po­wiedź w krót­kich sło­wach to­nem jak naj­bar­dziej uni­żo­nym, pod­no­sząc lewą rękę i oczy ku słoń­cu, jak­by je na świa­dec­two bio­rąc, żem umie­rał z gło­du, nic nie jadł­szy od daw­ne­go cza­su.

Ja­koż tak mi się jeść chcia­ło, iż nie mo­głem się wstrzy­mać (może to było prze­ciw usta­wom oby­czaj­no­ści)od oka­za­nia nie­cier­pli­wo­ści, wkła­da­jąc czę­sto pa­lec w usta, aże­by dać do zro­zu­mie­nia, że po­sił­ku po­trze­bo­wa­łem. Hur­go (tak oni zwa­li, jak się po­tem do­wie­dzia­łem, wiel­kie­go pana)do­brze mnie zro­zu­miał, zstą­pił z wznie­sie­nia i roz­ka­zał do bo­ków mo­ich po­przy­sta­wiać dra­bi­ny, po któ­rych za­raz wla­zło wię­cej niż stu lu­dzi z ko­sza­mi peł­ny­mi po­traw, któ­re z roz­ka­zu ce­sar­skie­go na pierw­szą wia­do­mość o moim przy­by­ciu zgro­ma­dzi­li.

Wie­le było tam mię­si­wa róż­nych zwie­rząt, któ­rych po sma­ku nie mo­głem po­znać, były tam ło­pat­ki i udźce niby sko­po­we, do­brze przy­rzą­dzo­ne, ale mniej­sze od skrzy­deł­ka skow­ron­ko­we­go. Po­ły­ka­łem na raz po dwie i po trzy, z trze­ma chle­ba­mi wiel­ko­ści kuli musz­kie­to­wej.

Wszyst­kie­go mi do­star­cza­li tak szyb­ko, jak na­dą­żyć mo­gli, wiel­kie z przy­czy­ny mo­jej ogrom­no­ści i nie­sły­cha­ne­go żar­łoc­twa po­ka­zu­jąc po­dzi­wie­nie. Gdy im da­łem znak, że mi się chce pić, wnie­śli ze spo­so­bu mo­je­go je­dze­nia, że mało na­po­ju nie wy­star­czy­ło­by dla mnie, a że to na­ród dow­cip­ny, pod­nie­śli zręcz­nie jed­ną z naj­więk­szych be­czek wina i przy­to­czyw­szy ją do ręki mo­jej, od­szpun­to­wa­li. Wy­pi­łem ją dusz­kiem, co nie było trud­ne, bo le­d­wie pół kwar­ty za­wie­ra­ła, a wino mia­ło smak lek­kie­go bur­gun­da, choć było smacz­niej­sze. Przy­nie­sio­no mi dru­gą becz­kę, któ­rą tak­że wy­pi­łem, da­jąc zna­ki, żeby mi jesz­cze parę be­czek do­sta­wi­li, ale wię­cej nie było na po­go­to­wiu.

Przy­pa­trzyw­szy się tym wszyst­kim dzi­wom wy­da­li okrzy­ki ra­do­ści i za­czę­li tań­czyć na mo­jej pier­si, po­wta­rza­jąc czę­sto: He­ki­nah de­gul. Po­tem dali mi przez zna­ki do zro­zu­mie­nia, abym wy­próż­nio­ne becz­ki rzu­cił na zie­mię, pier­wej jed­nak ostrze­gli sto­ją­cych na­oko­ło, wy­krzy­ku­jąc gło­śno: Bo­rach mi­vo­la, a gdy uj­rze­li becz­ki w górę wy­rzu­co­ne, zno­wu wy­da­li wszy­scy okrzyk: He­ki­nah de­gul!

Mu­szę się przy­znać, iż mia­łem chęć trzy­dzie­stu lub czter­dzie­stu z tych ich­mo­ściów, co się po mo­ich pier­siach prze­cha­dza­li, na zie­mię zrzu­cić, wspo­mnie­nie jed­nak na udrę­cze­nia, któ­re już znio­słem, i na to, że je­stem cał­kiem w ich mocy, tak po­dzia­ła­ło, że ge­sta­mi uczy­ni­łem im obiet­ni­cę, iż się spo­koj­nie za­cho­wam i siły mej prze­ciw nim nie uży­ję. Oprócz tego uwa­ża­łem, że obo­wią­zu­ją mnie pra­wa go­ścin­no­ści wo­bec ludu, któ­ry mnie trak­to­wał z taką oka­za­ło­ścią. Nie mo­głem się jed­nak do­syć wy­dzi­wić od­wa­dze tych czło­wiecz­ków, któ­rzy się wa­ży­li po mnie cho­dzić, cho­ciaż moja lewa ręka zu­peł­nie była wol­na, i nie drże­li ze stra­chu na wi­dok tak ogrom­ne­go stwo­rze­nia, za ja­kie mnie po­czy­ty­wać mu­sie­li.

Kie­dy się prze­ko­na­li, że już wię­cej jeść nie żą­dam, przy­pro­wa­dzi­li do mnie oso­bę wyż­szej ran­gi, przy­sła­ną od Jego Ce­sar­skiej Mo­ści. Jego Eks­ce­len­cja wstą­pił na moją pra­wą nogę ni­żej ko­la­na i po­stę­po­wał z tu­zi­nem może swo­jej świ­ty ku mej twa­rzy. Oka­zał mi list wie­rzy­tel­ny z pie­czę­cią ce­sar­ską i trzy­ma­jąc go tuż przed mo­imi ocza­mi, mó­wił może z dzie­sięć mi­nut spo­koj­nie, lecz z wy­ra­zem i de­ter­mi­na­cją, czę­sto po­ka­zu­jąc w stro­nę, w któ­rej, jak wkrót­ce zmiar­ko­wa­łem, le­ża­ła sto­li­ca pań­stwa, może o pół mili od­da­lo­na, tam bo­wiem Jego Ce­sar­ska Mość po­sta­no­wił mnie prze­trans­por­to­wać. Od­po­wie­dzia­łem w kil­ku sło­wach, któ­rych nie zro­zu­mia­no, mu­sia­łem prze­to zno­wu udać się do zna­ku, kła­dąc wol­ną rękę na pra­wą, lecz po­nad gło­wą Jego Eks­ce­len­cji z oba­wy uszko­dze­nia jego lub ko­goś z jego świ­ty, a po­tem na gło­wę i pier­si. To mia­ło zna­czyć, że so­bie ży­czę być wol­ny. Jego Eks­ce­len­cja zro­zu­miał mnie zu­peł­nie, lecz trząsł gło­wą z nie­ukon­ten­to­wa­niem i dał mi do zro­zu­mie­nia, że tak jak je­stem, mam być trans­por­to­wa­ny, da­jąc jed­nak po­znać in­ny­mi zna­ka­mi, że mi będą do­star­czać, cze­go tyl­ko będę po­trze­bo­wał. Po­czą­łem więc zno­wu pró­bo­wać po­tar­gać moje wię­zy, lecz na­tych­miast po­czu­łem kłu­cie ich strzał po twa­rzy i rę­kach, któ­re już i tak bą­bla­mi były okry­te; czu­łem rów­nież, że nie­któ­re z tych strzał utkwi­ły w moim cie­le, a licz­ba nie­przy­ja­ciół co­raz się zwięk­sza­ła. Zmu­szo­ny by­łem dać im znak, że mogą ze mną ro­bić, co im się po­do­ba.

Wten­czas Hur­go ze swo­ją świ­tą od­da­lił się z wiel­ką grzecz­no­ścią i ozna­ka­mi wiel­kie­go ukon­ten­to­wa­nia.

Wkrót­ce po­tem usły­sza­łem po­wszech­ny od­głos z czę­stym po­wta­rza­niem tych słów: Pe­plom se­lan, i po­strze­głem wie­le ludu po­pusz­cza­ją­ce­go sznur­ki z le­wej stro­ny do tego stop­nia, żem się mógł na pra­wą stro­nę ob­ró­cić i wy­pu­ścić ury­nę, w czym spra­wi­łem się z wiel­kim po­dzi­wie­niem ludu, któ­ry do­my­śla­jąc się, co mia­łem czy­nić, czym prę­dzej w pra­wą i w lewą stro­nę usko­czył dla unik­nię­cia po­to­pu.

Nie­co wprzó­dy na­masz­czo­no mi twarz i ręce ja­kimś przy­jem­ne­go za­pa­chu bal­sa­mem, któ­ry w krót­kim cza­sie po­kłu­cia za­da­ne od strzał ule­czył.

Tak pod­jadł­szy i nie czu­jąc wię­cej bólu, za­czą­łem się mieć do snu i pra­wie przez osiem go­dzin, jak mnie po­tem za­pew­nia­no, nie prze­bu­dza­jąc się spa­łem, po­nie­waż dok­to­ro­wie z roz­ka­zu ce­sar­skie­go sfał­szo­wa­li wino i do­mie­sza­li do nie­go śro­dek na­sen­ny.

Po­ka­zu­je się, że jak tyl­ko mnie śpią­ce­go na brze­gu zna­le­zio­no, na­tych­miast Ce­sarz zo­stał o tym za­wia­do­mio­ny przez ku­rie­rów i na Ra­dzie Sta­nu po­sta­no­wio­no, aże­by (w spo­sób prze­ze mnie opi­sa­ny) zwią­zać mnie i aresz­to­wać, co się w cza­sie snu mo­je­go sta­ło; tak­że ja­dła i na­po­ju mia­no mi do­sta­tecz­nie do­star­czyć i ma­chi­na na prze­wie­zie­nie mnie do sto­li­cy mia­ła być na­tych­miast spo­rzą­dzo­na. Ta­ko­wy za­mysł może się zda­wać zbyt śmia­ły i nie­bez­piecz­ny, i pew­ny je­stem, że w po­dob­nym wy­pad­ku nie na­śla­do­wał­by go ża­den mo­nar­cha eu­ro­pej­ski.

We­dług mego zda­nia jed­nak było to przed­się­wzię­cie rów­nie roz­sąd­ne, jak i wspa­nia­łe, w przy­pad­ku bo­wiem, gdy­by ten na­ród ku­sił się za­bić mnie we śnie swy­mi włócz­nia­mi i strza­ła­mi, za­pew­ne obu­dził­bym się za pierw­szym uczu­ciem bo­le­ści, a wpadł­szy w złość i ostat­nich sił do­byw­szy, mógł­bym po­tar­gać resz­tę wię­zów. Po­tem, jako ten na­ród cały oprzeć mi się nie był zdol­ny, wszyst­kich bym wy­dep­tał i wy­du­sił.

Lud ten od­zna­czał się szcze­gól­niej w ma­te­ma­ty­ce i me­cha­ni­ce, umie­jęt­no­ściach wiel­ce sza­co­wa­nych i pro­te­go­wa­nych przez Ce­sa­rza, zna­ko­mi­te­go pa­tro­na nauk. Mo­nar­cha ten po­sia­da licz­ne ma­chi­ny na kół­kach do prze­wo­że­nia drze­wa i in­nych cię­ża­rów. Czę­sto naj­więk­sze okrę­ty wo­jen­ne, z któ­rych nie­któ­re mają dzie­więć stóp dłu­go­ści, bu­do­wa­ne są w la­sach, gdzie ro­śnie drze­wo do ich bu­do­wy, i stam­tąd prze­wo­żo­ne do mo­rza, któ­re znaj­du­je się w od­le­gło­ści trzy­stu lub czte­ry­stu łok­ci.

Pię­ciu­set cie­śli i stel­ma­chów za­czę­ło pra­co­wać nad zro­bie­niem ma­chi­ny naj­więk­szej, jaką do tej pory zbu­do­wa­li. Był to wóz wy­so­ki na trzy cale, dłu­gi na sie­dem stóp, a na czte­ry sze­ro­ki, o dwu­dzie­stu dwóch ko­łach. Ra­dość była po­wszech­na, gdy wóz, któ­ry, zda­je się, ru­szył w czte­ry go­dzi­ny po moim lą­do­wa­niu, przy­pro­wa­dzo­no na miej­sce, gdzie by­łem, i rów­no­le­gle do mnie usta­wio­no, ale naj­więk­sza trud­ność była, jak mnie pod­nieść i na nim po­ło­żyć. W tym celu wko­pa­no oko­ło mnie osiem­dzie­siąt słu­pów na sto­pę wy­so­kich, z bar­dzo wie­lu ha­ka­mi, i ob­wią­zaw­szy mi wo­ko­ło szy­ję, ręce, nogi i całe moje cia­ło moc­ny­mi sznur­ka­mi (nie grub­szy­mi co praw­da od na­sze­go szpa­ga­tu), prze­wle­czo­no je przez kół­ka na słu­pach. Dzie­wię­ciu­set naj­sil­niej­szych lu­dzi uży­to do cią­gnie­nia tych sznur­ków po kół­kach do ha­ków po­przy­wią­zy­wa­nych, i tym spo­so­bem może w trzy go­dzi­ny by­łem pod­nie­sio­ny, na ma­chi­nie zło­żo­ny i przy­wią­za­ny. Wszyst­ko mi to po­tem po­wie­dzia­no, po­nie­waż pod­czas tej ro­bo­ty twar­do spa­łem, wy­piw­szy dużo za­pra­wio­ne­go wina. Pięć­set koni ze staj­ni ce­sar­skiej, naj­więk­szych, bo każ­dy miał wzro­stu oko­ło pół­pię­ta cala, za­ło­żo­no do wozu i za­wie­zio­no mnie do sto­łecz­ne­go mia­sta, od­le­głe­go o pół mili.

Już może czte­ry go­dzi­ny upły­nę­ło w tej po­dró­ży, gdy na­gle bar­dzo śmiesz­nym przy­pad­kiem obu­dzi­łem się. Fur­ma­ni dla na­pra­wie­nia cze­goś za­trzy­ma­li się, a wtem dwóch czy trzech tego kra­ju miesz­kań­ców, cie­ka­wo­ścią zdję­tych i chcąc mi się we śnie przy­pa­trzyć, we­szło na wóz, po­tem na mnie i na pal­cach zbli­ży­ło się aż do mo­jej twa­rzy. Je­den z nich, ka­pi­tan gwar­dii, wło­żył mi ostrą pikę w lewe noz­drze, co mnie tak w no­sie za­łech­ta­ło, żem się obu­dził i trzy razy kich­ną­łem. Po czym pa­no­wie ci ucie­kli spiesz­nie i do­pie­ro we trzy ty­go­dnie póź­niej do­wie­dzia­łem się o przy­czy­nie mego obu­dze­nia. Uje­cha­li­śmy do­syć dnia tego i sta­nę­li­śmy na noc pod stra­żą pię­ciu­set gwar­dii z każ­dej stro­ny wozu, po­ło­wa z po­chod­nia­mi, a po­ło­wa z łu­ka­mi i strza­ła­mi za­ło­żo­ny­mi na cię­ci­wie na wy­pa­dek, gdy­bym się za­czął zbyt­nio po­ru­szać. Na­za­jutrz o wscho­dzie słoń­ca da­lej koń­czy­li­śmy na­szą po­dróż, a oko­ło po­łu­dnia sta­nę­li­śmy o sto prę­tów od bram mia­sta. Na wi­dze­nie mnie wy­szedł Ce­sarz z ca­łym dwo­rem swo­im, ale wiel­cy urzęd­ni­cy nie chcie­li ze­zwo­lić, aże­by Jego Ce­sar­ska Mość, wstę­pu­jąc na mnie, miał oso­bę swo­ją na nie­bez­pie­czeń­stwo na­ra­zić.

Nie­da­le­ko miej­sca, gdzie się wóz za­trzy­mał, stał sta­ro­żyt­ny ko­ściół, uzna­ny w ca­łym pań­stwie za naj­więk­szy bu­dy­nek. Po­nie­waż przed kil­ku laty po­peł­nio­no w nim ohyd­ne za­bój­stwo, prze­to po­dług wia­ry tego na­ro­du mia­no go za spro­fa­no­wa­ny i po usu­nię­ciu wszel­kich re­li­gij­nych sprzę­tów ob­ra­ca­no na róż­ne cele. Uchwa­lo­no, żeby mnie w nim osa­dzić. Wiel­ka jego bra­ma od stro­ny pół­noc­nej była wy­so­ka pra­wie na czte­ry sto­py, a na dwie sze­ro­ka, tak że mo­głem do niej z ła­two­ścią wpeł­znąć. Po jed­nej i po dru­giej stro­nie bra­my były okna wznie­sio­ne na sześć cali od zie­mi. Do okna ze stro­ny le­wej ślu­sa­rze ce­sar­scy przy­ku­li dzie­więć­dzie­siąt je­den łań­cusz­ków tej sa­mej wiel­ko­ści i po­dob­nych do tych, ja­kie eu­ro­pej­skie damy przy ze­gar­kach no­szą, i dru­gi ko­niec tych­że łań­cusz­ków przy­mo­co­wa­li mi do le­wej nogi na trzy­dzie­ści sześć kłó­dek. Na­prze­ciw ko­ścio­ła, po dru­giej stro­nie go­ściń­ca, w od­le­gło­ści może dwu­dzie­stu stóp, sta­ła wie­ża przy­najm­niej na pięć stóp wy­so­ka; na nią to, jak mi opo­wia­da­no, wstą­pił Ce­sarz ze znacz­niej­szy­mi dwo­ru swe­go pa­na­mi, aby mi się wy­god­niej przy­pa­trzyć.

Ob­li­cza­no, że wię­cej niż sto ty­się­cy miesz­kań­ców wy­szło z mia­sta, aby mnie obej­rzeć. I mimo mej war­ty nie mniej niż dzie­sięć ty­się­cy ludu wla­zło na mnie róż­ny­mi cza­sy po dra­bi­nach.

Lecz ry­chło zo­sta­ła wy­da­na pro­kla­ma­cja za­bra­nia­ją­ca tego pod karą śmier­ci. Kie­dy ro­bot­ni­cy uzna­li, że nie­mo­żeb­ne jest, abym się uwol­nił, prze­cię­li wszyst­kie sznur­ki, któ­re mnie przy­trzy­my­wa­ły; wte­dy pod­nio­słem się w uspo­so­bie­niu tak po­nu­rym, jak nie by­łem nig­dy w ży­ciu. Trud­no so­bie wy­obra­zić wrza­wę i zdu­mie­nie ludu, gdym po­wstał i po­czął się prze­cha­dzać. Łań­cusz­ki przy­wią­za­ne do mo­jej le­wej nogi były na sześć stóp dłu­gie, a że były przy­mo­co­wa­ne bli­sko bra­my, prze­to mo­głem nie tyl­ko cho­dzić w pół­ko­lu, ale na­wet wpeł­znąć do ko­ścio­ła i wy­cią­gnąć nogi.ROZ­DZIAŁ TRZE­CI

Gul­li­wer bawi Ce­sa­rza i pań­stwo obo­jej płci oso­bliw­szym spo­so­bem. Opi­sa­nie za­baw dwo­ru lil­li­puc­kie­go. Gul­li­wer pod pew­ny­mi wa­run­ka­mi z wie­zie­nia wy­pusz­czo­ny.

Moje do­bre za­cho­wa­nie i po­wol­ność zjed­na­ły mi przy­chyl­ność Ce­sa­rza i dwo­ru jako też woj­ska i po­spól­stwa; po­czą­łem więc mieć na­dzie­ję, że wkrót­ce wol­ność otrzy­mam, i czy­ni­łem wszyst­ko, co mo­głem, aby utrzy­mać ich w życz­li­wym dla mnie uspo­so­bie­niu. Po­wo­li bo­jaźń kra­jow­ców zmniej­sza­ła się: cza­sem kła­dłem się na zie­mi i po­zwa­la­łem pię­ciu lub sze­ściu z nich tań­czyć na mo­jej dło­ni; wresz­cie chłop­cy i dziew­czę­ta od­wa­ży­li się ba­wić w cho­wa­ne­go w mych wło­sach. Uczy­ni­łem też znacz­ne po­stę­py w ro­zu­mie­niu ich ję­zy­ka.

Jed­ne­go dnia Ce­sarz chciał dla roz­ryw­ki mo­jej dać wi­do­wi­sko, w czym na­ród ten wszyst­kie, któ­re mi się wi­dzieć zda­rzy­ło, tak zręcz­no­ścią jak i wspa­nia­ło­ścią prze­cho­dzi. Nic jed­nak tak mnie nie uba­wi­ło jak ta­niec na li­nie, któ­ry od­by­wał się na cien­kiej nici bia­łej, roz­cią­gnię­tej na dwie sto­py i dwa­na­ście cali po­nad zie­mią. Czy­tel­nik wy­ba­czy mi, że za­ba­wę tę co­kol­wiek ob­szer­niej opi­szę. Ćwi­czą się w tej sztu­ce oso­by ubie­ga­ją­ce się o naj­wyż­sze urzę­dy i o ła­skę mo­nar­chy, dla­te­go też od dzie­ciń­stwa wpra­wia­ją się w nią, choć nie za­wsze mogą się po­szczy­cić szla­chet­nym uro­dze­niem lub wiel­ką edu­ka­cją. Gdy jaki wiel­ki urząd bądź przez śmierć, bądź przez po­pad­nie­cie w nie­ła­skę (co się czę­sto zda­rza)wa­ku­je, pię­ciu lub sze­ściu kan­dy­da­tów po­da­je Ce­sa­rzo­wi me­mo­ria­ły, aże­by mie­li po­zwo­le­nie ba­wie­nia Jego Ce­sar­skiej Mo­ści i dwo­ru ska­ka­niem po li­nie. Kto ska­cze naj­wy­żej bez upad­nię­cia, ten otrzy­mu­je urząd.

Zda­rza się czę­sto, że wiel­kim do­stoj­ni­kom i mi­ni­strom każą na sznu­rze tań­czyć dla po­ka­za­nia swej zdat­no­ści i prze­ko­na­nia Ce­sa­rza, że nie stra­ci­li swe­go ta­len­tu. Flim­nap, wiel­ki pod­skar­bi, ma za­szczyt, że może na sznu­rze wy­sko­czyć przy­najm­niej na cal wy­żej ni­że­li któ­ry­kol­wiek z pa­nów w ca­łym ce­sar­stwie. Wi­dzia­łem go nie­raz, jak wy­czy­niał ko­zioł­ki na desz­czuł­ce drew­nia­nej, przy­wią­za­nej na sznu­rze nie grub­szym od sznur­ka do pa­ko­wa­nia w An­glii.

Przy­ja­ciel mój, Rel­dre­sal, pierw­szy se­kre­tarz Rady Przy­bocz­nej, je­że­li mnie wzrok jemu przy­chyl­ny nie myli, jest pierw­szy w tych sztu­kach po pod­skar­bim. Inni znacz­niej­si urzęd­ni­cy są so­bie pra­wie rów­ni co do ta­len­tu.

By­wa­ją te roz­ryw­ki czę­sto­kroć przy­czy­ną smut­nych przy­pad­ków, któ­rych znacz­na licz­ba za­pi­sa­na jest w ar­chi­wach ce­sar­skich. Sam wi­dzia­łem, jak dwóch albo trzech kan­dy­da­tów po­ła­ma­ło so­bie nogi. Ale da­le­ko więk­sze jest nie­bez­pie­czeń­stwo, kie­dy sami mi­ni­stro­wie otrzy­mu­ją roz­kaz po­pi­sa­nia się swo­ją zręcz­no­ścią, po­nie­waż nie­zwy­czaj­nie się mo­cu­jąc dla prze­zwy­cię­że­nia sie­bie sa­mych i prze­wyż­sze­nia in­nych, każ­dy pra­wie choć raz upa­da, wy­rzą­dza­jąc so­bie szko­dę, a nie­któ­rzy po dwa i trzy razy. Po­wia­da­no mi, że rok przed moim przy­by­ciem Flim­nap był­by bez wąt­pie­nia kark skrę­cił, gdy­by jed­na z po­du­szek ce­sar­skich, przy­pad­kiem na zie­mi le­żą­ca, nie osła­bi­ła siły upad­ku.

Dru­gi ro­dzaj roz­ryw­ki od­by­wa się tyl­ko wo­bec Ce­sa­rza, Ce­sa­rzo­wej i pierw­sze­go mi­ni­stra, i to w spe­cjal­nych wy­pad­kach. Ce­sarz kła­dzie na sto­le trzy ta­siem­ki je­dwab­ne, roz­cią­gnio­ne, na sześć cali dłu­gie, jed­na nie­bie­ska, dru­ga czer­wo­na, a trze­cia zie­lo­na. Te ta­siem­ki są na­gro­dą dla tych, któ­rym Ce­sarz chce oka­zać szcze­gól­niej­szy znak ła­ski swo­jej. Ob­rzą­dek od­pra­wia się w wiel­kiej au­dien­cyj­nej izbie ce­sar­skiej, gdzie kon­ku­ren­ci obo­wią­za­ni są ta­kie dać do­wo­dy swej spraw­no­ści, ja­kim po­dob­nych nie wi­dzia­łem w żad­nym kra­ju daw­ne­go i no­we­go świa­ta. Ce­sarz trzy­ma kij tak, że oby­dwa koń­ce w rów­nej są od zie­mi od­le­gło­ści, a tym­cza­sem kon­ku­ren­ci je­den za dru­gim przez ten kij ska­czą lub pod nim peł­za­ją, w tył i w przód, za­leż­nie od tego, czy kij jest pod­nie­sio­ny, czy ugię­ty ku do­ło­wi. Bywa, że Ce­sarz trzy­ma kij za je­den ko­niec, a pierw­szy jego mi­ni­ster za dru­gi; cza­sem też pod­trzy­mu­je go tyl­ko mi­ni­ster.

Ten, co się po­pi­sze naj­le­piej i naj­dłu­żej wy­trzy­ma w ska­ka­niu i peł­za­niu, od­bie­ra w na­gro­dę ta­siem­kę nie­bie­ską, czer­wo­ną dają dru­gie­mu w wy­trzy­ma­ło­ści, a zie­lo­ną trze­cie­mu. No­szą te ta­siem­ki prze­pa­sa­ne wo­kół swych bio­der i mało uj­rzysz na tym dwo­rze osób z wyż­sze­go sta­nu, któ­re by pa­sem ta­kim nie były ozdo­bio­ne.

Ko­nie woj­sko­we i ze staj­ni ce­sar­skiej co­dzien­nie ujeż­dża­no przede mną i wkrót­ce tak do mnie przy­wy­kły, że bez oba­wy aż do nóg mo­ich przy­cho­dzi­ły. Jeźdź­cy ska­ka­li czę­sto przez moją rękę, gdy ją na zie­mi po­ło­ży­łem, a je­den ze strzel­ców ce­sar­skich prze­sko­czył mi przez nogę obu­tą w trze­wik. Był to skok istot­nie nad­zwy­czaj­ny. Pew­ne­go dnia mia­łem szczę­ście ba­wić Ce­sa­rza w spo­sób iście nie­zwy­kły. Pro­si­łem, aże­by roz­ka­zał do­sta­wić mi kil­ka ki­jów, dłu­gich na dwie sto­py, a gru­bych jak trzci­na zwy­czaj­na. Jego Ce­sar­ska Mość wy­dał na­tych­miast roz­ka­zy do­zor­com la­sów i na­za­jutrz przy­by­ło sze­ściu le­śni­czych i ty­leż ośmio­kon­nych wo­zów. Wzią­łem dzie­więć ki­jów i po­wty­ka­łem je w zie­mię, w kwa­drat ob­szer­ny na dwie i pół sto­py, czte­ry inne kije przy­wią­za­łem na tych po­zio­mo, po­tem roz­ło­ży­łem chust­kę od nosa na tych dzie­wię­ciu ki­jach i wy­prę­ży­łem ją moc­no, tak że jak skó­ra na bęb­nie wy­glą­da­ła. Czte­ry kije, któ­re po­zio­mo le­ża­ły i nad chust­ką może na czte­ry cale wy­stę­po­wa­ły, for­mo­wa­ły ba­rier­kę. Kie­dy skoń­czy­łem moje dzie­ło, pro­si­łem Ce­sa­rza, aby ka­zał dwu­dzie­stu czte­rem naj­lep­szym ze swo­ich ka­wa­le­rzy­stów ma­new­ro­wać po tej płasz­czyź­nie. Myśl ta po­do­ba­ła się Ce­sa­rzo­wi, wy­dał sto­sow­ne roz­ka­zy i wkrót­ce wła­sną ręką po­wsa­dza­łem uzbro­jo­nych jeźdź­ców z koń­mi i z do­wo­dzą­cy­mi ofi­ce­ra­mi. Jak tyl­ko ufor­mo­wa­li się w sze­re­gi, roz­dzie­li­li się na dwie par­tie i roz­po­czę­li strze­lać tę­py­mi strza­ła­mi, na­cie­rać i ustę­po­wać, sło­wem – uda­ną pro­wa­dzi­li woj­nę, oka­zu­jąc we wszyst­kim nad­zwy­czaj­ną kar­ność woj­sko­wą. Po­zio­me kije chro­ni­ły ich od upad­ku. Ta za­ba­wa nad­zwy­czaj spodo­ba­ła się Ce­sa­rzo­wi i po­tem kil­ka razy mu­sia­łem ją po­wta­rzać; raz na­wet na tyle był ła­skaw, że ka­zał mi się pod­nieść i sam ewo­lu­cja­mi ko­men­de­ro­wał. Z wiel­ką trud­no­ścią na­mó­wił po­tem Ce­sa­rzo­wą, że po­zwo­li­ła, bym ją w lek­ty­ce o parę łok­ci od tego te­re­nu trzy­mał, aby mo­gła wi­dzieć do­kład­nie wszyst­kie te ma­new­ry. Szczę­ściem ża­den przy­pa­dek nie prze­rwał za­ba­wy Jego Ce­sar­skiej Mo­ści, raz tyl­ko wierz­gnął koń pod jed­nym ka­pi­ta­nem, roz­darł chust­kę i utknąw­szy w roz­dar­ciu nogą padł ra­zem z jeźdź­cem; za­raz ich pod­nio­słem, za­sło­ni­łem ręką dziu­rę, i całe woj­sko, ja­kem wsta­wił, tak i na po­wrót zsa­dzi­łem. Koń, któ­ry padł, wy­wich­nął so­bie lewą tyl­ną nogę, jeź­dziec jed­nak nie do­znał żad­ne­go szwan­ku. Na­pra­wi­łem chust­kę, jak mo­głem, lecz trwa­ło­ści jej nie śmia­łem już wię­cej na pró­bę wy­sta­wiać.

Na dwa lub trzy dni przed od­zy­ska­niem wol­no­ści, kie­dy za­ba­wia­łem dwór tego ro­dza­ju roz­ryw­ką, przy­był go­niec, aby po­wia­do­mić Jego Ce­sar­ską Mość, że paru z jego pod­da­nych, prze­jeż­dża­jąc bli­sko miej­sca, skąd zo­sta­łem za­bra­ny, zna­la­zło na zie­mi wiel­ką czar­ną sub­stan­cję o oso­bli­wym kształ­cie, roz­cią­ga­ją­cą się tak sze­ro­ko jak ce­sar­ska sy­pial­nia, a u szczy­tu wy­so­ką na wzrost męż­czy­zny. Że to przed­miot mar­twy, po­zna­li od razu, bo le­żał na tra­wie bez ru­chu. Nie­któ­rzy z nich prze­cha­dza­li się po nim wie­le razy i wcho­dząc jed­ni dru­gim na ra­mio­na do­sta­li się aż na sam szczyt, któ­ry był pła­ski i rów­ny. Spo­strze­gli wte­dy, że rzecz ta jest w środ­ku pu­sta. Są­dzą po­kor­nie, że na­le­ży ona do Czło­wie­ka Góry, i na roz­kaz Jego Ce­sar­skiej Mo­ści go­to­wi są rzecz tę prze­wieźć za po­mo­cą pię­ciu koni. Po­ją­łem te­raz, o czym mó­wi­li, i bar­dzo by­łem kon­tent z tej no­wi­ny.

Kie­dy po roz­bi­ciu stat­ku do­tar­łem do brze­gu, by­łem w ta­kim po­mie­sza­niu, że nim do­sze­dłem do miej­sca, gdzie usną­łem, spadł mi ka­pe­lusz, choć sznur­kiem był przy­mo­co­wa­ny do gło­wy. Sznur mu­siał się prze­rwać, cze­go nie po­strze­głem, i są­dzi­łem, żem ka­pe­lusz zgu­bił w mo­rzu. Pro­si­łem Jego Ce­sar­ską Mość, by ka­zał mi go jak naj­ry­chlej do­star­czyć. Opi­sa­łem mu rów­nież jego uży­tek i kształt. Na­za­jutrz fur­go­ny przy­cią­gnę­ły ka­pe­lusz, któ­ry wiel­ce ucier­piał na tej po­dró­ży. Wy­wier­co­no bo­wiem dwie dziu­ry w ron­dzie na pół­to­ra cala od brze­gu i dwa haki umiesz­czo­no w owych dziu­rach.

Te haki przy­mo­co­wa­ne były dłu­gi­mi sznu­ra­mi do koń­skich uprzę­ży i w ten spo­sób wle­czo­no mój ka­pe­lusz przez do­bre pół mili. Szczę­ściem kraj ten jest nad po­dziw gład­ki i rów­ny, tak że ka­pe­lusz mniej­szej do­znał szko­dy, niż mo­głem przy­pu­ścić.

We dwa dni po tej przy­go­dzie Ce­sarz, roz­ka­zaw­szy, aby część woj­ska w mie­ście sto­łecz­nym i oko­li­cy była w go­to­wo­ści, chciał się za­ba­wić oso­bliw­szym spo­so­bem. Ka­zał mi, że­bym sta­nął jak ko­los, roz­kra­czyw­szy nogi jak naj­sze­rzej, ile tyl­ko moż­na. Po­tem przy­ka­zał swe­mu ge­ne­ra­ło­wi, sę­dzi­we­mu i do­świad­czo­ne­mu żoł­nie­rzo­wi, któ­ry wiel­ce mi sprzy­jał, aże­by woj­ska uszy­ko­wał jak do bi­twy i ka­zał im ma­sze­ro­wać mię­dzy mo­imi no­ga­mi. Pie­cho­ta po dwu­dzie­stu czte­rech, a jaz­da po szes­na­stu w sze­re­gu, z bi­ciem w bęb­ny, z roz­wi­nię­ty­mi cho­rą­gwia­mi i z pod­nie­sio­ny­mi pi­ka­mi. Woj­sko to było zło­żo­ne z trzech ty­się­cy pie­cho­ty i z ty­sią­ca jaz­dy. Ce­sarz pod karą śmier­ci wszyst­kim przy­ka­zał żoł­nie­rzom, by w mar­szu jak naj­ści­ślej­szą wzglę­dem oso­by mo­jej za­cho­wa­li uczci­wość, co jed­nak nie prze­szko­dzi­ło kil­ku mło­dym ofi­ce­rom do pa­trze­nia w górę, gdy prze­cho­dzi­li pode mną, a wy­znać mu­szę, że spodnie moje na­ów­czas w tak złym były sta­nie, że im dały po­bud­kę do gło­śne­go śmie­chu i po­dzi­wu.

Ty­łem przed­kła­dał, ty­łem po­sy­łał me­mo­ria­łów o uwol­nie­nie mnie z wię­zie­nia, że na ko­niec Ce­sarz Je­go­mość po­dał rzecz tę na­przód do Rady Sta­nu, a po­tem na Radę Mi­ni­strów, gdzie nikt mi nie był prze­ciw­ny prócz mi­ni­stra Sky­re­sha Bol­go­la­ma, któ­ry bez żad­nej wia­do­mej przy­czy­ny stał się moim śmier­tel­nym wro­giem. Resz­ta Rady była mi jed­nak przy­chyl­na i Ce­sarz za­twier­dził ich zda­nie. Tym wro­gim mi mi­ni­strem był gal­bet, to jest wiel­ki ad­mi­rał, któ­ry za­słu­żył na za­ufa­nie swe­go mo­nar­chy przez zdat­ność w spra­wo­wa­niu in­te­re­sów pu­blicz­nych, ale cha­rak­ter miał przy­kry i dzi­wacz­ny. Nie mo­gąc opie­rać się sam je­den zda­niom ca­łej Rady, mu­siał ustą­pić, ale wy­mógł, że sam uło­ży ar­ty­ku­ły ty­czą­ce się wa­run­ków mego uwol­nie­nia, żą­da­jąc, że­bym za­przy­siągł ich do­trzy­ma­nia. Przy­niósł mi te ar­ty­ku­ły sam Sky­resh Bol­go­lam w asy­ście dwóch pod­se­kre­ta­rzy sta­nu i wie­lu in­nych zna­ko­mi­tych osób. Po od­czy­ta­niu ka­za­no mi przy­rzec za­cho­wa­nie ich przez przy­się­gę, na­przód we­dle zwy­cza­ju mego kra­ju, a po­tem w spo­sób przez ich pra­wa przy­pi­sa­ny, to jest lewą ręką trzy­mać za pa­lec u pra­wej nogi, po­ło­żyć śred­ni pa­lec ręki pra­wej na czub­ku gło­wy, a pa­lec wiel­ki na koń­cu ucha pra­we­go. Lecz że może czy­tel­nik bę­dzie cie­ka­wy po­znać styl i spo­sób wy­ra­ża­nia się tego ludu, jako też i wa­run­ki mego uwol­nie­nia, prze­to kła­dę tu cały akt, tłu­ma­czo­ny sło­wo w sło­wo:

Gol­ba­sto Mo­ma­rem Evla­me Gur­diio She­fin Mul­ly Ully Gue, naj­po­tęż­niej­szy Ce­sarz Lil­li­pu­tu, roz­kosz i po­strach ca­łe­go świa­ta, któ­re­go pań­stwo roz­cią­ga się na pięć ty­się­cy blug­stru­gów (to jest bli­sko dwu­na­stu mil)na­oko­ło, aż do koń­ca okrę­gu ziem­ne­go. Mo­nar­cha wszyst­kich mo­nar­chów, wyż­szy ani­że­li sy­no­wie ludz­cy, któ­re­go nogi do­sta­ją aż do środ­ka zie­mi, któ­re­go gło­wa się­ga słoń­ca, na któ­re­go jed­no spoj­rze­nie drżą mo­ca­rzów ko­la­na, miły jak wio­sna, przy­jem­ny jak lato, ob­fi­ty jak je­sień, strasz­ny jak zima, wszyst­kim pod­da­nym na­szym wier­nym i mi­łym zdro­wia ży­czy. Jego Naj­wyż­szy Ma­je­stat po­da­je przy­by­łe­mu w pro­win­cje na­sze Czło­wie­ko­wi Gó­rze na­stę­pu­ją­ce ar­ty­ku­ły, któ­rych za­cho­wa­nie obo­wią­za­ny bę­dzie uro­czy­stą przy­się­gą stwier­dzić:

1. Czło­wiek Góra nie wyj­dzie z ob­szer­nych państw na­szych bez po­zwo­le­nia na­sze­go, wiel­ką opa­trzo­ne­go pie­czę­cią.

2. Nie bę­dzie mu wol­no wcho­dzić do na­szej sto­li­cy bez wy­raź­ne­go na­sze­go roz­ka­zu, o czym miesz­kań­cy na dwie go­dzi­ny pier­wej będą ostrze­że­ni, żeby nie wy­cho­dzi­li z do­mów swo­ich.

3. Ten­że Czło­wiek Góra po wiel­kich tyl­ko go­ściń­cach bę­dzie miał wol­ność cho­dze­nia i nie bę­dzie prze­cha­dzał się lub kładł na łą­kach i w zbo­żach.

4. Prze­cha­dza­jąc się po dro­gach pu­blicz­nych ma się strzec, ile moż­no­ści, aże­by nie zdep­tać któ­re­go z na­szych wier­nych pod­da­nych ani ich koni lub wo­zów, i nie ma brać żad­ne­go ze wspo­mnia­nych pod­da­nych na ręce swo­je, chy­ba za ich wła­snym ze­zwo­le­niem.

5. Gdy zaj­dzie po­trze­ba, że ku­rier ga­bi­ne­to­wy bę­dzie miał bie­żeć z eks­pe­dy­cją eks­tra­or­dy­na­ryj­ną, Czło­wiek Góra obo­wią­za­ny jest nieść go w kie­sze­ni swo­jej przez sześć dni, raz każ­de­go księ­ży­ca, i sta­wić go zdro­we­go i ca­łe­go przed na­szą obec­ność ce­sar­ską.

6. Bę­dzie sprzy­mie­rzeń­cem na­szym prze­ciw na­szym nie­przy­ja­cio­łom z wy­spy Ble­fu­sku i wszel­kich uży­je spo­so­bów na zgu­bie­nie flo­ty, któ­rą oni wła­śnie uzbra­ja­ją dla wkro­cze­nia w pań­stwo na­sze.

7. Po­mie­nio­ny Czło­wiek Góra w swo­je go­dzi­ny wol­ne bę­dzie do­po­ma­gał rze­mieśl­ni­kom na­szym dźwi­gać nie­któ­re wiel­kie ka­mie­nie dla do­koń­cze­nia mu­rów zam­ku i in­nych na­szych bu­dow­li ce­sar­skich.

8. Czło­wiek Góra wi­nien jest w prze­cią­gu dwóch księ­ży­ców zło­żyć do­kład­ny opis roz­mia­rów na­sze­go pań­stwa, ob­li­czo­ny wła­sny­mi jego kro­ka­mi.

9. Gdy wy­ko­na uro­czy­stą przy­się­gę, że te wszyst­kie wy­ra­żo­ne ar­ty­ku­ły wspo­mnia­ny Czło­wiek Góra za­cho­wa, bę­dzie miał na co dzień je­dze­nia i na­po­ju tyle, ile by dla ty­sią­ca sied­miu­set dwu­dzie­stu czte­rech pod­da­nych na­szych mo­gło wy­star­czyć, i bę­dzie miał wol­ny przy­stęp do na­szej oso­by ce­sar­skiej, wraz z in­ny­mi zna­ka­mi na­szej dla nie­go ła­ski.

Dan w pa­ła­cu na­szym w Bel­fa­bo­rac dwu­na­ste­go dnia, dzie­więć­dzie­sią­te­go pierw­sze­go księ­ży­ca pa­no­wa­nia na­sze­go.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: