Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Poezye - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Poezye - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 245 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MI­CHAŁ KO­RO­WAY-ME­TE­LIC­KI.

(Krót­ki rys bio­gra­ficz­ny).

Mi­chał Ko­ro­way-Me­te­lic­ki po­cho­dził z ro­dzi­ny osia­dłej od daw­na na Ukra­inie. W ko­leb­ce od­umarł go oj­ciec, w kil­ka lat stra­cił mat­kę, a oj­czym i stryj, ś… p. Pa­weł Ko­ro­way-Me­te­lic­ki za­jął się wy­cho­wa­niem i kształ­ce­niem chłop­czy­ka. Oj­czym, czło­wiek nie­za­moż­ny, obar­czo­ny ro­dzi­ną, przy­ło­żył wszel­kich sta­rań, aby dzie­cię szło dro­gą na­uko­wą. Sta­ra­niem oj­czy­ma Mi­chał Ko­ro­way-Me­te­lic­ki skoń­czył gim­na­zy­um w Po­łta­wie (ze srebr­nym me­da­lem) i uni­wer­sy­tet w War­sza­wie (ze stop­niem kan­dy­da­ta praw, w 1882 r.). Po wy­kwa­li­fi­ko­wa­niu na­uko­wem urzę­do­wał w Ra­do­miu i w War­sza­wie, co trwa­ło bar­dzo krót­ko, gdyż dla sła­be­go zdro­wia mu­siał opu­ścić urzę­do­wa­nie i prze­nieść się do ro­dzin­nej wsi Ja­ro­we na Ukra­inie. Tu od­dał się na­uce i li­te­ra­tu­rze. Ba­dał kil­ka lat li­te­ra­tu­rę ukra­iń­ską, a oce­ny i spra­woz­da­nia z tej dzie­dzi­ny dru­ko­wał w "Prze­glą­dzie Ty­go­dnio­wym". W "Kra­ju" za­miesz­czał ko­re­spon­den­cje z oko­li­cy za­miesz­ki­wa­nej, a tak­że z oko­lic zwie­dza­nych. Osta­tecz­nie jed­nak ze­szedł na dro­gę naj­wła­ściw­szą dla sie­bie, po­świę­cił się cał­kiem po­ezyi, któ­ra od lat dzie­cin­nych nie­mal mia­ła dla nie­go wiel­ki urok. W 1889 roku wy­szedł w prze­kła­dzie "De­mon" Ler­mon­to­wa ("Sza­tan" War­sza­wa) i jed­no­cze­śnie pra­wie "Anioł Śmier­ci" te­goż po­ety (dru­ko­wa­ny w "Kra­ju"), a oprócz tego przed­tem i po­tem two­rzył ory­gi­nal­nie: drob­ne po­ezye, "So­ne­ty Ukra­iń­skie", i "Fre­ski Krym­skie". Utwo­ry te no­szą wszyst­kie ce­chy pod­nio­słe­go ta­len­tu Mi­cha­ła Ko­ro­way-Me­te­lic­kie­go i uwi­docz­nia­ją na­strój jego du­szy wy­so­ce po­etycz­nej, owia­nej głę­bo­kim smut­kiem i tę­sk­no­tą, a roz­mi­ło­wa­nej w przy­ro­dzie. Czu­jąc się co­raz słab­szym, ze­brał wszyst­kie swo­je po­ezye tak, jak były pi­sa­ne, chro­no­lo­gicz­nie, na­kre­ślił krót­ką przed­mo­wę i za­pra­gnął wy­dać je sam, ale nie dano mu było, gdyż za­raz po po­wro­cie ze Sła­wu­ty, gdzie ba­wił dla pod­trzy­ma­nia zdro­wia, za­padł w osta­tecz­ną pier­sio­wą cho­ro­bę i zgasł dnia 9 stycz­nia 1891 roku u krew­nych we wsi Bo­ży­dar, Ra­dom­skiej gu­ber­nii. Po­cho­wa­ny na cmen­ta­rzu pa­ra­fial­nym wsi Krę­pa-Ko­ściel­na.

M. K. M.

22 li­sto­pa­da 1892.PRZED­MO­WA.

W zbior­ku ni­niej­szych mych po­ezyj za­mie­ści­łem parę wier­szy, po­wsta­łych przed laty dzie­się­ciu, na­tu­ry czy­sto sub­jek­tyw­nej. Rzek­nie ktoś: co świa­tu do twych uczuć, do twych ra­do­ści i smut­ków? Istot­nie, ra­dość, a zwłasz­cza smu­tek i ból są chle­bem po­wsze­dnim mi­lio­nów.

Za­ro­zu­mia­ło­ścią jest spo­wia­dać się ze swych uczuć pu­blicz­nie. Gdy jed­nak uczu­cia i my­śli jed­nost­ki kry­sta­li­zu­ją się w for­my es­te­tycz­ne, w ra­zie da­nym w for­my po­etyc­kie, sta­ją się wte­dy już two­rem sztu­ki i jako ta­kie, mają pra­wo być oka­za­ne na wi­dok pu­blicz­ny.

Ta przy­czy­na uza­sad­nia po­miesz­cze­nie oma­wia­nych wier­szy. W ogó­le zaś wy­da­ję cały ten skrom­ny zbio­rek mych po­ezyj z po­wo­du, że od­daw­na no­sząc w pier­si za­rod­ki ne­gu­ją­ce ży­cie, a obec­nie czu­jąc się na zdro­wiu go­rzej, nie chciał­bym, aby po­szło na mar­ne to, na co, jak­kol­wiek­bądź, zło­ży­ły się lep­sze pier­wiast­ki du­cha mego. Tyle do czy­tel­ni­ka. Zresz­tą po­wiem za Sy­ro­kom­lą:

"Niech kry­tyk szar­pie"…

i da­lej za tym­że Sy­ro­kom­lą:

"A Wy, Wia­ro, Na­dzie­jo, ty Mi­ło­ści Boża,

Ja cza­sem z har­fą przyj­dę do twe­go pod­nó­ża,

Po­bło­go­sław me pie­śni, jako wdo­wie gro­sze,

Czy­je w ci­szy za­nu­cę, czy świa­tu ogło­szę"…

Mi­chał Ko­ro­way-Me­te­lic­ki.

1890 r.

Boży-Dar.

Część pierw­sza.DO GWIAŹ­DZI­STYCH SFER.

Me­te­orze świet­ny, wol­ny,

Kędy chy­żo mkniesz?

Pod twym lo­tem jest świat dol­ny,

Czy ty o nim wiesz?

Gwiaz­do zło­ta! Ty wy­so­ko

Bry­lan­ta­mi drgasz…

Dzi­wi ci się ludz­kie oko.

Pyta, czy nas znasz?

Ty, pro­mie­niu słoń­ca ja­sny,

Igrasz we­sół wciąż,

A nam trud­ny ży­wot wła­sny:

Smut­ku gry­zie wąż.

Łuk swój cze­piasz, tę­czo w chmu­rze,

Pe­łen cud­nych barw:

Z zie­mi pły­nie głos ku gó­rze,

Głos pęk­nię­tych harf!

Ale tę­cza go nie sły­szy,

Pro­mień świe­ci w dal…

I me­te­or po­mknął w ci­szy,

Wśród ete­ru fal.

Na ten nie­my brak od­dźwię­ku

Z tych gwiaź­dzi­stych sfer,

Czło­wiek sła­by w ci­chym jęku

Pusz­cza w ot­chłań ster.

1878 r. 3 sierp­nia.

Ja­ro­we.NA FO­TO­GRA­FII OFIA­RO­WA­NEJ M. K. – M.

Oto, masz – du­cha nędz­na osło­na,

Jed­na po­ło­wa mego je­ste­stwa!

Gdy więc za­pad­nę w zim­ne to łono.

Któ­re ma strasz­ne mia­no ni­ce­stwa,

A Ty, przy­po­mnieć pra­gnąc me czo­ło,

Nie­gdyś ku gwiaz­dom pną­ce się dum­nie,

W cięż­kich dziś smut­ków wplą­ta­ne koło,

W on czas ro­bac­twem to­czo­ne w trum­nie,

Spoj­rzysz na ry­sów zmar­łych od­bi­cie:

Nie ślij w kra­inę śmier­ci wes­tchnie­nia!

Nie chcę, by cień mój mą­cił Twe ży­cie,

Cień, co wart tyl­ko li za­po­mnie­nia…

Bo gdzież mój po­mnik?… ja­kież me dzie­je?…

Cóż komu po­tem, żem cier­piał wie­le?

Ma bio­gra­fia – świet­ne na­dzie­je,

Pla­ny star­ga­ne, chy­bio­ne cele!

Smut­ne krót­kie­go ży­cia ko­le­je!

Dziś jam roz­bi­tek – bu­rzą zła­ma­ny,

Lecz nikt na­de­mną łez niech nie leje,

Boby wy­pła­kał tez oce­any!

Więk­szą ma bo­leść, niż fal bez mia­ry,

Pędz­la Rem­brand­ta roz­pacz ma god­na,

Ży­cie mi nio­sło za­tru­te cza­ry,

Jam je, nie­ste­ty! wy­chy­lił do dna;

Trwam wszak­że, do­tąd, a choć w mem ło­nie

Wir uczuć nie zgasł, smut­nej po­wie­ści

Z ludź­mi nie dzie­lę: zim­ne me skro­nie,

A na nich styg­mat ta­jem­nej tre­ści!

1878 r. 5 grud­nia.

War­sza­wa. Szpi­tal Dzie­ciąt­ka Je­zus

MYŚL Z "AJU­DA­HU" MIC­KIE­WI­CZA .

Ser­ce wiesz­cza – to jak mo­rze:

Czę­ste bu­rze płu­żą je,

Duch wzla­tu­je na bez­dro­że,

Or­kan hu­czy, dmie.

Lu­dziom wów­czas wid­ne męty,

Roz­sza­la­łych uczuć wir.

Po cóż py­tać, czem duch tknię­ty?

Zkąd bo­le­ści kir?…

Lecz gdy ro­zum się­gnie ber­ła,

Gdy ucich­nie ser­ca głąb,

W nie­mnie jed­na drze­mie per­ła,

Tyl­ko głę­biej zstąp!…

1879 r. 19 grud­nia.

Ja­ro­we.SUUM CU­IQUE.

Po­eta py­tał, sto­jąc przy tan­cer­ce,

Co le­piej: czy­li w stru­pie­sza­łem ło­nie

W proch roz­sy­pa­ne, ze­schłe wię­zić ser­ce,

A tak mieć zim­ne, jak z gra­ni­tu skro­nie?…

Czy może – w ser­cu ga­dów pie­ścić roje?

Na gło­wie ostre nieść cier­nio­we wień­ce?

A choć pio­ru­ny sie­ką, palą zno­je,

Tam iść, gdzie idą praw­dy ob­lu­bien­ce?…

I gdy do­ko­ła lot­ne krą­żą pary,

Z uśmie­chem cud­nym jej szep­nę­ły usta:

"Za­pew­ne, pa­nie, źle jest, gdy mąż sta­ry,

Lecz go­rzej mło­dy, kie­dy kie­szeń pu­sta".

1880 r.

War­sza­wa."BYŁ CZAS!"

Był czas!… ja w mło­dych ró­wien­ni­ków gro­nie

Sre­brzy­stym dźwię­czą śmie­chem – bez trosk i bez winy

Gra mi ra­do­ścią ser­ce, lice pło­nie…

A na ubo­czu ze­gar wy­dzwa­nia go­dzi­ny.

Wtem sfinks po­nu­ry rzu­cił mi py­ta­nia

Za­gad­ki taj­nej ży­cia… i mło­de me czo­ło

Z ża­rem szu­ka­ło sło­wa roz­wią­za­nia…

A ze­gar wciąż zło­wiesz­cze za­ta­czał swe koło.

Zgro­zo! roz­pa­czy! Cze­mu mil­czą gło­sy

Na­dziei? wia­ry?… Nie­bios ściem­nia­ły prze­źro­cza!…

Duch mój ożyw­czej pra­gnął w on czas rosy…

A ze­gar – jak szy­der­ca – urą­gał z ubo­cza.

Dziś mię nie cie­szy ra­dość, ból nie boli;

Wy­ga­sło w po­piół ser­ce po zwąt­pień po­ża­rze;

My­śli gdzieś pierz­chły!… Dziś w tak smut­nej doli

"Me­men­to mori!" wi­dzę na ży­cia ze­ga­rze.

Jed­nak – nim cza­su wąż me koło ści­śnie,

Nim w proch roz­pad­nie cia­ła śmier­tel­na po­wło­ka,

Bo­daj mi jed­na rzew­na łza wy­try­śnie!

Na chwi­lę bo­daj! zmięk­nie du­szy mej opo­ka…

Wszak za do­tknię­ciem Moj­że­szo­wej la­ski

Ka­mie­nie – Sagi łka­jąc – wy­buch­nę­ły łza­mi…

Cze­muż dziś brak­nie ży­wej nie­bios ła­ski?…

Czyż gła­zy ludź­mi, lu­dzie sta­li się gła­za­mi?…

1880 r. 27 li­sto­pa­da.

War­sza­wa.PO­BUD­KA.

Niech za­gra dzi­siaj po­bud­ki głos!

Precz smut­ków sęp­ne po­czwa­ry!

Niech iskrzy oko! po­wie­wa włos!

Za­szum­cie ży­cia sztan­da­ry!…

Lecz dzie­ci wabi mo­ty­li rój.

Zło­co­ny, barw­ny, skrzy­dla­ty,

Za nimi go­nią, choć pali znój.

Choć dep­cą kwie­cia szkar­ła­ty…

Mło­dzie­niec rów­nież, gdy przed nim świat

W barw pysz­nych sta­nie ko­ro­nie,

Chcąc ide­ału po­chwy­cić kwiat,

W sło­necz­ne pę­dzi ustro­nie…

I róż gir­lan­dą opla­ta skroń,

Na­dzie­ją błysz­czą mu oczy…

I zło­tem wio­słem ude­rza w toń

Krysz­ta­łem lśnią­cych prze­zro­czy.

Już mło­dzian bliz­kim ede­nu był,

Czy­ha­ła ska­ła pod­wod­na:

Gdy cud­nie ma­rzył, tę­czo­wo śnił,

Jak ka­mień – po­szła łódź do dna!

Nie wszyst­kich sro­gi spo­ty­ka los:

Mło­dzień­ce mie­nią się w męże!

Ci zdol­ni prze­trwać nie je­den cios

I za­har­to­wać orę­że.

Ide­ał-mo­tyl niech nęci młódź!

Lecz inne mę­żów za­da­nie:

Drew­nia­nem wio­słem drew­nia­ną łódź

W przy­szło­ści suń­my przy­sta­nie!

A je­śli w bez­miar nie­bie­skich sfer

Wzrok wznie­sie­ni z dol­nej zie­mi­cy,

To tyl­ko po to, by ży­cia ster

Za­ci­snąć moc­niej w pra­wi­cy!

Gdy dro­gi na­sze zgma­twa­ne tak,

Chmur groź­nych peł­no na nie­bie:

Raz bądź­my lot­ni, jak chy­ży ptak,

Jak żółw po­wol­ni w po­trze­bie!

Tam – gdzie prze­są­dów od­wiecz­nych rak

Mózg lu­dziom to­czy i ser­ce,

Tam – gdzie oświa­ty do­tkli­wy brak,

Z na­uka ży­cie w roz­ter­ce:

Myśl nie­chaj na­sza – jak sta­li raz,

Krze­szą­cy iskry z krze­mie­ni,

Ude­rzy z mocą w nie­uc­twa głaz

I wznie­ci ty­siąc pro­mie­ni!

Tam zaś – gdzie du­szy zła­ma­nej jęk,

Gdzie zgrzyt roz­pacz­nej bo­le­ści,

Głos nasz niech za­grzmi w po­cie­chy dźwięk

I po­moc brat­nią ob­wie­ści!…

A gdy tych czy­nów speł­ni­my hart,

Nas nie za­wio­dą na­dzie­je,

Że przy­spo­rzy­my hi­sto­ryi kart,

Zdo­bią­cych przy­szłe jej dzie­je.

Więc nie­chaj każ­dy, kto du­chem mąż,

Kto ży­cie my­ślą po­głę­bia,

Tak chy­trym bę­dzie, jak chy­try wąż,

Lecz ser­ce niech ma go­łę­bia!

1880 r. 4 grud­nia.

War­sza­wa.DO M. K.-M.

Kie­dym w mło­do­ści kwiet­nym po­ran­ku

Z po­lnej po­wra­cał wy­ciecz­ki.

To­bie sa­mot­nej w wiej­skim kruż­gan­ku

Nio­słem pól kra­sne kwia­tecz­ku

Kie­dy w mło­do­ści or­lim po­lo­cie

Z gór­nej spusz­cza­łem się jaz­dy,

Śmia­ło skra­dzio­ne w nie­bios na­mio­cie

Ja­snem przy­no­sił Ci gwiaz­dy.

Bra­łaś i gwiaz­dy, bra­łaś i kwia­ty,

Cud­nym zdo­bi­łaś mie wian­kiem;

Stro­jąc mię w tę­cze, zło­te z gwiazd sza­ty,

Sła­wy mię śni­łaś ko­chan­kiem.

Kie­dy w póź­niej­szym wie­ku ża­ło­by

Świet­ne się zćmi­ły wi­dzia­dła.

Na me mo­gi­ły, ma­rzeń mych gro­by

Smęt­na szłaś, drżą­ca, wy­bla­dła.

Kie­dym w roz­pa­czy nu­rzał się toni,

Świa­tu zło­rze­czył i so­bie,

To za do­tknię­ciem mięk­kiej Twej dło­ni

Jam się uka­jał w ża­ło­bie.

I jak przed słoń­ca zło­tym pro­mie­niem

Grzmot­nę pierz­cha­ją pio­ru­ny,

W sło­dycz mie­ni­łaś rzew­nem spoj­rze­niem

Gorz­kie ży­cio­we pio­łu­ny.

A tak – czy świat mi ja­śniał uśmie­chem,

Czy­lim w noc to­nął bez­den­ną.

Nie­bios błę­kit­nych by­łaś mi echem,

Słu­pem Moj­że­sza przedem­ną!

Kie­dy w roz­gwar­nem mia­sta mro­wi­sku

Dło­nie się na­sze spo­tka­ły,

Zbie­gły się du­sze w jed­nym uści­sku,

Jak dwie sio­strzy­ce wi­ta­ły.

Toż dziś nam ślub­ne ście­lą ko­bier­ce,

Za­brzmi nam: "Veni" ra­do­śnie,

Od­tąd myśl z my­ślą, z ser­cem się ser­ce

W zgod­ną har­mo­nią nam zro­śnie…

I Ty mi bę­dziesz wia­rą, na­dzie­ją,

Mym opie­kuń­czym anio­łem,

Bę­dziesz no­we­go ży­cia ko­le­ją,

Mego za­pa­łu so­ko­łem!

Bę­dziesz mi gwiaz­dą, cu­dem, błę­ki­tem,

Skrą bry­lan­to­wą, waw­rzy­nem,

Uczuć mych per­łą, my­śli ze­ni­tem,

Du­szy mej har­tem i czy­nem!…

1881 r, 24 kwiet­nia.

War­sza­wa.NOC BURZ­LI­WA.

Za­chcia­ło się sza­lo­nej zpod bie­gu­na pół­noc­ne­go bu­rzy po­igrać w na­szem bru­ko­wa­nem mie­ście.Wy­bra­ła się do nas na noc i… da­lej! hu­lan­ka…

Ale za cia­sne uli­ce!…

Przy­wy­kła do nie­skoń­czo­nych prze­stwo­rów.Więc gnie­wa się i mio­ta, ci­ska w oczy znie­wie­ścia­łym miesz­czu­chom pła­ta­mi śnie­gu… mroź­ny­mi pal­ca­mi na szyl­dach, jak na kla­wi­szach, dzi­kie wy­gry­wa fu­rio­so… zgrzy­ta i ska­cze ze zło­ści…Kry­je się, kto może. Wra­ca do domu ku­piec, le­karz i urzęd­nik… śpie­szy mod­niar­ka.

Idzie do ro­dzi­ny i wy­rob­nik spra­co­wa­ny, a ma spo­ry ka­wał dro­gi, z jed­ne­go koń­ca mia­sta na dru­gi: miesz­ka na sa­mem przed­mie­ściu.Tam do­pie­ro sza­lo­na kró­lo­wa pół­no­cy wy­pra­wia swe har­ce. Zry­wa okien­ni­ce, wy­bi­ja szy­by, wci­ska się gwał­tow­nie do ubo­giej izby i gasi świecz­kę ło­jo­wą…

Bied­ni lu­dzi­ska nie są pew­ni, czy nie ze­chce za­ba­wić się, jak dzie­cię swa­wol­ne, w dom­ki kar­cia­ne, zdmu­chu­jąc, jed­ne po dru­giej, nędz­ne ich le­pian­ki…

Na­pro­wa­dzi­ła z sobą chmur gę­stych, śnie­ży­stych le­gio­ny, wyje i ry­czy… Czy z niedź­wie­dzia­mi bia­ły­mi na ucztę przy­szła?!…

Wszyst­ko chro­ni się przed nią i szczel­nie za­my­ka.

Tyl­ko czas nie­wzru­szo­ny spo­koj­nie po­su­wa strzał­ki na miej­skim ze­ga­rze i dzwo­ni go­dzi­ny. Lecz i tu wci­ska się bu­rza, skra­da ude­rze­nia, wi­ru­jąc i mą­cąc po­wie­trze… Już pół­noc!…

Sza­lej, dzi­ki or­ka­nie!… lu­dzie bez­piecz­ni są pod swy­mi da­cha­mi… świa­tła i świa­teł­ka ga­sną…za chwi­lę ani w my­śli im nie bę­dziesz! Usną od trosk dzien­nych wol­ni…

Ale nie wszy­scy!…

Na sa­mym koń­cu mia­sta ubo­ga chat­ka stoi…

Zwol­na i lę­kli­wie otwie­ra­ją się drzwi skrzy­pią­ce, a z nich wy­su­wa się po­stać ko­bie­ca…

Roz­wście­klo­ny or­kan rzu­ca się wnet na nią… po­ry­wa, usi­łu­je zwa­lić i śnie­giem za­sy­pać…

Snać dla waż­nej przy­czy­ny ta ludz­ka isto­ta w noc taką opusz­cza bez­piecz­ny przy­tu­łek… Nie ulę­kła się rę­ka­wi­cy rzu­co­nej przez groź­ne­go wro­ga… wal­czy z bu­rzą, cier­pli­wie z zasp śnie­go­wych wy­do­by­wa nogi… i tak po­ru­sza się na­przód, chwiej­nym kro­kiem kie­ru­jąc się w stro­nę głów­ne­go mia­sta…

Gdy opu­ści­ła przed­mie­ście, po­szło już jej ła­twiej. Na nie­któ­rych przy­najm­niej uli­cach śnie­gu było nie­wie­le, a cho­ciaż la­tar­nie miej­skie drżą­cei sła­be świa­tło lały, jed­nak­że roz­pra­sza­ły miej­sca­mi ciem­ność i dal­szą wska­zy­wa­ły dro­gę; więc po­su­wa­ła się ko­bie­ta szyb­ciej i kro­kiem pew­niej­szym…

Ale dla­cze­go tak czę­sto oglą­da się? Czy oba­wia się po­go­ni?… Cze­mu drży?… Ha! zbrod­niar­ka.

Tego też pew­no był zda­nia idą­cy na­prze­ciw niej stróż bez­pie­czeń­stwa… Sta­nął przy la­tar­ni, obej­rzał ko­bie­tę od stóp do gło­wy, a do­strze­gł­szy za­wi­niąt­ko, mruk­nął: "Jest psz­czół­ka w ulu"… Go­tów był już ją przy­aresz­to­wać. Wtem za­wi­niąt­ko wy­da­ło głos nie­mow­lę­cy… No­wi­cy­usz, od wczo­raj peł­nią­cy obo­wiąz­ki stój­ko­we­go, dał po­kój ko­bie­cie…

Ta str­wo­żo­na szła da­lej. A tu sa­mym środ­kiem uli­cy pę­dzi roz­hu­ka­na bu­rza. Wzbi­ja kłę­by­śnie­gu i ćmi świa­tło la­tarń. Roz­wie­wa nędz­ne ubra­nie ko­bie­ty, ści­na krew w jej ży­łach i mroź­ne igli­ce za­pę­dza pod pa­znog­cie… Ucie­ka przed nią ko­bie­ta i za­wra­ca na pra­wo w kie­run­ku prze­rzy­na­ją­cym kie­ru­nek bu­rzy… Było tu spo­koj­niej i za­cisz­niej… i mniej­sze śnie­gu na­mio­ty…

Sta­nę­ła przy ko­lum­na­dzie gan­ku kil­ko­pię­tro­wej ka­mie­ni­cy… Spa­ła ka­mie­ni­ca!… Lecz skrzyp­nął śnieg… Pil­niej na­słu­chi­wać za­czę­ła… Nie! to wła­sne jej ser­ce bije… stu­ka krew w skro­ni…

Ale czas!…

Więc z nie­mow­lę­ciem w jed­nej ręce, dru­gą jęła po­śpiesz­nie śnieg zmia­tać mię­dzy dwie­ma naj­mniej za­sy­pa­ne­mi ko­lum­na­mi…

Po­tem ru­chem gwał­tow­nym po­rwa­ła dzie­cię, ci­snąc do pier­si, jak gdy­by chcia­ła je na po­wrót do ma­cie­rzyń­skie­go łona wtło­czyć… Sta­no­wi­ła z niem jed­ne isto­tę spo­jo­ną bo­le­ścią… dła­wi­ła w so­bie łka­nie… Syp­nę­ły się z oczu łzy… Ści­nał je mróz w per­ły…

Wtem kro­ki!…

Nad­ludz­kim pra­wie wy­sił­kiem ode­rwa­ła się od dziec­ka. Zło­żyw­szy na jego ma­łem czo­le po­ca­łu­nek go­rącz­ko­wy i opu­ściw­szy w przy­go­to­wa­ne dlań, nie z pie­rza i pu­chu, łó­żecz­ko, po­mknę­ła, ocze­ku­jąc po­go­ni…

Czu­ła się zbrod­niar­ką wy­stęp­ną… Była tyl­ko osie­ro­co­ną mat­ką…

Chcia­ła iść da­lej… Sza!… Co to? nie­mow­lę kwi­li?…

Kwi­li­ła bu­rza.

Cofa się i wra­ca, bo tam nie­mow­lę… Tam wła­sne zo­sta­wi­ła ser­ce… Jak gdy­by wie­ki nie­wi­dzia­ne po­rwa­ła dzie­cię, pie­ści­ła je, okry­wa­ła po­ca­łun­ka­mi… Za­grał w niej duch ma­cie­rzyń­stwa…

Ale o! zgro­zo… sta­nę­ło przed nią ju­tro w strasz­nym ob­ra­zie nę­dzy, po­ni­że­nia, śmier­ci gło­do­wej może…

Dzień cały ka­wał­ka chle­ba su­che­go nie mia­ła w ustach; wsty­dząc się oka­zać swą bie­dę i rę­kę­wy­cią­gnąć, kry­ła się przed ludź­mi w zim­nej, nie­pa­lo­nej dziu­rze… Spły­wa­ła wil­goć po ścia­nach tej­smo­czej jamy… One tyl­ko były świad­ka­mi jej nę­dzy… Roz­czu­lo­ne pła­ka­ły!…

Do dziś trzy­ma­ła się jesz­cze w swej du­mie…

Ule­gła! Ju­tro cze­ka ją że­brac­two…

Wiec tłu­miąc uczu­cie ma­cie­rzyń­stwa, ru­chem kur­czo­wym ode­rwa­ła od sie­bie dzie­cię. I tyl­ko ścią­gnąw­szy z gło­wy chu­ści­nę bied­ną, sta­ran­nie owi­nę­ła w nią małe, zło­ży­ła w nie­sła­ne łó­żecz­ko i po­ca­ło­wa­ła, szep­nąw­szy z ci­cha: "Tę jed­nę noc­kę prze­śpij… We­zmą cię ju­tro lu­dzie… pan ka­mie­ni­cy… Ja pój­dę w świat… Może od­szu­kam ojca twe­go"…

Za­wy­ła bu­rza… za­tka­ła… wzbi­ła się w górę i na pół­noc pod­bie­gu­no­wą po­mknę­ła…

Na­za­jutrz… przy­by­ła spo­łe­czeń­stwu że­bracz­ka jed­na i je­den pod­rzu­tek.

Ku­ry­ery wnet krzyk­nę­ły: "I zno­wu zbrod­ni­cza mat­ka!"…

Ale zbrod­ni­cza mat­ka była mło­dą…

Ko­bie­ty mło­de po­szu­ki­wa­ne są…

Za­ję­ła się więc wkrót­ce jej lo­sem pew­na li­to­ści­wa dama (1)…

–- (1) Dru­ko­wa­ne w "Praw­dzie" war­szaw­skiej roku 1881 w Nrze 33, pod pseu­do­ni­mem: M. Kor­nic.JE­RE­MIA­DY WSPÓŁ­CZE­SNE.

Pie­kiel­ne cza­sy – pro­szę je­go­mo­ści!

* Czło­wiek nie­pe­wien drży o swo­je ko­ści:

Bez­wy­zna­nio­wość sze­rzy się – i kwi­ta!

Na uni­wer­sy­tet cho­dzi ko­bie­ta;

Sły­szę – w War­sza­wie nie jed­na spód­ni­ca

Od­czy­ty mie­wa. Pil­nie mno­go­li­ca

Jej bred­ni słu­cha pu­bli­ka ze­bra­na

Niby mą­dre­go ka­za­nia ple­ba­na.

A po­noć na­wet… aż prze­szły mię ciar­ki!

Pi­szą re­cep­ty ko­bie­ty le­kar­ki…

Kazi się, kazi typ pol­skiej ma­tro­ny!

Boga jed­ne­go pro­sić nam obro­ny,

By zba­wić ra­czył do­mo­we ogni­sko,

Bo się za­mie­ni wraz w po­go­rze­li­sko:

Tyl­ko nie wi­dać – jak gwiaz­da ogni­sta

Wkrót­ce ob­wie­ści cza­sy An­ty­chry­sta.

Pro­roctw fał­szy­wych dzi­siaj – co nie mia­ra.

Mo­ral­ność upa­da, ro­dzi­na, wia­ra…

Boga, bo księ­ży dzi­siaj nikt nie słu­cha.

W Imię Ojca, Syna, Świę­te­go Du­cha!"

W za­pa­le wiel­kim mową swą prze­ję­ty

Do zie­mia­ni­na mó­wił ksiądz Win­cen­ty.

"Oj! praw­da, praw­da"… rze­cze dzie­dzic Star­ki –

"Mno­żą się, mno­żą mło­de nie­do­wiar­ki

I pod­ko­pu­ją świet­ny gmach prze­szło­ści,

Gdzie spo­czy­wa­ją, oj­ców sław­nych ko­ści,

Oj­ców, co w pier­siach wiel­kie mie­li du­sze…

Więc się na­le­żą nam ju­bi­le­usze!

Gdzie tam! po­słu­chaj! gry­zi­pió­rek lada

Co o zie­miań­stwie, co o her­bach gada!

Niech weź­mie ksiądz do rąk na­sze ga­ze­ty,

Te!… po­stę­po­we – nie­ste­ty! nie­ste­ty!

Ja­kich tam oszczerstw, ja­kich obelg nie­ma!

Zaś sam re­dak­tor krzy­czy: ana­te­ma!

Za to, że szlach­cic – prze­szło­ści odźwier­ny –

Przy zie­mi stoi, niby bry­tan wier­ny…

I do­ra­dza­ją mą­drze dzien­ni­ka­rze,

By­śmy opu­ści­li sta­re oł­ta­rze,

Gdyż bły­sła dzi­siaj nowa niby era

Dar­wi­na z mał­pa­mi, Com­te'a, Spen­ce­ra…

Do nas, co Tur­kom ści­na­li­śmy gło­wy,

Ko­smo­po­li­ty­zmu szpet­ne­mi sło­wy

Prze­ma­wia­ją. Ha! po­zy­ty­wizm… zdra­da!…

Księ­że wasz­mo­ści, pa­try­otyzm upa­da!"…

Fa­bry­kant gru­by ozwie się z ko­lei (Dziad jego do Pol­ski przy­był znad Sprei);

"Choć wi­dzę ja praw­dy zło­ci­ste ziar­na

W tem, co­ście rze­kli; cho­ciaż to rzecz mar­na,

A ja nie wsz­czy­nam wca­le żad­nej sprzecz­ki,

Lecz in­kwi­zy­cyi pa­li­ły się świecz­ki!

I nie bez winy fe­oda­łów rze­sza,

Co gwał­tem prze­szłość ob­umar­łą wskrze­sza,

Gdy ma­gnat sro­gi roz­bi­jał się dum­nie,

A chło­pek głod­ny zna­lazł spo­kój w trum­nie.

Więc daj­cież po­kój prze­szło­ści! Za­ga­sła!

Dziś inne cza­sy, i brzmią inne ha­sła!

Dziś to­le­ran­cya, rów­ność wo­bec pra­wa!

Sta­nu to trze­cie­go, na­sza to spra­wa.

Czem zaś dla świa­ta ca­łe­go tiers état,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: