Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

POgrobowcy. Po co partii Petru Polska - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
26,00

POgrobowcy. Po co partii Petru Polska - ebook

 - Czy Nowoczesna to nowa wersja Platformy Obywatelskiej?

- Co ją łączy z dawnym KLD, a co z Unią Wolności?

- Kim jest Ryszard Petru? Nowym Nikodemem Dyzmą polskiej polityki czy narzędziem w rękach obrońców starego porządku?

- Czy Leszek Balcerowicz chce Polski nowoczesnej, czy tylko Nowoczesnej?

- O co chodzi w sporze o Trybunał Konstytucyjny?

- Dlaczego Nowoczesna ma twarz Janusza Palikota?

- Czy III RP mogą naprawić ci, którzy ją zepsuli?

- Czy KOD rzeczywiście walczy o demokrację?

- Po co partii Ryszarda Petru Polska?

Autor jednej z najważniejszych książek politycznych ostatnich lat („POzamiatane. Jak Platforma Obywatelska porwała Polskę”) przedstawia nowy rozdział tej fascynującej historii. I tłumaczy, dlaczego na naszych oczach rozgrywa się walka nie o władzę, ale o przyszłość Polski. A nawet więcej – walka o to, czy Polska w ogóle będzie miała jakąś przyszłość.

Kategoria: Inne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65521-20-0
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Co panem głównie powoduje?” — zdążył jeszcze rzucić jeden z dziennikarzy na koniec zaimprowizowanej konferencji prasowej w hali Torwaru.

„Wkurzenie — odparł Ryszard Petru. — Ale pozytywistyczne wkurzenie — szybko uzupełnił. Odciągany za kulisy, dodał jeszcze: — Know-how!”.

Była niedziela 31 maja 2015 roku, dzień konwencji założycielskiej stowarzyszenia NowoczesnaPL. W warszawskiej hali widowiskowo-sportowej spotkali się sympatycy, przyszli członkowie i oczywiście twórcy tej inicjatywy. Według wyliczeń organizatorów przyjechało około 6 tys. osób.

„Ryszard Petru, były doradca Leszka Balcerowicza, założył wolnorynkowe stowarzyszenie NowoczesnaPL. Celuje w liberalne sieroty po PO i zapowiada start do Sejmu. W niedzielę kongres założycielski” — zapowiadała w sobotnim wydaniu (30.05.2015) „Gazeta Wyborcza”. „To odpowiedź na niezagospodarowany elektorat wolnorynkowy, który głosuje na PO z braku alternatywy lub zagłosował na Dudę z przekory. — I cytowała słowa, którymi Petru tłumaczył swoje zamysły: — W Polsce od kilkunastu lat nie dyskutuje się o propozycjach realnych zmian, tylko o PiS i PO. PiS jest narodowo-socjalistyczny, a PO stała się partią etatystyczną i de facto przejęła elektorat SLD. Powstała więc olbrzymia przestrzeń dla ludzi, którzy się z nimi nie identyfikują”.

Podczas samej konwencji Petru był bardziej powściągliwy w słowach. Na pytanie jednej z reporterek: „W jakiego wyborcę celujecie, komu najbardziej zagrażacie i do kogo jest wam najbliżej światopoglądowo na przykład w sprawie in vitro?”, odparł: „To nie jest przeciwko komuś, tylko dla kogoś. Adresujemy (nasz przekaz — przyp. P.G.) do wszystkich takich wkurzonych. Zauważmy, że większość Polaków nie głosuje w wyborach. Ja nie chcę myśleć, której partii mam zabierać, tylko jest olbrzymia grupa ludzi, co dzisiaj pokazało to spotkanie, którzy chcą zmian. A jeśli chodzi o in vitro, to ono dawno powinno być załatwione”.

Uśmiech, podziękowanie, obrót, kolejny dziennikarz, kolejna wypowiedź. I garść haseł: „Ta inicjatywa ma pokazać, że można inaczej”; „rewolucja pokoleniowa w ramach systemu”; „trzeba najpierw zarobić, żeby potem wydawać”.

Podczas głównego wystąpienia na Torwarze Ryszard Petru deklarował: „Dzisiaj spotkaliśmy się po to, żeby pokazać, że nowa, lepsza Polska jest możliwa. (…) Wprowadźmy głosowanie przez Internet. (…) Przywróćmy wolność gospodarczą. To nie może być tak, że wszyscy wspominają, że kiedyś było lepiej, ale nie 40 lat temu, tylko 10 lat temu”.

Mówił też o tym, że państwo nie może traktować przedsiębiorców jak przestępców i że Polacy powinni więcej zarabiać.

W odróżnieniu od PO, do której zresztą ugrupowanie założone przez ekonomistę i bankowca z Wrocławia natychmiast zaczęło być przyrównywane, Nowoczesna nie przyciągała głośnymi politycznymi nazwiskami. Platforma od początku przedstawiała siebie jako triumwirat Andrzej Olechowski–Donald Tusk–Maciej Płażyński i nie kryła, że jest projektem politycznym. Nową jakością miała być natomiast jej obywatelskość.

„Zaufajcie nam — zdawali się mówić platformerscy tenorzy-fundatorzy. — Byliśmy w polityce i nie mamy wątpliwości, że to bagno, dlatego wiemy, co trzeba zrobić inaczej”. No i jak ognia wystrzegali się używania słowa „partia”.

W podobne tony uderzał najgłośniejszy uciekinier z Platformy, Janusz Palikot, gdy jesienią 2010 roku zakładał swoje ugrupowanie — Ruch Palikota. Miał już wtedy za sobą okres bycia wiernym żołnierzem, wręcz bulterierem, a potem i ostrym przeciwnikiem Donalda Tuska. Jego filipiki wymierzone w PO, wygłaszane wtedy, gdy znajdował się już poza partią, były uwiarygadniane przez podobne słowa krytyki z czasów, kiedy jeszcze do Platformy należał. Do pewnego stopnia prezentował się zresztą jako strażnik prawdziwych wartości PO. „Platforma tak, wypaczenia nie” — można by podsumować jego rozmaite wywody z owego okresu. Pięcioletnia kariera w PO, kariera burzliwa, kontrowersyjna, dała temu lubelskiemu politykowi dużą rozpoznawalność. Nie bał się zaprosić na scenę konwencji założycielskiej postaci tak wyrazistych i znanych jak Kazimierz Kutz czy Ryszard Kalisz. Nawet na takim tle było widać, kto jest prawdziwą gwiazdą.

„Ten Don Kiszot polskiej polityki — mówił wówczas o Palikocie Kutz — za własne pieniądze, z własnej przekory, charakteru i ryzyka zaprosił państwa, którzy sami z własnej woli, też za własne pieniądze, przyjechali. Czegoś takiego jeszcze nie było! Nasz premier Donald Tusk, którego bardzo lubię również, ostatnio powiedział o Januszu, że on stoi w przeciągu i ma się zdecydować, czy w tę, czy we w tę, bo trzeba te drzwi zamknąć. Idąc tym tropem, powiem, że to, co tutaj dzisiaj się stało, co się staje, co Janusz zrobił… on uchylił okno i wpuszcza do bardzo zatęchłego pokoju trochę świeżego powietrza. Polskiemu życiu publicznemu ten tlen jest bardzo potrzebny. Wy jesteście tym tlenem!”.

Publiczne mityngi żywią się barwnymi porównaniami. Niespełna pięć lat później Ryszard Petru nie sięgnął wprawdzie do tlenowych odniesień, ale mówił o tym, że energia tych, którzy przyszli na Torwar, ładuje jego akumulatory. Może nie bez powodu. Wszak w 2001 roku, gdy powstawała Platforma, słowa o „uwolnieniu energii Polaków” padły za radą Andrzeja Olechowskiego z ust Donalda Tuska.

Ryszard Petru na konwencji założycielskiej NowoczesnejPL jak mógł odżegnywał się jednak od politycznych konotacji. Dopytywany o to, czy założy partię, odpowiadał: „Nie partię, lecz stowarzyszenie”.

Życie zweryfikowało te plany niecałe trzy miesiące później, bo już 25 sierpnia 2015 roku, kiedy to partia Nowoczesna Ryszarda Petru została oficjalnie zarejestrowana.

Na scenie ustawionej pośrodku Torwaru w ostatnim dniu maja 2015 roku nie było żadnego ze znanych polityków, którzy wcześniej wyrażali poparcie dla Petru. Przede wszystkim zabrakło Leszka Balcerowicza i Władysława Frasyniuka, postaci niezwykle ważnych dla przywódcy Nowoczesnej, bo będących (w różnych okresach) jego politycznymi guru i promotorami. Tym się przejawiała jednak mądrość etapu: konwencja na Torwarze miała być manifestem apolityczności w stylu dawnej Platformy, która w czasie swoich narodzin prezentowała się jako oddolny ruch obywatelski, a od samorządowej kampanii wyborczej w 2010 roku używała różnych mutacji hasła „Nie róbmy polityki, budujmy Polskę” (drugi człon hasła był wymienny: „budujmy szkoły”, „budujmy mosty”, „budujmy boiska”). Petru chciał pokazać, że jest człowiekiem odpowiadającym na głęboką potrzebę Polaków, którzy są znużeni polityką w ogóle, a w szczególności tą realizowaną przez PO i PiS — dwie największe partie, złączone już dziesiąty rok w tytanicznym uścisku.

„Gdyby nie było sporu PO–PiS, który na dziesięć lat zdominował polską politykę, gdyby Donald Tusk nie uciekł do Brukseli, zostawiając tyle niedokończonych spraw, a Ewa Kopacz tak bardzo nie skręciła w lewo, gdyby Jacek Rostowski nie okradł nas z pieniędzy z OFE, to nie miałbym motywacji, by zakładać partię. Człowiek musi być naprawdę wkurzony, żeby to zrobić” — mówił Petru dziennikarzom „Gazety Wyborczej” w lipcu 2015 roku. „Gdybym był karierowiczem, na pewno nie robiłbym tego, co robię. Zakładanie nowej partii to ogromne ryzyko, ciężka praca i niepewny wynik. Zasada jest taka, że ludzie się nie angażują, bo polityka jest nieprofesjonalna, pusta, a często zła”.

Jak zatem wytłumaczyć fakt, że tak krytycznie nastawiony do polityki człowiek był kiedyś członkiem Unii Demokratycznej, a potem Unii Wolności, i to nie szeregowym, bo na początku 2001 roku wraz z Arturem Smółką otrzymał funkcję zastępcy sekretarza generalnego UW, którym był wtedy Bronisław Geremek, oraz kandydował (bez powodzenia) z jej list do Sejmu?

„Uważałem, że SLD nie ma pomysłu na Polskę, a prawica ma złe pomysły. I do dziś nic się nie zmieniło” — tłumaczył reporterom „GW”.

Pretendent do miana przywódcy polskich oburzonych — czy raczej wkurzonych, że odwołam się do jego własnych słów — rozpoczynał najnowszy etap swojej kariery w chwili, kiedy antysystemowość była już w modzie. W kampanii prezydenckiej z 2015 roku, w której nie kandydował (choć osoby z jego kręgu twierdzą, że miał wielką ochotę), konkurenci wręcz prześcigali się w deklaracjach, jak bardzo mierzi ich dotychczasowy kształt polskiej polityki i jak ogromnej naprawy wymaga państwo. Retoryka ta łączyła kandydatów z prawej i z lewej strony. Marian Kowalski (Ruch Narodowy), Grzegorz Braun (niezależny przedstawiciel radykalnej prawicy) i Jacek Wilk (Kongres Nowej Prawicy) atakowali patologie III RP tak samo jak Magdalena Ogórek (popierana przez SLD) czy Paweł Tanajno (Demokracja Bezpośrednia). Nawet wystawiony przez PSL Adam Jarubas starał się przedstawiać jako polityk zmiany nie tylko pokoleniowej, choć oczywiście robił to w charakterystycznym dla ludowców stylu, do którego najlepiej pasuje słynne, ukute przez Jaroslava Haška określenie „partia umiarkowanego postępu w granicach prawa”.

Jedynym kandydatem broniącym dokonań minionych lat był ubiegający się o reelekcję prezydent Bronisław Komorowski, ale wyniki pierwszej tury i jego nieco otrzeźwiły. Wygrał ją przedstawiciel największej partii opozycyjnej, Andrzej Duda z PiS-u, zaś kolejne miejsca za drugim w wyścigu Komorowskim także zajęli kontestatorzy (Paweł Kukiz i Janusz Korwin-Mikke). W efekcie między pierwszą a drugą turą wyborów prezydenckich nawet Bronisław Komorowski próbował udawać antysystemowca. Znienacka zmienił zdanie w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych, finansowania partii z budżetu i tego, czy potrzebne jest referendum w tych sprawach.

Nie o Komorowskim jest to jednak opowieść, lecz o Ryszardzie Petru — między innymi o Ryszardzie Petru. Zainteresowanych historią Platformy Obywatelskiej odsyłam do mojej poprzedniej książki, zatytułowanej „POzamiatane”. Tak naprawdę jednak nie da się zgłębić fenomenu Nowoczesnej (początkowo NowoczesnejPL) bez odwoływania się do dziejów PO i bez przypomnienia postaci, które ją w różnych okresach współtworzyły. Ugrupowanie Ryszarda Petru nie jest bowiem na polskiej scenie czymś wyjątkowym — jego program, prezentowane przez lidera widzenie świata, powiązania z establishmentem III RP i wielkim biznesem nakazują widzieć w Nowoczesnej kolejny etap w dziejach pewnego specyficznego środowiska, którego poprzednimi emanacjami w politycznej historii Polski po 1989 roku były Ruch Obywatelski Akcja Demokratyczna, Unia Demokratyczna, Unia Wolności, a także Platforma Obywatelska — choć ta ostatnia w dużym stopniu przeciwstawiała się wpływowym środowiskom stanowiącym rdzeń wspomnianych formacji — i wreszcie Ruch Palikota (potem Twój Ruch), który z kolei kontestował, acz umiarkowanie, PO.

Partia Ryszarda Petru jest kandydatką do sukcesji po Platformie, a jednocześnie jej inną wersją i zaprzeczeniem. To niejedyna tajemnica, jaką trzeba rozwikłać, przyglądając się jej krótkiej historii. Kolejną jest nadzwyczajna kariera tego ugrupowania w establishmencie i mediach III RP, kariera jeszcze szybsza niż w przypadku Janusza Palikota i jeszcze bardziej zadziwiająca. Palikot potrzebował bowiem roku na to, by przejść drogę od konwencji założycielskiej swojego ugrupowania do chwili, gdy w wyborach do Sejmu zdobył 10,02 proc. (niemal 1,5 mln) głosów. A zauważmy, że był przy tym politykiem dobrze rozpoznawalnym, który dysponował dużym majątkiem osobistym i cieszył się niesłabnącym zainteresowaniem sprzyjających Platformie mediów.

Ugrupowaniu Ryszarda Petru wystarczyło niespełna pięć miesięcy, by z zupełnego politycznego niebytu wskoczyć do parlamentu z wynikiem 7,6 proc. Jednocześnie sam lider Nowoczesnej robi w mediach wprost oszałamiającą karierę. Tak jakby sam uwierzył we własną propagandę, a wraz z nim uwierzyły w nią środki masowego przekazu. Jak to bowiem możliwe, by konferencje świeżo upieczonego polityka i wywiady udzielane przez człowieka stojącego na czele partii niereprezentującej nawet jednej dziesiątej oddanych w wyborach głosów były traktowane i komentowane niczym wystąpienia przyszłego premiera?

Spójrzmy dalej. Jak wytłumaczyć fakt, że tak liczną grupę w środowisku Nowoczesnej tworzą ludzie związani wcześniej z kancelarią prezydencką Bronisława Komorowskiego? Kampania poprzedniego prezydenta okazała się najbardziej spektakularną katastrofą polityczną ostatnich lat. Dlaczego zatem odium klęski nie spadło także na jego niefortunnych współpracowników? Kim właściwie są i skąd się wzięli pozostali ludzie Nowoczesnej: kandydaci do Sejmu, posłowie, wpływowi sympatycy? Jakie środowisko polityczne reprezentują ci, którzy promują się jako „nowa jakość”? Czy to „nowa jakość” w stylu dawnej PO, niedawnego Ruchu Palikota, czy może jeszcze inna? Skąd tak duże podobieństwa między partią stworzoną przez Janusza Palikota a tą, którą dowodzi Ryszard Petru? I dlaczego tak wielu stara się z uporem tego nie dostrzegać?

No i wreszcie: kim jest sam Ryszard Petru? Samorodnym talentem politycznym, który przez wiele lat dojrzewał w ukryciu, by nagle stanąć w świetle reflektorów i odmienić Polskę? A może stworzoną od podstaw, sztuczną kreacją, marionetką w rękach postawionych wyżej i ukrytych w cieniu graczy? Jeśli zaś jest jedynie szyldem, to kto prowadzi sklepik? Leszek Balcerowicz? Wpływowe lobby finansowe? Ktoś jeszcze inny?

Jak mają się do tego wszystkiego sekrety z życia lidera Nowoczesnej, który jako nastolatek spędził dwa lata (1984-1986) w Związku Sowieckim wraz z rodzicami zatrudnionymi w Zjednoczonym Instytucie Badań Jądrowych w Dubnej? Instytucie, dodam, kontrolowanym przez sowiecki wywiad wojskowy GRU. I dlaczego po tym, jak tygodnik „Gazeta Polska” opublikował na ten temat obszerny artykuł, sam Petru brnął w dziwne, acz łatwe do zdemaskowania kłamstwa?

„Byliśmy razem z prof. Romaszewskim. I chciałbym, żeby to zostało napisane” — domagał się od „GP”. Tyle że wówczas, gdy młody Petru dołączał do swoich rodziców w Związku Sowieckim, Zbigniew Romaszewski siedział w PRL-owskim więzieniu. I nigdy nie był w Dubnej, co potwierdzają zarówno dokumenty, jak i wyjaśnienia wdowy Zofii Romaszewskiej.

Żeby było jasne: nie twierdzę, że z owych dwóch lat w Związku Sowieckim wynika automatycznie, iż Ryszard Petru jest o cokolwiek podejrzany. Tak jak nie uważam, by automatycznie coś obciążającego wynikało z samego faktu brania przez Bronisława Komorowskiego udziału w polowaniach organizowanych na terenie Rosji przez KGB. Zadaniem dziennikarzy jest jednak zadawanie trudnych pytań, a politycy zobowiązani są do tego, by z rozmaitych wydarzeń w swoim życiu się tłumaczyć. Tymczasem wokół Petru, podobnie jak niegdyś wokół Komorowskiego, w niektórych kwestiach panuje zmowa milczenia. I nie trzeba wcale sięgać do młodzieńczych lat lidera Nowoczesnej — wystarczy zastanowić się, jak to możliwe, by organizująca się dopiero struktura dostała bez problemu 2 mln zł kredytu, skoro w chwili, gdy starała się o te pieniądze, nie było nawet wiadomo, czy uda jej się zarejestrować listy wyborcze.

A może bank PKO BP, który udzielił tej pożyczki, szedł na pewniaka, bo Petru jest człowiekiem bogatym, który własnym majątkiem mógł poręczyć kredyt? Tego do końca nie wiemy. Tak jak inni nowo wybrani posłowie tej kadencji lider Nowoczesnej wypełnił wprawdzie oświadczenie majątkowe i ujawnił, że posiada oszczędności, papiery wartościowe i nieruchomości warte łącznie 3,6 mln zł, ale zanim to uczynił, na dwa tygodnie przed upływem terminu składania oświadczeń majątkowych (pięć dni po wyborach) podpisał z żoną Małgorzatą umowę o rozdzielności majątkowej. Nie wiemy zatem, ile naprawdę pieniędzy zgromadził podczas swej wieloletniej kariery ekonomisty i bankowca.

„Zrobiłem to, bo chcę oddzielić moją karierę polityczną od tego, co robi żona. Ma prawo do prywatności” — mówił Petru portalowi Fakt.24.pl. I mętnie tłumaczył, że „oświadczenie majątkowe jest po to, by pokazać, jak posłowie wzbogacają się, będąc w polityce”, a on zaczyna z majątkiem, który zadeklarował. I z tego powinien być rozliczany.

To interesujące kwestie, ale czy z ich powodu warto od razu pisać książkę? Moim zdaniem nie. Przypadek Nowoczesnej i manewry wokół schedy po Platformie Obywatelskiej są jednak częścią dużo ciekawszego procesu i fragmentem dużo poważniejszego konfliktu.

Konflikt, spór czy (jak twierdzą niektórzy) wojna toczy się między — i tu wkraczamy w strefę etykiet efektownych, choć nieprzybliżających nas do sedna sprawy — „postępowcami” a „ciemnogrodem”, „Europejczykami” a „Sarmatami”, „nowoczesnością” a „wstecznictwem”. Na użytek tej opowieści najchętniej użyłbym słów: między samozwańczym Salonem a rzekomym Ciemnogrodem.

Ale i to sformułowanie nie wystarcza. Rzecz nie dotyczy bowiem jedynie Polski rozdartej między Michnikiem a ojcem Rydzykiem ani tej podzielonej na dwa zwalczające się plemiona: zwolenników PO i PiS-u czy wcześniej frakcję Geremka i obóz Kaczyńskich. Nie jest to również spór między komunizmem a solidaryzmem czy postkomunizmem a partiami postsolidarnościowymi. Ani też między Polską liberalną a socjalną, choć, o dziwo, ta ostatnia oś podziału okaże się w naszych rozważaniach bardzo przydatna.

Chodzi o prawdziwe znaczenie słowa, które w ciągu minionego roku zostało zawłaszczone najpierw przez stowarzyszenie, a potem przez partię Ryszarda Petru — słowa „nowoczesność”. O modernizacji Polski głośno rozprawiały niemal wszystkie ugrupowania polityczne, które po 1989 roku miały coś do powiedzenia na temat sposobów jej urządzania. Czy dziś, 27 lat po obradach Okrągłego Stołu, Polska jest nowocześniejsza niż w roku 1989? Używamy nieznanych wtedy technologii, jeździmy po szerszych drogach, podróżujemy bez paszportów po krajach Unii Europejskiej, możemy pracować i zakładać firmy, gdzie chcemy, głosować, na kogo przyjdzie nam ochota. A jednocześnie wciąż spieramy się o to, czy i jak szeroko otwierać archiwa komunistycznej bezpieki, a fasadowe instytucje powołane w czasach PRL-u — od stanowiska Rzecznika Praw Obywatelskich po Trybunał Konstytucyjny — uznajemy za coś oczywistego i dajemy im ogromną władzę.

Przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości, który po 1989 roku nie przeszedł żadnego gruntownego katharsis, analizują poszczególne artykuły dość pokracznej konstytucji uchwalonej w 1997 roku przez tych, którzy nie zamierzali zbyt wiele zmieniać, do spółki z tymi, którzy nie dość odważnie chcieli reformować. Sprawiedliwość jest w rękach systemu, który „sam miał się oczyścić” — jak naiwnie wierzył Adam Strzembosz — ale który nigdy się nie oczyścił i na każdą próbę reformy reaguje buntem lub obstrukcją. Mamy media niby wolne, ale za to nazbyt zgodnie pomijające kwestie niewygodne dla kasty samozwańczych właścicieli III RP: wpływowych grup polityków, biznesmenów i ludzi dawnych służb specjalnych. Możemy pisać, co chcemy, w Internecie, ale uzyskanie lichej koncesji na małe miejskie radio naziemne graniczy z cudem, nie mówiąc już o regionalnej sieci stacji radiowych czy ogólnopolskiej stacji telewizyjnej.

Polska nie jest już członkiem socjalistycznego Układu Warszawskiego ani wymyślonej przez Sowietów Rady Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, ale jednocześnie nie czuje się pełnoprawnym uczestnikiem innych struktur, w których się znalazła: Unii Europejskiej i NATO. Ciągle bowiem słyszymy, że możliwa jest jakaś Europa (czytaj: Unia) „dwóch prędkości”, że istnieje „stara” i „nowa” Europa, że dzieli się ona na kraje „twardego jądra” i „peryferyjne”.

„Modernizacja” i „nowoczesność” stały się słowami-zaklęciami, którym każdy nadaje własne znaczenie. Co innego ma na myśli Donald Tusk, co innego Jarosław Kaczyński, co innego Ryszard Petru, a co innego jeszcze Leszek Miller czy Adrian Zandberg. A może są różne rodzaje nowoczesności? Jeśli tak, to czy wybraliśmy właściwą? I kto tak naprawdę decyduje o tym, która jest właściwa?

W kwietniu 2006 roku tygodnik „Ozon” (miałem w nim wtedy przyjemność pracować) opatrzył jeden z numerów prowokacyjną okładką z hasłem „Rzeczpospolita III i pół”. Magda Zdort i Eliza Michalik — czy ktoś wyobraża sobie dziś taki duet — zastanawiały się w tekście pod takim samym tytułem nad tym, jak bardzo połowiczna i nieudana jest rewolucja przeprowadzana przez koalicyjny rząd PiS–LPR–Samoobrona. Kraj zatrzymał się wtedy w pół kroku między Rywinlandem a zapowiadaną w kampanii wyborczej przez PiS Rzeczpospolitą Solidarną. Stary system okazał się silniejszy, niż przypuszczano, siły reformatorskie szczuplejsze, a i sojusznicy w dziele reformy byli mocno podejrzani. Hasło „Rzeczpospolita III i pół” pożyczyła sobie kilka lat później Sylwia Milan, dziennikarka londyńskiej „Cooltury”, i zatytułowała tak swoją książkę zawierającą wywiady polityczne (tom wydano w roku 2009).

Zwrot „i pół” jest według mnie kluczowy dla rzeczowej rozmowy o historii Polski ostatniego ćwierćwiecza.

Przedmiotem gorącego sporu jest nawet to, w którym miejscu najnowszej historii Polski powinniśmy owo sformułowanie postawić. Dla jednych oczywista jest teza, że zatrzymaliśmy się w pół drogi między III a IV RP, bo naprawiający kraj PiS nie jest w stanie zreformować go naprawdę: w latach 2005-2007 ugrzązł w toksycznej koalicji z Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem, a dziś koncentruje się na zawłaszczaniu i demolowaniu państwa. Taki opis sytuacji jest jednak tyleż powszechny w środowiskach, którym wciąż mebluje głowy „Gazeta Wyborcza”, co sprzeczny wewnętrznie, przede wszystkim wtedy, gdy na tych samych łamach sąsiadują ze sobą jeremiady o „strasznym Kaczyńskim”, który jest wszechmocnym dyktatorem, oraz opowieści o tym, że „za co się PiS nie weźmie, to spieprzy”. Podobna narracja, ale z innym uzasadnieniem, jest żywa wśród części opozycji antysystemowej — parlamentarnej (Ruch Kukiz’15) i pozaparlamentarnej (partia KORWiN). Tam uzasadnia się ją w taki sposób: skoro sam PiS jest produktem establishmentu III RP i kontestującym wprawdzie, ale jednak elementem systemu, to nie jest w stanie go zreformować, a prawdziwa naprawa wymaga odrzucenia także i tej partii.

Inni uważają, że „i pół” powinniśmy umieścić po „PRL”. Funkcjonują zatem takie określenia jak „PRL-bis” albo nawet „Ubekistan”. Marek Król, były właściciel i wieloletni redaktor naczelny tygodnika „Wprost”, pisał w 2004 roku na łamach swego periodyku o „hybrydzie zrodzonej z bezpłodnej matki Polski Ludowej i młodszej siostry dawnej Rzeczpospolitej”. A Igor Zalewski objaśniał w tym samym numerze „Wprost”: „W istocie nie ma bowiem żadnej III RP — jest co najwyżej Rzeczpospolita Przejściowa. Przejściową Rzeczpospolitą najlepiej widać po jej konstytucji. Przecież bardzo wiele zapisów polskiej ustawy zasadniczej przypomina stalinowską konstytucję z 1952 roku. Nie powstydziliby się ich też konstytucjonaliści z ZSRR czy Albanii w czasach komunistycznych. Polska konstytucja nie jest instrukcją obsługi III RP, bo pałac Rzeczpospolitej numer 3 jest wciąż tylko wydmuszką. Za to konstytucja z 1997 roku wręcz skleja Rzeczpospolitą Przejściową z PRL. Zamiast być fundamentem prawa, nasza konstytucja jest jego ornamentem, atrapą. Tak jak Rzeczpospolita Przejściowa jest atrapą III RP”.

Przy okazji: nawet gorąco broniący Balcerowicza i Geremka (ich uczeń i wychowanek) Ryszard Petru ośmielił się stwierdzić w lipcu 2015 roku: „Zbyt wielu ludzi z PRL-owskich służb specjalnych fantastycznie sobie poradziło w Polsce, wykorzystując stare układy”. Bardzo oburzyło to odpytujących go dziennikarzy „Gazety Wyborczej”. „Mówi pan jak Kaczyński — zwracamy uwagę. — Mówię to, co uważam, ale nie wypisuję tego na sztandarach — odpowiada”.

Zdaniem jeszcze innych owo „i pół” należałoby postawić w miejscu sugerującym, że zmierzamy w stronę już całkiem nowej Polski, zostawiając za sobą patologie III RP i nieudaną próbę ogłoszenia IV RP. Zgodnie z tą narracją 25 października 2015 roku „wolni Polacy” odrzucili dyktat elit z nieprawego łoża i kroczą teraz (z kłopotami, bo z kłopotami, a nawet przeskakując przez rzucane pod nogi kłody) ku Polsce właściwej, Polsce planu Morawieckiego, Polsce, w której „nowa Targowica” może co najwyżej wyć z wściekłości i obgryzać własne porośnięte czarną sierścią łapska, bo naród przejrzał na oczy, wybrał mądrze i podąża w słusznym kierunku.

Chciałbym w tej książce jak najmniej zajmować się epitetami (choć charakter polskiej debaty publicznej sprawia, że jest to praktycznie niemożliwe), bo dzieją się rzeczy dużo ważniejsze. Przyszło nam bowiem żyć w momencie wielkiej zmiany. To czas ostatecznego krachu międzynarodowego porządku powstałego po przełomie lat 1989-1991 w wyniku demontażu Związku Sowieckiego. To moment, kiedy zapowiadana przez Samuela Huntingtona, a dużo wcześniej przez Floriana Znanieckiego, „wojna cywilizacji” nie tylko przybiera na sile, ale jej głównym frontem staje się zalana falą islamskich imigrantów Europa. Unia Europejska próbuje zdefiniować się na nowo. Generałowie NATO sięgają po pokryte kurzem teczki z wojennymi planami ewentualnościowymi. Pokój na Starym Kontynencie jest już przeszłością — zniknął w chwili, kiedy przebrani za bojowników „samoobrony obywatelskiej” rosyjscy żołnierze zajęli Krym i wkroczyli na teren wschodniej Ukrainy, kiedy z terytorium Estonii, członka Sojuszu Północnoatlantyckiego, rosyjska FSB porwała oficera tamtejszych służb specjalnych. To już nawet nie „nowa zimna wojna”, jak to opisywał Edward Lucas w swojej głośnej książce z 2008 roku, to także coś więcej niż wojna hybrydowa.

W tym nowym świecie nowoczesność, kwestie takie jak innowacyjność i wydolność polskiej gospodarki, walka z kryzysem demograficznym, bezpieczeństwo energetyczne, a nade wszystko sprawność państwa nie są już tylko przedmiotem debaty między stronami rywalizującymi o lepszy wynik wyborczy. To sprawy kluczowe dla dalszego istnienia Polski. W chwili kryzysu przetrwają ci, którzy są elastyczni, którzy potrafią błyskawicznie uczyć się na własnych (ale jeszcze lepiej na cudzych) błędach, którzy są samosterowni, a nie podlegają owczemu pędowi, którzy potrafią właściwie rozpoznać priorytety i nie zawahają się ich realizować.

Po ośmiu latach dryfu — bo tak należy określić politykę prowadzoną przez dwie kadencje przez koalicję PO–PSL — okazało się, że nasz okręt żegluje po wzburzonych wodach. Po dwunastu latach rozprawiania o końcu historii (jesteśmy w UE, jesteśmy w NATO, polskie cele zostały osiągnięte, cóż może nam zagrozić?) okazało się, że gna ona jak oszalała. Nigdy nawet nie zamierzała się zatrzymywać, a kto dał się omamić, ten będzie musiał teraz nadrabiać stracony dystans. I chodzi tu nie tylko o Polskę, ale też o bezradną wobec zagrożenia islamskiego Francję, dysponujące po części rozmontowaną Bundeswehrą Niemcy, zrujnowaną Grecję i tak dalej.

Rzeczpospolita (mniejsza o numerek) wyszła nie tylko z ośmioletniej dominacji PO, ale w ogóle z wielkiej transformacji ostatniego ćwierćwiecza jako kraj w połowie gotowy. Jako Polska „i pół”. Już nie tajemniczy ląd zza żelaznej kurtyny, ale wciąż jeszcze niestuprocentowy kraj Zachodu. Dziwna hybryda socjalizmu i kapitalizmu. Gdybyż jeszcze była to hybryda efektywna! Ale po dekadach nieustannej modernizacji i reformowania (albo wycofywania się z wprowadzanych reform, bo i tak bywało) w wielu dziedzinach, chociażby w służbie zdrowia, doszło do syntezy najgorszych cech minionego i nowego ustroju.

Tymczasem nie ma czegoś takiego jak pacjent częściowo zdrowy, kobieta trochę w ciąży, dom prawie wyremontowany, kraj w połowie przygotowany do wojny. Skoro jesteśmy „w połowie”, skoro jesteśmy „i pół”, to znaczy, że jesteśmy niegotowi. Tak dalej być nie powinno, a przypominając rozmaite hasła wyborcze z dziejów III RP — tak dalej być nie musi, tak dalej być nie może.

Stawka jest dużo większa niż to, kto będzie zasiadał w fotelu premiera.

Polska będzie nowoczesna albo nie będzie jej wcale. Ale czy to znaczy, że ma to być Polska Nowoczesnej? Co ma na myśli Ryszard Petru, kiedy mówi o modernizacji? Co miał na myśli Donald Tusk? Jak interpretować słowa Kamili Gasiuk-Pihowicz, rzecznik Nowoczesnej, o tym, że w sprawach Unii jej ugrupowanie jest „totalnie europejskie”? Czy to Europa jest dziś probierzem nowoczesności? Czy w ogóle może nim być? Jaka Polska marzy się ambitnemu bankowcowi i jak wpisuje się to w nasze dotychczasowe spory o kształt nowej Rzeczpospolitej? Po co Polska partii Petru? I po co Polsce partia Petru?

Krótko mówiąc: jaka nowoczesność może nas uratować i co z tego wynika? I to jest właśnie tematem tej książki.Porwane i pozamiatane

Książka „POzamiatane” była opowieścią o kilku sprawach.

„Dotychczas nikt tego jeszcze nie zrobił! Ani dziennikarz, ani tym bardziej socjolog czy politolog nie poddał tak rzeczowej analizie rządów Platformy Obywatelskiej przez blisko dekadę (jeśli liczyć również wygrane przez nią wybory samorządowe w 2006 r.)! Nikt też w tej skali, co Piotr Gociek, nie zastanawiał się nad fenomenem platformerskiego anty-PiS-u i nie przejrzał ukrytej w nim jednak głębokiej strategii pozwalającej wygrywać kolejne wybory i rządzić Polakami. Gociek znalazł klucz do tego anty-PiS-owskiego »samograja« i systemu Donalda Tuska, nie obwieszczając wcale jego ostatecznego końca” — recenzował na łamach „Do Rzeczy” (43/2015) historyk Sławomir Cenckiewicz. „A poza tym, choć pewnie niezamierzenie, książka »POzamiatane. Jak Platforma Obywatelska porwała Polskę« jest aktem oskarżenia sformułowanym przeciwko jakości polskiego dziennikarstwa i związanej z tym kondycji polskiej debaty publicznej. Gdyby dziennikarze w Polsce posiadali podobny do Goćka głód wiedzy, umiejętność uporządkowanego gromadzenia wiedzy i zmysł analityczny, Platforma nie zdołałaby porwać Polaków i ukraść im państwa. Przynajmniej aż na osiem lat”.

Kluczowe dla tamtej publikacji słowo znajduje się w podtytule — jest to słowo „porwała”. Pisałem wówczas we wstępie, że w stosunku do Platformy używam go świadomie w kilku znaczeniach: „Porwała Polaków za sobą, wygrywając seryjnie wybory w latach 2006-2014. Porwała w sensie »przywłaszczyła«, stając się nową klasą posiadaczy III RP. Porwała to znaczy rozszarpała na kawałki. Bo w dużej mierze wskutek jej działań Polacy są dziś podzieleni bardziej niż kiedykolwiek po roku 1989, a wspólnota obywatelska została rozbita na wrogie wobec siebie grupy”.

Wszystkie te interpretacje zostały świetnie odczytane i dobrze przyjęte przez czytelników, trochę kłopotu było za to z tytułem.

„Pozamiatane, aha — mówili ludzie na spotkaniach — czyli uważa pan, że już jest po Platformie?”.

Moja książka nie była jednak nekrologiem PO, bo uważałem — i nadal uważam — że partia ta nie może jeszcze zejść ze sceny politycznej. Wciąż istnieje bowiem elektorat, którego emocje zagospodarowuje. W Polsce żyją miliony wyborców, którzy naprawdę uważają, że nawet jeśli za rządów Tuska i Kopacz dochodziło do jakichś nieprawidłowości, to kierunek zmian był słuszny, i że to właśnie Platforma Obywatelska jest siłą polityczną, która ma najlepszy pomysł na Polskę (a jeśli nie najlepszy, to z pewnością lepszy od „Kaczora”, „pisiorów”, „ciemnogrodu”). Według tych ludzi przez minione osiem lat rządów koalicji PO–PSL sprawy w Polsce zmierzały, generalnie rzecz biorąc, w dobrym kierunku, mieliśmy władzę, której nie trzeba było się wstydzić przed Unią Europejską, której najwyższy przedstawiciel słusznie awansował na stanowisko „prezydenta Europy”.

Ilu jest takich ludzi? Według wyniku ostatnich wyborów Polaków głosujących na PO jest ponad 3,66 mln. Na tym nie koniec, bo przecież mamy jeszcze 1,15 mln sympatyków Nowoczesnej Ryszarda Petru, a także niemal 800 tys. wyborców PSL-u, koalicjanta PO. Także wśród tych, który nie doczekali się swojej reprezentacji w nowym Sejmie, czyli zwolenników Zjednoczonej Lewicy (7,55 proc. — 1,14 mln głosów, próg wyborczy dla koalicji wynosił 8 proc.) oraz Partii Razem (3,62 proc. — 550 tys. głosów, próg dla partii to 5 proc.), łatwiej przecież znaleźć tych, którzy w sporze między „europejskimi wartościami” a „PiS-owską dyktaturą” (jak to ujął Stefan Niesiołowski) zawsze wybiorą to pierwsze.

Tak długo, jak będzie istniał ten elektorat, potrzebny będzie podmiot polityczny wyrażający jego zapatrywania. I w tej chwili jego przedstawicielem jest Platforma Obywatelska; co do tego nie ma najmniejszych wątpliwości — liczby są bezwzględne. Choć sondaże pokazują rzeczy rozmaite (są i takie, w których Nowoczesna wyraźnie góruje nad PO), warto pamiętać, że zgodnie z kalendarzem wyborczym najbliższa okazja, by znów powiedzieć „sprawdzam!”, nadarzy się dopiero jesienią 2018 roku, kiedy przyjdzie czas na kolejne wybory samorządowe.

Nie zmienia to faktu, że wyścig o to, kto najlepiej wypadnie w roli anty-PiS-owskiej opozycji, trwa, a pretensje do wygranej rości sobie nie tylko ugrupowanie Ryszarda Petru, ale i wspomniane przed chwilą formacje lewicowe, choć trudno powiedzieć, w jakim kształcie i pod jaką nazwą będą one działać w najbliższych latach.

Platforma przegrała wybory, a mimo to nie jest bankrutem. Na razie liże rany, zwiera szeregi i przegrupowuje się przed dalszą walką. Gdy piszę te słowa, dobiega końca proces przejmowania kontroli nad partią przez przewodniczącego Grzegorza Schetynę. Symbolicznym zamknięciem jest tu odebranie władzy w regionie dolnośląskim Jackowi Protasiewiczowi, wrogowi Schetyny, namaszczonemu na lokalnego barona przez Donalda Tuska. Było to w roku 2013, kiedy zaczęła się cicha banicja Schetyny w PO. W roku 2016 Schetyna jako nowy szef partii wymienił Protasiewicza na Bogdana Zdrojewskiego.

Za wcześnie zatem na złożenie PO do politycznego grobu.

A co z odpowiedzią na pytanie: cóż to właściwie za partia?

Dużą część książki „POzamiatane” poświęciłem temu, jak zmienny był — w zależności od potrzeb — kształt i przekaz Platformy, jakie maski zakładała, za jakie ugrupowanie starała się uchodzić przy różnych okazjach. Zaraz po powstaniu formatowała się jako anty-SLD, potem jako anty-Samoobrona, żeby wreszcie stać się anty-PiS-em.

Aby nadążyć za oczekiwaniami wyborców, Platforma była bardzo plastyczna w wymiarze ideowym i programowym. Zaczynała jako antyestablishmentowa formacja liberalna, potem była opozycją antysystemową, gdy rywalizowała z PiS-em o to, kto radykalniej naprawi zdewastowaną po rządach SLD III RP. Następnie ustawiła się jako „lepsza prawica”, kontestując pierwsze rządy PiS-u w latach 2005-2007 ze stanowiska „my zrobilibyśmy to lepiej”. Doszedłszy do władzy w roku 2007, stała się „jedyną rozsądną partią”, poza którą nie ma politycznej normalności, gdyż wszyscy jej konkurenci i z lewej, i z prawej strony sceny politycznej to ugrupowania nieodpowiedzialne i skrajne (przekaz o bezalternatywności systemu Tuska). Aż wreszcie od roku 2010, po Smoleńsku, rozpoczęła marsz w lewą stronę, którego zwieńczeniem było ideologiczne przyspieszenie w czasach, gdy kierowała nią Ewa Kopacz.

Tu dochodzimy do czwartego znaczenia słowa „porwała”, użytego przeze mnie w odniesieniu do PO. Chodzi o przesunięcie na lewo całej polskiej debaty politycznej i światopoglądowej, do którego doprowadziła Platforma w ostatniej dekadzie. Tak oto podsumowałem ten proces: „Przyjęta przez Tuska logika totalnej wojny z opozycją sprawiła, że definiując się jako anty-PiS, PO zaczęła siłą rzeczy dryfować na lewo. Można było ten dryf maskować działaniami PR-owymi, ale po Smoleńsku okazało się to już zbyt trudne. Wtedy decyzja o wędrówce na lewo była jedynym rozwiązaniem niosącym nadzieję na utrzymanie zarówno władzy, jak i konfliktu ideowego z opozycją. Atakując tak ostro prawicowych przeciwników, Platforma stała się lodołamaczem, który przy okazji utorował drogę inicjatywom radykalnie lewicowym. Będzie ich teraz przybywać także dlatego, że im bardziej PO przesuwa się w lewą stronę, tym silniej ci, którzy chcą ją właśnie od tej strony zaatakować, będą się radykalizować. Pod tym względem sprawa jest już przesądzona. Właśnie to miałem na myśli, używając w tytule tej książki słowa »pozamiatane«. Tego nie da się już odkręcić. Polska polityka, choć przez minione dziesięć lat wydawała się nie zmieniać — bo główni gracze tkwili w bokserskim klinczu — zmieniła się istotnie. W miarę przemieszczania się PO oraz współdziałających z nią wpływowych ośrodków medialnych na lewo wszystko w Polsce przesuwa się w tę stronę, nawet centrum debaty światopoglądowej”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: