Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pogrzebać kajdany - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 lutego 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Pogrzebać kajdany - ebook

Wielka Brytania pierwszy raz zetknęła się z handlem niewolnikami w 1555 roku. Pod koniec XVIII wieku była hegemonem na Atlantyku, a brytyjskie statki przewoziły do Nowego Świata setki tysięcy skutych łańcuchami mężczyzn, kobiet i dzieci. Marynarze w dokach opowiadali o złotodajnych rejsach, a plantatorzy i handlarze cukru, rumu czy kakao zbijali fortuny dzięki pracy nieludzko wykorzystywanych czarnoskórych robotników. Handel ludźmi stał się zaś podstawą dobrobytu narodowego i tak lukratywnym biznesem, że wydawało się niemożliwe, by ktokolwiek mógłby chcieć go zakazać.

Aż do 1787 roku, kiedy w drukarni przy 2 George Yard w Londynie odbyło się spotkanie dwunastu przeciwników niewolnictwa. Młody duchowny Thomas Clarkson, kapitan statku niewolniczego John Newton, Olaudah Equiano, wyzwolony niewolnik, oraz ekscentryczny muzyk Granville Sharp i ich towarzysze kwakrzy rozpoczęli trwającą ponad pół wieku kampanię, która zaowocowała jednym z największych przewrotów w historii.

W „Pogrzebać kajdany" Adam Hochschild opowiada historię bez precedensu, gdy garstka ludzi rozpoczęła „jeden z najambitniejszych i najwspanialej zorganizowanych ruchów obywatelskich w historii” – abolicjonizm.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-249-3
Rozmiar pliku: 3,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

W serii ukazały się:

Christian Ingrao Czarni myśliwi. Brygada Dirlewangera

Christopher R. Browning Pamięć przetrwania. Nazistowski obóz pracy oczami więźniów

Gao Ertai W poszukiwaniu ojczyzny. Wspomnienia z chińskiego obozu pracy

Jael Neeman Byliśmy przyszłością

Božidar Jezernik Naga Wyspa. Gułag Tity

Frank Dikötter Wielki głód. Tragiczne skutki polityki Mao 1958–1962

Huszang Asadi Listy do mojego oprawcy. Miłość, rewolucja i irańskie więzienie

Szimon Peres, David Landau Ben Gurion. Żywot polityczny

Christian Ingrao Wierzyć i niszczyć. Intelektualiści w machinie wojennej SS

Julius Margolin Podróż do krainy zeków

Patrick Montague Chełmno. Pierwszy nazistowski obóz zagłady

Calder Walton Imperium tajemnic. Brytyjski wywiad, zimna wojna i upadek imperium

Piotr Osęka My, ludzie z Marca. Autoportret pokolenia ’68

Wendy Lower Furie Hitlera. Niemki na froncie wschodnim

John Dinges Czas Kondora. Jak Pinochet i jego sojusznicy zasiali terroryzm na trzech ­kontynentach

Jacques de Saint Victor Niewidoczna siła. Mafia w społeczeństwach demokratycznych

Gary J. Bass Telegram konsula Blooda. Nixon, Kissinger i zapomniane ludobójstwo

Götz Aly Obciążeni. „Eutanazja” w nazistowskich Niemczech

Ben Urwand Kolaboracja. Pakt Hollywoodu z Hitlerem

Gerald Steinacher Zbiegli naziści. Jak hitlerowscy zbrodniarze uciekli przed sprawiedliwością (wyd. 2)

Dennis E. Showalter Pancerz i krew. Bitwa pod Kurskiem

Frederick Taylor Wypędzanie ducha Hitlera. Okupacja i denazyfikacja Niemiec

Następna książka w serii:

Arthur Allen Fantastyczne laboratorium doktora Weigla. Lwowscy uczeni, tyfus i walka z NiemcamiOd autora

Cytując listy, gazety, dokumenty i inne teksty źródłowe, zachowałem oryginalną pisownię i interpunkcję, w tym osiemnastowieczny zwyczaj używania kropek, wielkich liter i kursywy, znacznie swobodniej i częściej, niż robimy to dziś.

Podając w dzisiejszych walutach równowartości cen sprzed dwustu lat, trudno o precyzję, gdyż za pieniądze kupowano wówczas inne rzeczy niż obecnie. Osiemnastowieczny londyńczyk nie mógł kupić komputera, a dzisiejszy nie może kupić biletu na dyliżans do Bath. Na tyle, na ile możemy pozwolić sobie na takie porównania, jeden funt z 1787 roku miał siłę nabywczą około stu czterdziestu funtów dzisiejszych (w chwili publikacji tej książki). Niekiedy odchodzę od tej zasady, ponieważ, po pierwsze, z czasem wartość funta malała, a po drugie, funty używane w brytyjskich Indiach Zachodnich warte były nieco mniej niż funt brytyjski.Od tłumacza

Cytowane przez autora fragmenty tekstów z drugiej połowy XVIII wieku i pierwszej połowy wieku XIX starałem się oddać za pomocą języka polskiego z tego samego okresu.

W oryginalnych tekstach z tego okresu słowo „Negro”, „Murzyn”, pisane jest małą literą. Jest to wbrew zasadom pisowni angielskiej, zwłaszcza że w osiemnastowiecznym angielskim niekiedy wszystkie rzeczowniki pisano na modłę niemiecką, czyli wielką literą. Pisownia małą literą jest tu więc znacząca i zachowałem ją w przekładzie tekstów źródłowych. W języku angielskim słowo „mulatto”, „Mulat”, jest pisane małą literą, co również zachowano w cytatach.

Wydanie polskie ukazuje się dziesięć lat po wydaniu oryginalnym, dlatego postanowiłem uaktualnić wszystkie podawane przez autora wyliczenia cen, opierając się na zmianie siły nabywczej dolara amerykańskiego i brytyjskiego funta: w tym okresie wartość obu tych walut wzrosła o blisko dwadzieścia procent.Wstęp

Dwunastu mężczyzn w drukarni

Dziwna rzecz – w mieście, w którym niemal na każdym rogu znajduje się niebiesko-biała ceramiczna tabliczka upamiętniająca ważne wydarzenie albo sławną osobę, to miejsce nie jest oznaczone w żaden sposób. Kiedy wyjdzie się ze stacji londyńskiego metra Bank, przetnie kilka przecznic i skręci w podwórze, można zobaczyć jedynie kilka niskich, nijakich budynków, stary pub, a wreszcie, właśnie w tym miejscu, wysoki budynek ze szkła i stali: 2 George Yard. Po stojących tu niegdyś księgarniach i drukarniach nie został żaden ślad, nic też nie przypomina o owym wiosennym dniu przed ponad dwustu laty, kiedy do budynku weszło kilkunastu mężczyzn – mieli tu zasiąść do spotkania. Było to posępnie wyglądające towarzystwo, większość z nich w czarnych, wysokich kapeluszach. Miasta wznoszą pomniki królom, premierom, generałom, ale nie jakimś zwykłym i niezajmującym żadnych oficjalnych stanowisk obywatelom, którzy pewnego razu zebrali się w drukarni. Jednak to, co rozpoczęli ci obywatele, odbiło się szerokim echem na całym świecie i do dziś odczuwamy tego efekty. Nic dziwnego, że podziwiał ich pierwszy i największy badacz tego, co współcześnie nazywamy społeczeństwem obywatelskim. Alexis de Tocqueville pisał, że ciąg wydarzeń zapoczątkowany przez owo spotkanie w Londynie był „całkowicie bez precedensu. Wątpię, by zastanowiwszy się nad historią różnych ludów, znalazło się coś równie wyjątkowego”1.

Aby móc zrozumieć, jak istotne były te początki, musimy wyobrazić sobie świat, w którym przeważająca większość ludzi to więźniowie. Zazwyczaj nie znają innego życia. Nie mogą wybrać, gdzie i jak chcą żyć. Zajmują się siewem, uprawą, zbieraniem większości najważniejszych zbóż globu. Za swoją pracę nie dostają ani grosza. Często pracują dwanaście albo czternaście godzin na dobę. Jeśli nie pracują wystarczająco ciężko, to się ich batoży albo stosuje inne okrutne kary. Umierają młodo. Przeważnie nie są skuci ani związani, ale pętają ich więzy, są częścią światowej gospodarki opartej na przymusowej pracy. Dziś, oczywiście, taki świat byłby nie do pomyślenia.

Tak jednak wyglądał świat – nasz świat – zaledwie dwieście lat temu i większość ówczesnych ludzi nie wyobrażała sobie, by mógł wyglądać inaczej. Pod koniec XVIII wieku sporo ponad trzy czwarte ludzkości żyło spętane w taki czy inny sposób – nie w kajdanach i pasiastych więziennych ubraniach, ale w różnych systemach niewolnictwa i poddaństwa. Na tamte czasy przypadło apogeum handlu ludźmi, który powodował, że każdego roku osiemdziesiąt tysięcy zakutych w łańcuchy Afrykanów ładowano na statki niewolnicze i przewożono do Nowego Świata. W niektórych częściach Ameryki niewolników było o wiele więcej niż ludzi wolnych. To samo działo się w różnych rejonach Afryki i to właśnie spośród milionów rodzimych niewolników afrykańscy wodzowie oraz europejscy handlarze wybierali większość mężczyzn i kobiet, których sprzedawali Europejczykom i Arabom żeglującym wzdłuż wybrzeży. Afrykańskich niewolników spotykało się często w świecie muzułmańskim, a imperium osmańskie niewoliło także inne ludy. W Indiach i innych częściach Azji dziesiątki milionów robotników rolnych było tak naprawdę niewolnikami, a resztę chłopów przywiązywał do ziemi dług wobec jej właściciela – równie brutalnie jak niewolników do plantacji w Georgii czy Karolinie Południowej. Rdzenni Amerykanie brali w niewolę jeńców wojennych, żeby sprzedawać ich sąsiednim plemionom oraz Europejczykom, którzy siłą wdzierali się na ich kontynent. W Rosji większość mieszkańców stanowili chłopi pańszczyźniani – kupowani, sprzedawani, batożeni, wysyłani do armii według woli swoich panów.

Była to epoka, w której – jak ujął to historyk Seymour Drescher – „osobliwą instytucją była wolność, a nie niewolnictwo”2. Ten świat niewoli zdawał się wówczas tym normalniejszy, że przeszłość dawała rozliczne przykłady innych systemów niewolniczych. Niewolników mieli starożytni Grecy; w rzymskiej Italii było ich od dwóch do trzech milionów. Niewolników mieli też Inkowie i Aztekowie, a w świętych księgach większości religii niewolnictwo traktowane jest jak coś zupełnie oczywistego. Niewolnictwo istniało, zanim jeszcze wymyślono pieniądze albo pisane prawo.

Jednym z dowodów na ogromną powszechność niewolnictwa w XVIII wieku jest ruch handlowy na Oceanie Atlantyckim. Zazwyczaj myślimy, że w tamtych czasach Atlantyk przemierzały statki z białymi imigrantami. Stanowili oni jednak mniejszość wśród ludzi przewiezionych do Nowego Świata. Niewolnicy zapracowywali się na śmierć tak szybko, zwłaszcza na straszliwych plantacjach trzciny cukrowej na Karaibach, że w latach 1660−1807 do zamorskich kolonii Wielkiej Brytanii statki przewiozły trzy razy więcej Afrykanów niż Europejczyków3. Rzecz jasna, niewolników nie wysyłano jedynie do kolonii brytyjskich. Atlantyk – od Senegalu do Wirginii, od Sierra Leone do Charleston, od delty Nigru do Kuby, od Angoli do Brazylii oraz na dziesiątkach innych, krzyżujących się tras pokonywanych przez tysiące statków – był wielkim taśmociągiem niosącym ludzi ku przedwczesnej śmierci na olbrzymich połaciach plantacji, które rozciągały się od Baltimore do Rio de Janeiro i jeszcze dalej.

Jeśli spojrzymy wstecz, na koniec XVIII wieku, jeszcze bardziej zadziwiające niż wszechobecność niewolnictwa jest to, jak szybko nadszedł jego kres. Pod koniec następnego stulecia niewolnictwo – przynajmniej na papierze – było zakazane niemal wszędzie. Ruch antyniewolniczy osiągnął swój cel w czasie nieco dłuższym niż życie jednego człowieka.

Oto historia pierwszej, pionierskiej fali tamtej kampanii. Każde amerykańskie dziecko uczy się w szkole o tym, jak kierując się Gwiazdą Polarną, niewolnicy z plantacji na Południu uciekali na Północ tak zwaną koleją podziemną. Opowieść ta zaczyna się jednak w Anglii i to ten kraj przez całe dziesięciolecia był inspiracją dla amerykańskich abolicjonistów, a potem dowodem na to, że możliwe jest dokonanie czegoś tak bardzo trudnego, jak wykorzenienie niewolnictwa. Gdybyśmy mieli wskazać jeden moment, w którym zaczęła się ta krucjata, byłoby to właśnie późne popołudnie 22 maja 1787 roku, kiedy w drukarni przy 2 George Yard, między prasami drukarskimi, drewnianymi kasetami z czcionkami i wielkimi płachtami świeżo wydrukowanych stron, zasiadło dwunastu mężczyzn – pełnych determinacji, by rozpocząć jeden z najambitniejszych i najwspanialej zorganizowanych ruchów obywatelskich w historii.

Do tego spotkania doprowadził długi łańcuch wydarzeń, wielkich i drobnych. Być może najważniejszym momentem był ten, w którym zmierzający do Londynu dwudziestopięcioletni Anglik Thomas Clarkson zamyślił się tak bardzo, że zatrzymał się przy drodze i zsiadł z konia. Wiele miesięcy później miał być głównym organizatorem zebrania przy George Yard. Rudowłosy, ubrany na czarno, był najmłodszy z dwunastki, która przekroczyła drzwi drukarni; być może musiał się schylić, gdyż był o piętnaście centymetrów wyższy od przeciętnego Anglika żyjącego w tamtych czasach. W późniejszych latach, gdy kampanii przeciwko niewolnictwu poświęcał szesnaście godzin na dobę, miał pokonać konno pięćdziesiąt sześć tysięcy kilometrów – od nabrzeżnych pubów do audiencji u cesarza, od pokładów statków do sali posiedzeń parlamentu. Nieraz grożono mu śmiercią, a na nabrzeżu w Liverpoolu, w czasie burzy, grupie oficerów ze statków niewolniczych prawie udało się pozbawić go życia. Dziś niemal zapomniany, wciąż jest jedną z czołowych postaci w dziejach praw człowieka. Choć spotkamy go dopiero w części drugiej niniejszej książki, to on jest jej głównym bohaterem.

Bohaterów będzie jednak o wiele więcej, a większość z nich nie uczestniczyła w tamtym zebraniu. John Newton był kapitanem statku niewolniczego; później miał napisać pieśń Cudowna Boża łaska. ­Olaudah Equiano był zaradnym niewolnikiem, który kupił sobie wolność, wstawiał się za innymi w niewoli, a historię jego życia poznały dziesiątki tysięcy czytelników. Granville Sharp, muzyk, autor pamfletów, absolutny ekscentryk, ocalił licznych Afrykanów przed powrotem do niewoli w Ameryce. Jamesa Stephena, londyńskiego dandysa, zagmatwane życie miłosne wygoniło aż do Indii Zachodnich, gdzie doznał przemiany, gdy zobaczył, jak sąd na Barbadosie skazał niewolników na karę, która wydała mu się niemal niewyobrażalna. Jego kolega był jedynym przywódcą abolicjonistów, który kiedykolwiek przemierzył Atlantyk na statku niewolniczym, sporządzając notatki przy użyciu greckich liter, żeby ukryć je przed ciekawskim wzrokiem załogi. W późniejszych latach inną kluczową postacią była pewna wdowa, kwakierka, której żywiołowy sprzeciw wobec wszelkich kompromisów pomógł ożywić ruch i wydobyć go ze stanu stagnacji. Kolejną osobą był przywódca największego w historii buntu niewolników, który pokonał armie dwóch najpotężniejszych europejskich imperiów.

Brytyjscy abolicjoniści byli wstrząśnięci tym, czego dowiedzieli się o niewolnictwie i o handlu niewolnikami. Byli głęboko przekonani, że żyją we wspaniałym okresie, w którym obie te niegodziwości zostaną zmiecione z powierzchni ziemi. Jak każdy, kto rozpoczyna podobną walkę, odkryli, że niełatwo niesprawiedliwość zlikwidować. Ich zapał i optymizm nadal są zaraźliwe i nadal mają znaczenie współcześnie, gdy w tak wielu rejonach świata równe prawa dla wszystkich kobiet i mężczyzn zdają się tak odległe.

Ruch, który stworzyli, jest kamieniem milowym z jeszcze jednego powodu. Ludzka empatia – to, kiedy ją odczuwamy, a kiedy nie – zawsze jest czymś tajemniczym. Jej nagły przypływ w tamtym momencie wszystkich zaskoczył. Niewolnicy i inni pozbawieni wolności ludzie buntowali się od zawsze, ale tamta kampania w Anglii była czymś bez precedensu: po raz pierwszy tak wiele osób oburzyło się – i oburzało się przez wiele lat – z powodu łamania praw kogoś innego. A co najbardziej zdumiewające – tym kimś byli ludzie o innym kolorze skóry, mieszkający na innym kontynencie. Nikt nie był tym bardziej zaskoczony niż Stephen Fuller, londyński przedstawiciel jamajskich plantatorów (sam również właściciel plantacji), centralna postać lobby proniewolniczego. Kiedy dziesiątki tysięcy protestujących złożyły podpisy pod petycją do Parlamentu, Fuller był zdumiony, że nie dotyczyła ona „krzywd i szkód, które dotknęłyby samych protestujących”4. Jego konsternacja była zrozumiała. Był świadkiem czegoś nowego w dziejach.

Niekiedy Brytyjczycy występowali w sprzeczności z własnym interesem. W 1789 roku siedmiuset sześćdziesięciu dziewięciu pracowników fabryki metalu w Sheffield, mieście słynącym z produkcji nożyczek, noży, brzytew i ostrzy, złożyło do Parlamentu petycję w sprawie zdelegalizowania handlu niewolnikami. „Tamtejsze srebro stołowe wysyłane w znacznych ilościach na Wybrzeże Afryki jako zapłata za niewolników – wasi wnioskodawcy mogą zmienić swój stosunek, jeśli rzeczony handel zostanie zlikwidowany. Ale wasi wnioskodawcy zawsze rozumieli, że afrykańscy tubylcy żywią największą niechęć do cudzoziemskiego niewolnictwa , a sprawę narodów afrykańskich uważają za swoją własną”5.

Przez pięćdziesiąt lat działacze w Anglii pracowali na rzecz likwidacji niewolnictwa w imperium brytyjskim. Żaden z nich nigdy nie zarobił na tym ani pensa, a sukces, jaki w końcu odnieśli, oznaczał ogromne straty dla brytyjskiej gospodarki. Naukowcy szacują, że zniesienie niewolnictwa kosztowało Brytyjczyków 1,8 procent ich rocznego dochodu przez ponad pół wieku – procentowo znacznie więcej niż to, co większość bogatych krajów przeznacza dziś na pomoc zagraniczną6.

Abolicjoniści odnieśli sukces, ponieważ do perfekcji opanowali to, co stanowi największe wyzwanie dla każdego, kto przejmuje się sprawiedliwością społeczną i ekonomiczną. Od dawna żyjemy w świecie, w którym przedmioty codziennego użytku są efektami czyjejś pracy wykonywanej na drugim końcu świata. Często nie wiemy, skąd pochodzą rzeczy, których używamy, w jakich warunkach zostały wytworzone. Czy buty albo koszula, które mamy na sobie, zostały wyprodukowane przez dzieci w jakimś tanim indonezyjskim warsztacie? W obozie pracy w Chinach? Jakie środki owadobójcze wdychali robotnicy w Ameryce Łacińskiej, zbierając owoce, które leżą właśnie na naszym stole? Czy wiemy, w jakim kraju złożono nasz komputer? Wiek XVIII miał swoją własną, kwitnącą wersję globalizacji, a w jej centrum znajdował się atlan­tycki handel niewolnikami oraz wytworzonymi przez nich towa­rami. W samej Anglii nie spotykało się jednak karawan ze skutymi ludźmi i uzbrojonych w bicze nadzorców patrolujących konno łany trzciny cukrowej. Pierwszym zadaniem abolicjonistów było uświadomienie Brytyjczykom, co takiego kryje się za cukrem, który jedzą, tytoniem, który palą, i kawą, którą piją.

Jest jeszcze jedna rzecz, która sprawia, że te postaci z epoki peruk, szpad i powozów wydają się nam zaskakująco współczesne. Ta mała grupa ludzi nie tylko pomogła położyć kres jednej z największych niesprawiedliwości w najpotężniejszym imperium swoich czasów. Stworzyła także dosłownie wszystkie istotne narzędzia, jakimi dziś w krajach demokratycznych posługują się ruchy obywatelskie.

Zastanówmy się nad tym, co w ciągu miesiąca lub dwóch możemy znaleźć w naszej skrzynce pocztowej czy e-mailowej – na przykład zaproszenie na spotkanie lokalnej grupy ekologów. Jeśli się zgodzimy, to dostaniemy nalepkę na samochód, ulotkę namawiającą do bojkotowania kalifornijskich winogron czy kawy z Gwatemali, promujący kampanię plakat do powieszenia w oknie albo informację o tym, że jakaś ważna aktywistka będzie promować swoją najnowszą książkę w księgarni po sąsiedzku. Być może ktoś nam zaproponuje, byśmy zwrócili się do swojego kongresmena bądź parlamentarzysty z prośbą o opowiedzenie się za bojkotem gwatemalskiej kawy. Otrzymamy „raport” na temat tego, jak ów parlamentarzysta głosował w tej i podobnych sprawach, albo biuletyn organizacji zajmującej się zdobywaniem poparcia dla zbieraczy winogron lub robotników pracujących na plantacjach kawy.

W ustroju demokratycznym każde z tych narzędzi – od plakatu do trasy promocyjnej książki politycznej, od bojkotu konsumenckiego do dziennikarstwa śledczego, które ma zmobilizować ludzi do działania – wydaje nam się czymś oczywistym. Jednak dwa i pół stulecia temu mało kto tak uważał. Kiedy dziś stosujemy jedno z nich, używamy technik stworzonych albo udoskonalonych przez kampanię, która rozpoczęła się w 1787 roku spotkaniem w drukarni przy 2 George Yard.

Gdybyśmy tamtego roku kilka miesięcy wcześniej stanęli na rogu londyńskiej ulicy i oznajmili, że niewolnictwo jest moralnie naganne, że trzeba mu położyć kres, dziewięciu na dziesięciu przechodniów wyśmiałoby nas jako dziwaków. Dziesiąty być może zgodziłby się z nami co do zasady, ale zapewniłby nas, że zniesienie niewolnictwa byłoby całkowicie niepraktyczne, załamałaby się bowiem gospodarka imperium brytyjskiego. Na przykład poseł Edmund Burke sprzeciwiał się niewolnictwu, ale pomysł zlikwidowania choćby tylko atlantyckiego handlu niewolnikami uważał za „chimeryczny”. W ciągu zaledwie kilku lat kwestia niewolnictwa znalazła się w samym centrum brytyjskiego życia politycznego. W każdym większym mieście i miasteczku działał komitet abolicjonistyczny, pozostający w kontakcie z centralnym komitetem w Londynie. Ponad trzysta tysięcy ludzi odmawiało jedzenia cukru z trzciny zbieranej przez niewolników. Parlament został zasypany petycjami w sprawie abolicji, które podpisało więcej ludzi niż jakie­kolwiek wcześniejsze pismo tego typu. W 1792 roku Izba Gmin uchwaliła pierwszą ustawę zakazującą handlu niewolnikami. Z powodów, które zaraz poznamy, zakaz wszedł w życie dopiero po paru latach, a brytyjscy niewolnicy zyskali wolność dopiero wiele lat później. Nie było jednak wątpliwości, że działo się coś ważnego: w zdumiewająco krótkim czasie opinia publiczna najpotężniejszego kraju Europy uległa diametralnej zmianie. Od tej nieoczekiwanej transformacji nie było już odwrotu.

Margaret Mead powiedziała kiedyś: „Nigdy nie należy wątpić w to, że mała grupa przejętych, zaangażowanych w sprawę ludzi może zmienić świat. Tak naprawdę to jedyny sposób”. Niniejsza książka jest właśnie o jednej z takich grup. Jej historia nie jest prosta – to surowa i nieuporządkowana epopeja, która nie rozwijała się w sposób tak zorganizowany, jak by sobie tego życzyli jej członkowie. Rozciągnęła się na dziesięciolecia i kontynenty, objęła nie tylko przewóz niewolników przez Atlantyk i brytyjskie kolonie niewolnicze na Karaibach, ale pojawiają się w niej też wątki dotyczące nieoczekiwanych miejsc, takich jak Nowy Jork, Nowa Szkocja czy niezwykła utopia w postaci pewnej kolonii u wybrzeży Afryki. Była pełna zdruzgotanych nadziei i błędnych decyzji. Splotła się z wielkimi historycznymi prądami, których w 1787 roku w drukarni przy George Yard nikt nie przewidział: przede wszystkim z marzeniami o równości, które roznieciła Wielka Rewolucja Francuska; z serią coraz większych buntów niewolników, które wstrząsnęły imperium brytyjskim i uświadomiły wszystkim, że jeśli nie wyzwoli się niewolników, to mogą wyzwolić się sami. Scena, na której występowało i umarło brytyjskie niewolnictwo, była olbrzymia. Musimy zacząć od odwiedzenia – oczami przyszłych bohaterów dramatu o abolicji – kilku zakątków świata niewoli, który człowiekowi z XVIII wieku wydawał się czymś wiecznym.2

Atlantycki wędrowiec

Jeśli tak wyglądał świat atlantyckiego handlu ludźmi z perspektywy kapitańskiej kajuty Johna Newtona, to jak wyglądał dla kogoś, kto przetrwał w kwaterach niewolników? W latach czterdziestych XVIII wieku, kiedy Newton rozpoczął swoje podróże po niewolników, na świat przyszedł człowiek, który miał nam zostawić na ten temat bogate świadec­two. Olaudah Equiano dorastał – jak później opowiadał – „w czarującej i żyznej dolinie Essaka”, w głębi krainy, która dziś jest południowo-wschodnią Nigerią. W jego opowieściach dzieciństwo otacza sielankowa aura, jak często jest we wspomnieniach ludzi, którzy w późniejszym życiu doświadczyli cierpienia i niewoli. Jego ojciec, jak zapewnia nas Equiano, był wodzem z ludu Igbo (niekiedy używa się nazwy Ibo), który żył spokojnie „w kraju, gdzie natura szczodrze udziela swych łask”. Nie znano przekleństw ani żebractwa, ludzie byli „czyści”, a kobiety niewinne. Małżeństwa stanowiły świętość, choć mężczyzna mógł mieć kilka żon, a niewiernej małżonce groziła śmierć. „Praktykowaliśmy obrzezanie, jak Żydzi”, pisał, a z tej okazji świętowano, gdyż Igbo byli „narodem tancerzy, muzyków i poetów”. Głównym napojem było wino palmowe, „ale nigdy nie widziałem nikogo, kto by się nim upił”. Choć brzmi to wszystko nieco zbyt pięknie, by mogło być w pełni prawdą (zobacz Aneks), Equiano opisał swoje dzieciństwo w tak różowych barwach zapewne po to, aby wywrzeć wrażenie na angielskich czytelnikach jego autobiografii, którą wydał jako dorosły człowiek. W przeciwieństwie do wielu innych pisarzy, białych i czarnych, współczesnych mu i późniejszych, nie pomijał istnienia niewolnictwa w Afryce. Po bit­wie z wrogim plemieniem „tych więźniów, których nie sprzedano albo nie puszczono wolno, zatrzymywano jako niewolników”58. Niewolników miał też jego ojciec.

Equiano umiejscawia swoją wioskę kilka dni drogi od oceanu, ale przybrzeżny handel niewolnikami sięgał znacznie dalej w głąb interioru. „Generalnie – pisał – kiedy dorośli z wioski byli daleko, pracując na roli niektórzy z nas wchodzili na drzewo, żeby wypatrywać napastników , gdyż czasem korzystali oni z nieobecności rodziców, żeby zaatakować i uprowadzić ze sobą tylu spośród nas, ilu tylko byli w stanie złapać”. Pewnego dnia Equiano zdążył podnieść alarm w samą porę, by ostrzec przed porywaczem zakradającym się do pobliskiego jaru, „w którym było wiele silnej młodzieży”59.

Przy innej okazji nie miał tyle szczęścia. Razem z siostrą byli w domu sami, kiedy banda „wdarła się do domu przez ścianę i natychmiast pochwycili nas oboje; nie udało się nam nawet krzyknąć czy stawić oporu – zakneblowali nam usta, związali ręce i uciekli, zabierając nas ze sobą”60. Przechodząc przez ręce kolejnych pośredników (jeden z nich kupił go za sto siedemdziesiąt dwie muszle porcelanki), trafił w końcu do handlarza, który dostarczał niewolników na atlantyckie okręty. Choć Equiano o tym nie wiedział, udało mu się przetrwać najniebezpieczniejszą część odysei niewolnika – nie był to wcale legendarny rejs przez ocean, ale właśnie o wiele rzadziej opisywany marsz na wybrzeże, w dybach lub łańcuchach. Nierzadko była to kilkusetkilometrowa wędrówka, która mogła trwać miesiącami. Pewien portugalski kupiec z tamtych czasów, Raymond Jalamá, szacował, że podczas takiego marszu zazwyczaj umierała połowa pojmanych ludzi61. Handlarze niewolników woleli przeprowadzać karawany w czasie pory suchej, kiedy do picia była często tylko – jeśli w ogóle – woda stojąca w kałużach. Droga na wybrzeże była usłana szkieletami.

Stosunkowo niewiele wiemy o łowcach niewolników, którzy pląd­rowali interior Afryki Zachodniej. Z nielicznymi wyjątkami – które opiszemy później – żaden Afrykanin nie wrócił z Ameryki do swojej rodzinnej wioski. Jeśli został schwytany, nie miał najmniejszego pojęcia o tym, co go czeka. Pędzony na wybrzeże szlakiem zasypanym kość­mi zmierzał w nieznane.

Mniej więcej pół roku po pojmaniu Equiano znalazł się – jak pisze – na pokładzie okrętu niewolniczego. Pewien badacz, analizując dzienniki pokładowe z tamtych czasów, doszedł do wniosku, że musiał to być slup, czyli dwumasztowy okręt z gaflem przy grotmaszcie, noszący nazwę Ogden i dowodzony przez kapitana Jamesa Walkera z Liverpoolu62. ­Walker wyruszył z niewolnikami na Karaiby zaledwie dziesięć dni przed Africanem, który po raz trzeci miał pokonać tę trasę pod kapitanem Johnem Newtonem. Armatorzy, którzy slupami, brygami i barkentynami przewozili niewolników do Nowego Świata, prowadzili szczegółową dokumentację i na jej podstawie można oszacować, że na statki załadowano ponad jedenaście milionów niewolników, z czego podróż przeżyło około 9,6 miliona63. Opowieść Equiana jest jednym z nielicznych opisów tej podróży sporządzonych przez niewolnika.

„Smród ładowni , kiedy już umieszczono razem cały towar był absolutnie straszliwy. Zamknięta przestrzeń i upalny klimat pogarszały tylko warunki panujące na przepełnionym statku, tak zatłoczonym, że prawie się dusiliśmy, z trudem mogąc się obrócić. To sprawiało, że ogromnie się pociliśmy i z powodu obrzydliwych woni nie dało się oddychać, a powietrze wywoływało wśród niewolników choroby, od których wielu z nich pomarło. Tę straszliwą sytuację pogarszały jeszcze drażniące łańcuchy, których nie sposób było znieść; a także nieczystości z koniecznych kadzi , do których nierzadko wpadały małe dzieci i prawie się dusiły. Krzyki kobiet i jęki umierających czyniły te sceny grozy niemal niewyobrażalnymi”64. Mówiło się, że statek niewolniczy śmierdzi tak bardzo, że inni marynarze mogą go poczuć z odległości mili, jeśli płyną z wiatrem, a odór wymiocin, potu i odchodów pochodzących od ludzkiego ładunku przenika w głąb drewna i niczym nie daje się usunąć.

Tak jak w czasie przynajmniej jednej z wypraw Newtona, również na statku, którym płynął Equiano, zdesperowani niewolnicy próbowali popełnić samobójstwo, skacząc za burtę. Trzem udało się skoczyć, a załoga spuściła szalupę, żeby ich schwytać. „Dwóch biedaków utonęło, ale trzeciego złapali i potem bezlitośnie wybatożyli za to, że wolał śmierć od niewoli”. Samego Equiana również wychłostano, kiedy odmówił przyjmowania posiłków. Służący na statku oficerowie zachowywali się niewiele lepiej wobec własnej załogi. „Zwróciłem szczególnie uwagę na jednego białego , tak bezlitośnie wybatożonego grubą liną fokmasztu, że od tego zmarł. Wyrzucili go za burtę jak jakiegoś bydlaka”65. Legenda głosi, że w ślad za statkami niewolniczymi podążały rekiny żywiące się wyrzucanymi ciałami.

Zanim mały, zatłoczony statek powoli przepłynął Atlantyk, wielu niewolników umarło. Wreszcie dotarł do brytyjskiej kolonii Barbados, położonej na wschodnim krańcu karaibskiego archipelagu wyspy, która często była pierwszym przystankiem dla płynących z Afryki statków niewolniczych. Na początku XVIII wieku stolica Barbadosu Bridgetown była prawdopodobnie najruchliwszym portem obu Ameryk, punktem, w którym krzyżowały się drogi statków wożących ładunek z Afryki, Anglii, Ameryk Północnej i Południowej. Żaglowce rzucały kotwicę w zatoce, której brzegi były porośnięte palmami kokosowymi oraz sadami pełnymi pomarańczy, cytryn i limonek. Wejścia do zatoki strzegły baterie armat, a nad nabrzeżem i miejskimi magazynami górował kościół Świętego Jana, wznoszący się na dwustupięćdziesięciometrowym klifie. Po trwającej miesiąc lub więcej podróży przez Atlantyk widok Bridgetown stanowił dla żeglarzy upragnioną ulgę, ale Equiano i jego towarzysze – jak sam pisał – „nie wiedzieli, co o tym myśleć”66.

„Wyspa ta – zauważył pewien podróżnik – zdaje się w ciągłym ruchu”67, ponieważ okalające Bridgetown wzgórza usiane były wiatrakami przetwarzającymi plon władający życiem większości niewolników, którzy przetrwali „środkowy etap”: cukier. Podczas swojej drugiej podróży do Ameryki Krzysztof Kolumb zabrał na Karaiby trochę trzciny cukrowej z Wysp Kanaryjskich. Żyzna gleba, częste deszcze i obfitość słońca okazały się idealnymi warunkami do jej uprawy. Europejczycy od dawna szukali tropikalnych lądów odpowiednich dla trzciny, dającej o wiele więcej słodyczy niż miód pszczeli. W połowie XVIII wieku, kiedy Equiano dotarł na Barbados, ze wszystkich posiadłości brytyjskich to właśnie w bogatych w cukier Indiach Zachodnich przebywało najwięcej niewolników, a nie w trzynastu koloniach na kontynencie północnoamerykańskim68.

Rdzenni karaibscy Indianie, osłabieni ospą wietrzną, tyfusem i innymi europejskimi chorobami, zapędzeni do pracy przy uprawie trzciny masowo umierali, więc kolonizatorzy szybko zaczęli sprowadzać niewolników z Afryki. Ich praca sprawiła, że to rzadkie, luksusowe dobro, którym cieszyli się bogacze, znalazło się na stołach milionów Europejczyków. Cukier często wykorzystywano do słodzenia innego popularnego przysmaku, który zbierali niewolnicy w Ameryce Południowej oraz w Indiach Zachodnich, szczególnie na wysokich zboczach co bardziej górzystych wysp, mianowicie kawy. Pod względem ekonomicznym cukier przewyższał jednak wszystko. Aby zaspokoić nieposkromione apetyty Europejczyków, mniej więcej dwie trzecie wszystkich niewolników zabranych do obu Ameryk trafiało na plantacje trzciny cukrowej.

Equiano po raz pierwszy usłyszał cokolwiek o plantacjach podczas pierwszych, przerażających tygodni, które spędził na Barbadosie, a ostatecznie miał dowiedzieć się o nich wszystkiego, i to na własnej skórze. Jeszcze zanim opuścił statek, „wielu kupców i plantatorów przyszło na pokład i uważnie nas oglądało”. Kiedy niewolników zabrano na brzeg i podzielono na grupy, zwane paczkami, „zaprowadzono nas od razu na dziedziniec kupców, gdzie zamknięto nas razem niczym stado owiec, nie zważając na płeć i wiek. Na dany znak (na przykład uderzenie w bęben) kupcy jak jeden mąż wpadali na dziedziniec, gdzie zebrani byli niewolnicy, i wybierali tę paczkę, którą uznali za najlepszą”69.

Na szczęście dla Equiana udało mu się uniknąć pól trzciny cukrowej. Nie osiągnął jeszcze wieku nastoletniego, a przy tym – jak twierdził – był osłabiony chorobą i długą podróżą, więc nie chciał go kupić żaden plantator na Barbadosie. Handlarz niewolników kazał zatem nakarmić chłopca „ryżem i tłustą wieprzowiną”, żeby nieco go utuczyć dla przyszłych kupców, i wysłał do Wirginii70. Tam Equiano pracował krótko na plantacji, dopóki właściciel nie sprzedał go oficerowi Królewskiej Marynarki Wojennej, niejakiemu Michaelowi Pascalowi.

Equiano, któremu przyszło żyć w kilku różnych światach, nosił też kilka różnych imion. W czasie podróży przez Atlantyk załoga statku nazywała go „Michael”; na plantacji w Wirginii był „Jacobem”, a teraz jego nowy pan nadał mu imię, które miał nosić przez kilka dziesięcioleci: „Gustaw Waza”. Imię było celowo ironiczne, jak to często bywało w przypadku niewolników, którym nadawano imiona brytyjskich premierów czy rzymskich cesarzy. Gustaw Waza był szwedzkim szlachcicem, który w XVI wieku stanął na czele buntu przeciwko Duńczykom i został królem Szwecji.

Przez sześć lat Equiano był osobistym niewolnikiem porucznika Pascala. Od tego momentu jego imię zaczyna pojawiać się w dokumentach, zapisywane przez nieuważnych kancelistów jako Gustaw „Wawaza”, „Wazo”, „Wazer” albo „Wazan”. Gdy Equiano służył Pascalowi, w latach 1756−1763 toczyła się wojna siedmioletnia (znana Amerykanom jako wojna z Indianami i Francuzami), jedna z odsłon angielsko-francuskiej walki o dominację na świecie, która wypełniła cały wiek XVIII i część wieku XIX. Equiano przenosił się za Pascalem na kolejne okręty, węd­rował z jednego brzegu oceanu na drugi. Odwiedził Londyn, zobaczył śnieg, przeżył ospę wietrzną, widział egzekucję przez powieszenie. W czasie bitwy morskiej rzucił się przez pokład z zapasem prochu, walcząc na francuskim wybrzeżu krył się przed kulami i odłamkami, z ekspedycją wojenną dopłynął też do Hiszpanii i do Nowej Szkocji. W czasie tych przygód okazało się, że jest przebiegły, przedsiębiorczy i garnie się do nauki. (Nawet w trakcie „środkowego etapu” pewien marynarz pozwolił mu spojrzeć przez służący do nawigacji kwadrant, „żeby zaspokoić moją ciekawość”71). W surowym świecie Królewskiej Marynarki Wojennej bystry młodzian zaskarbiał sobie życzliwość otaczających go ludzi. Miał talent do zaprzyjaźniania się z oficerami i zwykłymi marynarzami i niewątpliwie zdawał sobie sprawę, że to właśnie stanowi klucz do przetrwania. Generał James Wolfe, w drodze do Quebecu po swoje słynne zwycięstwo, interweniował i ocalił Equiana przed chłostą na statku. Wkrótce nasz bohater dorabiał sobie goleniem i strzyżeniem marynarzy.

Pascal wypożyczał czasami Equiana przyjaciołom albo rodzinie w Anglii, niczym jakąś egzotyczną zabawkę. Ci zaś, zafascynowani młodym Afrykaninem, pomogli mu nauczyć się czytać i pisać – mało który niewolnik w obu Amerykach miał na to szansę. Ochrzcili go również – u Świętej Małgorzaty, w szacownym kościele w Westminsterze, w którym pochowany jest sir Walter Raleigh i który nadal jest oficjalnym kościołem parafialnym Izby Gmin.

Equiano nieustannie – na lądzie i na morzu – spotykał „rodaków”, jak ich nazywał. Wielu Afrykanów, zarówno wolnych, jak i pozbawionych wolności, było żeglarzami. Królewska Marynarka Wojenna biła się z Francuzami na obu półkulach, więc do zapełnienia kilkuset okrętów potrzebowała wszystkich silnych, młodych mężczyzn, jakich tylko była w stanie pozyskać. Equiano na własnej skórze doświadczył tego głodu ludzi, kiedy Pascal zagonił go do pozyskiwania marynarzy na ulicach Londynu – czarny niewolnik jako członek gangu werbowników zajmujących się przymusowym poborem zakuwał w kajdany białych mężczyzn.

Własna niewola nieustannie go uwierała. Jego nadzieje na wolność nie były bezpodstawne, bo choć niewolnictwo stanowiło ekonomiczny fundament Indii Zachodnich oraz amerykańskiego Południa, jego prawny status w Anglii był zaskakująco niejasny. Z jednej strony w brytyjskich dziennikach od czasu do czasu pojawiały się ogłoszenia w rodzaju: „W gospodzie Bull and Gate, w Holborn, na sprzedaż: kasztanowy wałach, bryczka oraz silny, dobrze ułożony, czarny chłopak”72. Z drugiej strony wielu niewolników otrzymywało od swoich właścicieli wolność albo możliwość zarobienia na wyzwolenie. Niektórzy po prostu brali sprawy we własne ręce i uciekali, by dołączyć do małej, ale wciąż rosnącej grupy czarnych mieszkających w Londynie i kilku innych miastach. Na podstawie ogłoszeń o nagrodach za informacje na temat uciekinierów możemy założyć, że zbiegów odzyskiwano z wielkim trudem, o ile w ogóle się to udawało.

W 1762 roku nadzieje Equiana wzrosły, otrzymał bowiem awans na mata Królewskiej Marynarki Wojennej. Wracając do Londynu po kolejnych stoczonych przez siebie walkach morskich i z nową rangą, zastanawiał się, czy Pascal ma prawo trzymać go jako niewolnika na brytyjskiej ziemi. Pascal ewidentnie sam się tym martwił. Kiedy tylko rzucili kotwicę na Tamizie, nakazał Equianowi zostawić na statku wszystkie książki oraz resztę dobytku, siłą wsadził go na łódź i sprzedał kapitanowi Charming Sally, okrętu wyruszającego do Indii Zachodnich wraz z następnym odpływem. Equiano kolejny raz przemierzył Atlantyk w zamknięciu. Tym razem trafił na Montserrat, małą karaibską wysepkę, na której uprawiano trzcinę cukrową. „Na widok tej krainy niewoli przeszyła mnie groza, która zmroziła moje serce”73.

Na miejscu kapitan sprzedał go Robertowi Kingowi, najważniejszemu kupcowi na wyspie. Kiedy King dowiedział się, że Equiano świetnie zna angielski i jest doświadczonym żeglarzem, zorientował się, że chłopak jest zbyt cenny, by zmarnować go w polu. Equiano ścinał więc Kingowi włosy, prowadził rejestry ładunków, pracował jako kancelista w magazynach i jako marynarz we flotylli stateczków, która transportowała niewolników i towary z Montserrat na inne wyspy Karaibów (według własnej rachuby odwiedził ich piętnaście) oraz na kontynent północno­amerykański.

Zawijając zarówno do głównych portów, jak i do obmywanych falami małych przystani leżących na uboczu plantacji cukru, Equiano zobaczył karaibskie niewolnictwo w całej okazałości. „Widziałem murzyna bitego tak, że aż połamano mu kości – tylko za to, że spalił garnek”74. Był świadkiem, jak biali marynarze na statkach Kinga „folgowali swoim brutalnym żądzom z dziewczynkami, które nie miały nawet dziesięciu lat”, a „na Montserrat widziałem murzyna, którego przywiązano do pala i straszliwie okaleczono , a następnie powoli odcięto mu uszy, ponieważ legł z białą kobietą, która była zwykłą prostytutką”. Widział niewolników, „szczególnie tych wątłych, których – na różnych wyspach – ważono i sprzedawano za trzy do sześciu, dziewięciu pensów za funt”75.

Choć Equiano był zbyt rozsądny, by pisać o tym brytyjskim czytelnikom jego wspomnień, w czasie podróży po Karaibach z pewnością zetknął się z jeszcze innym aspektem niewolnictwa, mianowicie z buntami. W tym czasie największe powstanie niewolników w brytyjskich Indiach Zachodnich wybuchło na Jamajce w 1760 roku, zaledwie trzy lata przed zakupieniem Equiana przez Kinga. Pod przywództwem niejakiego Tacky’ego tysiące zbuntowanych niewolników, wznosząc afrykańskie okrzyki wojenne, ruszyło na plantacje, plądrując, zabijając białych, podpalając pola trzciny oraz rafinerie cukru. Nie mając odpowiedniej ilości amunicji do zdobytych muszkietów, strzelali metalowymi ciężarkami do sieci rybackich. Przekazując sobie informacje za pomocą afrykańskich tam-tamów, wzniecili powstanie także w pozostałych częściach wyspy. Roztrzęsieni biali zebrali marynarzy ze statków, którymi przewożono cukier, żeby pomogli w tłumieniu buntu, i zaczęli się zastanawiać, czy ogolona głowa to symbol przynależności do spisku. Pewien plantator, chcąc ochronić swoją posiadłość, uzbroił dwudziestu niewolników, których uważał za najwierniejszych, ci zaś mu podziękowali, ukłonili się i odeszli, żeby przyłączyć się do buntowników.

Tacky’ego, przywódcę rebelii, szybko pojmano i ścięto, ale potyczki trwały jeszcze wiele miesięcy. Dla zdenerwowanych plantatorów granica między lojalnymi a zbuntowanymi niewolnikami zdawała się frustrująco niewyraźna. Wielu niewolników, którzy nagle zniknęli, wracało do swoich panów, tłumacząc się, że uciekli tylko po to, żeby nie zostać wbrew swej woli zaciągniętymi do armii buntowników. Właściciele mieli swoje wątpliwości, ale wydanie zbiegów władzom oznaczało zarazem utratę siły roboczej. Kiedy wojsko gasiło ostatnie ogniska buntu, kryjący się po lasach niewolnicy woleli się powiesić niż poddać – ich ciała wisiały na gałęziach miesiącami. Ogółem podczas rebelii ponad czterystu niewolników zginęło w walce, zostało straconych albo popełniło samobójstwo. W czasie buntu Tacky’ego, bo pod taką nazwą przeszło to wydarzenie do historii, zginęło też blisko sześćdziesięcioro białych oraz co najmniej tyle samo wolnych czarnych i Mulatów.

Powstania, nieważne jak brutalnie tłumione, wciąż wybuchały. Sześć lat później w czasie buntu zginęło dziewiętnastu białych, a po kolejnych dziesięciu latach władze Jamajki wykryły spisek zawiązany przez najbardziej zaufanych woźniców, rzemieślników i niewolników domowych. Karę wymierzono szybko. „Tak prawdziwie nieszczęsne jest nasze położenie – pisał jeden z plantatorów – że zabrano mojego szefa kuchni, kiedy przygotowywał obiad, by następnego dnia osądzić go, skazać i stracić”76.

Podróżując po tym okrutnym świecie na pokładzie statku Roberta Kinga, Equiano wypatrywał okazji, by się z niego wydostać. Potajemnie zajął się handlem. Zbadawszy na Montserracie rynek na wyroby ze szkła, na duńskiej wyspie Sint Eustatius kupił szklanki do whisky. W podróż na Saint Croix wziął cytryny i pomarańcze, ponieważ słyszał, że „owoce te dobrze się sprzedają na tej wyspie”. Jako urodzony przedsiębiorca jeszcze wiele lat później szczegółowo pamiętał, ile zarobił na każdej transakcji, na przykład trzysta procent na czterech beczkach wieprzowiny, którą kupił w Karolinie Południowej i sprzedał na Montserracie. Za pieniądze z wieprzowiny kupił towary, które następnie sprzedał w trakcie podróży do Filadelfii. W 1766 roku miał już tyle pieniędzy, że mógł kupić sobie wolność za równowartość ponad siedmiu tysięcy dzisiejszych dolarów. „Wiadomym niechay będzie, że ja, niżey podpisany Robert King, za cenę siedemdziesięciu funtów i przez wzgląd na nią na zawsze wyzwalam, uwalniam i puszczam swobodnie wymienionego wyżey murzyńskiego niewolnika płci męskiey imieniem Gustaw Waza – dayąc, przyznayąc i przekazuyąc mu, rzeczonemu Gustawowi Wazie, wszystkie prawa, tytuły własności i zwierzchności, iakie miałem nad rzeczonym Gustawem Wazą iako iego pan i władca…”77.

Upragniony dowód wolności nie gwarantował jednak bezpieczeństwa. Equiano na własne oczy widział pewnego wyzwoleńca, który miał dokładnie taki sam dokument, ale mimo to został zaciągnięty na statek płynący na Bermudy. „Indie Zachodnie straszliwie mnie brzydziły – pisał – i miałem poczucie, że dopóki ich nie opuszczę, nigdy nie będę prawdziwie wolny”78.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE Sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa,

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected]

[email protected], [email protected]

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected]

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52,

[email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: