Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Poison City - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
23 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Poison City - ebook

Agent Gideon Tau z Wydziału Delfickiego policji dba o przestrzeganie Traktatu zawartego między ludźmi a światem istot nadprzyrodzonych. Często musi sięgać po broń, bywa że niekonwencjonalną, ale zdarza się, że jedynym wyjściem jest odwołanie się do magii. Dwa lata temu porwano mu córkę, zaraz potem odeszła żona. Ma wspaniałą, nietuzinkową szefową Armitage i wiernego przyjaciela, a właściwie przewodnika duchowego - krnąbrnego i wkurzającego psa, który z braku lepszych zajęć lubi sobie golnąć najpodlejszą whisky. Seria niepokojących wydarzeń w Durbanie, w których ponad wszelką wątpliwość  maczały palce istoty nadprzyrodzone – orisze, wróżki, anioły, a nawet archanioły -  prowadzi go do zaskakującej konkluzji: córka Gideona żyje! Agent Tau  zrobi wszystko, by rozwiązać kryminalną intrygę na styku świata realnego i nadprzyrodzonego, ale przede wszystkim musi odnaleźć porywaczy dziecka.

Na podstawie książki powstaje już serial telewizyjny.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0429-9
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

Pierwszą rzeczą, jaką robi pies, kiedy tylko przekraczam próg domu, jest dokładne obwąchanie mnie.

– Zapomniałeś o sherry, dupku.

Jego oczy zmieniają kolor z zaprawionego żółcią w mroczną czerń seryjnego mordercy. Wie, że tego nie znoszę. To jego wkurzający sposób na danie mi do zrozumienia: „Jeśli masz już zamiar otworzyć gębę, to lepiej powiedz: Przepraszam, piesku. Już lecę, piesku”.

Poza tym upiera się, żeby tak się do niego zwracać. Po prostu „piesku”. Chciałem mu dać jakieś imię, ale nie przyjmował tego do wiadomości.

Rzucam na podłogę w kuchni plecak pełen amunicji.

– Później przyniosę – uspokajam psa. – Teraz jest coś ważniejszego do zrobienia.

Warczy, potem piszczy i w końcu przechyla łeb na bok, manifestując swój stosunek do tego, że nie zaspokoiłem jego alkoholowych potrzeb.

Pokazuję mu środkowy palec.

– Wiesz co? – odzywa się. – Nienawidzę cię. Każdą cząstką swojego jestestwa.

– Ja też cię kocham…

– Daj spokój, London. Wiesz, że muszę wypić po południu szklaneczkę sherry. Co takiego ważnego się wydarzyło, że nie mogłeś zajść do monopolowego i kupić mi butelki? Umówiłeś się na randkę? Wstąpiłeś do jakiejś sekty? Cyrk przyjechał do miasta? Powiedz mi, żebym mógł z czystym sumieniem roześmiać ci się w twarz.

Wzdycham. Pamiętacie te wszystkie urocze pieski z filmów oglądanych w dzieciństwie? Dżoka? Benjego? Lassie? Otóż ten pies w niczym ich nie przypomina. Jest ich całkowitym przeciwieństwem. Jest raczej dewiantem w brudnym płaszczu przeciwdeszczowym, gadającym do siebie, pijącym denaturat przesączony przez kromkę chleba i oglądającym pornosy. Przypomina trochę border terriera, ale niech was to nie zwiedzie. Nie jest ani uroczy, ani przyjazny.

Ale wiecie co? Jest w porządku.

A właściwie nie, kłamię. Wcale nie jest w porządku. Nie na dłuższą metę. Jest jak kolega z dawnych, szkolnych czasów. Taki, który za dużo pije i opowiada seksistowskie i rasistowskie dowcipy. Nie przyznałbyś się do takiej znajomości, gdybyś wpadł na niego przypadkiem na ulicy, idąc z obecnymi znajomymi.

Mimo to przyzwyczailiśmy się do siebie. I póki zaopatruję go w OB (sherry Old Brown, najtańszą i najpaskudniejszą gorzałę na rynku), jest uroczy.

Przysuwam sobie stołek i siadam przy kuchennym blacie.

– Chyba udało nam się wyjaśnić, kto porywa dzieci.

Słysząc to, pies się zamyka.

Ktoś porywa dzieciaki z getta kolorowych. Dzieciaki, które nie przeszły jeszcze ceremonii nadania imienia. W ciągu ostatnich trzech miesięcy jedenaścioro. Rodziny zgłosiły się do ORCU – jednostki ds. przestępstw powiązanych z okultyzmem policji południowoafrykańskiej. A jednostka przekazała sprawę wydziałowi delfickiemu. Choćby dlatego, że ORCU nie ma wiele wspólnego ze zjawiskami paranormalnymi. Szczytem odwagi z ich strony było trzykrotne wypowiedzenie do lustra imienia Candyman.

ORCU była oficjalną agendą policji do spraw paranormalnych, a prawdziwą robotę odwalał wydział delficki.

Rodziny zaginionych dzieci podejrzewały, że to sprawka tokoloshe, ale ja byłem innego zdania. Dlatego poprosiłem, żeby przydzielono mi tę sprawę. Wiek zaginionych dzieci, sposób, w jaki rozpłynęły się w powietrzu…

To byli oni. To musieli być oni.

Po trzech latach nieobecności wracali do gry. Wydawało im się, że sprawa przycichła, że im wybaczono.

Bardzo się mylili.

– No, dalej – warczy pies. – Wiesz, że mój pęcherz nie wytrzymuje takiego napięcia. Kim jest ten wstrętny złodziej wykradający niewinne dzieciątka?

– Babalu Aye.

Pies przygląda mi się chwilę, a potem wybucha chrapliwym śmiechem. Śmiech przechodzi w koszmarny kaszel, jakiego można by się spodziewać po górniku z astmą i rakiem płuc.

– Poważnie? – pyta, kiedy wreszcie udaje mu się opanować kaszel.

– Poważnie.

– Nigdy bym go o to nie podejrzewał. Myślałem, że brakuje mu wyobraźni.

Babalu Aye jest oriszą odpowiedzialnym za choroby i dolegliwości. (Orisza to coś, co nazywamy siłą nadprzyrodzoną pierwszego rzędu. Słowo „orisza” oznaczało pierwotnie bogów ludu Joruba, ale z czasem stało się pojęciem bardziej pojemnym, obejmującym wszystko, co obce: bogów, demony, żywioły przyrody… Poniżej oriszów sytuują się siły niższego rzędu, ale to nie one sprawiają najwięcej problemów).

Wszyscy uważają Babalu Aye za łagodnego, starego boga, wzywanego do cierpiących, żeby im ulżyć w chorobie. Tyle że to jedynie część prawdy, ponieważ Babalu Aye sam lubi wywoływać choroby. I robi to całkiem często.

– Wiesz, gdzie on jest? – pyta pies.

Kiwam głową.

– I co? Zamierzasz tak po prostu pójść i go złapać?

– Nie mam wyboru. Wczoraj zaginęło kolejne dziecko. Może nie jest za późno, żeby je uratować.

– Wątpię – odpowiada dziwnie wesoło pies. – Daj spokój. Lepiej chodźmy się napić. Picie jest w porządku. Polowanie na bożków nie.

– Wiesz, że nie mogę. Bogowie są wystarczająco źli. Nie pozwolę, żeby pomyśleli, że mogą sobie tak po prostu porywać dzieci, ilekroć im przyjdzie na to ochota. Jak jednemu ujdzie to na sucho, zaraz inni wpadną na jakiś szatański pomysł.

– No to powiedz mi jeszcze, czy ta eskapada to działanie oficjalne, czy może nie?

Waham się. Gryzipiórki z parlamentu okroili budżet wydziału delfickiego, a na moją szefową Armitage są wywierane naciski, żeby zajmowała się tylko sprawami „gwarantującymi wyniki”. Cokolwiek to znaczy.

Ale Armitage nie poddawała się. O, nie. Dyskretnie wręczyła mi teczkę z aktami i postukując palcem w nos, powiedziała:

– Dobry z ciebie chłopak, zajmij się tym.

Zabawnie brzmią jej słowa, wyczuwam w nich wątpliwość. Ale nie przejmuję się tym. Trzy lata czekałem na taką okazję. To jedyny powód, dla którego zostałem w wydziale, chociaż o wiele łatwiej było rzucić to wszystko i utopić smutki w alkoholu.

Pies podchodzi i obwąchuje leżący u moich stóp plecak.

– Co tak śmierdzi?

– Magiczny pył.

– Naprawdę? To Dzwoneczek musiał zachorować od tego na raka, bo cuchnie, jakby fabryka zapałek bzyknęła się z oborą i wyszło im wyjątkowo brzydkie dziecko.

Ignoruję jego uwagę, sięgam do szafki i wyjmuję zabytkowy dwulufowy obrzyn. Jest absolutnie piękny, z filigranami i platerowany srebrem. Wygrałem go w pokera z Mathew Hopkinsem, kompletnym psycholem, który zaczął polować na czarownice w siedemnastym wieku. Słyszałem, że wciąż żyje i robi swoje w Rosji.

Z plecaka wyjmuję pudełko nabojów, łamię lufę i wkładam dwa. Pozostałych sześć wsuwam do kieszeni.

Z nabojów usunąłem wcześniej ołowiane śruciny i zastąpiłem je kulkami skamieniałego łajna, które dostałem od zoroastryjskiego demona Aka Manaha, aktualnie dziesiątego w kolejce do tronu w piekle. Zadaniem Aka Manaha jest pilnowanie wszystkich podległych mu demonów. Jest takim sędzią Dreddem w swoim Mega-City One i potrafi każdą częścią siebie zabić oriszę.

Nawet własnym gównem.

Wolałbym mieć więcej nabojów, ale jeden kosztuje dwa tysiące randów, więc ta paczka i tak zrujnowała mój budżet operacyjny.

Chowam strzelbę do plecaka. Mam jeszcze jedną paczkę nabojów. Te są trzykrotnie przeklęte, pokryte srebrem i mają kaliber dziewięć milimetrów. Napełniam nimi magazynek glocka 17, resztę wrzucam do plecaka, a pistolet wsuwam za pasek od spodni na plecach. W torbie ukrywam jeszcze kilka niespodzianek, ale mam nadzieję, że nie będę musiał ich użyć. Nie są bowiem hm… zbyt subtelne.

– Idziesz? – zwracam się do psa.

– A co z Traktatem? – chwyta się ostatniej deski ratunku. – Nie możesz tak po prostu zabijać bogów. Armitage powinna zdawać sobie z tego sprawę i nie prosić cię o takie rzeczy.

Ma rację. Traktat to rodzaj umowy zawartej wieki temu pomiędzy rasą ludzką a bogami/potworami/superbohaterami/oriszami/i-jak-ich-tam-jeszcze-zwał. Przypomina trochę doktrynę wzajemnego gwarantowanego zniszczenia, gdzie obie strony wiedzą, że jeśli jedna zacznie, to cały świat ulegnie zniszczeniu. Lista praw sił nadprzyrodzonych, których powinniśmy przestrzegać, ma grubość książki telefonicznej.

Kluczowe znaczenie ma tutaj słowo „powinniśmy”. Gdyby wszyscy przestrzegali prawa, byłbym bezrobotny.

– Nie mogę dać się złapać, to wszystko – odpowiadam. – Idziesz czy nie?

Pies wzdycha.

– A mam wybór? Jeśli zginiesz, to kto kupi mi sherry?

– Za to cię kocham, mordo ty moja.

***

Położony na wschodnim wybrzeżu Republiki Południowej Afryki Durban jest najbrudniejszym, najdziwaczniejszym, najbardziej niebezpiecznym miejscem, w jakim kiedykolwiek mieszkałem. Jest też duszą RPA. Możesz spędzić jedną parną noc w tym mieście, które nigdy nie zasypia, a potem o poranku ciepłe wody Oceanu Indyjskiego zmyją z ciebie wszystkie grzechy.

Durban to schizofreniczna mieszanka barw i wrażeń. Seryjny zabójca przyjmujący fałszywą tożsamość, usiłujący pokazać światu fasadę normalności. Szare betonowe budynki z lat siedemdziesiątych dwudziestego wieku, pomalowane w mającą je ożywić mdłą zieleń i czerwień. Pełne pyłu niebo, raz błękitne, innym razem w kolorze sepii. Tablice reklamowe warsztatów rzemieślniczych i gabinetów znachorów muti. Wszędzie pełno śmieci, gazet, broszur, skórek owoców, potłuczonego szkła – dywan brudnych wspomnień i zapomnianych dawno kłopotów.

Unosisz głowę… i widzisz jasność. Żółte billboardy ANC (Afrykańskiego Kongresu Narodowego), czerwone billboardy EFF (Ruchu Bojowników o Wolność Gospodarczą). Żywe, kontrastowe kolory ubrań tysięcy ulicznych handlarzy, którzy przybyli tu z całego kontynentu, a których połowa została przeszmuglowana na pokładach statków zawijających do tego największego portu w Afryce – przedstawiciele ludu Suahili, Tanzańczycy, Malawijczycy, Hindusi, obywatele Zimbabwe (i coraz częściej Rosjanie).

Ulica atakuje wszystkie zmysły. Jaskrawe kolory ubrań, palące słońce, feeria zapachów owoców i przypraw, curry i cynamonu, marihuany i potu.

Takie jest to miasto. I nagle wszystko się kończy, nieoczekiwanie natrafiamy na niewielką oazę nazywaną Golden Mile. Oazę bogactwa, szklaną bańkę, gdzie żyje się w nieświadomości tego, co dzieje się wokół, szlachetną i drogą śmietankę zdobiącą całe to gówno dookoła.

Golden Mile wygląda, jakby ją żywcem przeniesiono z Wenecji. Sześć kilometrów plaży ciągnącej się od Blue Lagoon po Durban Harbor. Wzdłuż plaży szeroka promenada z hotelami i apartamentowcami. A na promenadzie turyści i surferzy, osoby uprawiające jogging i rowerzyści, hipsterzy i spacerowicze z psami.

Tam właśnie mieszkam, na samym skraju tej bańki. W niewielkim mieszkaniu przy Windemere Road. Nie dlatego, że jestem bogaty, tylko dlatego, że kupiłem to mieszkanie, kiedy promenada była we władaniu handlarzy narkotyków i sutenerów. Prawdę mówiąc, nadal do nich należy, tyle że zrobiło się bardziej luksusowo. Za sprawą zagranicznych turystów i ich pieniędzy.

Wychodzę z chłodnego wnętrza budynku, w którym mieszkam, i trafiam prosto do rozgrzanego piekarnika. Krzywię się. Chodnik paruje, w powietrzu unosi się wilgoć, pozostałość po niedawnej burzy, upał oblepia mnie jak mokre ubranie.

Lato w Durbanie. Nigdzie nie znajdziecie takiej wilgoci, takiego upału, nigdzie nie będziecie w gorszym nastroju.

Otwieram drzwi mojego starego zielonego land rovera i wsiadam do środka. Ten samochód to już prawie zabytek. Pożera nieprawdopodobne ilości paliwa i przez siedemdziesiąt procent czasu stoi zepsuty. Nie mam jednak zamiaru się go pozbywać. Zbyt wiele razem przeszliśmy.

Sięgam po ukryty pod deską rozdzielczą przełącznik. To zamontowane osobiście przeze mnie zabezpieczenie odcinające dopływ paliwa do silnika. Nie uważam, że w Durbanie jakoś szczególnie szerzy się przestępczość – jest tu tak samo jak w całej Afryce Południowej – ale w zeszłym roku złodzieje próbowali ukraść mój samochód trzynaście razy. Przynajmniej o tylu próbach wiem.

Pies wskakuje na fotel pasażera i przegląda się w bocznym lusterku. Tymczasem ja włączam się do ruchu i zawracam w niedozwolonym miejscu. Po lewej mijamy North Beach z plamami słońca na piasku. Skręcam na rondzie i kierujemy się teraz w głąb miasta. Nasz cel nie znajduje się daleko. Jakieś osiem kilometrów w linii prostej.

– Słuchaj, London – odzywa się po chwili pies. – Mam do ciebie pytanie.

„London”. Albo „London Town”. Ksywka, o którą się nie prosiłem. W rzeczywistości nazywam się Gideon Tau, ale przylgnął do mnie ten London, bo stamtąd pochodzę. Zanim się tu przeniosłem, przez piętnaście lat pracowałem w londyńskiej policji. Aha, a „London Town” dlatego, że brzmi podobnie do „London Tau”. Wszyscy w wydziale uważają, że to zabawne.

– Pod warunkiem że nie będzie przypominało twojego ostatniego pytania. Tłumaczyłem ci już, po co jest Google. Musisz tylko wyłączyć blokadę rodzicielską.

– Nie, nie. Nic z tych rzeczy. Znasz ten film?

– Który?

– Ten na temat kazirodztwa. O nazistach. I terrorystach próbujących obalić rząd.

Przewijam w pamięci wszystkie filmy, które ostatnio oglądaliśmy. Żaden nie pasuje.

– Nie kojarzę. Może jakieś szczegóły?

– Rusz głową, człowieku. Widziałeś ten film. Kosmiczni naziści i brat z siostrą? Tatuś obcina dzieciakowi rękę, a on wrzeszczy: „Nieee!”.

Marszczę czoło.

– Masz na myśli Imperium kontratakuje?

– O, właśnie!

Kosmiczni naziści i kazirodztwo. Niezły sposób na opisanie filmu.

– No i co?

– No i… czy wy byliście aż tak głupi?

– Słucham?

– Przecież facet nazywał się Darth Vader, zgadza się? A fakt, że jest ojcem dzieciaka, miał być wielkim zaskoczeniem, tak?

– I był wielkim zaskoczeniem. Wtedy jeszcze nie było internetu. Ludzie szli do kina, nie znając wcześniej fabuły.

– Zgoda… ale chodzi o to, jak się ten facet nazywał. Darth Vader. „Vader” po holendersku to ojciec. „Darth” oznacza mroczny. Czyli nazywał się Mroczny Ojciec.

Opuszczam osłonę przeciwsłoneczną, bo razi mnie popołudniowe słońce. Znów zostawiłem okulary w domu.

– No, dobrze… – wracam ostrożnie do tematu. – I co z tego? Szliśmy do kina, nie spodziewając się, że jest czyimś ojcem. Straszny z ciebie mądrala z perspektywy czasu.

– Gówno prawda. Ja bym to zauważył od razu, tam, w kinie.

– Nie wydaje mi się – odpowiadam, hamując przed długim rzędem samochodów. Wychylam głowę przez okno i widzę, że na środku drogi zatrzymał się minibus, żeby zabrać pasażerów.

– Owszem, tak. I nie chodzi o spojlery, tylko o zdrowy rozsądek.

Ignoruję jego uwagi i zaczynam bębnić palcami w kierownicę. Mój wzrok wędruje w prawo. Przed wejściem do oceanarium uShaka stoi metalowa fontanna. Do środka budynku wchodzą rodziny z dziećmi, żeby za kolosalne pieniądze znaleźć się wewnątrz atrapy zatopionego wraku statku i przez bulaje oglądać rekiny.

Sekret, który znają tylko wtajemniczeni – w tej wodzie są nie tylko rekiny. Żyje tam nimfa Jengu, która kradnie kawałki duszy każdej odwiedzającej oceanarium osoby. Małe kawałeczki, tyle ile potrzeba jej do przeżycia. Równowartość kilku centów ze wszystkich randów wydanych na bilet. Co miesiąc kontrolujemy, czy nie przekracza ustalonych norm.

Kierowca minibusa uznaje w końcu, że dość już upchał ludzi we wnętrzu, i odjeżdża, pozostawiając za sobą obłok czarnego dymu z rury wydechowej. Ruszamy. Skręcam w prawo w Prince Street i znajduję wolne miejsce do zaparkowania.

– To tu? – pyta pies.

Wskazuję ruchem głowy mur z łuszczącą się białą farbą. Za murem, na tle błękitnego nieba widać szczyty kilku budynków.

– Addingtons – wyjaśniam. – Tu mieścił się kiedyś szpital pediatryczny. Zamknęli go trzydzieści lat temu.

– Dlaczego Babalu Aye tu się ukrywa?

– Mówi się, że tutaj rezyduje. Nieźle wybrał, swoją drogą. Dobry punkt, blisko do sklepów i na plażę.

Wysiadam z land rovera i w głębi ulicy dostrzegam jakiegoś chudego faceta w kamizelce odblaskowej. Facet podbiega do mnie, jego twarz rozjaśnia szeroki uśmiech.

– Dzień dobry, mam na imię Moses. Popilnuję panu samochodu, zgoda? – Mierzy mnie wzrokiem od stóp do głów. – Idzie pan na ślub?

– Nie. Skąd to pytanie? – pytam zdziwiony.

– Jest pan bardzo elegancko ubrany.

– Dziękuję – mamroczę, starając się nie słyszeć wydawanych przez psa odgłosów podejrzanie przypominających parskanie. Wyjmuję z portfela banknot pięćdziesięciorandowy. To dziesięć razy więcej, niż zwykle płaci się takim parkingowym. – Od dawna tu pracujesz?

Pieniądze znikają w kieszeni Mosesa.

– Od dwóch lat.

– Dzieje się tam czasem coś dziwnego? – pytam, wskazując na Addingtons.

Z twarzy Mosesa znika uśmiech. Niepewnie wzrusza ramionami.

– Powiedz – zachęcam go.

– Długo by opowiadać – mówi z ociąganiem. – Nikt tam nie sypia. Od dawna. Mówią, że to nawiedzone miejsce. To wszystko, co wiem. Wolę nie pytać o to miejsce.

Kiwam głową ze zrozumieniem i zarzucam sobie plecak na ramię.

– Pan chce tam pójść? – pyta zaskoczony Moses.

– Muszę.

– Aha. – Zerka na mnie spod przymrużonych powiek. – A jak pan nie wróci, mogę sobie wziąć ten samochód?

– Oczywiście – odpowiadam. – Pod warunkiem że wejdziesz tam, żeby zabrać kluczyki.

Przechodzimy z psem na drugą stronę ulicy i obchodzimy całą posiadłość dookoła. Jest dość rozległa, ma co najmniej półtora hektara. Bramy są pozamykane na kłódki, ale ktoś łomem poodginał pręty.

Wślizgujemy się do środka. Staram się nie pobrudzić rdzą koszuli. Dostrzega to pies.

– Dlaczego jesteś ubrany, jakbyś starał się o rolę w Incepcji?

Rzucam okiem na swój strój. Trzyczęściowy garnitur od Gucciego, bez marynarki. Biała koszula z podwiniętymi rękawami. Kosztowało to wszystko fortunę, ale kupowanie eleganckich ubrań to moja słabostka.

– Zawsze tak się ubieram.

– Tak, ale… nie uważasz, że do takiej roboty bardziej nadają się dżinsy i T-shirt? Zniszczysz sobie te ciuchy. Nieraz już ci to mówiłem.

– Zgadza się, ale wiesz przecież, że nie słucham tego, co mówisz.

Pies pewnie ma rację. Ale nie mam zamiaru utwierdzać go w tym przekonaniu.

Rozglądam się po okolicy. Stoimy na zrujnowanym podjeździe do budynku szpitala. Z popękanego asfaltu wyrastają kępki trawy i chwastów.

Podchodzimy do budynku. Puste okna spoglądają na nas nieobecnym wzrokiem sprzedawcy w przedświątecznej gorączce zakupowej. Drzwi są drewniane, nad nimi balkon. Tuż pod balkonem znajduje się fryz ozdobiony płaskorzeźbą przedstawiającą Jezusa w otoczeniu kilkorga dzieci. Dzieci trzymają w rękach owoce i są to jedyne barwne plamy na brudnobeżowym tle.

Panuje całkowita, przytłaczająca cisza.

Robię głęboki wdech i powoli wypuszczam powietrze ustami.

– Jesteś gotowy?

– Gotowy – potwierdza pies.

– Zaczynamy.

Czuję nagły przypływ energii. Moje ciało przenika moc, wędruje z krwią w żyłach, dociera do wszystkich zakątków mojego jestestwa. Popadam w euforię, ostatnio czułem się tak dobrze trzy lata temu. W mojej duszy rozlewa się świetliste ciepło. To jest jak orgazm.

To fakt mało znany i nikt ci o tym nie powie, dopóki nie dołączysz do grona wtajemniczonych. Posługiwanie się magią (czyli lśnieniem, jak ja to nazywam) przypomina używanie narkotyków. Podobnie się czujesz, podobne przynosi rezultaty. Posługiwanie się magią zmienia cię w środku. Twoje ciało zaczyna się jej domagać. Za każdym razem, kiedy jej używasz, magia rozplata twój łańcuch DNA i odrywa kawałek po kawałku.

Jeśli będziesz często posługiwać się magią, to pewnego dnia, przy okazji rutynowego prześwietlenia okaże się, że w płucach rośnie ci drugi, dodatkowy mózg. Albo obudzisz się kiedyś i zobaczysz, że twoja klatka piersiowa jest zupełnie przezroczysta i stała się oknem do innego świata. (Takie coś przytrafiło się facetowi pracującemu kiedyś w wydziale delfickim. Z konfiguracji gwiazd widocznych przez jego klatkę piersiową wynikało, że tamten świat był oddalony o tysiące lat świetlnych od naszego. Gościa w końcu ta dziura w jego piersi wciągnęła, dosłownie wessała. Byłem przy tym. Uwierzcie, nie był to przyjemny widok).

Tak, magia jest jak narkotyk. Nie bawcie się nią, dzieci.

Przechodzi mnie dreszcz rozkoszy. Staram się pozbierać do kupy wszystkie rozproszone teraz kawałki mojego umysłu.

– Jezu, jak mi dobrze – wzdycham.

– Zamknij się – warczy pies. – Źle się przy tobie czuję.

Mrugam, odzyskuję ostrość wzroku. Teraz jestem bezpieczny. Chroni mnie niewidoczna, zrobiona z magicznej materii zbroja. Coś w rodzaju zbroi wytwarzanej przez generator Holtzmana w Diunie. Nie zatrzyma co prawda pocisku, ale zamortyzuje inne rodzaje ataku. Cios pięścią, uderzenie młotkiem, pchnięcie nożem. Oczywiście do pewnego stopnia. Nie można być zbytnim chojrakiem.

Jestem podekscytowany. Skórę mam napiętą, nadwrażliwą. Wszystkie zmysły są wyostrzone, jakby chciały się uwolnić z ograniczeń ciała.

Otwieram drzwi. Zawiasy nie skrzypią. Dziwne. Za drzwiami znajduje się niezadaszone atrium. Popękaną terakotę pokrywa warstwa ziemi i błota. Brak śladów stóp.

– Nikogo tu od dłuższego czasu nie było – zauważa pies.

– Dzięki, Sherlocku. – Wyjmuję z plecaka strzelbę. – Wyniuchałeś coś?

Pies stąpa cicho przede mną i węszy dookoła.

– Jest tu coś… Nie potrafię tego rozpoznać. Niczego mi nie przypomina.

Przechodzę przez atrium, mijam kolumny pokryte graffiti. W niszy w ścianie przed sobą widzę rzeźbę dziecka klęczącego na zielonym marmurze. Brakuje jej rąk.

Za kolejnymi drzwiami jest coś, co musiało być kiedyś recepcją. Na ścianie malunki, wyblakłe, łuszczące się. Li’l Devil, postać z kreskówek, którą pamiętam z dzieciństwa. Duch w cylindrze. Kiepski portret kaczora Daffy’ego.

Dalej zaczyna się korytarz. Przez brudne okna wdzierają się promienie słońca. Tu i ówdzie zawalił się strop, przez ziejące otwory widać pomieszczenia na piętrze. Farba złazi ze ścian jak skóra po oparzeniu słonecznym.

Serce bije mi nierówno w piersi. Nie wiem, czy to rezultat magii, strach czy niecierpliwość. Koszula klei mi się do pleców. Oczy zalewa pot. Nie słychać żadnego dźwięku prócz mojego oddechu i chrzęstu gruzu pod butami.

Korytarz prowadzi w głąb budynku. Skręcamy w lewo i nagle robi się ciemno. Nie ma tu żadnych okien. Czekam, aż wzrok przywyknie do ciemności. Drewniana podłoga. Na żółtych ścianach niezdarne rysunki. Rastafarianka, poniżej napis „WŁOSY”. Mała dziewczynka w fioletowej sukience i za dużych dla niej szpilkach. Z wysokiego sufitu zwisają świetlówki.

Gdzie teraz? – pyta pies.

Dopiero po chwili dociera do mnie, że używa przekazu myśli. Robi tak tylko wtedy, kiedy jest niespokojny, kiedy wyczuwa w pobliżu niebezpieczeństwo.

Wzruszam ramionami. Nie mam pojęcia. Zaglądam do każdego mijanego pomieszczenia. Stare metalowe łóżeczka, na ścianie plakat przedstawiający ludzki szkielet, któremu ktoś domalował wąsy, potłuczone umywalki, walająca się na podłodze dokumentacja medyczna.

Natrafiamy na schody i wędrujemy na piętro. Pierwsze pomieszczenie jest duże, dwa razy większe od mojego mieszkania. Ktoś powyrywał drzwi z futryn i rzucił je na stos na środku pokoju. Tu nie ma żadnych rysunków. Tylko słowa wypisane wysoko na ścianie.

Chce mi się pić.

Sam bym się napił – mówi pies.

Nie odpowiadam. Trafiamy na kolejny korytarz. Tu jest zupełnie ciemno, wszystkie drzwi są pozamykane. Jest tu coś nieokreślonego, coś, co budzi niepokój. Nie potrafię tego wytłumaczyć. W wydziale delfickim uczą, jak reaguje się na obecność oriszy czy w ogóle magii. Odnosi się wtedy wrażenie, jakby pod skórą wędrowały robaki, które usiłują wydostać się na zewnątrz.

Chwilę później pies przywiera do podłogi i zaczyna warczeć. Kładzie uszy po sobie i kuli się ze strachu.

Jezu Chryste, kurwa mać! – jęczy. – Jak ty to wytrzymujesz? Nie słyszysz?

Obracam głowę. Fakt, coś słychać… Jakiś bardzo wysoki dźwięk, na granicy słyszalności. Ale nie jestem pewien.

– Co to jest? – Nerwowo zaciskam dłoń na obrzynie i zerkam za siebie.

Pies nie odpowiada. Stoję nad nim, zwiniętym w kłębek, czekającym na atak, który, wiem to, za chwilę nastąpi.

W końcu pies podnosi się ciężko z podłogi.

– Niech to szlag… To nie było przyjemne. – Krzywi się. – Naprawdę nie słyszałeś?

Kręcę głową.

– Jesteś szczęściarzem. To brzmiało, jakby wszystkie ultradźwiękowe gwizdki nagle się rozgwizdały. Tylko że to nie był gwizd. To był wrzask.

– Wrzask?

– Tak, człowieku. Wrzask, krzyk.

Wbijam wzrok w ciemność.

– Jak to brzmiało?

– Nie rozumiesz? Przecież mówię, to był wrzask.

– Ale jaki? Zwierzęcy, ludzki?

– London, nieważne jaki. Jeśli to coś, co tak krzyczało, jest tutaj, to nas tutaj nie powinno być. To wszystko.

– Nie możemy tak po prostu sobie stąd pójść.

– Możemy. Po to mamy nogi. I rozum.

– W takim razie idź. Zaczekaj w samochodzie. Ja niedługo wrócę.

Pies otrząsa się ze złością.

– Jasne. Jeśli cię teraz zostawię, to nigdy stąd nie wyjdziesz.

– W takim razie przestań jęczeć i skończmy to wreszcie.

Pies przypatruje mi się dłuższą chwilę, a potem obraca się i rusza w głąb korytarza. Jestem pewny, że słyszę, jak mruczy pod nosem „pieprzony kutas”. To jego ulubiony epitet, którym raczy mnie, ilekroć porządnie go wkurzę.

Korytarz się rozwidla. Jedna odnoga nosi ślady pożaru. Sufit i podłoga są okopcone. Na ścianach widoczne są odpadające pęcherze farby. Płaty farby przypominają liście – białe z jednej strony, czarne z drugiej. Bezgłośnie wirują w powietrzu, jakby poruszane czyimś oddechem.

Na końcu korytarza są otwarte drzwi. Podchodzę do nich powoli. To tam jest Babalu Aye. Czuję to.

Poklepuję się dłonią po kieszeni. Naboje są pod ręką. I dwa w strzelbie. Glock za paskiem spodni na plecach. Tatuaże zwarte i gotowe. Niech to szlag. Nie jestem przygotowany na coś takiego. Pies miał rację. Nie powinienem był tego robić. A już na pewno nie w pojedynkę. Gdyby akcja była przeprowadzana w sposób oficjalny, mógłbym liczyć na wsparcie dwóch zespołów po pięciu ludzi każdy.

Zaciskam dłonie na kolbie strzelby, biorę głęboki wdech i wpadam do środka z bronią gotową do strzału, szukając najlżejszego śladu ruchu.

Przez umysł przepływają mi obrazy i wrażenia. Duże pomieszczenie, jak dotąd największe. Zielona farba. Wyblakłe rysunki na ścianach. Zamieciona betonowa posadzka. Okna zamalowane na czarno. Odór moczu i octu.

Jakiś ruch w cieniu po lewej. Kieruję lufę w tamtą stronę. W ciemności coś dyszy. To coś jest za duże na zaginione dziecko. Niewyraźny kształt wydaje groźny pomruk, a ja pociągam za spust. Huk wystrzału. Oślepiający blask. Coś pada ciężko na posadzkę.

Mrużę oczy, żeby przyzwyczaić wzrok do nagłej ciemności. To coś na posadzce nie porusza się. Jest duże. Wielkości lwa. Bezwłose, z różowo-szarym pyskiem i żółtymi zębami.

– To był mój pies, ty kupo gówna – słyszę głos i czuję uderzenie w plecy, które sprawia, że frunę w powietrzu i walę w oddaloną o ponad dziesięć metrów ścianę, mało nie krusząc betonu.

Całe szczęście, że mam zbroję.Rozdział drugi

Ląduję na betonowej posadzce i jęczę z bólu. Gdyby nie zbroja, miałbym połamanych kilka kości.

Ktoś gwałtownym szarpnięciem stawia mnie na nogi. Czuję palce zaciskające się na moich rękach i nogach i znowu frunę w powietrzu. Nagła, krótkotrwała jasność i kolejne zderzenie ze ścianą, a potem z posadzką. Strzelba wypada mi z rąk i ginie gdzieś w mroku.

Jęcząc głośno, próbuję się podnieść.

Leż! – krzyczy jakiś głos w mojej głowie. Udawaj martwego.

Na tym polega kłopot. Nigdy nie lubiłem słuchać dobrych rad. Nawet tych, których sam sobie udzielałem.

– Dlaczego nie rozpadłeś się na kawałki? – słyszę głos napastnika i jest w nim nuta zainteresowania.

Kręcę głową, usiłując pozbyć się mroczków przed oczami. Znów unoszę się w powietrzu. Ale tym razem nie czuję niczyich palców. Zmuszam się do otwarcia oczu.

Wiszę w powietrzu pośrodku pomieszczenia. W moim kierunku idzie starzec. Ma pomarszczoną twarz i starannie przyciętą siwą brodę. Ubrany jest…

Marszczę czoło. Przez chwilę wydaje mi się, że mam zwidy. Ma na sobie pastelowobłękitny garnitur, taki jaki nosił Don Johnson w serialu Policjanci z Miami. A pod marynarką różowy T-shirt z motywem morskich fal. Do tego tanie plastikowe okulary przeciwsłoneczne, takie same, jakie można kupić za pięć randów na straganie przy plaży.

– Hej – mruczę pod nosem. – Dzwonią lata osiemdziesiąte, upominają się o zwrot ciuchów.

Nie uśmiecha się. Nie mam o to do niego pretensji. Ten dowcip był przestarzały już w latach osiemdziesiątych.

– Jesteś jednym z nich, jak się domyślam. – Babalu Aye przesuwa plastikowe okulary na czubek głowy. Pochyla się i obwąchuje mnie. – Tak, czuję na tobie oddech świata. Moc. Jesteś jak dziecko, które próbuje dokonać trudnej operacji kardiologicznej. Wszyscy tacy jesteście.

Wciąga przez zęby powietrze i przygląda mi się zamyślony. Nie podoba mi się jego spojrzenie.

– Wiesz, czego od dawna nie robiłem? – pyta.

– Nie czułeś namiętnego dotyku kobiety? – odpowiadam, rozglądając się wokół w poszukiwaniu psa. Nigdzie go nie widzę. – Nie! Dawno nie tańczyłeś nago na deszczu. Zgadłem?

– Dawno nie jadłem delikatnego, miękkiego mięsa.

Nie. Naprawdę nie chcę tego słuchać.

– Kiedyś jadałem je dość często. To było… w siedemnastym wieku? Może osiemnastym? Czas w pewnym momencie traci na znaczeniu. Ale to był jeden z moich przysmaków. Najlepsze były dzieci. Takie delikatne mięso. Soczyste. Ani trochę nie wysuszone.

Widzę, jak przechodzi go dreszcz rozkoszy. A ja wracam do rzeczywistości. Wraca mi też pamięć. Wiem, po co tu jestem. Wiem, czego szukam.

– To właśnie zrobiłeś? – pytam szeptem, bojąc się odpowiedzi. To tłumaczyłoby wszystko. Brak ciał. I tę krew. – To zrobiłeś z dziećmi, które porwałeś?

Babalu Aye marszczy brwi. Unosi ramię i uderza mnie mocno.

– Nie słuchasz, co do ciebie mówię? Powiedziałem przecież, że od dawna nie jadłem dzieci.

Daremnie usiłuję się wyswobodzić z jego niewidzialnego uścisku.

– Trzy lata temu – rzucam. – Domek w górach. To twoja robota, prawda? Kazałeś tamtym ludziom schwytać dzieciaki. Tak samo jak teraz.

Babalu Aye, zadumany, marszczy brwi. W końcu kręci głową.

– To nie ja.

– Nie kłam! – wydzieram się. – Pięcioro dzieci. Wszystkie miały mniej niż osiem lat. Było tam trzech mężczyzn. Dwóch uciekło. Oni wiedzą, gdzie są ciała!

Babalu Aye unosi się w powietrzu, wisi teraz na wprost mnie, twarzą w twarz.

– Nie słuchasz mnie, człowieku. Nie mam pojęcia, o czym mówisz.

– Kłamiesz! To byłeś ty! To musiałeś być ty!

– Posłuchaj mnie, moje dziecko. Po części to ja stworzyłem tę ziemię. Ja jestem tą ziemią. Setki tysięcy lat temu twoi przodkowie modlili się do mnie, choć niewiele rozumieli. Czterdzieści tysięcy lat temu rysowali moje podobizny w jaskiniach. Ja nie kłamię. Co by mi przyszło z mówienia nieprawdy?

Kręcę głową zrozpaczony. Powinienem przewidzieć, że tak to będzie wyglądało. Że w końcu będę musiał sam dotrzeć do prawdy.

– W takim razie dlaczego? – szepczę zachrypniętym głosem. – Dlaczego teraz porywasz dzieci? I co tu robisz?

– Co ja tu robię? – Rozkłada szeroko ramiona i uśmiecha się. – Ten szpital mnie karmi. Nie czujesz panującej tu atmosfery? Ile dzieci tutaj umarło? Ile modlitw płynęło z tego miejsca do mnie? – Opuszcza ramiona, lecz nadal się uśmiecha. – Nie zawracaj sobie niepotrzebnie głowy dziećmi, których szukasz. One już nie żyją.

Wpatruję się w niego pustym wzrokiem, a jego słowa powoli wnikają w głąb mojej duszy, rozrywają stare blizny, tworzą nowe rany. Mam ochotę rozerwać jego zadowoloną z siebie twarz na strzępy. Wydłubać mu oczy i rozgnieść je w dłoniach.

– A chłopiec? Ten, którego porwałeś wczoraj?

– Nie zauważyłeś go, idąc tu do mnie? Oczywiście, nie mogłeś go zobaczyć, przecież wciąż jeszcze żyjesz.

– Pokaż mi go. Zaprowadź mnie do niego.

– Nie – odpowiada Babalu Aye. – Jestem już tym wszystkim znudzony.

Obraca dłońmi w powietrzu. A ja czuję, jak przekręca się moja głowa. Czuję straszny ból, krzyczę. Moja zbroja, choć solidna, nie uchroni mnie przed skręceniem karku.

Słyszę, jak trzeszczą kręgi szyjne. Kątem oka widzę kaprawe żółte oczy i wyszczerzone w uśmiechu białe zęby.

Cholera. Nie mam wyboru. Pora sięgnąć po cięższą artylerię.

Zamykam oczy i powtarzam słowa przebudzenia.

Niemal natychmiast czuję na skórze, jak ożywają. Czuję łaskotanie, jakby po plecach wędrował mi pająk. Przebudzeniu tatuaży towarzyszy eksplozja światła. Spod kołnierzyka koszuli wysuwają się dwa bliźniacze smoki, zielony i czerwony, i splatają się w powietrzu.

Zaskoczony Babalu Aye wytrzeszcza oczy. Promieniujące blaskiem smoki, wciąż przytwierdzone do moich pleców, rzucają się i go oplatają. Następnie unoszą go w powietrzu i odrzucają w bok. Babalu Aye robi kilka obrotów, uderza w ścianę i pada na rumowisko.

Pociągnięty przez smoki, też padam na posadzkę, ląduję na kolanach.

Smoki, sycząc i plując, ciągną mnie po ziemi. Zaciskam zęby i przywołuję je. Muszę użyć całej siły woli, żeby wepchnąć je z powrotem za koszulę. Czuję ich nienawiść, ich chęć pożarcia mnie, pożarcia wszystkiego wokół.

Niech to szlag, żałuję, że je mam. Smoki były pierwszym elementem magicznym, jakim dysponowałem. Sak yat – hiński tatuaż magiczny liczący sobie ponad dwa tysiące lat.

Buddyjscy mnisi zdobili nimi ciała wojowników przed bitwą. Tatuaże miały dawać im siłę i ochronę. Wydało mi się to ciekawe. Dlatego wybrałem się do świątyni Wat Bang Phra w Tajlandii i poprosiłem o wykonanie takich tatuaży. Potrzeba było niezłych starań, żeby mnisi w końcu wyrazili zgodę. Najpierw zamknęli mnie w podziemnym lochu i głodzili przez dwa tygodnie. Kiedy mnie uwolnili, majaczyłem i zachowywałem się jak szaleniec. Dopiero wtedy wykonali tatuaż tradycyjną metodą, nakłuwając skórę zaostrzonym bambusem.

Tusz także nie był zwyczajny. Zrobiono go z zaschniętej krwi smoka i przechowywano w klasztorze od stuleci.

Jedyny problem polegał na tym, że tatuaże były w jakimś sensie żywe. Krew smoka domaga się ofiar i za każdym razem, kiedy je wzywam na pomoc, coraz trudniej mi nad nimi zapanować. Smoki nienawidzą mnie. Nienawidzą być trzymane na uwięzi. Zrobiłyby wszystko, żeby się uwolnić.

Dodatkowo, kiedy są przebudzone, pozbawiają mnie sił życiowych, dosłownie pożerając po kawałku moją duszę. Trochę pomaga mi pies, dorzucając część własnej mocy, inaczej smoki wyssałyby mnie do cna. Mimo to boję się wzywać je na pomoc. Nigdy nie wiem, ile z mojego życia zabiorą. Tydzień, miesiąc, a może nawet kilka lat.

Kiedy jednak, tak jak dzisiaj, grozi mi, że ten cholerny bożek rozszarpie mnie na strzępy, nie mam wyboru.

Podchodzę bliżej, żeby Babalu Aye znalazł się w zasięgu smoków. Oplatają go, stawiają na nogi i przyciągają do mnie.

Cały czas ma oczy wytrzeszczone ze zdziwienia. Nagle zaczyna krzyczeć z bólu.

Zastanawiam się, co się dzieje. Czy smoki go zabijają? Wysysają z niego życie?

I wreszcie spostrzegam. To pies zacisnął zęby na jądrach Babalu Aye. Tak, bogowie, kiedy przyjmują postać cielesną, mają genitalia. Jak mogliby inaczej oddawać się swojej ulubionej rozrywce – cudzołożeniu ze śmiertelnikami?

Koncentruję swoją uwagę na smokach i szepczę usypiające słowa. Smoki wzdrygają się, bronią przed uśpieniem. Cierpliwie powtarzam mantrę i w końcu, sycząc z niezadowoleniem, puszczają Babalu Aye i znikają pod koszulą. Tak jak zawsze czuję, że chcą mnie pociągnąć za sobą, zabrać do Strony Nocy, gdzie na pewno z radością by mnie rozszarpały.

Słaniam się na nogach, czuję mdłości.

London! Weź się w garść! Widzisz, że mam pełny pysk roboty…

Prostuję się, robię kilka głębokich wdechów. Spostrzegam w pobliżu swojego obrzyna i ruszam w tamtym kierunku. Natomiast Babalu Aye wyciągnął skądś nóż i przymierza się do wbicia go pomiędzy żebra psa.

Przystawiam lufę obrzyna do jego karku. Stary drań zamiera w bezruchu.

– Psie! – zwracam się łagodnie do przyjaciela. – Puść!

Pies rozwiera szczęki. Z ulgą nabieram powietrza.

– Dobry piesek. – Uśmiecham się.

– Wiesz, gdzie możesz mnie ugryźć – mruczy pod nosem pies.

***

koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: