Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pojednani: powieść z czasów Napoleona I - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pojednani: powieść z czasów Napoleona I - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 289 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. DWO­REK NA SOL­CU.

Fale Wi­sły to­czy­ły się zwol­na; słoń­ce, któ­re bro­ni­ło się jesz­cze przed smu­ży­ste­mi ob­ło­ka­mi, obej­mu­ją­ce­mi za­chód co­raz sze­rzej, ką­pa­ło swo­bod­nie zło­ci­stą swo­ją tar­czę w nur­tach rze­ki; w po­bli­żu ro­sło kil­ka za­du­ma­nych to­po­li, któ­rym je­sień strą­ci­ła już nie­je­den liść; zżół­kłe, ze­schłe i zbru­ka­ne wa­la­ły się u stóp drzew, sze­lesz­cząc smęt­nie za naj­mniej­szym wia­tru po­wie­wem… Da­lej jesz­cze za to­po­la­mi wi­dać było mały drew­nia­ny do­mek, gon­ta­mi kry­ty, po­bie­lo­ny czy­sto i niz­kim chró­ścia­nym pło­tem oto­czo­ny.

Okna były otwar­te: w jed­nem sie­dzia­ła śred­nich lat ko­bie­ta, z gło­wą po­chy­lo­ną nad ro­bo­tą, na pro­gu sie­ni wi­dać było czter­na­sto­let­nie­go chłop­ca o bla­dej, szczu­płej twa­rzycz­ce z wło­sa­mi ja­sne­mi, przy­cię­te­mi nad czo­łem, w cza­ma­rze gra­na­to­wej, w spodniach wsu­nię­tych w buty. Trzy­mał książ­kę w ręku; czy uczył się, czy też czy­tał, trud­no było zgad­nąć. Na­prze­ciw

sie­ni w po­zy­cyi, jak na ko­niu, sie­dział na pło­cie dru­gi chło­piec, o rok może star­szy od tam­te­go, ubra­ny po­dob­nie, lecz w wy­ra­zie twa­rzy chłop­ców była wiel­ka róż­ni­ca; pierw­szy zda­wał się być ci­chy, po­tul­ny i nie­śmia­ły; sie­dzą­cy na pło­cie zdra­dzał swa­wol­ni­ka, z oczu jego try­ska­ło ży­cie i har­dość, z twa­rzy czer­stwość i we­so­łość. Przy­pa­try­wał się z za­ję­ciem Wi­śle, po któ­rej pły­wa­ły wy­ła­do­wa­ne jabł­ka­mi ga­la­ry, ło­dzie ry­bac­kie i ber­lin­ki. Na­raz zwró­cił się ku do­mo­wi.

– Wła­dek, rzuć­że raz do li­cha książ­kę – rzekł nie­cier­pli­wym to­nem – po­bie­gnie­my nad Wi­słę, po­pro­si­my Au­tka, weź­mie nas z sobą; ty bę­dziesz ste­ro­wał, a ja wio­sło­wał.

Wła­dek pod­niósł zwol­na gło­wę.

– Nie mogę – od­parł spo­koj­nie – jesz­cze nie umiem lek­cyi.

Tam­ten ru­szył ra­mio­na­mi.

– Oszwa­bie­jesz z kre­te­sem – mruk­nął – na co ci ta niem­czy­zna, po­wiedz mi!

Wła­dek w miej­ce od­po­wie­dzi po­chy­lił się nad książ­ką i uczył się da­lej. Roz­gnie­wa­ło to star­sze­go bra­ta, po­sta­no­wił mu prze­szko­dzić… po­czął śpie­wać na cały głos:

"Mego ko­nia lot

Jako grzmot,

I sio­deł­ko

Pie­ści­del­ko,

Oj ta­kie­go

Nie znaj­dzie­cie

Nig­dzie w sio­le,

Och, dru­gie­go

W ca­łym świe­cie."

– Pro­szę cię, Ka­ziu, nie prze­szka­dzaj mi – ode­zwał się ła­god­nie Wła­dek.

– Będę prze­szka­dzał, będę na­umyśl­nie – rzekł Ka­zi­mierz.

Wła­dek za­sło­nił so­bie uszy rę­ko­ma, Ka­zi­mierz prze­rwa­ną pieśń po­czął nu­cić jesz­cze gło­śniej. Sprzy­krzy­ło się mu jed­nak­że w koń­cu, gdyż młod­szy brat, jak­by go nie sły­szał, ani spoj­rzał na nie­go, tyl­ko pół­gło­sem mru­czał coś po nie­miec­ku.

– Bierz cię li­cho! – rzekł w koń­cu – obej­dę się bez cie­bie.

I na­su­nąw­szy czap­kę z fan­ta­zyą na gło­wę, po­śpie­szył nad Wi­słę.

Wła­dek smut­nym wzro­kiem po­go­nił za nim, po­czem gło­wą wstrzą­snął, wes­tchnął i do na­uki po­wó­cił. Lecz, gdy mrok wie­czo­ru po­czął ogar­niać zie­mię i smu­ży­ste chmu­ry po­chło­nę­ły słoń­ce, Wła­dek cof­nął się do miesz­ka­nia. Ubo­gie było, z trzech po­ko­ików się skła­da­ło: z ba­wial­ni i dwóch sy­pialń. Ba­wial­nia słu­ży­ła jed­no­cze­śnie za ja­dal­nią, tam w otwar­tem oknie pani Lu­bie­niec­ka, 40-to­let­nia ko­bie­ta, mat­ka Wład­ka i Ka­zia szy­ła ja­kiś wiel­ki cze­piec; gdy Wła­dek wcho­dził do po­ko­ju, za­my­ka­ła wła­śnie okno, gdyż chłód ją prze­jął. Ciem­no pra­wie zu­peł­nie zro­bi­ło się te­raz w po­ko­ju, więc za­pa­li­ła, sto­ją­cą na ko­mód­ce, świe­cę i po­sta­wiw­szy lich­tarz na sto­le przed ka­nap­ką, wró­ci­ła do ro­bo­ty.

– Po­wiedz Zosi, żeby wie­cze­rzę przy­go­to­wa­ła – rze­kła do syna – nie ru­szę się z krze­sła, do­pó­ki ro­bo­ty nie wy­koń­czę.

Wła­dek po­śpie­szył speł­nić po­le­ce­nie, po­wró­cił wszak­że nie­ba­wem, siadł przy mat­ce i po­chy­lił się do jej ręki z po­ca­łun­kiem.

– Ileż tych czep­ców po­ślesz ju­tro ma­tu­siu na targ? – za­py­tał.

– Dwa­dzie­ścia – od­par­ła z uśmie­chem.

– Toś się na­pra­co­wa­ła, moja ty bied­na ma­tuch­no.

– Nie bied­nam, póki nie spra­wia­cie mi zmar­twie­nia – od­par­ła mat­ka, uśmie­cha­jąc się, z mi­ło­ścią, do chłop­ca.

– Wo­lał­bym umrzeć niż zmar­twie­nie spra­wić ci mamo – rzekł z mocą Wła­dek – gdy do­ro­snę, gdy na­uczę się pra­co­wać na sie­bie, ja będę wte­dy, ma­tecz­ko, o wszyst­kich two­ich po­trze­bach my­ślał.

Pani Lu­bie­niec­ka wes­tchnę­ła cięż­ko.

– Nie­ła­two ci bę­dzie do­bić się ka­wał­ka chle­ba – rze­kła – czem­że ty bę­dziesz? Zie­mi nie mamy, na dzier­ża­wę pie­nię­dzy za­ma­ło po ojcu zo­sta­ło, do urzę­du się nie do­bi­jesz, o szko­łach ani ma­rzyć w na­szem po­ło­że­niu.

– Zo­sta­nę sto­la­rzem – od­parł Wła­dek.

Pani Lu­bie­niec­ka nic na te sło­wa nie od­po­wie­dzia­ła, za­pa­trzy­ła się smut­nym wzro­kiem przed sie­bie.

– A bo to Hil­lo­wi źle? – cią­gnął da­lej Wła­dek, ośmie­lo­ny mil­cze­niem mat­ki. – Hill za­pro­sił mnie wczo­raj do sie­bie, po­sze­dłem; wra­ca­li­śmy ra­zem ze szko­ły, ich do­mek stoi na­prze­ciw ko­ścio­ła Ś-go Krzy­ża, obok szpi­ta­la Ś-go Ro­cha, więc wstą­pi­łem. W sa­lo­ni­ku stoi ka­na­pa, nad ka­na­pą zwier­cia­dło wisi, nie było u nas pięk­niej daw­niej, do­praw­dy ma­tu­siu. Za dom­kiem mają ogró­dek pe­łen drzew owo­co­wych, przy ogród­ku obór­kę; do­brze im na świe­cie: nie głod­no, nie chłod­no, nie cia­sno, a we­so­ło… Pan Hill py­tał mnie, czem będę, gdy szko­lę skoń­czę; po­wie­dzia­łem, że jesz­cze nie wiem. Gdy się do­wie­dział, że ojca nie mam, że umarł, to rzekł do mnie.

– Na­ucz się sto­lar­stwa, wła­sny warsz­tat za­ło­żysz, bie­da ci nig­dy nie do­bo­dzie, we­zmę cię dar­mo na na­ukę i na dziel­ne­go sto­la­rza wy­kie­ru­ję.

– Kogo? – ode­zwał się świe­ży, dźwięcz­ny gło­sik od drzwi przy­le­głej ku­chen­ki i na pro­gu po­ko­ju sta­nę­ła smu­kła dziew­czyn­ka, w ciem­nej su­kien­ce, z głów­ką, gład­ko ucze­sa­ną, nio­sła ona bia­ły ob­rus i kil­ka ta­le­rzy. Była to Zo­sia, sio­stra Wład­ka i Ka­zia.

– Kogo po­kie­ru­jesz na dziel­ne­go sto­la­rza? – po­wtó­rzy­ła py­ta­nie, zbli­żyw­szy się do sto­łu i z uśmie­chem zwró­ci­ła się do bra­ta.

Ja ni­ko­go – od­parł Wła­dek – pan Hill, oj­ciec Han­sa, ma za­miar na­uczyć mnie sto­lar­stwa.

Na bia­łą twa­rzycz­kę dziew­czy­ny wy­bie­gły ru­mień­ce.

– Lu­bie­niec­ki sto­la­rzem! jesz­cze tego nie było – rze­kła to­nem obu­rzo­nym – Jak­żeś mu po­dzię­ko­wał za tę grzecz­ność nie­pro­szo­ną.

– Po­wie­dzia­łem, że je­śli tyl­ko mama opo­ru sta­wiać nie bę­dzie, ju­tro zja­wię się w jego warsz­ta­cie – rzekł Wła­dzio to­nem tak po­waż­nym, iż trud­no było przy­pu­ścić, że draż­ni się z sio­strą.

Zo­sia po­sta­wi­ła ta­le­rze na sto­le i zwró­ci­ła się do pani Lu­bie­niec­kiej.

– Czyż­byś ty po­zwo­li­ła mamo na coś po­dob­ne­go? – spy­ta­ła to­nem moc­no za­nie­po­ko­jo­nym – toć wu­jo­wie i stry­jo­wie wy­par­li­by się nas chy­ba.

– Tego nie przy­pusz­czam – od­par­ła mat­ka – a je­śli będą prze­ciw­ni, może znaj­dą dla chłop­ca inne za­ję­cie.

Ja­kie? – spy­tał Wła­dzio – je­śli mi za­pro­po­nu­ją, bym zo­stał u kogo z krew­nych prak­ty­kan­tem, nie zgo­dzę się na to, bo po­wiedz­cie same, jaka przy­szłość mnie cze­ka wów­czas, ofi­cy­ali­sta zo­sta­nę bez wy­kształ­ce­nia i moż­no­ści po­stę­pu, z li­chą pen­syj­ką. Ja chcę tak sta­nąć, bym was obie mógł wziąć do sie­bie; by­ście obie pra­co­wać tak cięż­ką, jak te­raz, nie po­trze­bo­wa­ły; toć od rana do wie­czo­ra sie­dzieć nad igłą nie­po­do­bień­stwo.

W Zosi oczach za­świe­ci­ły łzy, otar­ła je szyb­ko i po­czę­ła na­kry­wać stół.

Pani Lu­bie­niec­ka ob­ję­ła Wład­ka i uca­ło­wa­ła go czu­le.

– Do­bry z cie­bie chło­piec – rze­kła – nie po­wia­dam, iż za­bro­nię ci uczyć się rze­mio­sła, bo praw­dę mó­wiąc żad­na pra­ca nie hań­bi czło­wie­ka, wszak uczy nas tego nowy te­sta­ment ży­wym przy­kła­dem z ży­cia Chry­stu­sa Pana. Za­nim jed­nak­że coś po­sta­no­wi­my, chcę pier­wej po­mó­wić o tym pro­jek­cie z wu­jem Go­stom­skim.

Zo­sia pod­nio­sła na mat­kę spoj­rze­nie oży­wio­ne.

– Pew­na je­stem, iż wuj nie po­zwo­li na taki de­spekt ro­dzi­ny – od­par­ła.

To rze­kł­szy, od­da­li­ła się do kuch­ni po wie­cze­rzę, nie­ba­wem wró­ci­ła z gar­nusz­kiem peł­nym go­rą­ce­go mle­ka, ka­szą za­sy­pa­ne­go, na­la­ła na trzy ta­le­rze, na czwar­ty się obej­rza­ła.

– Nie wiesz, gdzie jest Ka­zio? – zwró­ci­ła się z py­ta­niem do Wład­ka.

Na­ma­wiał mnie, że­bym z nim po­pły­nął – od­parł Wła­dek.

– Czyś mó­wił mu o two­ich za­mia­rach? – spy­ta­ła pani Lu­bie­niec­ka.

– My tak róż­ni­my się w zda­niach, iż wo­la­łem nie mó­wić – od­parł Wła­dek – on mi przy­tem za­bro­nić nie może.

– Jest star­szym two­im bra­tom – rze­kła Zo­sia. Mat­ka uśmiech­nę­ła się.

– O rok tyl­ko – do­da­ła.

Dziew­czyn­ka nic nie od­po­wie­dzia­ła, za­bra­ła się do wie­cze­rzy.

– Wuj przyj­dzie, to mu wy­per­swa­du­je – rze­kła so­bie w du­szy.

I nie ode­zwał się nikt wię­cej, spo­ży­wa­li da­lej wie­cze­rzę w mil­cze­niu, myśl ich jed­nem była za­ję­ta, a czu­li, że ten wła­śnie przed­miot po­ru­szo­ny po­wa­śnić ich może, wo­le­li prze­to mil­czeć.

Wtem w sie­ni roz­le­gły się kro­ki; pew­ni byli, że Ka­zio po­wra­ca, Zo­sia wsta­ła, by przy­nieść z kuch­ni go­rą­ce mle­ko; drzwi się roz­war­ły, za­miast Ka­zia uka­zał się brat pani Lu­bie­niec­kiej, pan Gro­stom­ski, wła­ści­ciel Go­sty­nia i wio­ski pod War­sza­wą, za Wolą po­ło­żo­nej, po­spie­szy­li wszy­scy na­prze­ciw mi­łe­go go­ścia… Był to męż­czy­zna krzep­ki, ro­sły, o twa­rzy okrą­głej i ru­mia­nej, ozdo­bio­nej wspa­nia­łym wą­sem, oczach błę­kit­nych, peł­nych wy­ra­zu do­bro­ci i uśmie­chu szcze­re­go. Ubra­ny był w kon­tusz gra­na­to­wy, w żół­ty żu­pan, w ręku trzy­mał ro­ga­tyw­kę, buty miał czar­ne z cho­le­wa­mi.

Po­pra­wiw­szy wy­lo­ty kon­tu­sza, otarł wil­got­ne wąsy, po­tem sio­strę i dzie­ci uca­ło­wał z ko­lei.

– A Ka­zio gdzie? – za­py­tał.

– Wró­ci nie­ba­wem za­pew­ne, po­biegł nad Wi­słę – od­par­ła po­spiesz­nie Zo­sia, któ­ra lę­ka­ła się, by mat­ka lub brat coś nie­ko­rzyst­ne­go o jej ulu­bień­cu nie po­wie­dzie­li.

Pan Go­stom­ski siadł przy sto­le.

– Cóż u was sły­chać? – za­py­tał.

– To co za­wsze – od­par­ła z wes­tchnie­niem pani Lu­bie­niec­ka.

A Wła­dek do­dał.

– Mama i Zo­sia pra­cu­ją od świ­tu do nocy.

– Jak do­ro­śniesz, nie po­zwo­lisz na to – rzekł pan Go­stom­ski.

– Pew­no, ze nie – od­parł Wła­dek – jak tyl­ko skoń­czę szko­łę, we­zmę się na­tych­miast do pra­cy na chleb, zo­sta­nę rze­mieśl­ni­kiem.

Pan Go­stom­ski po­gła­dził wąsa.

– Każ­da pra­ca uszla­chet­nia czło­wie­ka, grzech po­ni­ża go tyl­ko – ode­zwał się po­waż­nie – czem jed­nak­że z cza­sem bę­dziesz, o tem po­ga­da­my kie­dy in­dziej, gdy swo­bod­niej­szy będę. Dziś mam mnó­stwo po­le­ceń do speł­nie­nia; wpa­dłem do was tyl­ko na chwi­lę, aże­by po­dzie­lić się no­wi­ną, któ­ra całą Eu­ro­pę za­ję­ła.

– Jaką? – wy­krzyk­nę­li jed­no­cze­śnie mat­ka i dzie­ci.

Sły­sze­li­ście już za­pew­ne o dziel­nym je­ne­ra­le fran­cu­skim Bo­na­par­tem? – za­py­tał pan Go­stom­ski. I nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi mó­wił da­lej.

– Cuda opo­wia­da­ją o jego mę­stwie i ro­zu­mie. Po za­miesz­kach re­wo­lu­cyj­nych, sto­ją­cą nad prze­pa­ścią Fran­cyę dźwi­gnął, a te­raz za­mie­rza to­czyć woj­nę z go­dzą­ce­mi na nią są­sia­da­mi. Już woj­ska jego do Włoch wkro­czy­ły, by wal­czyć z Au­stryą, zbie­ga do nie­go ze­wsząd mło­dzież, co­raz nowe huf­ce się two­rzą.

Pan Go­stom­ski opo­wia­dał z za­pa­łem, Zo­sia i Wła­dek z za­ję­ciem go słu­cha­li; ani się spo­strze­gli, jak go­dzi­na upły­nę­ła; gdy ze­gar po­czął dzwo­nić siód­mą, pan Go­stom­ski po­rwał się z krze­sła.

– A tom się za­sie­dział! – wy­krzyk­nął i po­czął się że­gnać.

– Po­radź mi Fra­niu, co ro­bić z chłop­ca­mi – ode­zwa­ła się do nie­go pani Lu­bie­niec­ka. – Wła­dek cho­dzi do szko­ły i uczy się pil­nie, lecz Ka­zia, ani na­mó­wić do książ­ki, po­wia­da, że nie lubi ję­zy­ka nie­miec­kie­go.

– Źle robi – od­parł pan Go­stom­ski – w tym czy w owym ję­zy­ku na­uka zdo­by­ta oświe­ci za­wsze umysł i uła­twi dro­gę ży­cia. Ucz się chłop­cze – rzekł, zwró­ciw­szy się do sio­strzeń­ca – ucz się, że­byś mógł z cza­sem być po­ży­tecz­nym dla lu­dzi. Dziś nie mogę dłu­żej roz­ma­wiać z tobą o sy­nach – rzekł do pani Lu­bie­niec­kiej, radę ci daję tyl­ko: na­kłoń Ka­zia, aby do szko­ły uczęsz­czał, spra­wy wo­ła­ją mnie, gdy te za­ła­twię, przy­ja­dę tu­taj na dłu­żej.

To mó­wiąc wstał, uca­ło­wał sio­strę w oba po­licz­ki.

– Może nie tak ry­chło się zo­ba­czy­my – do­dał – wes­tchnij­cie co­dzień za mną, gdy inni dzia­łać będą, nie będę z pew­no­ścią bez­czyn­nym.

I po­zo­sta­li zno­wu sami, ale te­raz nie mil­cze­li; mie­li tak zaj­mu­ją­cy przed­miot do roz­mo­wy… Dzie­ci ro­iły, mat­ka słu­cha­ła z uśmie­chem, cza­sem sło­wa do­rzu­ca­ła; czas le­ciał. Sta­ry ku­rant, w ką­cie po­ko­ju sto­ją­cy, dwa razy już ogło­sił mi­nio­ną go­dzi­nę, oni nie sły­sze­li tego. Pierw­sza pani Lu­bie­niec­ka spo­strze­gła, iż dzie­wią­ta się zbli­ża, a star­sze­go syna nie­ma jesz­cze.

– Co to zna­czy, że Ka­zia jesz­cze nie­ma w domu – ode­zwa­ła się to­nem za­nie­po­ko­jo­nym.

– Sły­szę go – od­par­ła Zo­sia.

W isto­cie w tej chwi­li wła­śnie ktoś za­mknął z ło­sko­tem drzwi do sie­ni, któ­re do­pie­ro na noc na ry­giel za­su­wa­no, lecz Ka­zio nie wbiegł do po­ko­ju, tyl­ko nie­śmia­łe pu­ka­nie dało się sły­szeć przy bliż­szych drzwiach.

– Pro­szę wejść – od­par­ła pani Lu­bie­niec­ka.

Na pro­gu po­ko­ju sta­nął niz­ki, oty­ły czło­wiek w kurt­ce z gru­be­go suk­na sza­re­go, z czap­ką w ręku, skło­nił się wszyst­kim grzecz­nie.

– Do­bry wie­czór pań­stwu – rzekł ak­cen­tem cu­dzo­ziem­skim.

Wła­dek pierw­szy ze­rwał się z krze­sła.

– Pan Hill – rzekł we­so­ło – pro­si­my, bar­dzo pro­si­my, może pan sią­dzie z nami do wie­cze­rzy.

I po­pro­wa­dził go­ścia do mat­ki, pani Lu­bie­nic­ka ski­nę­ła mu uprzej­mie gło­wą, Zo­sia wy­nio­śle, lecz Hill zda­wał się tego nie wi­dzieć; siadł z do­brą miną na przy­su­nię­tym mu przez Wład­ka krze­śle i oparł tłu­ste dło­nie na ko­la­nach.

– Nie prze­szka­dzam, pro­sze jeść – rzekł z uśmie­chem – u nas ko­la­cya o siód­mej, ja już jadł, ja nie głod­ny, pań­stwo będą jeść, a ja mó­wić.

– Zgo­da – od­par­ła pani Lu­bie­nic­ka i po­czę­li jeść wie­cze­rzę, a Hill mó­wił da­lej:

– O tym chłop­cu przy­sze­dłem po­ga­dać – rzekł, Wład­ka wzro­kiem po­ka­zaw­szy. – Otóż ten chło­pak pra­co­wi­ty, a sie­ro­ta, wart jest, aby mu do­brze było na świe­cie. Mój Hans mó­wił mi, jak on tyl­ko o tem z nim gada, żeby prę­dzej mat­ce mógł być po­mo­cą; chce on po­ma­gać mat­ce, ja mu do­po­mo­gę. W szko­le uczy się on co­dzień czte­ry go­dzi­ny, niech przy­cho­dzi na dwie do mego warsz­ta­tu, jak na­uczy się żwa­wo he­blem ob­ra­cać, pen­syę mu na­zna­czę.

– Będę się pil­nie uczył – rzekł Wła­dek gło­sem wzru­szo­nym.

– Do­bry chło­pak, do­bry – po­wtó­rzył Hill – taki syn to po­cie­cha mat­ce na wszyst­kie smut­ki.

– Pew­nie – ode­zwa­ła się pani Lu­bie­niec­ka. Prócz Zosi wszy­scy zda­wa­li się być za­do­wo­le­ni;

dziew­czyn­ka po­sęp­nie spo­glą­da­ła na Hil­la i nad­słu­chi­wa­ła nie­spo­koj­nie i czy Ka­zio nie wra­ca.

– Ten by ma­mie wy­per­swa­do­wał pro­po­zy­cyę Hil­la – mó­wi­ła so­bie w du­szy.

Lecz Ka­zio nie zja­wiał się, a tym­cza­sem pani Lu­bie­niec­ka, cięż­ko wzdy­cha­jąc, uło­ży­ła się z Hil­lem, że Wła­dek bę­dzie u nie­go co­dzien­nie pra­co­wał od 4-ej do 6-ej po po­łu­dniu i po­dzię­ko­wa­ła mu na­wet, za to, iż chłop­cem się za­jął i przy­szłość chce mu uła­twić,

– Pięk­na przy­szłość dla Lu­bie­niec­kie­go! – po­my­śla­ła so­bie Zo­sia.

Po odej­ściu po­czci­we­go sto­la­rza, pani Lu­bie­niec­ka zno­wu przy­po­mnia­ła so­bie Ka­zia, a nie­spo­koj­na te­raz już na se­ryo wy­sła­ła Wład­ka nad Wi­słę na zwia­dy. Chło­piec po­wró­cił nie­ba­wem z wie­ścia­mi. Ka­zio wsiadł na ga­lar Ant­ka Goz­du­li, ze wsi Ci­świ­cy, któ­ra do krew­ne­go Lu­bie­niec­kich na­le­ża­ła. Wła­dek nie wąt­pił, że po­pły­nął, aż do Ci­świ­cy, boć prze­cież An­tek nie mar­no­wał­by cza­su, aby go wo­zić po Wi­śle.

– Ju­tro, gdy z jabł­ka­mi je­chać bę­dzie do War­sza­wy, przy­wie­zie go z sobą – mó­wił – sam sły­sza­łem, jak raz na­ma­wiał Ka­zia, żeby z nim po­je­chał do stry­ja.

Uda­li się wszy­scy na spo­czy­nek; Wła­dek i Zo­sia usnę­li nie­ba­wem spo­koj­ni zu­peł­nie o bra­ta, pani Lu­bie­niec­ka całą noc my­śla­ła nad przy­szło­ścią obu sy­nów; lek­ko­myśl­ność star­sze­go bu­dzi­ła w jej ser­cu po­waż­ne nie­po­ko­je.

Łza ci­cha sto­czy­ła się przy tych my­ślach na bla – de jej po­licz­ki, nie­ste­ty była to nie pierw­sza łza, wie­le już bar­dzo wie­le łez mat­ki cię­ży­ło na su­mie­niu Ka­zia, ale on o tem nie wie­dział, mat­ka kry­ła się przed dzieć­mi ze swe­mi tro­ska­mi…

Nie zmru­żyw­szy ani na chwi­lę oczu wsta­ła na­za­jutrz o pią­tej rano, by wy­koń­czyć czep­ce i wy­słać na targ. O siód­mej po­dą­ży­ła z ko­szycz­kiem wy­ła­do­wa­nym do pani Mag­da­le­ny, któ­ra mia­ła w po­bli­żu Ś-go Krzy­ża kra­mik i pod­ję­ła się za nie­wiel­kiem wy­na­gro­dze­niem sprze­da­wać jej ro­bo­tę. Wró­ciw­szy nie za­sta­ła już Wład­ka, po­szedł do szko­ły; Zo­sia krzą­ta­ła się w kuch­ni koło obia­du, z po­wo­du oszczęd­no­ści pani Lu­bie­niec­ka słu­gi nie trzy­ma­ła, dziew­czyn­ka, w czem mo­gła, po­ma­ga­ła mat­ce, by ulżyć jej w pra­cy; z tym dwoj­giem nie mia­ła zmar­twie­nia nig­dy.

Po po­łu­dniu Wła­dek wpadł do domu na obiad, jak po ogień, zjadł po­śpiesz­nie, co mu sio­stra po­da­ła, po­czem za­brał się do przy­go­to­wa­nia lek­cyj na dzień na­stęp­ny, o czwar­tej po­le­ciał we­sół do warsz­ta­tu, o szó­stej po­wró­cił, ale z inn­ną miną zu­peł­nie; wszedł ci­chy, siadł w ką­cie po­ko­ju, do ni­ko­go nie za­ga­dał.

– To­bie coś jest? – spy­ta­ła pani Lu­bie­niec­ka, pa­trząc mu ba­daw­czo w oczy – może do­wie­dzia­łeś się co złe­go o Ka­ziu.

Wła­dek po­chy­lił się do jej ręki z po­ca­łun­kiem.

– O Ka­zia bądź spo­koj­na mamo, pew­ny je­stem, że jest w Ci­świ­cy, co do mnie, głup­stwo, nie­ma co mó­wić na­wet o tem, ale go­to­waś przy­pusz­czać, iż o Ka­zia się smu­cę, więc ci po­wiem – od­parł. – U Hil­la ro­bot­ni­cy do­ku­cza­li mi tro­chę.

– Do­brze ci tak, cze­muś przy­jął ła­skę Hil­la – wtrą­ci­ła się do roz­mo­wy Zo­sia.

Wła­dek się za­czer­wie­nił.

– Nie ża­łu­ję, żem przy­jął – rzekł. – Będę zno­sił przy­kro­ści wy­trwa­le, wy­gryźć się nie dam… Nie wy­stra­szą mnie ję­zy­kiem, będę mil­czał i trzy­mał się zda­le­ka od wszyst­kich, lecz na­uczę się od nich pra­co­wi­to­ści, po­rząd­ku i oszczęd­no­ści. Ażem zdu­miał, pa­trząc jak pra­cu­ją, ani oczu ode­rwą, ani z ust pary nie pusz­czą, przez cały czas w warsz­ta­cie, a każ­dy w gru­bej ko­szu­li, w ka­fta­nie z suk­na or­dy­nar­ne­go; za­moż­niej­si zmie­nia­ją suk­nie, gdy wy­cho­dzą na uli­cę, ale przy ro­bo­cie wszy­scy jed­na­ko­wo ubra­ni i ja ju­tro sta­rą cza­ma­rę przy­wdzie­ję, gdy pój­dę do warsz­ta­tu.

Zo­sia pod­nio­sła się z krze­sła i po­czę­ła ży­wym kro­kiem cho­dzić po po­ko­ju.

– Ty am­bi­cyi nic w so­bie nie masz – ode­zwa­ła się po chwi­li.

Wła­dek się za­czer­wie­nił, w oczach jego bły­snął gniew, lecz po­ha­mo­wał się.

– Jak ty ro­zu­miesz am­bi­cyę? – za­py­tał.

– Żeby god­no­ści rodu nie­sto­sow­nem za­ję­ciem nie po­ni­żać i nie po­zwo­lić jesz­cze szy­dzić z sie­bie – od­par­ła po­draż­nio­na dziew­czyn­ka.

Wła­dek zwró­cił się do pani Lu­bie­niec­kiej.

– Czy to i two­je zda­nie mamo? – za­py­tał.

Mat­ka opar­ła rękę na jego ra­mie­niu.

– Pra­co­wać trze­ba, jak moż­na, byle uczci­wie; Hill nie jest na­szym nie­przy­ja­cie­lem – rze­kła – od lat dwu­dzie­stu miesz­ka już w sto­li­cy, z żył się z nami, życz­li­wym jest, wy­świad­czył ci przy­słu­gę, lecz ty, mam na­dzie­ję dłuż­nym mu nie zo­sta­niesz.

– Z pew­no­ścią, że nie – od­parł Wła­dek – gdy się rze­mio­sła na­uczę od­wdzię­czę się mu, tak, czy owak; nie wąt­pię, iż znaj­dę spo­sob­ność… Co do dru­gie­go za­rzu­tu, wie­rzaj mi Zo­siu, iż nie przez brak od­wa­gi nie na­wy­my­śla­łem tym nie­go­dziw­com. Ja mam taką na­tu­rę, że nim co uczy­nię, po­my­ślę za­wsze pier­wej; otóż roz­są­dek mi po­wie­dział, iż naj­le­piej upo­ko­rzę mo­ich nie­przy­ja­ciół, gdy im nie po­ka­żę, że szy­der­stwa ich obe­szły mnie i gdy nie dam się wy­rzu­cić z warsz­ta­tu, ale po­sta­ram się z cza­sem pierw­sze miej­sce wśród nich za­jąć.

Zo­sia nic nie od­po­wie­dzia­ła tym ra­zem, sia­dła do szy­cia i po­grą­ży­ła się w my­ślach, pani Lu­bie­niec­ka zaś rze­kła:

– Nie ten od­waż­ny kto ha­ła­su dużo robi, lecz kto zwy­cię­ża szla­chet­nie, a naj­od­waż­niej­szy ten, kto sie­bie sa­me­go zwy­cię­żyć po­tra­fi.ROZ­DZIAŁ II. PO­LO­WA­NIE.

Pan Ste­fan Lu­bie­niec­ki z Ci­świ­cy syn bra­ta stry­jecz­ne­go ojca Ka­zia, na­le­żał do za­moż­niej­szych oby­wa­te­li w kra­ju, więc lubo wie­lu na­rze­ka­ło na cięż­kie cza­sy, lubo nie­je­den zmu­szo­ny był z tego po­wo­du wy­prze­dać się na­wet, on żył za­wsze do­stat­nio, nie dba­jąc o Lan­dra­tów i Stad­tra­tów i umie­jąc tra­fić do Ju­stiz ko­mi­syi. Ci­świ­ca le­ża­ła nie­zbyt da­le­ko od War­sza­wy; więc go­ści nie bra­kło, w niej nig­dy, przy­ja­cie­le z mia­sta i ze wsi ścią­ga­li chęt­nie to na łowy, to na przy­ję­cia do go­ścin­ne­go jej wła­ści­cie­la.

Ste­fan Lu­bie­niec­ki li­czył do­pie­ro lat 23; lek­ko­myśl­ny z na­tu­ry, obo­jęt­ny był na spra­wy ogól­ne i mimo cięż­kie­go po­ło­że­nia wszyst­kich, żył we­so­ło, opie­kę nad Ci­świ­cą zdaw­szy na stry­ja swe­go pana Ada­ma sta­re­go ka­wa­le­ra, któ­ry po­sia­dał obok Ci­świ­cy gniaz­do rodu, pięk­ną włość Lu­bie­niec. Pan Adam… za­wo­ła­ny go­spo­darz, pół ży­cia w Ci­świ­cy, pół w Lu­bień­cu spę­dzał a Ste­fan ba­wił się i próż­no­wał.

Było to 18 wrze­śnia; w mu­ro­wa­nym Ci­świc­kim dwo­rze nikt już nie spał, lubo sto­ją­cy ze­gar gdań­ski do­pie­ro siód­mą go­dzi­nę wy­grał. Na wiel­kim dzie­dziń­cu żwi­rem wy­sy­pa­nym, sko­wy­cza­ły psy, rża­ły ko­nie, trzy­ma­ne za uzdy przez chłop­ców sta­jen­nych, służ­ba się uwi­ja­ła, a z okien pa­ła­cu głu­chy gwar do­cho­dził… Na­raz na prze­stron­nym gan­ku, ob­ro­śnię­tym dzi­kiem wi­nem, któ­re­go li­ście już czer­wie­nić się za­czę­ły, za­ro­iło się na­gle; z sie­ni pa­ła­cu wy­sy­pał się tłum my­śli­wych. Jed­ni przy­bra­ni byli w płasz­cze sze­ro­kie, a z pod płasz­czy wy­zie­ra­ły fra­ki i opię­te spodnie, poń­czo­chy i trze­wi­ki, ci mie­li też pe­ru­ki z har­ca­pa­mi na gło­wach i czar­ne dzi­wacz­nej for­my ka­pe­lu­sze, inni daw­nym stro­jem przy­bra­ni, ale mniej ci licz­ni, prze­waż­nie star­si wie­kiem.

Do­siadł­szy koni, wśród żar­tów i śmie­chów, mie­sza­jąc fran­cu­skie wy­ra­zy do pol­skich, pa­no­wie pu­ści­li się ku oko­licz­nym la­som, za nimi służ­ba dźwi­ga­jąc flin­ty, to­po­ry, oszcze­py i wio­dąc char­ty i oga­ry na smy­czy; kil­ku pro­wa­dzi­ło ko­nie lu­zem.

– Od przy­byt­ku gło­wa nie za­bo­li – ma­wiał zwy­kle pan Adam i brał za­wsze, gdy je­chał gdzie­kol­wiek parę luź­nych koni, bo nuż komu ru­mak oku­le­je na dro­dze?

Żeby do­trzeć do lasu, trze­ba było je­chać ka­wa­łek dro­gi, piasz­czy­stym brze­giem Wi­sły; nikt wszak­że nie na­rze­kał, bo pięk­ny wi­dok, jaki roz­ta­czał się przed oczy­ma dru­ży­ny my­śliw­ców, uprzy­jem­niał im jaz­dę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: