Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Póki starczy nam książąt - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Póki starczy nam książąt - ebook

Griffin York, książę Halford, nie ma zamiaru żenić się w tym roku – ani w żadnym innym, ale jego podstępna matka zabiera go do Spindle Cove, by wybrał sobie żonę spośród mieszkających tam dam. Griff postanawia dać jej nauczkę, która na zawsze położy kres dyskusjom o małżeństwie. Wybiera służącą...
Pauline Simms ciężko pracuje i nigdy nie śniła o księciu z bajki. Jej marzenie to otworzyć księgarnię. A arogancki, nieprzyzwoicie przystojny książę proponuje jej fortunę za tydzień pracy. Obowiązki są proste: Pauline ma zostać podopieczną jego matki, która będzie ją uczyć książęcych manier... i ponieść sromotną klęskę.
Tylko że po przyjeździe do Londynu okazuje się, że nie ma mowy o klęsce. Pauline jest inteligentna i czarująca. Budzi pożądanie Griffa i potrafi rozjaśnić mrok jego duszy. Ale związek z nią nie będzie łatwy.
Być może londyńska socjeta w końcu zaakceptuje służącą w roli księżnej. Ale czy księciu uda się ją przekonać, żeby oddała mu serce?

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6160-7
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Griff z trudem uniósł powiekę. Przenikliwy ból powiedział mu, że to był błąd. Pośpiesznie zamknął oczy, jęknął i zasłonił je dłonią.

Chyba stało się coś okropnego.

Powinien się ogolić. I wykąpać. I być może zwymiotować.

Próba przypomnienia sobie wydarzeń z poprzedniego wieczoru sprawiła, że znowu skrzywił się z bólu.

Usiłując zignorować pulsowanie w skroniach, skupił się na pluszowym, miękkim oparciu, jakie wyczuwał pod plecami. To na pewno nie było jego łóżko. Albo nawet w ogóle nie było to łóżko. Czy to jego oszołomiony mózg płatał mu takie figle, czy to coś rzeczywiście poruszało się do przodu?

– Griff! – usłyszał jak przez gęstą mgłę. Głos był stłumiony, ale niewątpliwie kobiecy.

Halford, na litość boską. Następnym razem, kiedy zdecydujesz się pójść z kobietą do łóżka po miesiącu postu, przynajmniej zrób to na trzeźwo, żebyś rano pamiętał, co nabroiłeś.

Przeklął się w duchu za głupotę. Skusiła go ta… kimkolwiek była… tylko i wyłącznie dlatego, że tak niewyobrażalnie długo pościł. Nie miał pojęcia ani jak ona wygląda, ani jak się nazywa. Wyczuwał tylko kobiecą obecność obok siebie. Wciągnął w nozdrza zapach nieokreślonych, ale na pewno kosztownych perfum.

Do diabła. Żeby się z tego wykaraskać, trzeba będzie kupić jej jakieś klejnoty.

Coś ukłuło go w bok.

– Obudź się.

Skąd znał ten głos? Jedną ręką wciąż zasłaniał oczy, drugą zaczął macać wokół siebie. Natrafił na ciężką, jedwabną suknię. Zjechał w dół, dotykając kostki w pończosze. Westchnął przepraszająco i potarł ją kciukiem.

W odpowiedzi zabrzmiał przenikliwy, oburzony pisk. Coś trzasnęło go w głowę, i to solidnie. Do pulsowania i szumu w uszach doszło jeszcze donośne dzwonienie.

– Griffinie Eliocie Yorku! Co ty sobie…

– Cholera jasna!

Usiadł błyskawicznie, nie dbając o ból głowy i oślepiający blask słońca – i po raz kolejny uderzył się w głowę, tym razem o niski sufit. Zamrugał, przyjmując do wiadomości nieoczekiwaną sytuację, w jakiej znalazł się z niepojętych powodów. Wcale nie był w swojej sypialni, tylko w powozie. A siedząca naprzeciw niego kobieta była mu doskonale znana. Ten podwójny sznur rubinów na jej szyi, elegancko upięte siwe włosy…

Popatrzyli na siebie z przerażeniem.

– Mama?

Znowu trzepnęła go złożoną parasolką.

– Obudź się…

– Przecież nie śpię. Już wstałem.

Zamachnęła się znowu, więc podniósł ręce w geście poddania.

– Wielki Boże, może już nigdy nie odważę się zasnąć…

Choć w powozie było gorąco jak w piekarniku, zadygotał. Naprawdę potrzebował kąpieli.

Wyjrzał przez okno. Jak okiem sięgnąć, zielone wzgórza i stada owiec jak białe chmurki na łąkach. Sądząc po cieniu rzucanym przez powóz, było już południe.

– Gdzie my, do diabła, jesteśmy? I dlaczego?

Próbował połączyć w myśli wspomnienia z poprzedniego wieczoru. Nie pierwszy raz w życiu budził się w nieznanym miejscu, z obolałą głową, dzwonieniem w uszach i piekłem w żołądku… ale od pewnego czasu tego unikał. Myślał, że ten okres ma już za sobą. Co się w takim razie stało?

Na kolację wypił nie więcej wina niż zwykle. Przypomniał sobie, że kiedy podano rybę, wzór na półmisku zaczął mu tańczyć przed oczyma i zrobiło mu się niedobrze.

Potem już nic sobie nie mógł przypomnieć.

Do diabła. Domieszano mu coś do wina.

I porwano.

Oprzytomniał do reszty, opuścił nogi na podłogę powozu i usiadł wyprostowany jak świeca.

Na pewno są uzbrojeni. A on nie ma przy sobie ani sztyletu, ani pistoletu, tylko pięści, doskonały refleks i błyskawicznie powracającą przytomność umysłu. Gdyby był sam, miałby z nimi równe szanse. Ale ci łajdacy porwali też jego matkę.

– Nie denerwuj się – powiedział jej.

– Do głowy by mi to nie przyszło. Szkodzi na cerę – odparła, dotykając podwójnego sznura rubinów na szyi.

Rubiny? To go zastanowiło.

Jakim durniem musiałby być porywacz powozu, który zostawiłby na szyi jednej z ofiar naszyjnik wart kilkanaście tysięcy funtów?

O do diabła.

– Ty…

– Hm? – Matka uniosła brwi z niewinną miną.

– Ty to zrobiłaś. Dosypałaś mi czegoś do wina i wsadziłaś mnie do tego powozu. – Przeczesał dłonią włosy. – Boże. Nie mogę uwierzyć, że…

Wyjrzała przez okno, wzruszając ramionami. Zrobiła to jak prawdziwa księżna: nie napięła mięśni jak byle prostaczka, tylko subtelnie pochyliła głowę.

– Nigdy byś ze mną nie pojechał z własnej woli…

Nie do wiary.

Griff zamknął oczy. W takich chwilach trzeba pamiętać, że człowiek ma tylko jedną matkę, a ta matka ma tylko jednego syna. Nosiła go w łonie, rodziła w bólach i tak dalej, i tym podobne. W tym momencie jednak nie miał ochoty myśleć o jej łonie, bo próbował wygnać z myśli fakt, że ma zgrabne kostki.

– Gdzie jesteśmy?

– W Sussex.

Sussex. Akurat w tym hrabstwie nie mieli żadnych posiadłości.

– A jaki jest cel tej pośpiesznej wyprawy?

Cień uśmiechu wygiął jej wargi.

– Jedziemy na spotkanie z twoją przyszłą żoną.

Spojrzał na nią oszołomiony. Dopiero po chwili był w stanie wykrztusić coś sensownego.

– Jesteś podłą, podstępną kobietą, która ma za dużo wolnego czasu…

– A ty jesteś ósmym księciem Halford – odparła. – Wiem, że to dla ciebie niewiele znaczy. Twoje wyskoki w Oksfordzie, hazard, lata bezsensownej rozpusty… uparłeś się, żeby zostać wyrodnym dziedzicem szlachetnej spuścizny rodu. Przynajmniej daj początek nowemu pokoleniu teraz, kiedy mam jeszcze dość czasu, żeby je ukształtować. Jesteś odpowiedzialny za…

– Za kontynuowanie linii. – Zamknął oczy i uszczypnął się w nasadę nosa. – Ciągle mi to powtarzasz.

– W tym roku kończysz trzydzieści pięć lat, Griffy.

– Owszem. Więc jestem już za stary, żebyś na mnie mówiła Griffy.

– Co więcej, ja mam pięćdziesiąt osiem. Potrzebuję wnuków, zanim odejdę.

– Odejdziesz? – wybuchnął śmiechem. – Mamo, jest jakiś sposób, żeby to przyśpieszyć? Poza wypchnięciem cię z…

Uniosła brew.

– Spróbuj tylko.

Westchnął. Matka… to matka. Nie ma drugiej takiej w całej Anglii, a reszta świata powinna się modlić, żeby dobry Pan Bóg rozbił w drobny mak formę, w której ją ukształtował. Judith York uwielbiała klejnoty, i jak one była niewiarygodnym połączeniem zewnętrznego szlifu i wewnętrznego ognia.

Przez większość roku żyli z dala od siebie. Tylko przez kilka miesięcy sezonu mieszkali w tej samej londyńskiej posiadłości. Ale zdaje się, że i to było za wiele.

– Do tej pory byłam cierpliwa – powiedziała. – Teraz ogarnia mnie rozpacz. Musisz się ożenić, i to szybko. Znajdowałam ci najbardziej uzdolnione piękności w całej Anglii. Żadna cię nie skusiła. W końcu zrozumiałam, że nie chodzi o jakość, tylko o ilość.

– O ilość? Zabierasz mnie do komuny, gdzie kwitnie wolna miłość i każdy może mieć tyle żon, ile zechce?

– Nie bądź głupi.

– A ja już zacząłem mieć nadzieję.

Skrzywiła się lekko.

– Jesteś okropny.

– Dziękuję. Robię, co mogę.

– I bardzo mi z tego powodu przykro. Gdybyś z takim samym zapałem zajął się… czymś innym…

Griff zamknął oczy. Temat „kiedy się wreszcie ożenisz?” był tylko trochę mniej nużący niż „bardzo mnie rozczarowałeś”. Nie ma drugiej takiej rodziny, w której zyskowne zarządzanie olbrzymim majątkiem, sześcioma posiadłościami, setkami pracowników i tysiącami dzierżawców określano by mianem rozczarowania. Każdy inny uznałby to za wielki sukces. Tylko nie Halfordowie. Jeśli ktoś nie zreformuje Parlamentu albo nie odkryje nowego szlaku handlowego do Patagonii, dla nich jest nieudacznikiem.

Spojrzał przez okno. Właśnie wjeżdżali do jakiejś wioski. Uchylił szybę i poczuł zapach morza.

– Ładnie tu – powiedziała matka. – Czysto i spokojnie. Rozumiem, dlaczego młode damy tak chętnie tu przyjeżdżają.

Byli już w centrum. Zielony skwer otaczał piękny, średniowieczny kościół. Griff rozglądał się wokół. Miejscowość była za mała na Brighton albo…

– Chwileczkę. – Zaczął coś podejrzewać.

Przecież chyba nie…

To niemożliwe.

Lokaj otworzył drzwi powozu.

– Dzień dobry, jaśnie państwu. Jesteśmy już w Spindle Cove…

– O cholera…

Drogą jechał elegancki powóz, ale Pauline ledwie rzuciła na niego okiem. Nie pierwszy to i nie ostatni. Do wsi ciągle ktoś przyjeżdżał. Mówiono, że pobyt w Spindle Cove koi delikatne nerwy dam z wyższych sfer.

Ale Pauline nie pochodziła z wyższych sfer i życie stawiało przed nią konkretne wyzwania. Na przykład takie, że właśnie weszła w kałużę i zabłociła rąbek sukienki. I że jej siostra już drugi raz tego dnia była bliska łez.

– Lista – powiedziała Daniela. – Gdzieś zginęła.

Psiakrew.

Nie zdążą po nią wrócić na farmę. Za parę minut musi być w gospodzie. Była przecież sobota, czyli dzień cotygodniowego spotkania dam ze Spindle Cove, czyli najbardziej pracowity dzień Pod Bykiem i Pączkiem Róży. Pan Fosbury był dobrym szefem, ale potrącał pieniądze za spóźnienia. A ojciec bacznie tego pilnował.

Zrozpaczona Daniela przeszukiwała kieszenie. W oczach błyszczały jej łzy.

– Nie ma… nie ma…

– Nie martw się, wszystko pamiętam. – Pauline przebiegła listę w pamięci. – Suszone porzeczki, czesana wełna, gąbka. I ałun w proszku. Mama potrzebuje go do przetworów.

W sklepie Brightów panował niesłychany ścisk. W soboty damy spotykały się na pogawędkach, a mieszkańcy zawsze robili zakupy. Na przykład pani Whittlecombe, wiekowa wdowa, która raz w tygodniu zostawiała swą zaniedbaną farmę i przychodziła po tygodniowy zapas słodyczy i „leczniczego” wina. Spojrzała na nie z pogardą.

Pauline ledwo mogła dostrzec blond fryzurkę po drugiej stronie lady. Klienci tłoczyli się w trzech rzędach, a Sally Bright i jej brat Rufus co chwila biegali po coś na zaplecze.

Na szczęście obie siostry przyjaźniły się z Brightami od niepamiętnych czasów. Nie potrzebowały obsługi.

– Odłóż jajka – powiedziała Pauline do siostry. – Pójdę na zaplecze po gąbkę i wełnę. Ty weź porzeczki i ałun. Miarkę porzeczek i dwie miarki ałunu.

Daniela uważnie postawiła na ladzie kosz brązowych, cętkowanych jaj i weszła między pojemniki, szukając słoja z napisem PORZECZKI. Potem, skupiona, wsypała miarkę do tutki z brązowego papieru.

Upewniwszy się, co robi siostra, Pauline poszła na zaplecze. Kiedy wróciła, Daniela już czekała z zakupami w dłoni.

– Za dużo ałunu – powiedziała, sprawdziwszy zawartość. – Miała być tylko jedna miarka.

– Ojej. Ojejej…

– Nic nie szkodzi – uspokoiła ją. – Zaraz odsypiemy.

Miała nadzieję, że siostra nie spostrzegła pogardliwej miny pani Whittlecombe.

– Chyba przestanę tu kupować – warknęła wdowa. – Wpuszczają tu debili za ladę.

Sally Bright uśmiechnęła się słodko.

– Proszę mi tylko dać znać, kiedy mamy przestać sprowadzać dla pani laudanum.

– To jest tonik leczniczy.

– Jasne – odparła sucho Sally.

Pauline podeszła do książki, żeby wpisać zakupy. Uwielbiała ten moment. Powoli kartkowała rejestr, przeglądając notatki i wyliczenia Sally.

Pewnego dnia będzie miała własny sklep i własne księgi. Nawet najbliższej przyjaciółce nie powiedziała o tym marzeniu, tylko powtarzała je sobie w duchu, kiedy bardzo ciążyła jej praca na farmie i w gospodzie.

Pewnego dnia.

Znalazła w końcu właściwą stronę. Po wpisaniu przychodu z jajek i wydatków na zakupy była dłużna tylko sześć pensów. Świetnie.

Trzask!

Poderwała głowę, przestraszona hałasem.

– Dobry Boże, dziecko! Co ty wyprawiasz? – Pani Whittlecombe znowu uderzyła dłonią w ladę.

– Jaa… sypię a-ałun… z po-powrotem – jąkała się Daniela.

– Ale to nie a-aun – przedrzeźniała ją kobieta. – To cukier!

O cholera.

Pauline skrzywiła się. Powinna to zrobić sama, ale tak bardzo chciała pochwalić się samodzielnością Danieli przed tą wstrętną starą wiedźmą.

A teraz babsko rechotało z radości.

Daniela, nic nie rozumiejąc, także wybuchnęła śmiechem.

Ten śmiech złamał serce Pauline. Wiekowo był między nimi tylko rok różnicy, ale umysłowo… Daniela nie najlepiej radziła sobie z wymową spółgłosek na końcu słów, z odejmowaniem powyżej dziesięciu… ale najtrudniej przychodziło jej zrozumieć ludzkie okrucieństwo. Zresztą, w rodzinie Amosa Simmsa było to raczej błogosławieństwem.

– O nie, w cukrze będzie pełno gliny – jęknął Rufus Bright.

Sally pacnęła go w ucho.

– Słój był prawie pełny… – tłumaczył, pocierając bok głowy.

– Teraz wszystko jest do niczego – dokończyła z satysfakcją pani Whittlecombe.

– Zapłacę za cukier – odpowiedziała Pauline. Zrobiło jej się niedobrze, jakby sama zjadła naraz całe pięć funtów tego specjału. Biały cukier był drogi.

– Nie musisz – szepnęła do niej Sally. – Przecież jesteśmy jak siostry. Naprawdę mogłybyśmy być rodziną, gdyby mój brat Errol miał choć odrobinę rozsądku.

Pauline pokręciła głową.

Rozstali się z Errolem wiele lat temu i dawno przestała do niego wzdychać. Nie miała ochoty być mu nic dłużna.

– Zapłacę – powtórzyła stanowczo. – To był mój błąd. Sama powinnam to zrobić, ale śpieszyło mi się.

Teraz na pewno spóźni się do pracy. Z każdą chwilą robiło się gorzej.

Daniela zrozumiała wreszcie, co zrobiła.

– Wyjmę go z powrotem – powiedziała, próbując wybrać szufelką zawartość słoja i odsypać ją z powrotem do pojemnika z ałunem i skrapiając wszystko łzami. – Wszystko naprawię…

– Już dobrze, kochanie. – Pauline delikatnie wyjęła jej z ręki cynową szufelkę. – Policz wszystko – powiedziała twardo do Sally. – Zdaje się, że mam kredyt w rejestrze.

Nie zdawało jej się. Wiedziała o tym. Kilka stron za rodzinnymi rozliczeniami Simmonsów była strona z napisem „Pauline”. Zapisano na niej dokładnie dwa funty, cztery szylingi i osiem pensów kredytu. Od dłuższego czasu oszczędzała każdego pensa, przechowując pieniądze u Sally. Taki niby-bank kelnerki z gospody.

Całoroczne oszczędności na przyszłość, dla niej i dla Danieli. Na lepsze czasy.

– Odlicz należność.

Kilka ruchów pióra Sally i kredyt zniknął. Zostało jedenaście szylingów i osiem pensów.

– Za ałun nie policzyłam – mruknęła Sally.

– Dzięki. – Niewielka pociecha, ale zawsze. – Rufus, odprowadzisz moją siostrę do domu? Muszę iść do gospody, a ona jest niespokojna.

Rufus, wyraźnie zawstydzony swoim wcześniejszym zachowaniem, wyciągnął rękę.

– Jasne. Chodź, Danny. Pojedziemy bryczką.

Daniela opierała się, ale Pauline objęła ją i szepnęła:

– Wracaj do domu, a ja ci przyniosę twojego pensa.

Twarz dziewczyny pojaśniała na tę obietnicę. Daniela codziennie zbierała jajka, czyściła i przygotowywała na sprzedaż. Za to Pauline co tydzień dawała jej pensa.

Co sobotę patrzyła, jak Daniela troskliwie wrzuca pieniążek do starej, pogiętej puszki po herbacie, potrząsa nią i śmieje się, słysząc grzechotanie. Obie lubiły ten rytuał. W niedzielę ten sam pens szedł na tacę w kościele.

– Idź już. – Odesłała siostrę z uśmiechem, choć raczej nie czuła radości.

Kiedy oboje wyszli, pani Whittlecombe aż zapiała z satysfakcji.

– Niech to będzie dla ciebie lekcja, żebyś nie sprowadzała tej debilki do wioski.

– Spokojnie, pani Whittlecombe – odezwał się ktoś z tłumu. – Przecież pani wie, że miały dobre chęci.

Pauline skrzywiła się w duchu. Tylko nie ty. Przez całe życie słyszała tę frazę. Zawsze wypowiadaną tym samym litościwym tonem: „Dajcie spokój Simmsównom… przecież wiecie, że miały dobre chęci”.

Innymi słowy, nikt nie oczekiwał, że rzeczywiście zrobią coś dobrze. Jakżeby inaczej? Dwie niechciane córki w rodzinie, w której nie było synów. Jedna opóźniona w rozwoju, druga kompletnie pozbawiona kobiecego wdzięku.

Żeby chociaż raz w życiu zamiast dobrych chęci coś jej po prostu poszło dobrze w życiu…

Ale to nie dziś. Dziś nie tylko wszystko poszło źle, ale nawet dobrych chęci nie starczało, gdy człowiek sobie popatrzył na panią Whittlecombe. Pauline ogarnął gniew; kłuł jak igłą i zaciskał macki na gardle.

Wdowa wsadziła do siatkowej torby dwie butelki toniku. Zabrzęczały, wzmagając gniew dziewczyny.

– Następnym razem zostaw tę idiotkę w domu…

Zacisnęła pięści. Oczywiście, nie pobije się z tą babą jak kiedyś z kolegami w szkole, zrobiła to instynktownie.

– Daniela to nie idiotka. To osoba…

– To debilka. Ma siedzieć w domu i już.

– Każdy może się pomylić. Ona też. – Pauline sięgnęła po słój z zanieczyszczonym cukrem. Zapłaciła za niego. – Ja na przykład jestem straszną niezgrabą, wszyscy to wiedzą…

– Pauline… – mruknęła Sally ostrzegawczo. – Nie rób tego…

Za późno. Wściekła Pauline wyrzuciła zawartość w powietrze.

Biały pył eksplodował w całym sklepie. Pani Whittlecombe znalazła się w samym środku zamieci, plując i klnąc w chmurze proszku. Kiedy wszystko opadło, przypominała żonę Lota, z tą różnicą, że stała się słupem cukru, a nie soli.

Pauline ogarnął błogosławiony spokój. Zemściła się wreszcie… To było warte niemal każdych, ciężko zarobionych pieniędzy.

Niemal.

Upuściła słój na podłogę.

– O mój Boże… jaka ze mnie gapa!

Griff patrzył, jak matka uśmiecha się z wyższością. Tym razem posunęła się za daleko. To już nie było mieszanie się w jego sprawy, tylko szatański plan.

Wszystko, tylko nie Spindle Cove.

Wiele słyszał o tym miejscu, choć nigdy tu nie był. Nadmorska wioska, do której stare panny przyjeżdżały, żeby wyszywać, a suchotniczki, żeby schnąć dalej.

Księżna wysiadła z powozu, wspierając się na dłoni lokaja.

– Rozumiem, że pełno tu niezamężnych młodych dam z towarzystwa.

Wskazała dłonią na pensjonat. Nad drzwiami wisiał szyld z nazwą „Rubin Królowej”.

Griff sceptycznie spojrzał na zielone okiennice i optymistyczne pelargonie w doniczkach. Wolałby pływać w morzu z rekinami.

Ruszył w przeciwną stronę.

– Dokąd to? – Poszła jego śladem.

– Tam. – Wskazał głową gospodę. Napis nad pomalowanymi na czerwono drzwiami głosił, że to gospoda Pod Bykiem i Pączkiem Róży.

– Wypiję tu piwo i coś zjem.

– A ja?

Szerokim gestem wskazał otoczenie.

– Czuj się jak u siebie w domu. Wynajmij sobie apartament. Ciesz się powiewem morskiej bryzy. Za parę tygodni przyślę po ciebie powóz.

Albo za parę lat, mruknął pod nosem.

Lokaj z szacunkiem trzymał się z tyłu, trzymając nad głową księżnej otwartą parasolkę.

– Nic z tych rzeczy – odparła. – Wybierzesz sobie tu żonę, i to dziś.

– Nie rozumiesz, jakie kobiety tu przyjeżdżają? Takie, których nikt nie chce.

– Dokładnie. Idealna sytuacja. Żadna z nich cię nie odrzuci.

Na te słowa zatrzymał się jak wryty.

– Nie odrzuci mnie?

Z oczywistych powodów nie opowiadał jej o swoich romansach. Trzymał się z dala od kobiet nie dlatego, że któraś go odtrąciła. Wiele dam – pięknych, wyrafinowanych, zmysłowych – chętnie przyjęłoby go do łóżka, byle tylko się zgodził, nawet dziś. Miał ochotę jej to powiedzieć, ale z matką nie rozmawia się na takie tematy.

Zresztą i tak wiedziała, co ma na myśli.

– Nie chodzi mi o sprawy cielesne. Nie jesteś dobrym kandydatem na męża. Twoja reputacja pozostawia wiele do życzenia. – Strzepnęła niewidzialny pyłek z jego rękawa. – Do tego dochodzi problem wieku…

– Wieku?!

Miał trzydzieści cztery lata. Lekko licząc, jego dłuto będzie jeszcze zdolne do pracy przez co najmniej trzydzieści lat.

– Owszem, wyglądasz nie najgorzej. Ale są przystojniejsi od ciebie…

– Czy ty aby na pewno jesteś moją matką?

Odwróciła się i ruszyła przed siebie.

– Prawda jest taka: większość panien z towarzystwa przestała się tobą interesować jako kandydatem na męża. Wioska pełna zdesperowanych starych panien to dokładnie to, czego nam trzeba. Sam przyznasz, że ten gałgan, twój przyjaciel lord Payne, nie najgorzej na tym wyszedł.

Na litość boską. A więc o to jej chodzi. Niech szlag trafi tego drania Colina Sandhursta i jego żonę, tego mola książkowego w okularach. W zeszłym roku jego kumpel od hazardu wylądował w tej wioszczynie bez grosza przy duszy, i wyrwał się stąd, uciekając z jakąś emancypantką. Po drodze do Szkocji zatrzymali się nawet w Winterset Grange, wiejskiej posiadłości Griffa.

Ale oni byli w zupełnie innej sytuacji. Jemu nie brakowało pieniędzy. Towarzystwa zresztą też nie.

Małżeństwo po prostu nie było dla niego.

Matka wbiła w niego wzrok.

– Czekałeś na prawdziwą miłość?

– Co takiego?

– Proste pytanie. Czy przez tyle lat odkładałeś małżeństwo, bo chciałeś się naprawdę zakochać?

Owszem, pytanie jest proste. Ale odpowiedź już nie.

Mógłby ją zaprosić do tej gospody, zamówić parę szklanic wina i poświęcić parę godzin, żeby jej wszystko wyjaśnić. Że nie zamierza się żenić ani teraz, ani wcześnie. Że jej jedyny syn rzeczywiście będzie wyrodnym dziedzicem szlachetnej spuścizny rodu Halfordów i w dodatku ją zakończy. Że rodowe dobra, które tak sobie ceniła, przepadną na zawsze. Że nadzieje na wnuki obrócą się wniwecz.

Ale nie potrafił tego zrobić. Nawet dziś, kiedy doprowadziła go do szału. Lepiej pozostać w jej oczach zwykłym łobuzem niż złamać jej serce z bezlitosnym spokojem.

– Nie – odparł zgodnie z prawdą. – Nie czekam na prawdziwą miłość.

– To świetnie. Załatwimy to w jeden dzień. Nie szukaj żadnej elegantki. Wybierz sobie dziewczynę, wszystko jedno którą, a ja ją oszlifuję. Kto lepiej wyszkoli przyszłą księżną Halford niż obecna księżna?

Stanęli przed gospodą. Matka znacząco spojrzała na klamkę. Lokaj pośpiesznie otworzył drzwi.

– Popatrz tylko – powiedziała, wchodząc. – Ależ mamy szczęście. Wszystkie tu są.

Griff zajrzał do środka. Było gorzej, niż sobie wyobrażał.

Gospoda wcale nie przypominała porządnego pubu, tylko jakąś herbaciarnię. Przy wszystkich stolikach siedziały młode damy, pochylone w skupieniu nad jakimiś absurdalnymi ręcznymi robótkami, które miały jakoby dowieść ich artystycznych talentów. Tym razem chyba bawiły się pergaminem. Wyrywały karty ze starych ksiąg i składały je w jakieś zabaweczki czy dziwaczne tacki.

Popatrzył na leżący obok stos identycznych książek. Mądrości pani Worthington dla młodych dam. Co za koszmar.

Czegoś takiego unikał od lat. Sala pełna nudnych panienek, uważanych za świetne kandydatki na żonę.

Jedna z nich, zachęcona kuksańcem przez sąsiadkę, wstała z krzesła i złożyła ukłon.

– Czym możemy pani służyć?

– Waszej wysokości…

Kobieta zmarszczyła brwi.

– Proszę?

– Jestem księżna Halford. Proszę się do mnie zwracać „wasza wysokość”.

– Aha. Rozumiem. Czym możemy służyć waszej wysokości? – poprawiła się dziewczyna, a jej koleżanka zachichotała nerwowo.

– Wyprostuj się, dziewczyno, żeby mój syn mógł cię dobrze obejrzeć.

Księżna rozejrzała się wokół.

– Wstańcie wszystkie. Wyprostować mi się.

Ból znowu przeszył czaszkę Griffa, bo w sali zaszurały krzesła. Jedna po drugiej, młode damy posłusznie wstawały od stołów.

Tu i ówdzie widać było dzioby po ospie. Któraś miała krzywe zęby. Żadna nie była odrażająco brzydka, ale wszystkie kruche i delikatne. Albo opalone.

– Proszę bardzo – powiedziała księżna, stając na środku. – Same nieoszlifowane diamenty. W niektórych przypadkach bardzo nieoszlifowane. Ale wszystkie z dobrych rodzin, więc przy odrobinie szlifu… – Zwróciła się ku niemu. – Wybieraj, Halford. Wybieraj z tej sali, którą tylko zechcesz. Zrobię z niej księżnę.

Wszystkim obecnym opadły szczęki ze zdziwienia.

Wszystkim, z wyjątkiem Griffa.

Pomasował pulsujące skronie i zaczął przygotowywać w myślach krótką przemowę.

Miłe panie, błagam was, nie zwracajcie uwagi na to, co plecie ta wariatka. Wkrótce nas opuści.

Nagle pomyślał sobie, że to za mało, żeby ją porządnie ukarać. Że najbardziej da się matce we znaki, robiąc dokładnie to, czego sobie zażyczyła.

– Twierdzisz więc, że z każdej z tych dziewczyn potrafisz zrobić księżnę? – zapytał.

– To nie ulega wątpliwości.

– A kto osądzi, czy ci się to udało?

Uniosła brew.

– Oczywiście, że socjeta. Wybierz kandydatkę, a do końca sezonu cały Londyn znajdzie się u jej stóp…

– Cały Londyn, powiadasz? – zaśmiał się z powątpiewaniem.

Rozejrzał się po sali po raz drugi. Postanowił, że wybierze najmarniejszą, najbrzydszą, najbardziej przeciętną dziewczyninę i oświadczy, że zakochał się w niej bez pamięci. A potem będzie patrzył, jak matka krztusi się ze złości.

Na ten widok damy zaczęły wymieniać między sobą rozbawione spojrzenia, co powiedziało mu, że są obdarzone większą odwagą i poczuciem humoru, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka. Wcale nie były głupie. Choć każda z nich miała swoje wady i niedoskonałości – któż ich nie ma? – żadna nie była beznadziejnie, szokująco nieodpowiednia.

Do diabła. Chciał udzielić matce lekcji. Ale w tej sytuacji lepiej będzie wymamrotać jakieś przeprosiny, zaciągnąć ją z powrotem do powozu, zawieźć po drodze do wariatkowa, a potem spokojnie wrócić samemu do domu.

Nagle zaskrzypiały zawiasy, trzasnęły tylne drzwi…

…i nadeszło jego zbawienie.

Potknęła się, przechodząc przez próg, zaczerwieniona i zdyszana. Buty i skraj sukienki miała całe w błocie, a resztę odzieży pokrywał dziwny, biały proszek.

Na szyi powiewał fartuch kelnerki. Kiedy zebrała tasiemki i związała je z tyłu, okazało się, że ma szczupłą, niemal chłopięcą figurę. Żadnych kształtnych krągłości.

– Spóźniłaś się dziesięć minut, Pauline – skarcił ją męski głos z kuchni.

– Wybaczcie, panie Fosbury. Jużem przyszła! – odkrzyknęła.

Akcent i wymowa tych słów były nie tylko prostackie i wiejskie, ale wręcz dziwaczne. Dopiero kiedy się odwróciła, zrozumiał dlaczego. Sepleniła, bo w zębach trzymała spinkę do włosów.

W dłoni zaciskała drugą i właśnie zamierzała ją wsunąć w plątaninę włosów na czubku głowy. Kiedy jej zielone, lśniące inteligencją oczy napotkały spojrzenie Griffa, znieruchomiała w połowie gestu.

Boże, co za włosy. Słyszał, jak damy nazywają swoje fryzury „węzłami” albo „koczkami”, ale to było zwykłe wronie gniazdo. Zdaje się, że między kosmykami naprawdę tkwiły źdźbła słomy i trawy.

Zdaje się, że miała nadzieję przemknąć się niezauważona, ale nagle stała się ośrodkiem zainteresowania. Ten tajemniczy proszek, który pokrywał ją całą… światło odbijało się od niego, strzelając milionem iskierek.

Nie był w stanie oderwać od niej wzroku.

Spóźnialska, zadyszana kelnerka przenosiła wzrok z Griffa na jego matkę i rozbawione młode damy w sali. Nagle jej fryzura rozpadła się do reszty. Gęste loki opadły na ramiona, poddając się sile ciążenia, upokorzenia albo obu naraz.

W takiej chwili zwykła kelnerka spuściłaby głowę, uciekła z sali i czekała na wybuch gniewu swego pracodawcy. Do tego zalałaby się łzami albo przynajmniej załkała.

Ale ta była wyraźnie inna. Znalazła w sobie dość dumy, by zadrwić z etykiety, a nawet zdrowego rozsądku.

Dumnie potrząsnęła głową, by loki koloru brandy ułożyły się równo na plecach, odwróciła się i wypluła z ust spinkę.

– Cholera jasna – mruknęła ledwie dosłyszalnie.

Griff z trudem ukrył uśmiech. Była idealna. Nieokrzesana, niewykształcona, pozbawiona wszelkiego uroku. Może trochę za ładna. Brzydsza lepiej by się nadała do tego celu. Ale pomijając urodę, będzie świetna.

– To ta – powiedział. – Ją sobie wybieram.3

Pauline wyszła za nim przed dom i poprowadziła go pod ścianę wychodzącą na południe, w której nie było okien. Siedząca w powozie księżna też nie mogła ich tu dostrzec. Byli tylko we dwoje. Sami, pod rozkwitłą jabłonią.

Miała nadzieję, że pośmieją się z całej tej żałosnej sytuacji i rozstaną na zawsze. Trzeba brać się do roboty przed wieczorem. Jak na jeden dzień wystarczy jej książąt.

On również doszedł do podobnych wniosków. Przemierzał podwórko długimi krokami. W tę i z powrotem.

– Podjąłem decyzję.

Ułamał suchą gałąź jabłonki i postukał nią w płot.

– Simms, jedziesz ze mną do Londynu. Jeszcze dziś.

Na moment straciła oddech.

– Ale… ale dlaczego? Po co?

– Żeby zostać księżniczką.

– Przecież chyba się ze mną nie ożenisz na serio…

Zatrzymał się nagle.

– Oczywiście, że nie.

No cóż. Świetnie, że to od razu wyjaśnili.

– Ustalmy parę spraw od samego początku – powiedział. – Może i jestem elegancko ubrany, jeżdżę wspaniałym powozem i wdarłem się w twoje życie jak trąba powietrzna albo coś w tym rodzaju. Dla postronnych może to nawet być romantyczne. Ale życie to nie bajka, a każdy, kto mnie zna, powiedziałby ci… że nie jestem księciem.

Zaśmiała się lekko.

– Z całym szacunkiem, wasza wysokość, jestem tego samego zdania. Dawno przestałam wierzyć w bajki.

– Podejrzewam, że jesteś na to zbyt wielką realistką.

Skinęła głową.

– Jestem gotowa ciężko pracować, żeby dostać w życiu to, czego pragnę.

Niestety, jej włosy i sukienkę w dalszym ciągu pokrywał pył, którego koszt pochłonął jej całoroczne zarobki.

– Doskonale. Bo właśnie chciałem zaproponować ci pracę. Chcę cię zatrudnić jako coś w rodzaju towarzyszki dla mojej matki. Pojedziesz z nami do Londynu, poddasz się jej szkoleniu i okażesz się katastrofalnie niewyuczalna. Nie powinno ci to sprawić trudności.

Pauline poruszyła szczęką, ale nie odezwała się ani słowem.

– W zamian za tę pracę zapłacę ci tysiąc funtów. – Machnął gałęzią w stronę chaty. – Nigdy w życiu nie będziesz już uzależniona od tego człowieka.

Tysiąc funtów.

– Wasza wysokość, jak… – Nie wiedziała, co powiedzieć. Czy nazwać tę ofertę nieznośną, czy absurdalną, czy przyznać, że to byłoby spełnienie jej marzeń?

Niemożliwe. Tak to trzeba określić.

– Ale ja nie mogę. Po prostu nie mogę.

Podszedł bliżej. Słońce obudziło bursztynowe iskierki w jego ciemnobrązowych oczach.

– Owszem, możesz. I zrobisz to. Ja ci to…

Popatrzyła na chatę, zbita z tropu jego władczym zachowaniem i tym upartym, kuszącym zapachem. Budził w niej poczucie zaufania.

– Nie przejmuj się ubraniem ani rzeczami – powiedział. – Zostaw wszystko. Dostaniesz nowe…

– Wasza wysokość…

Smagnął gałęzią cholewę swego buta.

– Nie udawaj, że masz opory. Co cię tu może trzymać? Podawanie herbaty starym pannom? Praca na farmie, spanie w przeciągach na strychu? Brutalny ojciec, który chętnie sprzeda cię za pięć funtów?

Zacisnęła zęby.

– Dla takich jak my pięć funtów to nie byle co.

Zresztą nawet gdyby nie była to duża kwota, to zawsze większa niż „kompletne zero”. W ten sposób ojciec zwykle określał wartość kobiet.

– Niech i tak będzie – powiedział. – Ale to o wiele mniej niż tysiąc. Nawet wiejska dziewczyna bez wykształcenia potrafi to policzyć.

Potrząsnęła głową. Zdumiewające. A już myślała, że wyczerpał wszelkie możliwości obrażenia jej albo poniżenia.

– Moja matka ma za dużo wolnego czasu. Potrzebuje się kimś zająć, zabrać na zakupy, nauczyć prawidłowej wymowy. Żeby nie miała czasu mnie swatać. Bardzo proste rozwiązanie.

– Proste? Zabrać mnie do siebie do domu… kupić nowe rzeczy… zapłacić tysiąc funtów. Tylko po to, żeby matka przestała się mieszać w nie swoje sprawy?

Wzruszył ramionami na potwierdzenie.

– Nie powiedziałabym, że to proste, wasza wysokość. Łatwiej byłoby jej powiedzieć, że nie chcesz się żenić. Prawda?

Zmrużył oczy.

– Zdaje mi się, że lubisz utrudniać ludziom życie. Co czyni cię idealną kandydatką do tej pracy.

Pauline nie wiedziała, jak ma to potraktować. Raz w życiu stała się czyimś ideałem. Niestety, tylko idealną zadrą w czyimś boku.

Mimo wszystko, oferta była kusząca. Wreszcie nie przeżywałaby porażek po drodze do sukcesu, tylko sukcesy po drodze do porażki. Nikt by już nie mówił: „Przecież chciała dobrze”. Książę bynajmniej nie życzył sobie, żeby chciała dobrze.

– Nieważne. I tak nie mogę wyjechać ze Spindle Cove – powiedziała w końcu.

– Proponuję ci bezpieczeństwo finansowe na resztę życia. W zamian za to proszę tylko o parę tygodni bezczelności. Pomyśl, że otwiera się przed tobą szansa na napisanie bajki dla praktycznych dziewczynek. Pojedziesz do Londynu moim fikuśnym powozem. Będziesz miała piękne suknie. Nie zmieniaj się tylko. I nie zakochaj się we mnie. Potem rozstaniemy się na zawsze. A ty będziesz żyła dostatnio do końca swoich dni. – Spojrzał w stronę powozu. – Zgódź się, Simms. Musimy już ruszać…

Jak go przekonać? Podniosła głos, wymawiając każde słowo najwyraźniej, jak tylko mogła:

– Ja. Nie. Mogę. Pojechać.

Odpowiedział takim samym tonem:

– A ja nie mogę cię zostawić.

Cały świat nagle ucichł. Książę znieruchomiał. Wyglądałby jak posąg, gdyby nie opadły kwiat jabłoni na ramieniu i wiatr, rozwiewający jego ciemne włosy. Gdzieś w górze zaśpiewał ptak szukający pary.

Z trudem przełknęła ślinę.

– Dlaczego nie?

– Nie wiem…

Przechylił głowę i wpatrywał się w nią ze skupieniem. Próbowała się nie rumienić ani nie kręcić, kiedy podchodził do niej powoli, miarowymi krokami. W końcu znalazł się o krok, tak blisko, że widziała każdy włosek na jego brodzie. Były jaśniejsze od włosów, prawie rude. Przynajmniej w tym świetle.

– Jest w tobie coś takiego… – Dłoń bez rękawiczki dotknęła jej włosów i lekko je pogłaskała. Na ziemię opadł deszcz kryształków. – Coś takiego… cała jesteś taka…

Wielki Boże. Dotykał jej – bez pozwolenia i bez żadnego sensownego powodu. Powinna być wstrząśnięta, ale wydało jej się to dziwnie naturalne. Takie proste, niewymuszone, jakby robił to co dnia.

Nie miałaby nic przeciw temu. Mógłby ją tak dotykać. Jakby pomimo całej prozy życia było w niej coś cennego i kruchego, i czekało, by ktoś to ujawnił.

Strzepnął biały proszek z jej ramienia.

– Co to takiego? Cała jesteś tym obsypana…

– Cukier – odpowiedziała szeptem.

Podniósł kciuk do ust, żeby spróbować. I wygiął wargi z niesmakiem.

– Pomieszany z ałunem – wyjaśniła.

– Dziwne, ale pasuje. – Wyciągnął znowu rękę w jej stronę, by pogłaskać ją wierzchem dłoni.

Nieświadomie pochyliła się ku niemu, szukając tego dotyku.

– Pauline? – odezwał się znajomy głos. – Pauline, kto to jest?

Odskoczyła jak oparzona i odwróciła się w tamtą stronę. Daniela przyglądała im się zza rogu domu. Pauline zawahała się na moment, ale potem poleciła jej gestem, by podeszła. W ten sposób najłatwiej będzie jej wyjaśnić powody odmowy. Niech sam zobaczy, o co chodzi.

– Wasza wysokość, pozwolę sobie przedstawić moją siostrę Danielę. Danielo, nasz gość jest księciem. To znaczy, że musisz dygnąć i zwracać się do niego „wasza wysokość”.

Daniela dygnęła.

– Dzień dobry, wasza wysokość.

Słowa były bardzo niewyraźne i gardłowe, jak zwykle, gdy była zdenerwowana.

– Książę właśnie odjeżdża.

Daniela dygnęła jeszcze raz.

– Do widzenia, wasza wysokość.

Pauline przyglądała mu się bystro, czekając na reakcję.

Ludzie z jego sfery oddawali swoich rodzinnych nieudaczników do szpitali albo płacili pielęgniarzom, by się nimi zajmowali gdzieś na wyższych piętrach – byle nie na widoku. Mimo to, powinien się zorientować.

Wzbierał w niej znajomy gniew, gorący i opiekuńczy – tej reakcji nauczyła się przez długie lata chronienia siostry przed obelgami i poniżeniem. Zacisnęła pięści.

Pewnie nie będzie jej wyzywał od idiotek, debili, półgłówków ani prostaków. To byłoby poniżej książęcej godności, prawda?

Ale na pewno jakoś zareaguje. Jak oni wszyscy. Nawet ci, którzy nie mieli nic złego na myśli, zawsze zachowywali się obraźliwie, traktowali Danielę jak zwierzątko domowe albo niemowlę, a nie jak młodą kobietę.

Pewnie skrzywi się z niesmakiem. Albo odwróci wzrok, udając, że Daniela nie istnieje. Może będzie chichotał, wzruszał ramionami… i rozgniewa tym Pauline na tyle, by kazała mu odejść.

Nie zrobił niczego takiego.

Odezwał się zupełnie spokojnym, rzeczowym tonem:

– Bardzo mi miło, panno Danielo.

Pauline mogła tylko patrzeć, jak książę – na litość boską, ten cholerny książę – uniósł dłoń jej siostry do ust. I pocałował ją.

Boże wielki, na moment ogarnęła ją miłość do tego człowieka. Pal diabli ten obiecany tysiąc funtów. Teraz mógłby kupić jej duszę za szylinga.

Przymknęła oczy i powtórzyła w duchu powody swojej niechęci do niego. I wypowiedziała ten najbardziej małostkowy i najgłupszy:

– Mnie nie pocałowałeś w rękę.

– Oczywiście, że nie. Wiem przecież, gdzie czasem ją wsadzasz.

Zarumieniła się na wspomnienie zachowania swojego ojca.

– Rozumiem, że to ze względu na nią nie chcesz wyjechać? – zapytał.

Skinęła głową.

– Nie mogę jej zostawić. A ona nie może opuścić domu.

Przez chwilę milczał, a potem zwrócił się do Danieli.

– Panno Danielo, chciałbym zabrać pani siostrę do Londynu.

Zbladła. Podbródek jej zadrżał, a w oczach zabłysły łzy.

– Ale przywiozę ją z powrotem – obiecał. – Daję słowo. A książę nigdy nie łamie danego słowa.

Pauline uniosła brew ze sceptyczną miną.

Wzruszył ramionami, przyznając jej rację.

– Dobrze. Ten konkretny książę nie złamie tego konkretnego słowa.

– Nie.

Siostra objęła ją tak mocno, że Pauline zachwiała się na nogach.

– Nie jedź. Nie chcę, żebyś jechała.

Serce ścisnęło się jej aż do bólu. Do tej pory nigdy się nie rozstawały. Nawet na jedną noc. Dla księcia to był krótki wyjazd, dla Danieli cała wieczność. Będzie przez cały czas nieszczęśliwa, opuszczona… ale potem…

Tysiąc funtów.

Z takimi pieniędzmi będą mogły zrobić wszystko. Na początek uciekną od ojca. Kupią sobie domek. Będą hodować kurczaki i gęsi, od czasu do czasu zatrudnią kogoś, żeby wykonał cięższe prace w obejściu. Jeśli będą mądrze postępować, z samych odsetek wystarczy im na syte, bezpieczne życie.

A ona będzie mogła otworzyć własny sklep.

Własny sklep. Do tej pory mogła o nim tylko marzyć. Teraz mógłby stać się rzeczywistością.

Marzenia przerwał jej głos księcia:

– Na litość boską, tylko nie ty…

Major, wiekowy i wojowniczy gąsior, odnalazł ich wreszcie i bez ogródek dał księciu do zrozumienia, że jest niemile widziany. Wyciągnął szyję najdalej jak mógł, nadął się i przyjął wojownicza pozę. A potem zaatakował but księcia.

Halford odgonił go od siebie gałęzią, a potem przytknął jej tępy koniec do piersi ptaka i trzymał go na odległość od siebie.

– Ten ptak jest opętany przez ducha jakiegoś szalonego kozaka…

– Nie lubi cię. Jest bardzo inteligentny – wyjaśniła Pauline.

Major zatrzepotał i uwolnił się, a potem znowu ruszył do walki z księciem.

Halford przyjął pozycję szermierczą, celując w ptaka gałęzią jak szpadą.

– Skrzydlaty potworze, pozbawię cię wątroby – zagroził.

Major nie pozostał mu dłużny, rzucając gwałtowne obelgi w swoim języku.

Daniela przestała płakać i zachichotała.

Ucisk w piersi Pauline zelżał.

– Danielo, zaprowadź Majora do zagrody. A potem wróć do nas.

Siostra rozłożyła ręce i przepędziła gąsiora na tyły domu. Kiedy znalazła się poza zasięgiem głosu, Pauline skrzyżowała ramiona na piersi i odwróciła się do księcia.

– Jeśli się na to zgodzę… – zmusiła się, by opanować drżenie głosu. – Jeśli pojadę z tobą, przywieziesz mnie tu z powrotem po tygodniu?

– Po tygodniu? – Odrzucił patyk na bok. – To nie do przyjęcia.

– To jedyna możliwość. Tydzień. Mamy z Danielą własny rytuał w soboty. Jeżeli obiecam, że wrócę w następną sobotę, zrozumie, że nie odjechałam na zawsze.

Zawahał się, więc dodała:

– Zapewniam, że w ciągu tygodnia na pewno okażę się kompletną porażką.

– W to nie wątpię.

Zamyślił się.

– Dobrze, niech to będzie tydzień. Ale wyjedziemy już dziś.

– Kiedy tylko pożegnam się z siostrą.

Spojrzała przez ramię.

Daniela właśnie wróciła z kurnika.

– Potrzebuję jednego pensa. Ale szybko – poprosiła Pauline.

Pogrzebał w kieszeni i podał jej monetę.

Spojrzała na nią.

– To nie pens, tylko suweren.

– Nie mam nic drobniejszego.

Przewróciła oczami.

– Książęta i ich problemy. Zaraz wracam.

Odciągnęła siostrę na bok i wyprostowała się. Musi być zdecydowana, żeby Daniela się nie załamała. Musi być silna za nie obie, jak zwykle.

– Masz tu pieniądze za jajka. – Położyła jej monetę na dłoni i zamknęła palce, zanim siostra zdążyła zauważyć, że jest innego koloru. – Idź na górę i od razu włóż ją do puszki. Jutro oddasz ją na tacę w kościele.

Daniela skinęła głową.

– Ja teraz pojadę z księciem do Londynu – dodała Pauline.

– Nie…

– Tak. Ale tylko na tydzień.

– Nie jedź. Nie jedź.

Po zaczerwienionych policzkach Danieli znowu popłynęły łzy.

Błagam cię, nie płacz tak. Nie zniosę tego.

Pauline o mało się nie poddała. Ale wyobraziła sobie złotą monetę w dłoni siostry. A potem tysiąc takich monet, leżących w równych stosikach. Dziesięć na dziesięć… i znowu dziesięć na dziesięć…

Jaka szkoda, że nie potrafi wyjaśnić Danieli, co to dla nich oznacza. I jaką zmianę na lepsze przyniesie w ich życiu. Tylko że ona nie lubiła zmian. Wolała rutynę i poczucie bezpieczeństwa. Znajome czynności, powtarzane każdego tygodnia.

– Wrócę w sobotę dać ci pieniądze za jajka. Przysięgam. Ale musisz na nie zarobić. Musisz ciężko pracować, jak mnie nie będzie. Nie możesz leżeć w łóżku i płakać, słyszysz? Zbieraj jajka codziennie. Pomagaj mamie przy gotowaniu i sprzątaniu. Ja wrócę po tygodniu. W następną niedzielę pójdziemy razem do kościoła.

Ujęła okrągłą twarz siostry w dłonie.

– Potem już nigdy cię nie zostawię.

Objęła ją mocno i pocałowała w policzek.

– Idź teraz do domu.

– Nie. Nie wyjeżdżaj.

Nie można było tego przedłużać. Rozstanie stawałoby się coraz trudniejsze. Pauline puściła siostrę, odwróciła się i przeszła przez furtkę. Idąc do powozu, cały czas słyszała za sobą łkanie Danieli.

– Pauline? – zawołała matka stojąca na schodku przed drzwiami.

– Wrócę za tydzień, mamo.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: