Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokój straceń - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 października 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
31,90
Najniższa cena z 30 dni: 22,90 zł

Pokój straceń - ebook

Nowy zaskakujący thriller autora bestsellerów „New York Timesa”!

W hotelu na Bahamach ginie Robert Moreno, obywatel USA mieszkający w Ameryce Południowej. Zastrzelony przez snajpera Moreno, był obserwowany przez jedną z rządowych agencji bezpieczeństwa, która otrzymała sygnał o planowanym przez niego zamachu terrorystycznym na siedzibę koncernu naftowego na Florydzie.

Lincoln Rhyme i Amelia Sachs uczestniczą w śledztwie przeciwko służbom, które mogły wykonać egzekucję na rzekomym terroryście. Sachs zbiera informacje o Morenie, odtwarzając przebieg jego pobytu w Nowym Jorku, natomiast Rhyme wyrusza na Bahamy, aby na miejscu odnaleźć dowody fizyczne popełnionego przestępstwa. Tropiąc wytrawnego snajpera, sam naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Rhyme i Sachs przekonują się, że ktoś popełnił błąd, a sprawa może się przedstawiać zupełnie inaczej, niż zakładali. Czy uda im się dotrzeć do prawdy? Czy zdołają odnaleźć winnych, wychodząc cało z opresji?

Deaver znów jest w szczytowej formie, tej powieści nie może przegapić żaden wielbiciel thrillerów.

„Publishers Weekly”

Jeffery Deaver – z wykształcenia dziennikarz i prawnik, autor bestsellerowych thrillerów. Zaliczany jest do grona najbardziej poczytnych i nagradzanych pisarzy amerykańskich. Światową sławę przyniósł mu bestsellerowy „Kolekcjoner kości”, pierwsza część cyklu z Lincolnem Rhyme i Amelią Sachs. „Pokój straceń” to dziesiąty tom tej serii.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7961-535-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Ten błysk go zaniepokoił.

Białe albo bladożółte światełko w oddali.

Na wodzie? Na pasie lądu za spokojną turkusową taflą zatoki?

Tu nie mogło być jednak żadnego zagrożenia. Był w pięknym ustronnym kurorcie. Ukryty przed jupiterami mediów i wzrokiem nieprzyjaciół.

Patrząc przez okno, Roberto Moreno zmrużył oczy. Ledwie dobiegał czterdziestki, ale miał słaby wzrok. Poprawił oprawki na nosie i patrzył na ogród za oknem apartamentu, wąską białą plażę, pulsujące zielononiebieskie morze. Piękne, ustronne miejsce… i chronione. Jak okiem sięgnąć nie było żadnej łodzi kołyszącej się na fali. Gdyby nawet uzbrojony w karabin wróg wyśledził go tutaj i przekradł się niezauważony przez tereny przemysłowe na cyplu po drugiej stronie zatoki, oddalonym o prawie dwa kilometry, odległość i zanieczyszczenia powietrza uniemożliwiłyby mu oddanie strzału.

Nie było już żadnych błysków, żadnych światełek.

Jesteś bezpieczny. Oczywiście, że tak.

Mimo to Moreno trzymał się na baczności. Jak Martinowi Lutherowi Kingowi, jak Gandhiemu zawsze towarzyszyło mu zagrożenie. Takie już miał życie. Nie bał się śmierci. Ale bał się, że umrze, zanim dokończy pracę. W tak młodym wieku wciąż miał wiele do zrobienia. Na przykład wydarzenie, które skończył organizować mniej więcej przed godziną – dość ważne, na pewno przyciągnie uwagę wielu osób – było tylko jednym z kilkunastu, jakie planował na najbliższy rok.

A przyszłość rysowała się jeszcze bardziej obiecująco.

Krępy mężczyzna ubrany w skromny beżowy garnitur, białą koszulę i szafirowy krawat – w bardzo karaibskim stylu – nalał do dwóch filiżanek kawy z dzbanka, który przed chwilą przyniósł kelner, i wrócił na kanapę. Podał filiżankę dziennikarzowi przygotowującemu dyktafon.

– Mleko, cukier, señor de la Rua?

– Nie, dziękuję.

Rozmawiali po hiszpańsku, w języku, którym Moreno biegle się posługiwał. Nie cierpiał angielskiego i używał go tylko wówczas, gdy musiał. Kiedy mówił w swoim ojczystym języku, wyraźnie było słychać akcent z New Jersey, którego nigdy nie udało mu się pozbyć. Brzmienie własnego głosu wywoływało wspomnienia dzieciństwa w Stanach – ojciec pracował przez wiele godzin i nie pił, natomiast matka często była zamroczona alkoholem. Ponury krajobraz, łobuzy z pobliskiej szkoły. Aż nadeszło wybawienie: przeprowadzka rodziny z South Hills do miejsca znacznie ładniejszego, gdzie nawet język był łagodniejszy i bardziej elegancki.

– Proszę mi mówić Eduardo – zaproponował dziennikarz.

– A ja jestem Roberto.

Gwoli ścisłości „Robert”, ale to imię kojarzyło się z prawnikami z Wall Street, politykami z Waszyngtonu i generałami, którzy usiali pola bitew na obcych ziemiach ciałami rdzennych mieszkańców jak tanim ziarnem.

Więc lepiej „Roberto”.

– Mieszkasz w Argentynie – powiedział Moreno do dziennikarza, drobnego, łysiejącego mężczyzny ubranego w niebieską koszulę bez krawata i przetarty czarny garnitur. – W Buenos Aires?

– Zgadza się.

– Wiesz, skąd się wzięła nazwa miasta?

De la Rua zaprzeczył; nie był rodowitym mieszkańcem stolicy.

– Oznacza oczywiście „dobre powietrze” – rzekł Moreno. Dużo czytał, kilka książek tygodniowo, przede wszystkim literaturę i historię Ameryki Łacińskiej. – Ale nie chodziło o powietrze w Argentynie, tylko na Sardynii, we Włoszech. Miastu nadano nazwę siedziby Aragończyków na szczycie wzgórza w Cagliari. Nie docierały tam, powiedzmy, mało przyjemne zapachy starego miasta, dlatego nazwano je Buen Ayre. Kiedy hiszpański odkrywca dotarł do dzisiejszej stolicy Argentyny, nadał jej tę samą nazwę. Mówię o pierwszej kolonii. Osada została spalona przez rdzennych mieszkańców kontynentu, którym nie podobał się europejski wyzysk.

– Nawet pańskie anegdoty mają wydźwięk antykolonialny – zauważył de la Rua.

Moreno parsknął śmiechem. Ale zaraz spoważniał i znów wyjrzał przez okno.

Przeklęte światełko. Mimo to nadal nic nie widział poza drzewami i roślinami w ogrodzie oraz odległym pasem ziemi zasnutym mgłą. Hotel stał na prawie pustym południowo-zachodnim brzegu New Providence, wyspy w archipelagu Bahamów, na której leżało Nassau. Teren był ogrodzony i strzeżony. Ogród pozostawał do wyłącznej dyspozycji gości apartamentu, od północy i południa chroniło go wysokie ogrodzenie, a od zachodu przylegał do plaży.

Nikogo tam nie było. Nie mogło być.

Może to ptak. Liść poruszony wiatrem.

Niedawno teren sprawdzał Simon. Moreno spojrzał na milczącego, potężnie zbudowanego Brazylijczyka o ciemnej karnacji w eleganckim garniturze – trzydziestokilkuletni ochroniarz ubierał się lepiej niż swój chlebodawca, choć nie krzykliwie. Wyglądał odpowiednio groźnie, tak jak powinien w swojej profesji, ale nie był zbirem. Zanim zaczął pracować w ochronie, służył jako oficer w wojsku. W obecnym fachu był też bardzo dobry. Zorientował się, co niepokoi szefa, natychmiast podszedł do okna i wyjrzał.

– Zobaczyłem tylko błysk jakiegoś światła – wyjaśnił Moreno.

Ochroniarz zaproponował, że zasunie zasłony.

– Chyba lepiej nie.

Moreno postanowił wcześniej, że Eduardo de la Rua, który z miasta dobrego powietrza przyleciał tu klasą turystyczną na własny koszt, zasługuje na piękny widok za oknem. Jako zapracowany dziennikarz, znany z pisania prawdy zamiast laurek na cześć rekinów biznesu i polityków, nie miał wielkich szans na luksusy. Moreno postanowił też zaprosić gościa na lunch w wykwintnej restauracji w South Cove Inn.

Simon jeszcze raz popatrzył przez okno, po czym wrócił na swoje krzesło i wziął czasopismo.

De la Rua włączył dyktafon.

– Czy już można?

– Proszę. – Moreno skierował całą uwagę na dziennikarza.

– Panie Moreno, pański Ruch Wspierania Podmiotowości Lokalnej właśnie otwiera swoje biuro w Argentynie, pierwsze w tym kraju. Proszę mi powiedzieć, jak powstał ten pomysł. I co robi pańska grupa.

Moreno wygłaszał ten wykład dziesiątki razy. Treść zmieniała się zależnie od publiczności czy dziennikarza zadającego pytania, ale jej istota była prosta: zachęcali społeczność lokalną do odrzucania wpływów rządu USA i amerykańskich korporacji poprzez promowanie samowystarczalności, zwłaszcza dzięki mikropożyczkom, mikrorolnictwu i mikrobiznesowi.

– Przeciwstawiamy się ekspansji amerykańskich korporacji. A także programom pomocowym i społecznym rządu amerykańskiego, ponieważ ich celem jest przecież uzależnienie nas od ich wartości. Nie widzą w nas istot ludzkich, tylko źródło taniej siły roboczej i rynek zbytu dla amerykańskich towarów. Rozumie pan, że to błędne koło? Naszych ludzi wykorzystuje się w fabrykach należących do Amerykanów, a potem kusi się ich do kupna produktów pochodzących z tych samych firm.

– Dużo pisałem o inwestycjach w Argentynie i innych krajach Ameryki Południowej – rzekł dziennikarz. – Wiem, że pańska organizacja też prowadzi takie inwestycje. Można by twierdzić, że występuje pan przeciwko kapitalizmowi, a jednocześnie pan z niego korzysta.

Moreno przygładził ciemne, trochę za długie włosy przedwcześnie przyprószone siwizną.

– Nie, występuję przeciwko nadużyciom kapitalizmu, szczególnie nadużyciom popełnianym przez amerykański kapitalizm. Biznes to dla mnie broń. Tylko głupcy polegają wyłącznie na ideologii. Ideologia to ster. Siłą napędową są pieniądze.

Dziennikarz się uśmiechnął.

– Wykorzystam to w leadzie do artykułu. Niektórzy mówią – tak czytałem – że jest pan rewolucjonistą.

– Ha, jestem co najwyżej krzykaczem! Ale wspomni pan moje słowa: świat skupia się na Bliskim Wschodzie, nikt natomiast nie zauważa narodzin nowej, znacznie potężniejszej siły – Ameryki Łacińskiej. Ją właśnie reprezentuję. Nowy porządek. Nie można nas dłużej ignorować.

Roberto Moreno wstał i podszedł do okna.

Nad ogrodem górowało drzewo gatunku Metopium toxiferum, nazywane trującym drzewem, wysokości ponad dziesięciu metrów. Moreno często zajmował ten apartament i drzewo bardzo mu się podobało. Trujące drzewa są potężne, dobrze sobie radzą w różnych warunkach i mają w sobie jakieś surowe piękno. Zgodnie ze swoją nazwą, są również toksyczne. Jeśli pyłek kwiatów albo dym palonego drewna i liści dostanie się do płuc, może wywołać bolesne oparzenia. Mimo to drzewo karmi piękne bahamskie motyle, a gołębie karaibskie żywią się jego owocami.

Jestem taki jak to drzewo, pomyślał Moreno. Dobry image do artykułu. Też o tym wspomnę…

Znów ten błysk.

Rzadkie liście drzewa drgnęły, wysokie okno eksplodowało, szyba rozprysła się w milion kryształków siekącego gradu. Moreno poczuł, jakby w jego piersi wybuchł pożar.

Zauważył, że leży na kanapie, która przed chwilą stała półtora metra za jego plecami.

Ale… ale co się stało? Co to było? Mdleję, mdleję.

Nie mogę oddychać.

Spoglądał na drzewo, które widać było wyraźniej, o wiele wyraźniej, gdy nie patrzyło się już przez szybę w oknie. Gałęzie kołysały się na łagodnym wietrze od morza. Liście wzdymały się i opadały. Drzewo oddychało za niego. Bo on już nie potrafił. Ogień w piersi i ból nie pozwalały mu oddychać.

Rozległy się krzyki, wołanie o pomoc.

Krew, wszędzie krew.

Zachodziło słońce, niebo coraz bardziej ciemniało. Ale to przecież poranek? Przed oczami mignęły mu twarze żony, jego kilkunastoletniego syna i córki. Myśli zaczęły się rozpływać, dopóki nie pozostała tylko jedna: drzewo.

Trucizna i siła, trucizna i siła.

Ogień w środku słabł, przygasał. Smutna ulga.

Ciemność gęstniała.

Trujące drzewo.

Trujące…

Tru…ROZDZIAŁ 2

Jest w drodze czy nie? – zapytał Lincoln Rhyme, nie próbując nawet ukrywać irytacji.

– Coś mu wypadło w szpitalu – odezwał się głos Thoma z korytarza, kuchni czy innego miejsca w domu. – Spóźni się. Zadzwoni, kiedy będzie wolny.

– „Coś”. Konkretnie, nie ma co. „Coś mu wypadło w szpitalu”.

– Tak mi powiedział.

– Jest lekarzem. Powinien się wyrażać precyzyjnie. I powinien być punktualny.

– Jest lekarzem – powtórzył Thom. – Czyli czasem musi się zająć nagłym wypadkiem.

– Ale nie powiedział „nagły wypadek”. Powiedział „coś”. Operacja jest zaplanowana na dwudziestego szóstego maja. Nie chcę, żeby ją odkładano. Zresztą to i tak za daleka przyszłość. Nie rozumiem, dlaczego nie mógłby jej przeprowadzić wcześniej.

Rhyme podjechał czerwonym wózkiem Storm Arrow do monitora. Zatrzymał się obok ratanowego fotela, na którym siedziała Amelia Sachs ubrana w czarne dżinsy i czarną bluzkę bez rękawów. Na szyi miała złoty wisiorek z brylantem i perłą na cienkim łańcuszku. Było jeszcze wcześnie i przez wschodnie okna wpadały promienie wiosennego słońca i odbijały się uroczo od jej rudych włosów starannie upiętych w kok grafitowymi spinkami. Rhyme ponownie skupił uwagę na ekranie, przebiegając wzrokiem raport z analizy dowodów w sprawie zabójstwa, którą pomagał zamknąć policji nowojorskiej.

– Prawie gotowe – powiedział.

Siedzieli w salonie jego domu na Central Park West na Manhattanie. W czasach Williama „Bossa” Tweeda był tu prawdopodobnie zaciszny pokój, gdzie przyjmowano gości i konkurentów, a dziś pełnił funkcję laboratorium kryminalistycznego, wyposażonego w urządzenia i narzędzia do badania dowodów, komputery i przewody. Przewody leżały wszędzie, utrudniając przejazd wózkowi, który co chwilę podskakiwał, choć Rhyme czuł to tylko od barków w górę.

– Doktor się spóźnia – mruknął do Sachs. Niepotrzebnie, bo siedziała trzy metry od niego, kiedy rozmawiał z Thomem. Wciąż jednak był rozdrażniony i dodatkowe słowo krytyki poprawiało mu samopoczucie. Ostrożnie przesunął rękę w kierunku panelu dotykowego i przewinął ostatnie akapity raportu na ekranie. – Dobrze.

– Wysłać?

Skinął głową i Sachs wcisnęła klawisz. Zaszyfrowane sześćdziesiąt pięć stron tekstu popłynęło w eter, by ostatecznie trafić do wydziału kryminalistycznego nowojorskiej policji w Queens, dziesięć kilometrów od domu, gdzie raport miał się stać podstawą oskarżenia w sprawie przeciwko Williamsowi.

– Zrobione.

Zrobione… pozostało jeszcze tylko zeznanie na procesie barona narkotykowego, który wysłał na ulice East New York i Harlemu dwunasto- i trzynastolatka, zlecając im zabójstwa. Rhyme’owi i Sachs udało się odnaleźć i przeanalizować drobiny materiałów i mikroślady, które naprowadziły ich na trop butów jednego z chłopców; potem podłogi w pewnym sklepie na Manhattanie oraz wykładziny w lexusie doprowadziły ich do restauracji na Brooklynie i w końcu do domu samego Tye’a Williamsa.

Szef gangu nie był obecny przy morderstwie świadka, nie dotknął broni, nie było żadnego dowodu na to, że zlecił zabójstwo, a młody wykonawca wyroku był zbyt przerażony, żeby zeznawać przeciwko niemu. Ale te drobne przeszkody dla prokuratury nie miały większego znaczenia. Rhyme i Sachs uprzędli nić dowodów, która od miejsca zdarzenia prowadziła prosto pod drzwi Williamsa.

Resztę życia miał spędzić za kratkami.

Sachs objęła palcami lewą rękę Rhyme’a przypiętą do wózka i nieruchomą. Z napięcia ścięgien widocznych pod jasną skórą odgadł, że go uścisnęła. Wstała, przeciągnęła się. Pracowali nad zakończeniem raportu od wczesnego ranka. Obudziła się o piątej. Rhyme trochę później.

Zauważył, że skrzywiła się, idąc do stolika, gdzie stał jej kubek z kawą. Artretyzm w stawie biodrowym i kolanowym dawał się jej ostatnio we znaki. On w ogóle nie odczuwał bólu – po urazie rdzenia kręgowego stał się tetraplegikiem i był dosłownie znieczulony.

Pomyślał, że ciało każdego człowieka do pewnego stopnia go zawodzi. Nawet ci, którzy w tym momencie cieszą się dobrym zdrowiem i są w miarę zadowoleni, widzą niepokojące chmury na horyzoncie. Żal mu było sportowców, pięknych i młodych ludzi, którzy już z lękiem myśleli o przyszłym pogorszeniu formy.

Paradoksalnie jednak z Lincolnem Rhyme’em było odwrotnie. Po wypadku był już w dziewiątym kręgu piekieł, ale jego stan się poprawiał dzięki nowym metodom operacyjnego leczenia urazów rdzenia kręgowego, a także dzięki jego bezkompromisowej postawie wobec ćwiczeń i ryzykownych eksperymentalnych zabiegów.

Co znów mu przypomniało, że jest zły z powodu spóźnienia lekarza, który miał przyjść sprawdzić, w jakim stopniu jest przygotowany do planowanej operacji.

Rozległ się gong przy drzwiach.

– Otworzę! – zawołał Thom.

Dom był oczywiście przystosowany do potrzeb osoby niepełnosprawnej i Rhyme mógł za pomocą komputera zobaczyć, kto czeka za drzwiami, porozmawiać z gościem i wpuścić go do domu. Albo nie wpuścić. (Nie przepadał za osobami wpadającymi po prostu go odwiedzić i na ogół je spławiał – czasem niegrzecznie – jeżeli Thom reagował za wolno).

– Kto to? Najpierw sprawdź.

To nie mógł być doktor Barrington, który miał zadzwonić, kiedy załatwi już to coś, co było przyczyną spóźnienia. Rhyme nie miał dziś ochoty przyjmować żadnych innych gości.

Okazało się jednak, że nie miało znaczenia, czy jego opiekun sprawdził, kto przyszedł, czy nie. Do salonu wkroczył Lon Sellitto.

– Jesteś w domu, Linc.

Miał jakieś wątpliwości?

Przysadzisty detektyw od razu wziął kurs na tacę z kawą i ciastkami.

– Chcesz świeżej? – spytał Thom. Szczupły asystent Rhyme’a był ubrany w odprasowaną białą koszulę, krawat w kwiaty i ciemne spodnie. Dziś miał jeszcze spinki do mankietów, hebanowe czy onyksowe.

– Nie, dzięki, Thom. Cześć, Amelia.

– Witaj, Lon. Co u Rachel?

– W porządku. Zaczęła pilates. Dziwne słowo. To jakieś ćwiczenia czy coś. – Sellitto wystroił się w wymięty jak zwykle garnitur, dziś brązowy, oraz wymiętą jak zwykle bladoniebieską koszulę. Jego krawat w szkarłatne paski – inaczej niż zwykle – był gładki jak oheblowana deska. Rhyme domyślił się, że to niedawno otrzymany prezent. Od jego dziewczyny Rachel? Był maj – miesiąc bez żadnych świąt. Może krawat to prezent urodzinowy. Rhyme nie miał pojęcia, kiedy Sellitto ma urodziny. Zresztą nie znał dat urodzin większości znajomych.

Sellitto popijał kawę i mozolił się z drożdżówką, której ugryzł zaledwie dwa kęsy. Stale był na diecie.

Rhyme i detektyw przed wielu laty służyli razem w policji jako partnerzy i głównie Lon Sellitto nakłonił Rhyme’a, aby wrócił do pracy po wypadku, nie przymilając się i nie nadskakując, ale po prostu zmuszając go, żeby ruszył tyłek i znów zajął się dochodzeniową robotą. (Ściślej mówiąc, w przypadku Rhyme’a, zmusił go raczej, żeby siedział na tyłku i zabrał się do pracy). Choć wiele razem przeżyli, Sellitto nigdy nie wpadał do niego bez powodu. Detektyw pierwszej klasy pracował w wydziale specjalnym, urzędował w Centrali – komendzie głównej policji Nowego Jorku – i zwykle prowadził sprawy, do których wynajmowano Rhyme’a w roli konsultanta. Jego wizyta musiała coś zapowiadać.

– No? – Rhyme przyjrzał mu się uważnie. – Masz dla mnie coś dobrego, Lon? Jakąś ciekawą sprawę? Intrygującą?

Sellitto napił się kawy i skubnął ciastko.

– Wiem tylko, że dostałem telefon z góry z pytaniem, czy jesteś wolny. Powiedziałem, że właśnie kończysz sprawę Williamsa. Wtedy kazali mi od razu przyjechać do ciebie i spotkać się tu z kimś. Ci ludzie już są w drodze.

– Z kimś? Ci ludzie? – powtórzył cierpkim tonem Rhyme. – To równie konkretne jak „coś”, co zatrzymało mojego lekarza. Chyba zaraźliwa przypadłość. Jak grypa.

– Słuchaj, Linc, nic więcej nie wiem.

Rhyme posłał krzywe spojrzenie Sachs.

– Do mnie akurat nikt w tej sprawie nie dzwonił. A ty miałaś jakiś telefon, Sachs?

– Żadnego.

– Och, to z tego drugiego powodu – wyjaśnił Sellitto.

– Jakiego drugiego powodu?

– Wszystko, co się dzieje w tej sprawie, jest tajne. I takie ma pozostać.

Rhyme uznał, że to krok w stronę intrygującej zagadki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: