Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pokolenie Kolosów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 marca 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Pokolenie Kolosów - ebook

 

15 historii na 15-lecie. Opowieści o podróżnikach, żeglarzach, alpinistach i grotołazach zebrane z okazji jubileuszu najważniejszych polskich nagród podróżniczych

Przez piętnaście lat istnienia Ogólnopolskie Spotkania Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów, zwane popularnie Kolosami, wyrobiły sobie markę, zgromadziły wierną publiczność i stały się największym festiwalem podróżniczym w Europie. Obrosły legendą. Na czym polega fenomen Kolosów? Co każdego roku przyciąga do Gdyni ponad setkę uczestników i kilkanaście tysięcy widzów z Polski i z zagranicy?

W swojej książce Piotr Tomza przybliża historię imprezy i zarysowuje sylwetki laureatów Kolosów. To portrety ludzi czerpiących z życia pełnymi garściami, nieustannie poszukujących przygody, którzy przekonują, że do przejechania świata wcale nie jest potrzebny zasobny portfel, a podróżowanie może być sposobem na życie.

Tom tekstów istotnych o niestrudzonych miłośnikach manowców, którzy uparcie dowodzą, że Ziemia wciąż jest planetą nieodkrytą. To książka dla ludzi z pasją.

Wojciech Kuczok

Po pierwsze: Kolosy to nazwa pierwszych polskich nagród za dokonania eksploracyjne przyznawanych corocznie począwszy od marca 2000 roku.

Po drugie: Kolosy to nieoficjalna, ale powszechnie używana nazwa Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów, największej w Europie imprezy podróżniczej, która każdego marca odbywa się w Gdyni. Jej organizatorami są Urząd Miasta Gdynia i agencja MART z Krakowa. Trwa trzy dni, podczas których od rana do wieczora w ogromnej hali, mogącej pomieścić równocześnie nawet cztery tysiące widzów, zaadoptowanej tak, by pełniła również funkcję sali kinowej, odbywają się prezentacje (relacje, pokazy zdjęć oraz filmów) najciekawszych podróżniczych dokonań minionego roku kalendarzowego. Uzupełnieniem pokazów są liczne wydarzenia towarzyszące: wystawy zdjęć, seminaria specjalistyczne, spotkania z autorami książek czy targi sprzętu outdoorowego. Kulminacyjny punkt programu to zawsze ceremonia wręczenia nagród.

Po trzecie: I tu pojawia się trudność.

Bo Kolosy to również instytucja. Albo – ten termin będzie bardziej odpowiedni – marka, pod którą realizowanych jest wiele różnorodnych działań, których nadrzędny cel to popularyzacja niekomercyjnej działalności eksploracyjnej, a także integracja polskiego środowiska podróżniczego. Pod szyldem Kolosów działa strona internetowa, odbywają się spotkania z podróżnikami, a niedawno – na przykład – zorganizowana została debata o przyszłości polskiego himalaizmu.

Przede wszystkim jednak Kolosy to ludzie.

Może i brzmi to jak egzaltowany slogan, ale co na to poradzić. To ludzie są w całym tym przedsięwzięciu najważniejsi. I właśnie dlatego – chcąc opowiedzieć o piętnastu latach istnienia Kolosów – trzeba mówić o ludziach. To najlepszy sposób, by zbliżyć się do prawdy.

(fragment)

Piotr Tomza (ur. 1980) – dziennikarz, redaktor serwisu Kolosy.pl, pisze o Kolosach od roku 2000, autor opracowania Dziesięć lat Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów (Gdynia 2008). Publikował m.in. w „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, „Poznaj Świat”, „Rowertourze”, „Afryce”, „Taterniku” i „Polityce”. Był założycielem i zastępcą redaktora naczelnego miesięcznika „Globtroter”. Laureat Nagrody im. Andrzeja Zawady (2008), uczestnik wyprawy „Afryka Nowaka” (Nagroda Specjalna Kolosów 2011). Podróżował po Europie, Afryce, Bliskim Wschodzie i Kubie. Mieszka w Krakowie.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-326-2
Rozmiar pliku: 14 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Jesteśmy pokoleniem Kolosów. Prezentacje podróżników oglądałam tutaj od dziecka. Byłam zafascynowana. Zresztą nadal jestem.

Joanna Marcińczyk, prelegentka Kolosów (podróż w czterdzieści pięć dni dookoła Chin), Gdynia, marzec 2010 roku

Kolosy, tajemnicze posągi z Wyspy Wielkanocnej, nabrały mocy symbolu tego, co nieznane, niezwykłe, wspaniałe, pociągające, warte zbadania i poznania za cenę najwyższego wysiłku i ryzyka. Dlatego Nagroda Kolosów jest najlepszym wyróżnieniem dla tych, współczesnych nam ludzi, którzy, podobnie jak ich poprzednicy w całej historii ludzkości, porzucali dom i bezpieczne życie, aby wyruszać na szlak odkrywczej przygody nieprzetartymi ścieżkami, otwierać przed nami nowe światy i wytyczać nowe granice możliwości człowieka.

Maciej Kuczyński, wybitny badacz, odkrywca i speleolog, członek Kapituły KolosówCZYM SĄ KOLOSY?

Niby proste pytanie. Jeśli ktoś był, widział i poczuł tę atmosferę, najzwyczajniej wie, nie ma o czym mówić, sprawa oczywista.

A jeśli nie? Zacznijmy może od definicji.

Po pierwsze: Kolosy to nazwa pierwszych polskich nagród za dokonania eksploracyjne przyznawanych corocznie, począwszy od marca 2000 roku.

Po drugie: Kolosy to nieoficjalna, ale powszechnie używana nazwa Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów, największej w Europie imprezy podróżniczej, która każdego marca odbywa się w Gdyni. Jej organizatorami są Urząd Miasta Gdynia i agencja MART z Krakowa. Trwa trzy dni, podczas których od rana do wieczora w ogromnej hali, mogącej pomieścić równocześnie nawet cztery tysiące widzów, zaadaptowanej tak, by pełniła również funkcję sali kinowej, odbywają się prezentacje (relacje, pokazy zdjęć oraz filmów) najciekawszych podróżniczych dokonań minionego roku kalendarzowego. Uzupełnieniem pokazów są liczne wydarzenia towarzyszące: wystawy zdjęć, seminaria specjalistyczne, spotkania z autorami książek czy targi sprzętu outdoorowego. Kulminacyjny punkt programu to zawsze ceremonia wręczenia nagród.

Po trzecie: I tu pojawia się trudność.

Bo Kolosy to również instytucja. Albo – ten termin będzie bardziej odpowiedni – marka, pod którą realizowanych jest wiele różnorodnych działań, których nadrzędny cel to popularyzacja niekomercyjnej działalności eksploracyjnej, a także integracja polskiego środowiska podróżniczego. Pod szyldem Kolosów działa strona internetowa, odbywają się spotkania z podróżnikami, a niedawno – na przykład – zorganizowana została debata o przyszłości polskiego himalaizmu.

Przede wszystkim jednak Kolosy to ludzie.

Może i brzmi to jak egzaltowany slogan, ale co na to poradzić. To ludzie są w całym tym przedsięwzięciu najważniejsi. I właśnie dlatego – chcąc opowiedzieć o piętnastu latach istnienia Kolosów – trzeba mówić o ludziach. To najlepszy sposób, by zbliżyć się do prawdy.

Tych, którzy chcieliby się dowiedzieć więcej o historii Kolosów, ich genezie i kolejnych fazach rozwoju, odsyłamy od razu do rozmowy z Januszem Janowskim, znajdującej się na końcu książki.

Tym zaś, którzy informacje wolą sobie dozować, proponujemy – nim rozpoczną lekturę piętnastu historii na piętnastolecie – szybki przegląd najważniejszych pojęć dotyczących Kolosów.

Kolosy (nagrody)

Honorowe nagrody przyznawane dorocznie przez Kapitułę Kolosów za dokonania zrealizowane (ukończone) w trakcie roku poprzedzającego werdykt. A zatem, przykładowo, Kolosy 2006 to nagrody przyznane podczas imprezy odbywającej się w marcu 2007 za osiągnięcia roku 2006.

Kapituła, którą od roku 2010 wspiera ciało doradcze, Rada Kolosów, nagradza osiągnięcia w pięciu równorzędnych kategoriach: „Podróże”, „Żeglarstwo”, „Alpinizm”, „Eksploracja jaskiń” oraz „Wyczyn roku”. Jedynym organizatorem Nagrody Kolosy jest MART.

Super Kolos

Honorowa nagroda przyznawana co roku przez Kapitułę Kolosów za całokształt osiągnięć lub w uznaniu wybitnego historycznego dokonania zespołowego, zazwyczaj w jego rocznicę.

Kapituła Kolosów

Stałe gremium, w skład którego wchodzą osoby cieszące się autorytetem w środowisku podróżniczym (więcej: strona 320).

Kolosy (przyznawanie nagród)

Kolosy wręczane są zawsze w marcu (wyjątkiem był rok 2002, gdy ceremonia odbyła się w kwietniu). W trakcie trzech pierwszych edycji Kolosów wybór laureatów był dwuetapowy. Kandydaci do nagród najpierw prezentowali swoje dokonania podczas Ogólnopolskich Spotkań Podróżników w Gdyni, następnie Kapituła wybierała najlepsze z nich i w ostatni dzień Spotkań ogłaszała nominacje do Kolosów w poszczególnych kategoriach. Nominacja miała rangę wyróżnienia, sami nominowani zaś otrzymywali zaproszenie do udziału w finale Kolosów. Pierwszy odbył się w Wieliczce, dwa kolejne w Krakowie. Każdy składał się z prelekcji osób nominowanych, posiedzeń Kapituły i ceremonii wręczenia statuetek.

Począwszy od Kolosów 2002, finał odbywa się w Gdyni, w ostatni dzień Ogólnopolskich Spotkań Podróżników, Żeglarzy i Alpinistów, Kapituła wybiera zaś od razu zwycięzców i wyróżnionych.

Nagroda specjalna Kolosów

Honorowa nagroda, którą Kapituła Kolosów wręcza co roku (począwszy od edycji za rok 2004) w uznaniu dorobku lub dokonań ważnych dla środowiska podróżniczego, a wykraczających poza kategorie, w których przyznawane są Kolosy.

Nagrody publiczności

Honorowe nagrody za najlepszą prezentację oraz najlepszą fotografię towarzyszącej Kolosom wystawy FotoGlob, przyznawane w głosowaniu publiczności (począwszy od edycji za rok 2003).

Nagroda dziennikarzy

Honorowa nagroda przyznawana niezależnie od werdyktów Kapituły Kolosów w głosowaniu dziennikarzy akredytowanych podczas finału imprezy (po raz pierwszy w edycji za rok 2000).

Nagroda im. Andrzeja Zawady

Nagroda połączona z grantem w wysokości piętnastu (początkowo dziesięciu) tysięcy złotych, fundowanym przez prezydenta Gdyni z przeznaczeniem na organizację wyprawy dla osoby lub osób wybranych przez Kapitułę spośród kandydatów, którzy zgłoszą projekt ciekawego i ambitnego przedsięwzięcia, wykażą się obiecującym dorobkiem i nie przekroczyli określonego wieku (początkowo było to dwadzieścia sześć lat, potem trzydzieści, dziś trzydzieści pięć). Po raz pierwszy nagrodę – wraz z grantem – przyznano 24 lutego 2002 roku. Wręczają ją zawsze prezydent Gdyni oraz Anna Milewska, wdowa po Andrzeju Zawadzie.

Statuetki

Laureaci Kolosów otrzymują statuetki przedstawiające postaci nawiązujące wyglądem do słynnych Moai, posągów z Wyspy Wielkanocnej. Podczas pierwszej ceremonii wręczenia nagród, która odbyła się w kopalni soli w Wieliczce, statuetki wykonano z soli. Przed drugą edycją wykonano je z kamienia według projektu studentów krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Ustalony wtedy wzór Kolosa, z niewielkimi poprawkami, stosowany jest do dzisiaj.

Każda statuetka Kolosa jest rzeźbiona ręcznie, a więc niepowtarzalna. Od wielu lat wytwarza je ten sam krakowski kamieniarz. Materiał, z którego są wykonane, to porfir – skała pochodzenia wulkanicznego, podobnie jak tuf, z którego powstały Moai – w średniowieczu stosowany do produkcji posągów i kolumn (między innymi w rzymskim panteonie i w Hagii Sophii). Po wypolerowaniu nabiera charakterystycznego koloru (coś pomiędzy purpurą a fioletem). „Zwykły” Kolos waży 6,3 kilograma, Super Kolos – prawie dziesięć.KOLOSY 1999

II Ogólnopolskie Spotkania Podróżników

(nominacje do Kolosów za lata 1998–1999)

25–27 lutego 2000 roku

Gdynia, WTC Gdynia-Expo

Finał Kolosów 1999

17–18 marca 2000 roku

Wieliczka, Kopalnia Soli

Pewnie mało kto wie, że niewiele brakowało, a podczas pierwszej edycji Kolosów nie stawiłby się na niej jej, być może, najważniejszy uczestnik. Dla już wtedy bardzo poważnie chorego Andrzeja Zawady koniec zimy roku 2000 był czasem niezwykle intensywnym. Oczywiście, nie aż tak jak dwadzieścia lat wcześniej, ale za to z tego samego powodu. 17 lutego minęła okrągła rocznica jednego z najważniejszych osiągnięć w historii himalaizmu – pierwszego zimowego wejścia na Mount Everest. W 1980 roku na wierzchołku stanęli Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki, uczestniczący w narodowej wyprawie kierowanej przez Andrzeja Zawadę.

Po dwudziestu latach miło było wrócić pamięcią do tamtych wydarzeń. W połowie marca Zawadę zaproszono na rocznicową imprezę do Karpacza. O Kolosach, mówiąc bez ogródek, zapomniał. Zreflektował się w ostatnim momencie. Obiecał, że będzie, więc inna możliwość w ogóle nie wchodziła w rachubę. Wziął taksówkę.

Kurs z Karpacza do Wieliczki kosztował pięćset złotych.

Niestety pierwszy raz na Kolosach był dla legendarnego kierownika wypraw wysokogórskich również ostatnim (choć wziął jeszcze udział w jednym posiedzeniu Kapituły, które odbyło się w Warszawie). Andrzej Zawada zmarł na nowotwór kilka miesięcy później, w sierpniu 2000 roku. Miał siedemdziesiąt dwa lata.

*

Jacek Fluder

(wspólnie z Januszem Gołąbem i Stanisławem Piecuchem laureat Kolosa 1999 w kategorii „Alpinizm”)

Nagroda sprawiła nam olbrzymią satysfakcję. Szkoda tylko, że nie miała bezpośredniego przełożenia na większą skuteczność rozmów z potencjalnymi sponsorami. Ale może się to zmieni, kiedy impreza utrwali się w świadomości ludzi. Jest szansa, że mniej dziś znane dyscypliny staną się bardziej popularne.

(Rok później, tym razem po otrzymaniu na Kolosach wyróżnienia, alpiniści podpisali umowę sponsorską z dużą firmą.)

*

Pierwsza edycja Kolosów i od razu pierwsza nagroda dla Andrzeja Ciszewskiego. W kolejnych latach najwybitniejszy polski grotołaz otrzymał jeszcze siedem wyróżnień, aż wreszcie, w roku 2010, Kapituła uhonorowała go Super Kolosem. Nikt nie był nagradzany podczas Kolosów częściej od niego.

Andrzej Ciszewski (fot. Michał Ciszewski)

Kolos w kategorii „Eksploracja jaskiń” 1999

Wyróżnienie w kategorii „Eksploracja jaskiń” 2001

Wyróżnienie w kategorii „Eksploracja jaskiń” 2002

Wyróżnienie w kategorii „Eksploracja jaskiń” 2003

Wyróżnienie w kategorii „Eksploracja jaskiń” 2004

Wyróżnienie w kategorii „Eksploracja jaskiń” 2005

Wyróżnienie w kategorii „Eksploracja jaskiń” 2006

Wyróżnienie w kategorii „Eksploracja jaskiń” 2008

Super Kolos 2009

PODZIEMNA KREACJA

– Wyliczając poszczególne osiągnięcia, łatwo jest zgubić to, co najważniejsze, widoczne tylko z perspektywy czasu, a ta ukazuje Andrzeja jako najwybitniejszego w minionym półwieczu, ciągle aktywnego polskiego taternika i alpinistę jaskiniowego. Co więcej, jednego z najwybitniejszych na świecie – mówił w marcu 2010 roku w laudacji wygłoszonej z okazji przyznania Andrzejowi Ciszewskiemu Super Kolosa Maciej Kuczyński. W mało czyich ustach takie słowa brzmiałyby wiarygodniej.

Kuczyński to legenda. Współtworzył taternictwo jaskiniowe, uczestniczył w najważniejszych odkryciach największych jaskiń w Tatrach, w roku 1966 kierował polską wyprawą, która zeszła na dno najgłębszej wówczas jaskini świata, Gouffre Berger we Francji. Przez długi czas był niekwestionowanym liderem polskiego ruchu jaskiniowego. W latach osiemdziesiątych schedę po nim przejął właśnie Ciszewski.

Wartość utylitarna

– Czy chodzenie po jaskiniach to sport ekstremalny? Dla mnie prawdziwie ekstremalny wyczyn to bezpieczne przejechanie samochodem z Krakowa do Tarnowa – mówił jeszcze kilka lat temu późniejszy laureat Super Kolosa. Od tego czasu trochę się pozmieniało, między miastami zbudowano autostradę, ale Ciszewski bezdyskusyjnie wciąż jest numerem jeden w swojej dziedzinie.

Co to za dziedzina?

Efektowna? Nie bardzo. Zyskowna? Też nie. W ogóle sprawiająca wrażenie dość niepoważnej. Wczołgiwanie się do dziur w ziemi czy do otworów w skałach. Błoto, woda, ciemno, zimno. Czasem coś spadnie na głowę.

– Wbrew pozorom ze społecznego punktu widzenia to, co robimy w jaskiniach, ma większą wartość użytkową niż, nie przymierzając, działalność wspinaczkowa w górach. Po pierwsze, przyczyniamy się do lepszego poznania świata, przede wszystkim w zakresie geologii i hydrologii. Po drugie, doskonalimy tak zwane techniki alpinistyczne. To, co często określa się tym mianem i jest wykorzystywane podczas prac wysokościowych, przez straż pożarną czy wojsko, to tak naprawdę techniki jaskiniowe, wypracowane przez grotołazów. Dzięki nim w iluś sferach życia udało się osiągnąć postęp – przekonuje Ciszewski.

Popularności jednak raczej to nie przysparza. Ludzie nawet nie wiedzą, że mogliby być komuś wdzięczni, a co dopiero, że komuś konkretnie.

– Dominuje działalność zespołowa, na gwiazdorstwo nie ma miejsca. Nie zostałem celebrytą, ale ani mnie, ani chyba nikomu, kto działa w jaskiniach, taka sytuacja specjalnie nie przeszkadza.

Radosny żywot

Andrzej Ciszewski jest pogodnym i – to się rzuca w oczy – zadowolonym z życia mężczyzną. Wychowywał się w starej leśniczówce w Puszczy Sandomierskiej, gdzie jego dziadek był leśniczym. Nie znosi dużych miast, źle się czuje w Warszawie, mieszka pod Krakowem, a jego ulubiona stolica to Muskat (piękne biało-zielone miasto, żadnej wysokiej zabudowy). Pewny siebie, ale w ujmujący, nienachalny sposób, z poczuciem humoru i dystansem do własnej osoby. Siwa broda zdradza, że jest już po sześćdziesiątce (chociaż świeżo), ale pewnie niejeden młodszy od niego, chcąc się z nim zmierzyć w takiej czy innej fizycznej konfrontacji, mógłby się srodze przejechać.

– Kręgosłup nawala, stawy też, nie ma się co oszukiwać, wiek ogranicza, ale w skale wciąż jestem w stanie przejść szóstkową drogę.

Uczestniczył w około stu wyprawach, większością z nich kierował. Działał w kilku tysiącach jaskiń, nie pamięta, w ilu dokładnie. W każdym razie na całym świecie: w Tatrach, Alpach, północnej Afryce, Meksyku, USA, Chinach, Patagonii, Iranie, na Półwyspie Arabskim, Wyspie Wielkanocnej. Jak sam mówi, gdyby zsumować tygodnie i miesiące strawione na zmaganiach z naturą, wyszłoby, że we wnętrzach rozmaitych górskich masywów spędził dobrych kilka lat, i to nie dwa albo trzy.

Piętrowy korytarz w jaskini Laizi Dòng, Hubei, Chiny. Fot. Michał Ciszewski

A wszystko zaczęło się ponad czterdzieści lat temu, podręcznikowo.

– Najpierw to była oczywiście tylko zabawa, głównie w skałkach podkrakowskich – wspomina. – Z grupą przyjaciół od początku liceum jeździliśmy na biwaki, prowadziliśmy bardzo radosny żywot. Zaczynaliśmy od wspinaczki na sznurach do bielizny, z czasem przybrało to formę bardziej zaawansowaną. Trafiliśmy do Krakowskiego Klubu Taternictwa Jaskiniowego, ukończyliśmy kurs i rozpoczęliśmy poważną działalność.

Pierwszą jaskinią, do której wszedł Andrzej, była Wierzchowska Górna w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, jedna z najładniejszych jaskiń w okolicach Krakowa. Ale nie od samego początku było jasne, że Ciszewski poświęci się właśnie speleologii.

– Wtedy jeszcze działałem równolegle: chodziłem po jaskiniach i wspinałem się w skałkach. Za jaskiniami przeważyło, że są bardziej tajemnicze. Poza tym szybko wciągnęła mnie eksploracja. W jaskiniach jest znacznie więcej niż w górach możliwości poznawania rzeczy zupełnie nowych. Ta działalność jest dla mnie bardziej kreatywna – mówi.

W dodatku zdarzają się takie momenty:

– Eksplorowaliśmy jedną z jaskiń w Alpach. Po pokonaniu bardzo długiej trasy zjeżdżałem jako pierwszy niewielkim ciągiem wodnym obok kilkunastometrowego wodospadu. Nie było słychać echa, więc nie wiedziałem, dokąd spada woda. Myślałem, że do jakiejś bardzo głębokiej studni. Tymczasem nagle zobaczyłem, że znajduję się nad piękną zieloną tonią. Okazało się, że wodospad kończy się w majestatycznie płynącej podziemnej rzece. Coś wspaniałego.

Galeria Srebrnej Wody, jaskinia Feichtnerschachthöhle, Kitzsteinhorn, Austria. Fot. Michał Ciszewski

Droga na dno

Ciszewski bardzo szybko zdobył uznanie w środowisku. Był prekursorem wprowadzenia w Polsce nowoczesnych i do dziś wykorzystywanych technik linowych poruszania się po jaskiniach (technika odcinkowa). Ich zastosowanie pozwoliło na szybkie pokonywanie dystansów w jaskiniach w małych zespołach, co w efekcie pchnęło polską speleologię na nowe tory i dało podwaliny pod jej późniejsze sukcesy.

W latach siedemdziesiątych zasłynął błyskawicznymi i świetnymi stylowo przejściami trudnych jaskiń tatrzańskich (między innymi Ptasiej Studni, Bandziocha Kominiarskiego, Wielkiej Litworowej), z sukcesami prowadził też eksplorację takich systemów jak Czarna, Za Siedmiu Progami czy Jaskinia Kozia. Od połowy dekady zaczął ponadto – najpierw jako uczestnik, następnie w roli kierownika – brać udział w wyprawach poza granice Polski, co wkrótce zaowocowało kolejnymi świetnymi rezultatami. W roku 1980 zespół kierowany przez Ciszewskiego w najgłębszej wówczas jaskini świata, Reseau Jean Bernard w Alpach Sabaudzkich, dokonał pierwszego przejścia od najwyższego otworu do syfonu końcowego, osiągając głębokość tysiąca trzystu sześćdziesięciu pięciu metrów.

Harmonia sfer

Tryb życia polegający na spędzaniu co najmniej kilku miesięcy w roku na górskich wyprawach nie mógł nie odcisnąć piętna na życiu zawodowym i rodzinnym Ciszewskiego.

I odcisnął. Zbawienny.

– Uznałem, że muszę osiągnąć niezależność ekonomiczną, to był mój cel – wyjaśnia z zawodu chemik. – Samo zarabianie pieniędzy nigdy nie było dla mnie najważniejsze.

Już w 1982 roku założył przedsiębiorstwo zajmujące się wykonywaniem robót górniczych i wysokościowych i podejmował się realizacji między innymi remontów szlaków górskich oraz tras turystycznych w jaskiniach. Wykonuje też zlecenia wymagające skomplikowanych prac w kopalniach i kamieniołomach, a zakres usług świadczonych przez jego firmę jest bardzo szeroki. W ostatnich latach Ciszewski, między innymi, remontował kopiec Kościuszki w Krakowie oraz wzmacniał konstrukcję krzyża znajdującego się na Giewoncie.

Ponadto od początku lat dziewięćdziesiątych zajmuje się dystrybucją specjalistycznego ekwipunku wysokogórskiego i jaskiniowego. Tę działalność rozpoczął wspólnie z Januszem Śmiałkiem, również wybitnym grotołazem i kierownikiem wielu wypraw, głównie do jaskiń Francji. Podczas tych wyjazdów Śmiałek zaprzyjaźnił się z wielkim francuskim speleologiem i producentem sprzętu jaskiniowego Fernandem Petzlem, który następnie pomógł mu i Ciszewskiemu otworzyć polskie przedstawicielstwo swojej firmy (Janusz Śmiałek zginął tragicznie w Tatrach w 1997 roku).

Partie King-Kong jaskini Lamprechtsofen, Leoganger Steinberge, Austria. Fot. Michał Ciszewski

– Zatrudniam w firmach około setki ludzi – mówi Ciszewski. – Pewnie, że nie jest łatwo zarządzać wszystkim na odległość, ale skompletowałem dobrą ekipę i jakoś to hula. Udało mi się całość zorganizować w taki sposób, by prowadzenie biznesu dawało mi wolność finansową, a równocześnie nie przeszkadzało w mojej pasji.

A co z rodziną?

– Na pewno stanowimy swego rodzaju ewenement. Nie znam podobnego przypadku.

Ewa Wójcik to jedna z najbardziej cenionych w środowisku kobiet eksplorujących jaskinie. W wyprawach bierze udział od końca lat siedemdziesiątych. Ma na koncie wiele znakomitych przejść w podziemnych systemach w Europie i w Ameryce Południowej, w tym pierwsze kobiece zejście na dno Gouffre Jean Bernard (ówczesny rekord świata). Z Andrzejem są razem od ponad trzydziestu lat.

– Ewa wciąż jest w takiej formie, że wielu młodych facetów ma problem, żeby wytrzymać jej tempo – mówi z dumą Ciszewski.

Ale para to mało. Jest jeszcze Michał.

– Ma w tej chwili dwadzieścia pięć lat i śmiało można go zaliczyć do najbardziej doświadczonych grotołazów w Polsce. Zarówno ze względu na staż wyprawowy, jak i liczbę sytuacji, w jakich musiał sobie poradzić.

Syn Ewy Wójcik i Andrzeja Ciszewskiego, dziś obiecujący młody naukowiec, doktorant w dziedzinie mechatroniki, jeździł na wyprawy z rodzicami od dziecka. Swoje pierwsze kroki stawiał w górach, umiejętność samodzielnego chodzenia doskonalił, mając półtora roku, w Alpach.

– Mamy świetne relacje, nigdy nie było między nami rywalizacji – zapewnia ojciec. – Przez to, że razem z Ewą wszędzie zabieraliśmy go ze sobą, mogliśmy mu poświęcać mnóstwo czasu, teraz to procentuje.

Na wyprawy jeździ się jednak przecież między innymi po to, żeby choć na chwilę wyrwać się z domu. A tu co? Wszędzie razem.

– Wiadomo, różnie z tym bywa. Ale jeśli wszyscy w rodzinie robią coś, co naprawdę jest ich pasją, wtedy wygląda to chyba trochę inaczej. Poza tym my, mimo wszystko, gdy już jesteśmy w górach, potrafimy się odciąć od codzienności.

Życie jako zbieg okoliczności

Oczywiście za przywilej rodzinnych wycieczek na dna jaskiń od czasu do czasu trzeba zapłacić określoną cenę.

– W ubiegłym roku podczas trudnej eksploracji w Chinach doszło do obrywu. Byłem wtedy na głębokości stu metrów. Ze stropu poleciało kilka, może kilkanaście ton skały, ogromne płyty. Huk, jakby tuż nad głową przeleciał odrzutowiec. Na dole znajdowali się wtedy moja Ewa i Michał, przez długą chwilę nie wiedziałem, czy żyją. Niewiele brakło. Syn potem obliczył, że te płyty musiały spadać z prędkością dwustu pięćdziesięciu–trzystu kilometrów na godzinę. Byliby bez szans. – I dodaje: – Sam zresztą też miałem niejedną taką historię. To, że w ogóle żyję, to jest jakiś zbieg okoliczności. Czasami się dziwię.

Ryzyko jest związane z działalnością jaskiniową w sposób nieunikniony, ale można sporo zrobić, by je zminimalizować.

– Speleologia to zajęcie dla ludzi wytrwałych. Trzeba być odpowiednio przygotowanym fizycznie oraz psychicznie i mieć dobrą koordynację. No i nic się tak nie przydaje jak doświadczenie. Jeśli ktoś po roku uważa, że potrafi chodzić po jaskiniach, to jest w dużym błędzie. Żeby naprawdę poczuć, o co w tym chodzi, potrzeba czasu.

Przydaje się też coś w rodzaju talentu albo intuicji. Niezbędna jest także umiejętność współpracy z ludźmi. Bo w jaskiniach wszystkie naprawdę istotne osiągnięcia to efekt wysiłku wieloosobowych zespołów.

– Każdy z nas od czasu do czasu wchodzi do jaskiń solo, a odrobina rywalizacji się przydaje, bo pozytywnie wpływa na doskonalenie umiejętności, ale celem podstawowym musi być eksploracja. Inaczej to nie ma sensu – ucina Ciszewski.

Co nie znaczy, że rekordy nie są w cenie.

Zjazd klifami pola lawowego Roiho, Wyspa Wielkanocna, Chile. Fot. Ewa Wójcik

Gra bez końca

Szczególnie taki jak ten, który padł w 1998 roku w Lamprechtsofen w Alpach Salzburskich, ulubionej jaskini Andrzeja Ciszewskiego.

Po dwudziestu pięciu latach wytrwałej eksploracji jej korytarzy kierowany przez niego zespół osiągnął głębokość tysiąca sześciuset trzydziestu dwóch metrów, o trzydzieści metrów bijąc dotychczasowy rekord świata, należący do Francuzów, dominujących w tej konkurencji od końca lat czterdziestych.

Eksploracja jaskiń na Wyspie Wielkanocnej, Chile. Fot. Jerzy Zygmunt

„Lampo” stała się najgłębszą jaskinią świata (chodzi o różnicę wysokości między najwyżej położonym otworem a najniższym punktem jaskini).

– Staram się żyć konsekwentnie, a Lamprechtsofen to była sukcesywna realizacja raz podjętego celu, dlatego wciąż tam wracałem – mówi Ciszewski. – Dostrzegliśmy szansę, by po pierwsze bardzo wiele poznać, a po drugie osiągnąć wynik, który pójdzie w świat. I to nam się udało.

Dodaje, że zmagania z „Lampo” były jak gra, która wciąga i staje się coraz bardziej fascynująca.

– Partnerem jest w niej grupa ludzi, a rywalem góra, która przecież nic nie zawiniła – śmieje się. – A jednak jest w tym coś, co być może trudno zrozumieć komuś, kto tego nie doświadczył: zmaganie, dociekanie, poszukiwanie istoty.

Osiągnięcie ekipy Ciszewskiego w Alpach Salzburskich było ważne nie tylko ze względu na rekordowy wynik. Lata spędzone w Lamprechtsofen, dzięki wnikliwej eksploracji, pozwoliły zweryfikować istniejące poglądy geologiczne na temat kształtowania się krasu w Alpach.

– W pewnym sensie zmieniliśmy sposób patrzenia na rozwój jaskiń alpejskich. Z naukowego punktu widzenia to bardzo cenne – wyjaśnia kierownik.

Co prawda po kilku latach „Lampo” straciła status najgłębszej znanej jaskini świata (na rzecz Jaskini Wroniej-Krubera w masywie Arabiki w Zachodnim Kaukazie, obecnie dwa tysiące sto dziewięćdziesiąt siedem metrów) i już go nie odzyska, ale wyprawy, którym lideruje Andrzej Ciszewski, nadal jeżdżą w jej rejon.

– Działamy teraz głównie w dwóch pobliskich jaskiniach i próbujemy znaleźć ich połączenie z systemem Lamprechtsofen. Szansa jest – wyjaśnia grotołaz. – Ze względu na liczne zawaliska to bardzo specyficzna i trudna eksploracja, ale i ciekawa. A poza wszystkim ja po prostu lubię bywać w tych górach, są wspaniałe. Przez lata wykształciła się też grupa ludzi, którzy z tym kawałkiem Alp związali się emocjonalnie i zawsze wracają tam z przyjemnością. – I jeszcze jeden argument przemawiający za „Lampo”: – Działałem w jaskiniach na całym świecie, także w tropikalnych, gdzie jest cieplej, przyjemniej i często łatwiej. Jest też bardziej rozwinięta szata naciekowa. Ale dla mnie i dla ludzi z mojego środowiska nie to jest najważniejsze. Najbardziej cenię sobie zróżnicowanie, a w Lamprechtsofen można spotkać niemal wszystkie formy, jakie występują w innych jaskiniach.

Zmierzając po Super Kolosa

Za rekord świata ustanowiony w Lamprechtsofen Andrzej Ciszewski otrzymał Kolosa w kategorii „Eksploracja jaskiń” podczas pierwszej ceremonii wręczenia nagród, która odbyła się (miejsce pasowało idealnie) pod ziemią: w kopalni soli w Wieliczce.

– Nagrodę odebrałem co prawda ja, ale zrobiłem to w imieniu całego zespołu ludzi. Skład wielokrotnie się zmieniał. Oprócz mnie z osób, które działały najdłużej, w ekipie pozostali Ewa Wójcik i Henryk Nowacki – mówił laureat niedługo po odebraniu statuetki (wtedy, jedyny raz, wyrzeźbionej z soli).

Jak się okazało, obecność Andrzeja Ciszewskiego wśród nagrodzonych i wyróżnionych podczas Kolosów w kolejnych edycjach imprezy stała się normą. Nikt inny nie został uhonorowany przez Kapitułę aż tyle razy. Wyróżnienia w swojej kategorii Ciszewski odbierał za lata: 2001 (za eksplorację jaskini Feichtnerschacht w Wysokich Taurach, Austria), 2002 (jak wyżej), 2003 (za wyprawę na wyspę Madre de Dios w Patagonii Chilijskiej), 2004 (za eksplorację jaskiń w grupie górskiej Leoganger Steinberge, Austria), 2005 (za pogłębienie Feichtnerschacht do 1087 metrów), 2006 (za kolejne pięćdziesiąt osiem metrów w Feichtnerschacht) i 2008 (za wyprawę „Rapa Nui 2008”). W końcu, nie mogło być inaczej, w marcu 2010 roku otrzymał Super Kolosa. Jak uzasadniła werdykt Kapituła, za „wieloletnią, konsekwentną realizację najwyższych celów eksploracyjnych i sportowych w jaskiniach świata”.

Zwłaszcza sformułowanie „w jaskiniach świata” brzmi wyjątkowo trafnie.

Lodowe firanki w jaskini Verlorenenweghöhle (N132), Leoganger Steinberge, Austria. Fot. z arch. Andrzeja Ciszewskiego

Ciekawy świata

– Mogę się tym chyba oficjalnie pochwalić: jeśli rozmawiam gdzieś na świecie z kimś miejscowym, również zajmującym się eksploracją, mniej więcej w ośmiu przypadkach na dziesięć wiem więcej o jaskiniach danego kraju niż ta osoba. Myślę, że to po prostu kwestia zainteresowania tym, co się robi.

Ciszewski wyszukiwał informacje o tym, co ciekawego dzieje się w podziemnych systemach w najrozmaitszych zakątkach Ziemi, odkąd tylko zaczął chodzić po jaskiniach, a więc jeszcze w czasach, kiedy zdobywanie takich wiadomości wiązało się z ogromnymi trudnościami. Ma olbrzymią wiedzę i znakomite kontakty w środowisku naukowym. Korzystał z tego, organizując wyprawy eksploracyjne w tak nieoczywiste pod tym względem rejony jak Półwysep Arabski, gdzie badał stanowiące kuriozum jaskinie w Omanie („Miejsce jedyne w swoim rodzaju. Zgodnie ze wszystkimi prawidłami jaskinie nie powinny były w ogóle tam powstać”) czy irański Kurdystan. Wyjątkowo ciekawe ekspedycje prowadził też w Ameryce Południowej.

Madre de Dios

– To jedna z moich najwspanialszych wypraw. Znaleźliśmy się na skrawku Ziemi, na który prawdopodobnie, od powstania kuli ziemskiej, nie dotarł nigdy żaden człowiek.

Madre de Dios to położona u wybrzeży Patagonii Chilijskiej niezamieszkana wyspa o niewyobrażalnie wręcz skomplikowanej linii brzegowej (na mapie wygląda, jakby była cała w strzępach). Panujące na niej warunki, przede wszystkim huraganowe wiatry oraz bardzo intensywne, przebiegające w błyskawicznym tempie cykle pogodowe, sprawiają, że na wyspę, oblewaną z zachodu przez olbrzymie fale Pacyfiku, równie ciężko się dostać, jak i dłużej na niej przebywać.

– Któregoś dnia w obozie, w strefie względnej ciszy, zarejestrowaliśmy na wiatromierzu prędkość stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Warunki są tak ekstremalne, że nigdzie indziej na świecie nie spotkałem się z czymś podobnym – mówi Ciszewski.

Polska ekspedycja przebywała na wyspie zaledwie kilkanaście dni (najpierw w części eksplorowanej wcześniej przez wyprawę włoską, a następnie w rejonie zupełnie dziewiczym), a jej uczestnikom udało się zbadać około kilometra podziemnych korytarzy. W jednej z jaskiń zostawili depozyt sprzętowy, licząc na to, że za rok uda im się tam wrócić, niestety – głównie ze względu na bardzo wysokie koszty (między innymi konieczność zabezpieczenia w odwodzie okrętu przez cały czas pobytu na wyspie) oraz brak wsparcia dyplomatycznego – projekt dalszej eksploracji jaskiń na Madre de Dios poległ.

Rapa Nui

Wcale nie łatwiej szła organizacja wyprawy badawczej na Wyspę Wielkanocną. Przygotowania do niej rozpoczęły się jeszcze w roku 2001 z inicjatywy profesora Zdzisława Jana Ryna (lekarza i dyplomaty, w latach dziewięćdziesiątych ambasadora RP w Chile, potem także w Argentynie, wybitnego znawcy Ameryki Południowej, laureata Kolosa za wyprawę „Atacama 2000”). Ciszewski, który pełnił później funkcję kierownika sportowego ekspedycji (profesor Ryn był kierownikiem naukowym), wspomina:

– Zainspirował mnie też doktor Jerzy Grodzicki z Polskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk o Ziemi, który opowiedział mi o tamtejszych jaskiniach po powrocie ze swojej wyprawy na Rapa Nui.

Warto wspomnieć, że Grodzicki znalazł się tam wówczas, ponieważ towarzyszył w podróży jednemu z polskich konserwatorów sztuki, którzy jako pierwsi na świecie opracowali metodę zabezpieczenia znajdujących się na wyspie słynnych rzeźb przed przyspieszoną korozją.

Prace nad dokumentacją jaskiń Rapa Nui (Wyspa Wielkanocna), Chile. Fot. Ewa Wójcik

Z powodu nieustannie piętrzących się trudności administracyjnych i problemów z uzyskaniem ciągle nowych pozwoleń (Ciszewski policzył, że zgodę na działalność musiało wydać aż osiem instytucji) wyprawę udało się doprowadzić do skutku dopiero w 2008 roku.

Ale gdy już się to stało, sukces był przeogromny. Polacy, którym pomagało dwóch archeologów chilijskich, wykonali szczegółową dokumentację (dokładne pomiary i plany) trzystu dwudziestu jaskiń znajdujących się na Wyspie Wielkanocnej, dokonali też wielu nowych ustaleń na temat historii Rapa Nui i kultury jej mieszkańców. Ich pracy towarzyszyła ekipa telewizyjna National Geographic, która zrealizowała film dystrybuowany potem na całym świecie.

– To jedna z najbardziej wartościowych rzeczy, jakie udało mi się zrobić. Nasza monografia, którą wydaliśmy po angielsku i hiszpańsku, stanowi pierwsze i jak do tej pory jedyne tego rodzaju opracowanie dotyczące jaskiń w Ameryce Południowej.

Studnia Spiralna, Tropik Höhle, Leoganger Steinberge, Austria. Fot. Michał Ciszewski

Studnia Wielkiej Rzeki

W ostatnich dwóch latach „odkryciem” Andrzeja Ciszewskiego są Chiny. Teren krasowy, bogaty w skomplikowane systemy jaskiniowe (choć w skali świata niezbyt głębokie), zajmuje tam obszar półtora razy większy od powierzchni Polski.

– Pierwszy raz byłem w Chinach w 1987 roku – wspomina grotołaz. – To była wyprawa naukowo-eksploracyjna zorganizowana dzięki staraniom i kontaktom profesora Joachima Szulca z Instytutu Geologii Uniwersytetu Jagiellońskiego. Współpraca z Chińczykami zapowiadała się nieźle, działaliśmy w rejonie Gór Księżycowych, w najdłuższej wtedy chińskiej jaskini. Niestety nie była kontynuowana z dość błahego powodu. Umówiliśmy się na rewizytę, ale w Chinach obowiązywały wówczas przepisy, że każdy obywatel udający się za granicę w oficjalną delegację musi zostać wyposażony w garnitur, żeby godnie reprezentować swoje państwo. Ekipa miała się składać z kilku osób, podczas gdy Instytut Geologii Krasu w Guilin mógł sobie pozwolić jedynie na dwa garnitury. I tak z przyczyn ekonomicznych współpraca się zakończyła.

Polscy speleolodzy wrócili do Chin w połowie poprzedniej dekady, podejmując współpracę z Amerykanką Erin Lynch, organizującą eksplorację rozległych i wciąż bardzo słabo poznanych chińskich systemów jaskiniowych. W 2012 roku przygotowanie wyprawy centralnej w ten rejon świata (w jej skład weszli wybrani przedstawiciele klubów jaskiniowych z całego kraju) Polski Związek Alpinizmu powierzył Andrzejowi Ciszewskiemu.

– W czasie dwóch wypraw skartowaliśmy łącznie nieco ponad szesnaście kilometrów korytarzy, nic spektakularnego, chociaż trafiliśmy też na ogromną Studnię Wielkiej Rzeki, głęboką na trzysta dwadzieścia metrów, z dnem o wymiarach sto sześćdziesiąt na sto dwadzieścia. Gigant. W skali świata.

To właśnie tam miał miejsce wspomniany wcześniej obryw, w którym Ciszewski omal nie stracił rodziny.

Suche misy martwicowe w jaskini Zhà Kôu Dòng, Hubei, Chiny. Fot. Michał Ciszewski

Cena zasad

Dzięki osiągnięciom i naturalnej charyzmie, a także za sprawą skuteczności organizacyjnej Ciszewski wypracował sobie w polskim środowisku jaskiniowym niekwestionowaną pozycję. Stymuluje do działania, wyznacza kierunki i choć od czasu do czasu bywa kapralem i potrafi być nieprzyjemny, skuteczną perswazję realizuje raczej namową i przykładem niż krzykiem. Ortodoksem, i to takim naprawdę radykalnym, jest tylko w jednej dziedzinie.

– Jeśli chodzi o próby komercjalizacji alpinizmu jaskiniowego, to tak, zgadza się: niszczę wszelkie tego przejawy, i to w sposób bezwzględny, niekiedy wręcz chamski. Taką wyznaję ideologię. Uważam, że komercjalizacja odziera góry ze wszystkiego, co piękne i wartościowe. Na szczęście jaskinie jeszcze się przed tym bronią i pewnie długo tak pozostanie. Łatwiej jest zdobyć Mount Everest, niż zejść na dno najgłębszej jaskini świata, o wiele łatwiej.

Co nie zmienia faktu, że Babilon robi zakusy.

– Niedługo po tym, jak ustanowiliśmy w „Lampo” rekord świata, zgłosił się do mnie jakiś Anglik, który chciał zdobyć wszystkie najbardziej skrajne punkty na planecie. Za to, żebym go sprowadził na minus tysiąc sześćset trzydzieści dwa metry, dawał mi dwadzieścia tysięcy funtów!

Opowiadając to dzisiaj, Ciszewski się śmieje. Wtedy spuścił typa po brzytwie.

*

Andrzej Ciszewski

Rocznik 1952, laureat Super Kolosa 2009 za całokształt osiągnięć, Kolosa 1999 za ustanowienie ówczesnego rekordu świata w głębokości eksploracji jaskiń w Lamprechtsofen w Alpach Salzburskich (minus 1632 metry) oraz aż siedmiu wyróżnień za lata 2001–2006 i 2008, w środowisku speleologicznym zgodnie uznawany za najwybitniejszego wciąż aktywnego polskiego grotołaza i jednego z najlepszych na świecie.

*

Dziesięć dni pod krzyżem, czyli remont na Giewoncie

Wśród co najmniej kilku interesujących przedsięwzięć, o których można przeczytać na stronie internetowej firmy Andrzeja Ciszewskiego w zakładce dotyczącej zrealizowanych zleceń, szczególną uwagę zwraca renowacja krzyża na Giewoncie w 2009 roku.

– Fajna przygoda – wspomina speleolog. – Przez półtora tygodnia razem z Ewą, Michałem i moimi pracownikami biwakowaliśmy w namiotach rozłożonych tylko trochę poniżej wierzchołka i pracowaliśmy fizycznie.

Firma Ciszewskiego, podobnie jak inne instytucje oraz osoby, które pomagały w renowacji ponadstuletniego krzyża, zaangażowała się w remont bezpłatnie. Pracujący po godzinach piloci TOPR-u helikopterem dostarczyli na szczyt sprzęt (sama sprężarka ważyła prawie tonę) oraz materiały przekazane przez producenta, a naukowcy i studenci z Akademii Górniczo-Hutniczej wykonali ekspertyzy. Okazało się, że z krzyżem wcale nie było tak źle, jak się w Zakopanem mówiło. Nie groził zawaleniem, ale jego fundamenty i tak na wszelki wypadek wzmocniono, potem zaś wypiaskowano i odmalowano szkielet. Jest spora szansa, że całość jeszcze przez jakiś czas postoi i nadal będzie jednym z najbardziej rozpoznawalnych tatrzańskich symboli.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: