Pokonałem raka. 9 sposobów, dzięki którym wyzdrowiałem - ebook
Pokonałem raka. 9 sposobów, dzięki którym wyzdrowiałem - ebook
Książka udowadnia, że szanse na pokonanie choroby nowotworowej zwiększają terapie naturalne, które można stosować równolegle do konwencjonalnego leczenia. Autor korzysta z własnych doświadczeń i opisuje myśli oraz uczucia, jakie mogą dominować u chorego po zdiagnozowaniu raka. Przedstawia również najpopularniejsze przyczyny powstawania tej choroby i rozprawia się z istniejącymi w naszym społeczeństwie mitami. Publikacja oferuje szereg sprawdzonych metod samodzielnej walki z nowotworami. Możesz sięgnąć zarówno po lecznicze głodówki, specjalnie skomponowane diety, terapię Gersona, energię drzew, jak i ziołolecznictwo. Każda z tych metod została tu nie tylko opisana, ale również osobiście sprawdzona przez Autora. Zyskaj przewagę w walce z rakiem!
Spis treści
OPOWIEŚĆ
ROK PÓŹNIEJ
GARŚĆ KONKRETÓW
- Dlaczego terapie proponowane przez lekarzy są nieskuteczne w leczeniu nowotworów złośliwych?
- Przyczyny zachorowań na raka
- Głodówka
- Dieta
- Dobry potas i zły sód – terapia Gersona
- Zioła
- Bioenergoterapia
- Modlitwa
- Energia drzew
- Pozytywne myślenie: Wiara w zwycięstwo, przyciąganie zdrowia
- Śmiechoterapia
- Wizualizacje – Simontonowie
ZAKOŃCZENIE
POSŁOWIE
OD AUTORA
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7377-667-8 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie tak dawno temu, gdy zima nie przyniosła mrozu i śniegu, lecz tylko krótkie, pozbawione słońca, zalane deszczem dni, nie tak daleko stąd – w kraju między niebem a piekłem, w którym zwykłe rzeczy nie dzieją się zbyt rzadko, w narodzie, gdzie każdy rodzi się bohaterem, lecz mało kto jako bohater umiera, stało miasto. Nie jakaś fantastyczna metropolia pretendująca do miana Babilonu północy. Zwykły stary czeski gród, dość dobrze pamiętający swoją gotycką świetność i romański rodowód.
Ulice tego miasta ciągnęły się wzdłuż i wszerz, jak również z północy na południe oraz na odwrót. Po tych ulicach co dzień chodził człowiek, który usłyszał wyrok śmierci, lecz nie umarł. Do dziś lekarze zastanawiają się, czy złota księga życia była dla niego wciąż otwarta, czy też to sprawa jego oślego charakteru.
O nim wam dziś opowiem. Baczcie jednak na siebie, byście w czasie tej opowieści nie pootwierali ust ze zdumienia dziwnymi losami tego człowieka. Gdyby jednak to się stało, zamknijcie je prędko, bo mógłby wam do brzucha wlecieć komar i kąsać od środka, a nie jest to przyjemne. Gdy tylko zdołacie zamknąć rozdziawioną gębę, wróćcie zaraz do niesamowitych przygód, jakie stały się udziałem naszego bohatera. Ubrany był staromodnym zwyczajem w długi czarny płaszcz, przewiązany w kołnierzu wełnianym szalem. Na głowę zakładał jeden z trzech czarnych kapeluszy. Tymczasem dwa pozostałe zalegały specjalny wieszak na czapki. Swój najlepszy kapelusz Stanisław nabył w Paryżu. Mieście du Chat Noir i bukinistów. Na stopach nosił wygodne mocne buty. Na jego skórze nie widniał żaden rzemyk ni opaska. Zegarek, starą srebrną cebulę, wydobywał z kieszeni marynarki, po czym upewniwszy się, która jest godzina, wkładał ją wraz z łańcuszkiem, na którym była zawieszona, z powrotem do kieszeni, by następnym razem znów zamaszystym gestem sięgnąć pod płaszcz i ukazać całej ulicy piękno i niezwykłość swojego zegarka. Znaleźli się tacy, którzy twierdzili, że zegar, i owszem, wskazuje upływ czasu, ale obraca się w przeciwnym kierunku, pokazując właścicielowi nie ile już przeżył, ale ile czasu mu jeszcze zostało. Inni mówili nawet, że to nie zegar, ale kompas, który prowadzi do ukrytych skarbów. Do strychów pełnych zapomnianych drogich ksiąg, do piwnic, w których w zniszczonych przez powódź dobrach odnajdywał nietknięte wodą skrzynie, pełne starodruków i złotych spinek do mankietów. Chowano więc przed nim złote zęby i córki.
Stanisław wodził wzrokiem za mijanymi na ulicach kobietami, a kobiety wodziły za nim, czując słodycz i lęk.
Kiedyś nasz bohater pojechał do Telewizji. Jechał długo. Najpierw tramwajem szóstką, potem jedenastką, następnie przesiadł się na pociąg, nim po wielu godzinach podróży dotarł do stolicy.
Ze sobą miał swoją nigdy nową walizkę o wzmocnionych skórą i żelazem rogach. Wypełniały ją cuda, którymi tylko on umiał się posłużyć i których przeznaczenie tylko on znał. Prócz starych ksiąg pełnych niezrozumiałych słów i miłosnych zaklęć woził ze sobą: metalową żabę – zaklętą księżniczkę, wielkie pluszowe kości do gry, kilogram białej tortowej mąki, album zdjęć nagich kobiet, pióro pełne wiecznego atramentu i talerz z bawarskiej porcelany, i srebrny kielich, i butlę wiśniowego wina.
Gdy wrócił, walizka wyglądała na o wiele lżejszą, a rękawy płaszcza nosiły ślady po mące. Wesołą duszę radowało wino. Nikt nie wiedział, po co była ta podróż do Warszawy, ale wkrótce po tym King z piosenki Muńka wyszedł z celi, a premier abdykował, ogłaszając nowe wybory.
O domu Stanisława wiemy niewiele. To, co jest całkowicie jasne i pewne, przekażę wam na tych stronach w opowieści o walce między życiem a śmiercią, jak również o niezmiernej sile miłości, magii otaczającego nas świata i zbuntowanych ludzkich komórkach.
Zapewne, gdyby wybuch I wojny światowej tak brutalnie nie przerwał wieku XIX i ten ciągnąłby się aż do dziś, Stanisław byłby królem wszystkich sztukmistrzów, ale wielkie młyny historii zmełły wszystkie przyczółki magii. Działa Verdun zmiotły cyrkowców z ich linami uwieszonymi hen pod sufitem. Houdini prawie utonął w rozległych nurtach Sekwany. Wielkie zaplecza antykwariatów wypełnione od piwnic po strych rzadkimi księgami, do których lepiej nie zaglądać w nocy, spłonęły doszczętnie w ogniu wznieconym w Serbii. Górale zakarpaccy zajęli się bojem o wolność, a rodziców Nikifora raz po raz trafiał szlag.
Dziś Stanisław mógł najwyżej pretendować do miana prowincjonalnego dziwaka, który w stolicach współczesności – w Tokio i Nowym Jorku – nie budził nawet zainteresowania.
O jego zdolnościach różnie się mówiło „na mieście”. Jedni powiadali, że posiadł jakąś starożytną wiedzę, inni, że to po prostu lotny umysł, najczęściej uważano go jednak za zwyczajnego kuglarza. Wszyscy mieli po trochę racji, a tak naprawdę nikt nie wiedział, czym się właściwie Stanisław zajmuje. Sam zainteresowany, dziennikarzom, którzy go o to nagabywali, za każdym razem mówił co innego. Na to pytanie odpowiemy trochę niżej, a teraz zdradźmy tylko, że w rodzinie miał przodków sztukmistrzów: byli tam malarze, artyści skrzypiec i pianina, była znana pisarka i żongler spod Poznania. Pradawny gen przenikał pokolenia, co jakiś czas objawiając się, by dać rodzinie żołnierza, który zostawał bohaterem Czarnego Lądu, kucharza – mistrza patelni na dworze napoleońskim lub młynarza, który spał w łóżku pełnym przeterminowanych banknotów. Aktorzy pojawiali się w niemal każdym pokoleniu.
Gdy Stanisław siadał do kieliszka lub do pióra, gdy błogosławił swojego ślepego psa albo przyzywał świetliste anioły, zawsze wtedy mrużył oczy, jak gdyby przez nieskończenie krótką chwilę rozważał, czy warto, i nieodmiennie dochodził do wniosku, że nie. Nie warto, ale to przecież wszystko żart. A tylko żart i kpina mają sens, więc jeszcze raz unosił w górę dłoń, by.
Ostatnio było w nim coś dziwnego… chociaż potężne systemy obliczeniowe nowoczesnych lustrzanek migały wcześniej czerwonym oczkiem ostrości, pokrywając ciemne, lekko skośne oko, nieodmiennie na odbitkach wychodził coraz bardziej rozmyty. Choć osoby stojące obok, przed nim i za jego plecami, miały uśmiechy i nosy ostre jak broda Salvadora Dali, to Stanisław rozpływał się w tle, jak gdyby tracił swą namacalną materialność. Choć ludzie wokół jeszcze nic nie dostrzegali, jednak zimna japońska technika wyprzedzała ich spojrzenia… albo rejestrowała coś, co stało tuż przy Stanisławie, a czego ludzie oduczyli się dostrzegać.
Któregoś z zimowych dni Stanisław – a działo się to podczas wystawy sztuki współczesnej – przyglądał się zgrabnym nogom w brązowych kozakach odsłaniających kolana jednej ze współzwiedzających wystawę. Pomyślał, że boli go jądro. Po czym złożył to na karb nowych spodni, które nabył był tydzień wcześniej. I już nie głowiąc się dłużej nad tym problemem, wrócił do kontemplacji szczupłych nóg, szukając ich wśród obrazów.
Przez kolejny tydzień opuchlizna z wyraźnie powiększonego jądra nie chciała zejść, jednak Staś nie dawał jej wiary.
W piątek zamknął swój antykwariat równo o osiemnastej. Zarzucił plecak na barki. Wstukał osiem cyfr alarmu, przekręcił klucz w Gerdzie i ruszył przez zimowe popołudnie w noc czarnoszarą, wprost na miejscowy dworzec PKS-u. Ciągłe przyjazdy i odjazdy wyznaczały rytm jego życia już od dwóch lat.
Zaczęło się niewinnie. Niebieską różą, która nie istnieje w przyrodzie, lecz bogato rozkwita w legendzie. Gdy ją ujrzał, pomyślał: Znalazłem metal, który nie istniał!¹ Wyjął różę z wiadra, wysupłał wymaganą kwotę siedmiu złotych i pięćdziesięciu groszy, po czym pognał na spotkanie przeznaczenia.
Przeznaczenie miało koszulę z czerwonym kołnierzykiem, blond główkę i miękką szyję, o czym dowiedział się wkrótce. A później był nieregularny tykot ciągłych rozstań na dworcu PKS-u we Wrocławiu. Zdarzały się też powitania, chwile wzniosłe i piękne, i to dla nich właśnie przemierzał życie.
Owego piątku, jak zwykle o 19:15 wsiadł do busa i ruszył w stronę końca świata. Tak, jego narzeczona mieszkała bowiem na końcu świata. Nie był to koniec wyznaczony przez inkaskich kapłanów, uczonych w piśmie faryzeuszy, ale zwykły koniec świata, jaki otacza ziemię ze wszech stron. Już wkrótce jego oczom ukazała się Bogatynia – miasteczko położone na ziemiach ostatecznych. By do niej wjechać, trzeba najpierw wdrapać się na wzgórza za Zgorzelcem, skąd rozciąga się daleki widok na równinę, na której leży miasto, oraz na Dziurę. Po drodze widać też kominy elektrowni Turów. Grube i niskie, górujące nad wielkimi piecami, zanurzonymi częściowo poniżej poziomu ziemi. Przywodzące na myśl tytany z czasów przed czasem lub olbrzymie kuźnie godne krasnoludzkich królów Tolkiena.
W Bogatyni można zjeść i napić się. Poszukiwacze mogą nabyć tu swój sprzęt i uzyskać odpuszczenie grzechów. Miejscowi mają swój język i obyczaje, które Szarlatan badał z zaciekłością Malinowskiego. Zszedł między ludzi, żyjąc z nimi, weseląc się i smucąc. Razem przemierzając mroźną zimową noc i cmentarne wzgórze. Krok w krok brał udział w promocjach lokalnej sieci handlowej i kieliszek w kieliszek, a raczej szklanka w szklankę wznosił toasty.
Za Bogatynią jest jeszcze mała wioska – Jasna Góra – nieprzypadkowo tak nazwana. Zamieszkują ją głównie strażnicy wciąż potrzebujący opieki Matki Boskiej. Gdyby opuścić Jasną Górę i pojechać dalej, natrafi się na Dziurę. Poprzedzają ją hałdy porośnięte lasem i tablicami ostrzegawczymi, ale gdy je zignorujemy i wdrapiemy się na górę, przed sobą ujrzymy kraniec wszystkiego.
Miejsce, gdzie ziemia się kończy.
Wszystkie inne zaś drogi prowadzą do granic, za którymi ludzie mówią w sposób niezrozumiały i piją więcej piwa.
W przepełnionym busie Stanisław jak zwykle znalazł miejsce, gdzie mógł luźno wyciągnąć nogi. Wsunął słuchawki odtwarzacza do uszu i oddał się mistrzom jazzu. Czarnemu jak smoła Milesowi Daviesowi z koncertu w Avinionie, trąbce Stańki i Adze Zaryan vel Agnieszce Skrzypek.
Rozmyślał o tych dniach minionych, kiedy jedna prawda goniła inną prawdę. Szczęście przeplatało się ze zgryzotą, a kuglarz los kazał dokonać wyboru. Jak zwykle, wybór był niejednoznaczny i pokręcony, a systemy religijne i filozoficzne mogły zdać się tylko psu na budę. Cóż z tego, że święty Augustyn z wysokości ksiąg lśniących wysoko przemawiał o miłości? Na nic Kartezjusz ze swoją mądrością zamkniętą w rozumie. Cóż z tego, że The Beatles wskazywali jasno: All You Need is Love, Love…
Wybór dotyczył bowiem właśnie miłości.
Staś musiał spróbować raz jeszcze znaleźć odpowiedź na pytanie, które dręczyło go od dzieciństwa. I raz jeszcze poczuł, że ani doktryny religijne, ani lata nauki w szkole, ani nawet przeczytane księgi nie przybliżyły go do odpowiedzi. Cóż z tego, że znajdował analogie i podobieństwa do sytuacji już opisanych, że mógł westchnąć i szepnąć sam do siebie: Czuję twój oddech Kreonie, Stendhalu, mój biedny Stendhalu… Nic. Zupełnie nic. Wybór nie stawał się bowiem przez to łatwiejszy.
Choć przybyło mu lat, czuł się znów dwunastoletnim chłopcem, który zastanawia się, co by było, gdyby rodzice się rozwiedli? Czy chciałby zostać z mamusią, czy z tatusiem? Jak, na litość boską, wybrać między miłością a miłością? Tego Staś nie wiedział. Nie wiedział tego także Stanisław.
A było to tak: od dzieciństwa czuł sentyment do starych drobiazgów: puzderek kryjących listy – pamiątki po skończonych miłościach, szkatułek z połamaną biżuterią i tych pełnych guzików zbieranych przez skrzętne kobiety. Z zachwytem skrobał zardzewiały bagnet i szorował lampę naftową. Nęciły go strychy, zapomniane pawlacze i ukryte skarby. Bacznie śledził wymiany rur na pobliskich osiedlach, snując się wśród wykopów i wybierając z ziemi a to fragment stłuczonej porcelany, a to kilka marek niemieckich. Wodził palcami po tynku wrocławskich kamienic, noszącym ślady kul drugiej wojny światowej. Odwiedzał bazary i place ze starzyzną. Lubił wizyty w starych domach pełnych zapachów i szpargałów, wylewających się z każdego kąta.
Czas spędzał również w bibliotekach, księgarniach i antykwariatach. Marząc o spokoju płynącym z poznania oraz o przygodach zamkniętych pomiędzy stronicami. Często otwierał książki, a wraz z nimi nowe i fascynujące światy, niekiedy drgające na granicy rzeczywistości, kiedy indziej tak od niej odległe, że aż pociągające tylko ową odległością. Przepełniony pragnieniem ujrzenia elfów, zaczął dostrzegać rzeczy niewidoczne dla innych. Po lekturze Chmielewskiej, wypatrując śladów po szajce kradnącej auta pod blokiem, począł inaczej postrzegać parkujące samochody. Żyjąc wciąż w dwóch światach, raz w świecie wyśnionym przez literatów i marzycieli od pędzla, a potem w świecie zwyczajnym szkoły i wynoszonych śmieci, zaczął łączyć te rzeczywistości w jedną. Choć wciąż twardo stąpał po ziemi, przymierzając się do kariery w naukach ścisłych, jedną nogą zahaczał o wyśnione polany. Idąc krok po kroku, wśród mijających lat, szedł coraz dalej i coraz pewniej, aż okazało się, że stoi zupełnie pośrodku, że Raskolnikow jest nawet bardziej realny niż sąsiadka z ulicy Prusa. Tego pierwszego znał dość dobrze, ta druga była tylko ulotną smugą perfum i burzą loków porywaną przez uliczny wiatr. Niepostrzeżenie ze zwykłego chłopca stał się Sztukmistrzem. Rozumiał, że to co zmyślone, jest prawdziwsze od tego, co materialne, że ręka uzbrojona w ołówek i cyrkiel nie wyjaśni świata. Może go jedynie opisać i udoskonalić, ale nie odda jego istoty. Tak jak skład chemiczny chleba nie mówi nic o jego smaku, zapachu ani o tym, dlaczego nie wolno po nim chodzić. Tylko w micie dostrzegał szczęście, spełnienie i sens istnienia. A największym z mitów na jego niebie stała się miłość.
Podstawy technicznego wykształcenia, którego mimo wszystko liznął, a może analityczny umysł, pozwoliły mu później zrozumieć, że nauka fizyki zaprowadziłaby go w to samo miejsce, w które zaszedł o wiele przyjemniejszą, choć nie zawsze łatwiejszą drogą. Wiadomości o falach prawdopodobieństw budujących materię w zależności od tego, kto ją tworzy, zbywał uśmiechem. Od dawna o nich wiedział. Rozumiał o wiele więcej: że jeżeli pomyśli o studni, zobaczy ją, a jeśli zechce, wypełni się wodą, której będzie mógł skosztować. Wiedział, że Sanepid nie poinformuje go, czy nie jest zatruta, bo na to każdy musi sam uważać. A mało komu wychodziła ta sztuka.
Staś dorósł niepostrzeżenie. Od zawsze wysoki, od zawsze nad wiek dojrzały i błąkający się w świecie widocznym jedynie przez zmrużone powieki, przeszedł od stanu dzieciństwa do wieku młodzieńczego płynnie i z godnością. Ten czy ów zauważył może, że to już inne dzieci grają w piłkę na placyku pod jego domem, ale ponieważ taka była naturalna kolej rzeczy, nikt nie zaprzątał sobie tym głowy.
Sam Stanisław także nie czuł wielkich zmian. Cieszyło go jedynie, że piękne kobiety, których tyle kręci się po miejskich ulicach, teraz patrzyły na niego już inaczej. A jeżeli któraś z nich targała jego fryzurę, to był to już zupełnie inny dotyk niż ten, którego doświadczał, mając lat dwanaście. Nie pora i nie miejsce dalej ciągnąć te rozważania, które prowadzą nas do jednej z jego miłości – antykwariatu. O tym zauroczeniu przeczytacie w następnym akapicie.
Przejście od czytelnictwa do handlu książkami Stanisław planował przez lata. Był to wszak jedyny rozsądny sposób na zgromadzenie porządnej biblioteki. A przeogromny zbiór ksiąg chciał mieć tak samo mocno, jak czuć miękkie usta na swoich ustach. Najbardziej na świecie.
Bezpośrednią przyczyną, dla której sprzedał pierwszą, drugą i dwudziestą książkę był Paryż. Miasto, którego nie trzeba nikomu przedstawiać. Otóż szykowała się okazja wyjazdu. Tak okazyjna, że nie sposób było z niej nie skorzystać. Zwłaszcza że marzył o odwiedzeniu tego miasta od lat kilku. Jednak na przeszkodzie jak zwykle stały pieniądze. Właśnie wtedy rozpoczęły się słynne już wędrówki Stanisława. Początkowo, by sprzedać książki, potem, by kupić i znów sprzedać z zyskiem. Następnie przewędrował cały Paryż wzdłuż i wszerz. A później już poszło.
Raz lub dwa razy na tydzień nakładał wysokie buty, przetartą kangurkę, zarzucał plecak, do plecaka ładował wino owocowe i paczkę papierosów. Po czym pieszo lub po szynach ruszał na poszukiwanie książek.
Wertował okładki i pożółkłe stronice. Od kiermaszu do kiermaszu, pomiędzy wyprzedażą a skupem makulatury odnajdywał książki cenne a zapomniane lub wzgardzone przez właściciela. Czasem po całym dniu przywoził do domu pusty plecak, kiedy indziej uginał się pod ciężarem reklamówek, wypełniających zaciśnięte w heroicznym geście pięści.
Wędrując tak od biblioteki do biblioteki i od straganu do straganu, przechodził każdego takiego dnia wiele kilometrów. Jeżeli akurat padał deszcz, wkładał kaptur lub zielony wojskowy kapelusz. Jeżeli prażyło słońce, wspominał dni ulew i śniegu. Kilka razy podczas swojej wędrówki zatrzymywał się, zdejmował z ulgą plecak, jeżeli był wypchany, wyciągał nogi na ławce i myślał o tym, że życie jest piękne. Zdawało mu się, że te wędrówki i późniejsza mozolna sprzedaż, która nie zawsze kończyła się sukcesem, to dar Boży. Początkowo nie myślał wcale o tym, czy to co robi ma sens. Nie traktował też tego jak pracy. Właściwie to cieszył się, że nie musi pracować. Wcześniej wykonywał wiele różnych robót, z których skupowanie słoików albo składanie grillów ogrodowych nie były najdziwniejszymi. A tu, proszę: chodził ulicami swojego miasta na długie spacery, tak jak często chodził przez całe życie. Czytał wieczorami te wszystkie książki, które wysyłał potem w świat i na dodatek otrzymywał za to pieniądze. Nie, zupełnie nie myślał o swojej działalności w kategoriach pracy. Wydawało mu się raczej, że to rodzaj oszustwa, którego się dopuszcza nad światem i które prędzej czy później musi zostać odkryte. Jednak za każdym razem, gdy miał trochę czasu lub gdy potrzebował żywej gotówki, zakładał, że kupi i sprzeda jeszcze jedną książkę, jeszcze kilka, żeby wystarczyło na… Gdy już weszło mu to w nawyk, a wędrówki trwały przez kolejne pory roku, gdy kartony pełne książek, albo czekających na wysyłkę, zalały całe mieszkanie, wtedy dopiero zdał sobie sprawę, że pracuje i to ciężko.
Wkrótce potem otworzył sklep, antykwariat właśnie. Najpierw w tanim lokalu bocznej uliczki, by po kilku miesiącach przenieść się do bardziej eksponowanego. W obu własnoręcznie wiercił, przybijał i wkręcał to, co trzeba było wwiercić, przybić i skręcić, żeby wyeksponować towar i zapewnić funkcjonowanie sklepu. Nie piszemy teraz historii antykwariatu, ale chcemy podkreślić to, co czytelnik już zrozumiał. Stanisław żył antykwariatem. Trzymał w dłoniach każdą książkę, która stanęła na półce i był dumny z miejsca, które ukształtował na własny obraz i podobieństwo.
W tym samym miesiącu, w którym otworzył pierwszy sklep, poznał czarującą blondynkę. Była błękitna róża i chwile pełne westchnień. Później przyszła i miłość. Kiedy się oświadczał, w tle leciała Edith Piaf z czarnej płyty gramofonowej.
I tu właśnie został pies pogrzebany, tu splatają się wątki i tropy naszej opowieści. Pomiędzy piękną Agnieszką a antykwariatem leżało bowiem dwieście kilometrów. To oznaczało co najmniej trzy godziny drogi i sprawiało, że Stanisław zaciskał zęby w każdy poniedziałek o piątej nad ranem i nieprzytomnie szukał swojego ubrania.
Pętla nierozwiązanych spraw zaczęła się zaciskać coraz bardziej, gdy okazało się, że łono Agnieszki nie jest puste i za parę miesięcy wychynie z niego na świat przyszły miłośnik Hrabala, tyle że czytanego już z wirtualnego nośnika.
Stanisław zaciskał zęby i myślał, rozpaczliwie myślał, co zrobić, ale nie mógł nic wymyślić. Choć jego majątek powiększał się sukcesywnie, to cały ulokowany był w książkach. Dużych, małych i tych średnich, których najwięcej było w antykwariacie. Każde zarobione pieniądze wydawał na kolejne książki, a gdyby nawet przerwał ten proceder i tak nie starczyłoby ich na utrzymanie trzyosobowej rodziny. Ciężko było też wymagać od ciężarnej kobiety, by nagle zostawiła wszystko i ruszyła w świat wmawiać pracodawcom, że rosnący brzuch to efekt imieninowego przejedzenia.
Z kolei miasteczko na pograniczu nie ciągnęło Stanisława. Owszem, dostrzegał w nim pewien potencjał, ukryte możliwości czekające na swojego odkrywcę, jednak nie on miał nim być. Serce zachowywało się jednoznacznie i mówiło mu jedno: Jeśli sprzedasz antykwariat, teraz, gdy po tylu latach trudów wreszcie zaczyna normalnie funkcjonować i przynosić zyski; jeżeli wyjedziesz na prowincję, gdzie „zwój wierszy wart każdej jest ceny”, wtedy sprzedasz też i stracisz bezpowrotnie cząstkę swojej duszy, a tego zrobić ci nie wolno.
Gdy tak zaciskał zęby i dłonie, kombinując nad swoim losem, coś zaciskało zęby na nim. To samo „coś” krążyło też wokół niego i jego ukochanej, jak gdyby demon lub anioł upodobał sobie akurat ich dom. Później było już tylko gorzej.
Płyta przystanku w Bogatyni miękko przyjęła Stanisława, który z rękami w kieszeniach ruszył w stronę czerwonych ust i ciepłej zupy. Przez ostatnie trzy miesiące sprawy zapętlały się coraz bardziej. Toasty z wiśniówki za zdrowie potomka zmieniły się w żałosne toasty nad grobem, którego nawet nie było, a liczba zagadek i poszukiwanych odpowiedzi wzrosła tak bardzo, że już tylko najważniejsze z nich domagały się odpowiedzi. Jednak tamtej nocy rozmyślania zostały już zakończone. A wraz z zupą wypełniającą żołądek oraz z pocałunkami wypełniającymi czas problemy rozpływały się w mroźnym mieście na krańcu świata.
Kilka dni później już we Wrocławiu Staś poszedł na wagary. Załatwił szybko pilne sprawy, zostawił antykwariat pieczy współpracowników i poszedł cieszyć się światłem snującym się po wrocławskich ulicach. W Żabce nabył małą buteleczkę słońca snującego się z kolei między denkiem a zakrętką i pierwsze od dwóch lat papierosy. Gdy rzucił palenie, przez pierwszy rok nie zapalił ani razu. Później czasem mu się zdarzało. Ostatnio coraz częściej, aż wreszcie kłopoty i wybryk – wagary, przypominający mu dawne dni, spowodowały, że stał się posiadaczem małej białej paczki.
Siadł na ławce.
Zapalił.
Siedział.
Pociągnął solidny łyk żurawinówki.
Skończył papierosa.
Westchnął.
Zamyślił się.
Początkowo w głowie kłębiły mu się myśli, krążące wokół problemów byłych, które straciły na znaczeniu wobec kolejnych. Zastanowił się nad tym, jak trafne jest przysłowie mówiące o punkcie widzenia zależnym od punktu spojrzenia…
Wyjął papierosa
Pstryknęła zapalniczka.
Zapalił.
Zaciągnął się.
Pomyślał, jak to jest: piętrzy się przed nami góra problemów, wydawałoby się nie do przebycia, lepkich i obciążających, a wystarczy jedna wiadomość, by okazało się, że wcale nie były problemami i poprzednie narzekania stają się jedynie kapryszeniem niegrzecznego dziecka wobec tego, z czym przyszło się mierzyć teraz. Nawet nie przeczuwał, że góra, która pokonała tę poprzednią, także jest niczym, a następna, będąca w stanie obalić nawet Titanica, już majaczy na horyzoncie…
Zabolało. Zabolało tak, jak tylko może zaboleć. Zabolało tak bardzo, że zna ból jak tylko ten, kogo naprawdę bolało. Zbladł. Chwycił się potężnego oklejonego twarzami dawnych aktorek biurka. Zatrząsł się monitor i zimowe kwiaty stojące na biurku. Ból od jądra promieniował na całe ciało. Jego siła mogłaby zmieść stado nosorożców. Czarne plamy pojawiające się przed oczami Stanisława przerażały go równie mocno, jak wizja nadciągającej karetki. Nadciągającej, jeżeli zemdleje.
Nie zemdlał.
Białe tabletki przyniesione skądś przez ekspedientkę pomogły. Pomogły głowie i ta pozwoliła ciału dojść na zaplecze. Później pomogły i ciału, uśmierzając ból.
Od tamtego czwartku białe i kolorowe tabletki miały stać się częstym gościem w jego dłoni i brzuchu, ale sam zainteresowany jeszcze tego nie przeczuwał. Pod koniec dnia wrócił nawet do komputera, odpowiadając na listy handlowe i nabijając na kasę fiskalną wymagane kwoty.