Popękane miejsca - ebook
Popękane miejsca - ebook
TRAUMATYCZNE PRZEŻYCIA Z DZIECIŃSTWA wciąż powracają. Jednak życie stawia przed młodą kobietą nowe wyzwania.
Życie Shelby nie jest może zbyt ekscytujące, ale za to przewidywalne – a ona za to właśnie je lubi. Jako ofiara przemocy domowej ze strony ojca spędziła całe lata na budowaniu bezpiecznej egzystencji pozbawionej zależności od kogokolwiek. Jednak jej starannie zaplanowane życie zaczyna się rozpadać, kiedy staje się opiekunem prawnym Shayli – czterolatki noszącej w sobie tajemnicę, która sprawia, że świat Shelby wywraca się do góry nogami.
Podejmując dramatyczną próbę ucieczki od przeszłości, Shelby przyjmuje posadę nauczycielki w Niemczech. Daje jej to nadzieję na nowy początek. Przystosowanie się do nowej pracy, nowej kultury i nowej córki, a także do wytrwałych zalotów nieustępliwego trenera koszykówki nie jest dla niej łatwe. Shelby zaczyna się zastanawiać, czy dokonała właściwego wyboru, czy przeszłość nie zagrozi przyszłości, jakiej pragnie.
Shelby chciałaby zapomnieć o znęcającym się nad rodziną ojcu. Wyjeżdża do innego kraju, intensywnie pracuje, jednak najważniejsze okazuje się wsparcie zaufanych osób, zwłaszcza brata, z którym łączą ją szczególne więzi. Czy uda się jej pokonać wszystkie lęki i otworzyć na miłość zabiegającego o jej względy Scotta?
Michele Phoenix, urodzona we Francji córka Amerykanki i Kanadyjczyka, absolwentka Wheaton College, jest międzynarodową pisarką obdarzoną wrażliwością wielu kultur. Prowadziła zajęcia z pisania, muzyki i teatru w szkole z internatem dla dzieci misjonarzy, do której uczęszczała jako nastolatka. Obecnie pracuje dla Global Outreach Mission.
Michele mieszka w Wheaton, w stanie Illinois (Stany Zjednoczone).
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7516-901-0 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chciałabym podziękować:
Aaronowi – za Twoją dogłębną Seth-owość.
Graysonowi – za Twoją bujną Trey-owość.
Jane – za Twoją troskliwą Bev-owość.
Mari Ellen – za Twoją pouczającą Panno-Reeser-owość
Kandern, za czarującą i wyczerpującą niemciowość.
Moim studentom z Black Forest Academy,
bedącym fascynującą kompozycją niewinności
i zmęczenia światem, kruchości i nieustraszoności.
Byliście zarówno moim powołaniem, jak i moją nagrodą.
A pod wieloma względami – również moim uzdrowieniem. Kocham Was wszystkich.Rozdział 1
– Jedyna różnica pomiędzy Niemcami a naczelnymi polega na tym, że Niemiec potrafi przeczytać, co jest napisane na puszce z piwem – orzekła Bonnie.
Całe życie zastanawiałam się, jak mógłby wyglądać czyściec, i oto właśnie go znalazłam, tu, trzydzieści pięć tysięcy stóp nad ziemią, zamknięta w tej przestrzeni wyściełanej jaskrawą tapicerką, pomiędzy śpiącym dzieckiem a perorującą, powtarzającą się jak papuga kobietą. Jej głos był donośny – ostry jak kości wystające z jej ponadsiedemdziesięcioletniego już ciała – a źle dopasowane sztuczne szczęki w niczym nie łagodziły staccata jej spółgłosek i przenikliwego dźwięku jej samogłosek.
– Wiadomo, nic na to nie poradzą – ciągnęła dalej pasażerka z siedzenia numer 41-C, niepomna na to, że z 41-B odpowiada jej jedynie cisza. – To kwestia kulturowa. Tak jak chodzenie w tych skórzanych szortach i maczanie frytek w majonezie. Założę się, że te ich paski są równie ciasne jak ich arterie – podkreśliła swoją wypowiedź szyderczym parsknięciem i sięgnęła po napój.
Odliczałam w myślach sekundy, w których sączyła swój sok pomarańczowy z plastikowego kubka. Rozkoszowałam się ciszą i błagałam bóstwa odpowiedzialne za przynoszenie ulgi „konwersacyjnej”, aby tabletki nasenne, które Bonnie połknęła kilka minut wcześniej, zaczęły działać, zanim umrę, padając ofiarą morderstwa z użyciem monologu. Już w poczekalni, kiedy ta drobna kobiecina dostarczyła rozrywki pasażerom lecącym do Frankfurtu, awanturując się o swój zbyt ciężki bagaż podręczny, pomyślałam, że zapowiada to transatlantyckie kłopoty dla tych, którzy usiądą obok niej. Los chciał, że padło na mnie. Moim jedynym pocieszeniem było wyobrażanie sobie, jak fatalnie wyglądałaby ta scena, gdyby tę germanofobkę posadzono obok rodowitego mieszkańca kraju, do którego lecieliśmy.
Bonnie wstawiła kubek do otworu w znajdującej się przed nią podstawce i wzięła głęboki oddech. Ja wstrzymałam swój własny, obawiając się kolejnego rozdziału „Zniesławiania niemieckiej kultury” autorstwa Bonnie, ale ostatecznie jednak do niego nie doszło. Rzuciwszy tylko znużonym głosem: – Chyba się zdrzemnę na sekundę – Bonnie westchnęła głęboko, napełniając przestrzeń zapachem pesto, i zanurzyła się w ciszy.
Moja dłoń błądziła po delikatnych blond lokach na główce spoczywającej na moich kolanach. Jeszcze kilka miesięcy temu ten gest był mi obcy. Gdy tak owijałam sobie loczek wokół palca, patrząc, jak się potem rozwija, uświadomiłam sobie, jak szybko to, co obce, stawało się dla mnie czymś znajomym. Shayla poruszyła się, podciągnęłam więc jej pokładowy kocyk wyżej, na ramionka, zdumiona, że potrafiła spać wygięta w tak dziwny sposób wokół pasów bezpieczeństwa, których zapięcie poleciła nam stewardesa. Nagle zakaszlała i otworzyła jedno oczko, zerkając na geometryczny wzór na siedzeniu znajdującym się przed nią, po czym wyciągnęła szyję, żeby spojrzeć na mnie. Najwidoczniej usatysfakcjonowana faktem, że nie zamieniłam się w żadnego ze złych ludzi z jej kreskówek Disneya, zamknęła to swoje jedno otwarte oczko i zawinęła się z powrotem do snu.
To, że na mój widok nie wpadła w dziką histerię, uznałam za komplement. Było wiele powodów, dla których tak właśnie mogło się zdarzyć, a najważniejszym z nich były fizyczne spustoszenia, jakie poczyniło we mnie sześć miesięcy życia w stanie kompletnego szoku; dwanaście tygodni niedowierzania i dwanaście kolejnych tygodni powątpiewania, wszystko razem skumulowane w ostatnich siedemdziesięciu dwóch godzinach szalonego, nerwowego pakowania.
Byłam modelowym przykładem człowieka z zespołem stresu pourazowego. Moja skóra przybrała kolor bladej, brudnawej skorupki od jajka, moje włosy wyglądały równie stylowo, co brązowy druciak do mycia naczyń, a w moich oczach, jestem tego pewna, widać było krzyk przerażenia połączony z kompletną dezorientacją. Pourazowa Shelby to nie był zbyt przyjemny widok. Oj nie.
Spojrzałam przez okno na chmury wyglądające jak wata cukrowa i zobaczyłam pierwsze blade promienie kolejnego dnia. W moim gardle tkwiło jakieś ogromne ciało obce, coś jak głaz, a wszelkie moje próby usunięcia go, podejmowane od kilku miesięcy, spełzały na niczym. Żadne moje płacze, wybuchy złości, ani mediacje z samą sobą nawet go nie drasnęły. Patrząc na nowy dzień, który rodził się na horyzoncie, byłam niemal pewna, że ten głaz pozostanie tam, gdzie jest. Przynajmniej przez jakiś czas. Zastanawiałam się, czy nie wyryć na nim jakiejś sentencji à propos całej tej sytuacji, na przykład: „Ja wysiadam!”, tak aby uczynić to stałym elementem mojego uczuciowego krajobrazu. Świetnie pasowałoby to do całej reszty – do kawałków drutu kolczastego, fragmentów murów obronnych i żelbetowych drzwi wyrwanych z zawiasów, zabranych przez falę z tego samego wybrzeża, co podczas poprzednich burz egzystencjalnych. Wszystkie te rzeczy stanowiły mój rynsztunek nieudanych form samoobrony i nie byłam jeszcze całkiem gotowa, żeby się ich pozbyć. Stwierdziłam, że lepsze popękane bariery niż żadne. Przynajmniej wyrażały jakąś intencję.
Prawda?
***
Siedem miesięcy wcześniej
– Ona jest piękna, Shelby.
Gapiłam się na twarz pracownicy opieki społecznej, zastanawiając się, co słowo piękna ma wspólnego z sytuacją, w której się znalazłam. Istniały lepsze słowa, żeby ją opisać. Dziwna? Tak. Wprawiająca w zakłopotanie? Tak. Całkowicie i przerażająco poza kontrolą? Bez dwóch zdań. Ale piękna? Nie – to nie był przymiotnik, który pasował akurat do tej rozmowy, niezależnie od tego, jak dokładnie oddawał prawdę.
– Dana – zaczęłam, potrząsając głową i podnosząc ręce w całkowitym przerażeniu. – Ja nie mogę… to znaczy… Poważnie? Mówisz poważnie?
Było to dopiero moje drugie spotkanie z Daną, ale biorąc pod uwagę okoliczności, dałyśmy sobie spokój z konwenansami i od razu przeszłyśmy na ty. Miała akurat tyle lat, że mogłaby spokojnie być moją matką; był też taki jeden zwariowany moment w czasie naszego pierwszego spotkania, kiedy jedyne, na co miałam ochotę, to skulić się na jej miękkich kolanach i pozwolić, żeby mnie utuliła, tak jak to robiła moja mama, kiedy byłam dzieckiem. Na szczęście oficjalny charakter naszego spotkania sprawił, że udało mi się zapanować nad moimi odruchami, a moja duma pozostała nietknięta. Poza tym, byłam pewna, że nawet sympatyczna i kompetentna Dana nie wiedziałaby, co zrobić z trzydziestopięcioletnią kobietą próbującą wdrapać się jej na kolana.
Kilka tygodni później nie pamiętałam już zbyt wielu szczegółów naszego pierwszego spotkania. Jedynie ogólny sens rozmowy i to zdumienie, które nie opuszcza mnie od tamtego dnia aż do dziś. Wybór, przed jakim mnie postawiono, miał dokładnie taki sam wpływ na moje życie modlitewne jak frytki bez tłuszczu trans na ilości śmieciowego jedzenia, jakie w siebie pakowałam. Wyrzucałam z siebie modlitwy z taką samą pasją, z jaką opychałam się frytkami, i mimo że decyzja wcale nie stała się przez to łatwiejsza do podjęcia, znacznie wzrosła moja zdolność do korzystania z barów szybkiej obsługi bez poczucia winy. Nie zarzuciłam jednak modlitwy. Jeszcze nie. Ta skomplikowana sytuacja, przed którą nie mogłam uciec, uzmysłowiła mi dwa istotne fakty. Po pierwsze, byłam bezradna. Całe życie uczenia się, jak być silną i niezależną, na nic – czułam się wręcz słabsza niż kiedykolwiek. A po drugie, nie potrafiłam się modlić. Podczas kilku pierwszych podejść, kiedy próbowałam powiedzieć coś wzniosłego, brzmiałam jak słownik przestarzałych frazesów z Biblii króla Jakuba. Byłam całkiem pewna, że Bóg musiał się śmiać z moich początkowych prób, stwierdziłam jednak, że może wykorzystać tę rozrywkę, tak samo jak ja mogę wykorzystać tę praktykę.
– Musisz podjąć decyzję – powiedziała Dana, sięgając przez szary blat, żeby położyć swoje ciepłe palce na mojej zimnej z niedowierzania dłoni. Jej za duże złote pierścionki połyskiwały w porannym słońcu, w jakiś sposób kłócąc się z tym mętlikiem w mojej głowie. – Cała papierkowa robota już skończona i możemy rozpocząć procedurę, jak tylko dasz nam zielone światło.
Zielone światło. Co za niewinne wyrażenie. Jednak w tym przypadku pociągało ono za sobą następstwa zmieniające życie w sposób, który trudno mi było w ogóle sobie wyobrazić. Chwyciłam się kantu kuchennego stołu; jego realność pozwoliła mi się uspokoić. Był twardy i przewidywalny, podniszczony na skutek użytkowania i upływającego czasu, ale przynajmniej tutaj był – mierzalny, namacalny i znajomy. W tamtej chwili wydawało mi się, że wszystko inne w moim życiu zwaliło się z klifu, eksplodowało, rozsypując się jak porcelanowa skarbonka na tysiące ostrych kawałeczków, i poleciało, bezładne i nierozpoznawalne, w ciemną otchłań poniżej. Dawanie komukolwiek lub czemukolwiek zielonego światła, podczas gdy kawałki mojego życia wciąż jeszcze próbowały znaleźć swoje miejsce w tym bałaganie pełnym niedowierzania, wydawało się równie mądre, co nurkowanie z kotletami mielonymi przywiązanymi do kończyn w jeziorze pełnym piranii.
– Dana…
– Wiem, że się boisz – powiedziała, mocniej ściskając moją rękę – i wiem, że nie masz na czym się oprzeć, żeby podjąć tę decyzję.
– Chodzi po prostu o to, że… – patrzyłam w jej oczy, szukając w nich odpowiedzi. – Jak to się w ogóle stało? To znaczy, miesiąc temu moje życie było… a teraz…
– Wielkie bum! – stwierdziła rzeczowo Dana.
– Dokładnie. – Westchnęłam i cofnęłam swoją rękę, żeby przetrzeć oczy i przeczesać palcami włosy. Dana odwzajemniła moje spojrzenie z niewzruszoną miną, a ja spróbowałam przejąć od niej choć trochę tego pokoju, którego powiew unosił się nad stołem i otulał mnie jak zapach cynamonu albo świeżo skoszonej trawy, albo perfum White Shoulders na szenilowym szlafroku mojej mamy.
– Może przynajmniej się z nią spotkasz?
– Nie. – Wypaliłam odruchowo.
– Pojadę tam z tobą.
– Nie.
– Nie powiemy jej nawet, kim jesteś.
– Nie mogę.
– Shelby. – Jej twarz wyrażała współczucie, ale spojrzenie beształo mnie za moje tchórzostwo. – Tu chodzi o coś więcej niż tylko o ciebie. Wiem, że to przytłaczające i że wciąż jeszcze jesteś wstrząśnięta, ale spróbuj na chwilę się od tego zdystansować.
Roześmiałam się, głównie dlatego, że taka reakcja zdawała mi się czymś lepszym od kulenia się w pozycji embrionalnej pod starym stołem kuchennym mojej mamy i modlenia się, żeby Bóg zabrał mnie stąd jak najszybciej. Był to wybór, którego skutki mogły być katastrofalne, a ja byłam znana z tego, że potrafiłam godzinami stać przed wystawą cukierni, zastanawiając się, na co mam ochotę. Jak miałam podjąć tak ważną decyzję w tak krótkim czasie, skoro potrafię kilka dni głowić się nad tym, czy chcę pączka z lukrem czy z cukrem pudrem?
– Ona potrzebuje matki – nalegała Dana.
– Ja nie jestem jej matką.
– Ale możesz się tego nauczyć. Nawet jeśli nie jesteś jej prawdziwą matką, ktoś ją musi wychować.
– Nie. – Potrząsnęłam głową, tak jakby ten gest miał uwolnić mnie od tej straszliwej decyzji. – Nie jestem dobrym materiałem na matkę. On już o to zadbał.
– Jednak to właśnie ciebie wybrał na opiekuna swojej córki. Ciebie, a nie kogoś innego.
Znów się zaśmiałam, mimo że w moim śmiechu nie było ani krzty dobrego humoru. – On nie miał nawet pojęcia, kim jestem.
– Ale wybrał ciebie.
– Nie dam rady tego zrobić.
– A mamy jakieś inne wyjście, Shelby? – Jej głos brzmiał łagodnie, ale słowa były jak imadło, zaciskające mi płuca i uniemożliwiające normalne oddychanie. – Jakie inne wyjście ma Shayla? – Nachyliła się przez stół, szukając wzrokiem mojego nieobecnego spojrzenia. – Weź głęboki oddech, Shelby. – Odczekała chwilę, aż zrobiłam, co mi poleciła. Po kilku chwilach uśmiechnęła się i dodała: – Oddychaj, bo zemdlejesz.
Pospiesznie wypuściłam z siebie powietrze w poczuciu frustracji, bezbronności i lęku, czując piekące łzy napływające mi do oczu. – Czuję się tak, jakbym w ogóle nie miała żadnego wyboru.
– Oczywiście, że masz wybór. Technicznie rzecz biorąc. Ale jeśli czujesz, że istnieje tylko jeden słuszny wybór, to myślę, że możesz mieć rację. – Wyciągnęła chusteczkę ze swojej gigantycznej torby i podała mi ją tak, jakby robiła to już tysiące razy przedtem; prawdopodobnie zresztą tak właśnie było. – Proponuję, żebyśmy wybrały się na małą przejażdżkę. Wpadniemy z wizytą, żeby ją zobaczyć, tak zupełnie niezobowiązująco i od niechcenia, a potem może będziesz w stanie jakoś to wszystko ogarnąć. – Odsunęła krzesło od stołu i wstała.
– Nie wiem, czy dam radę to zrobić. – Przełknęłam głaz w moim gardle i przygryzłam dolną wargę, żeby powstrzymać jej drżenie.
– Nie dziwię ci się. Ale musisz, tak czy inaczej.
– Boję się, Dana. A co jeśli…? Co jeśli…?
– Nie musisz podejmować tej decyzji już dzisiaj. Ale może jej widok ci pomoże.
– W czym mi pomoże?
– Pomoże ci znaleźć odpowiedź.
– Nie powiesz jej, kim jestem?
– To będzie nasza słodka tajemnica.
– I zostaniesz tam ze mną?
Dana przytaknęła i przewiesiła torbę przez ramię. – Gotowa?
– Nie. – Mój śmiech nieco zamaskował moje przerażenie.
– Nic ci nie będzie – zapewniła mnie Dana, obchodząc stół dookoła, żeby ścisnąć mnie za ramię, kiedy już wstałam. – Będę z tobą. Nie będziemy niczego przyspieszać ani robić na siłę.
– Muszę się uczesać.
– Taką miałam nadzieję.
– Nie obrażaj mnie, bo jeszcze zmienię zdanie.
– W takim razie jesteś absolutnie piękna – powiedziała słodko Dana.
– A ty jesteś wstrętną kłamczuchą.
– No cóż, jeśli w ten sposób można cię zaciągnąć do samochodu…
– Potrzebuję pączka.
– Po drodze do Dream Acres są trzy cukiernie.
– Świetnie – powiedziałam odważnie. – Zatrzymamy się we wszystkich trzech.
***
Tabletka nasenna Bonnie jeszcze nie przestała działać, kiedy kapitan poinformował nas, że zbliżamy się do lądowania. Przespała śniadanie, na które niestety nie podano pączków, budząc się tylko po to, by wymamrotać: – Zostaw mnie w spokoju – kiedy zatroskana stewardesa zapięła jej pas. Ogłoszenie kapitana ani trochę nie pomogło przerwać jej sztucznie wywołanej drzemki.
– Wszystko w porządku? – zapytałam Shaylę, odgarniając jej luźne pasemko włosów za ucho.
Znów się wykręciła, zafascynowana i urzeczona tym, co widziała za oknem. Na szybie widać było ślady w kształcie noska Shayli; miejsce poniżej było świeżo umazane dżemem truskawkowym i mlekiem czekoladowym. Jak udało jej się zjeść całe śniadanie bez spuszczania wzroku z chmur, pozostaje dla mnie zagadką. Leciała samolotem po raz pierwszy w życiu i pomijając jej początkową nerwowość w czasie startu, porównywalną z moją, przez resztę lotu albo spała, albo oczarowana wpatrywała się w pejzaż nieba. W strefie czasowej, którą mijaliśmy, zbliżała się północ, jednak długa drzemka i wewnętrzny entuzjazm sprawiły, że Shayla dosłownie podskakiwała z podniecenia.
Stewardesa zabrała nasze tace i skomplementowała burzę loków Shayli.
– Tak, są urocze, dopóki nie muszę ich szczotkować – odparłam, próbując jednocześnie rozczesać je palcami. – Potem zamieniają się w krajobraz po trzeciej wojnie światowej.
Stewardesa uśmiechnęła się i schowała tace. – Cóż, ślicznotka z niej. I wspaniała mała podróżna.
– Dziękuję – odpowiedziałam nieco dumna, na przekór samej sobie. To, że Shayla była piękna nie miało ze mną nic wspólnego, a mimo to… była moja. Bywały takie chwile, że ta myśl rzucała mnie w pełen chaosu wir, w którym mieszały się ze sobą panika i zdumienie. Wcale tego nie chciałam – jeśli mam być szczera, opierałam się temu z całą gwałtownością moich lęków – jednak Shayla wplotła się w nić mojego życia swoimi dużymi, niezapominajkowymi oczami, nieśmiałymi uśmiechami i satynowo gładkimi rączkami, które szarpały moimi postanowieniami z równą mocą, z jaką teraz szarpały mnie za rękaw.
– Hej, hej, hej! – Wybudziła mnie z zadumy swoim potrójnym wołaniem, które stało się już jej znakiem rozpoznawczym.
– Co, co, co? – Odpowiedziałam, odczepiając jej małą rączkę od mojego rękawa, żeby pocałować jej paluszki.
– Pać! – Shayla wyrwała swoją rękę z powrotem, obróciła się na siedzeniu i podniosła się na kolana, żeby przysunąć się do szyby tak blisko, jak to możliwe. Przez otwór w chmurach widziała przypadkowe, nieregularne kształty niemieckich pól, krzyżówki dróg, gdzie maluteńkie reflektory wysilały się, by przebić się przez poranną szarość, oraz skupiska domostw i stodoły wiejskich gospodarstw, rozsiane tu i ówdzie pomiędzy wzgórzami. – Pać! – powiedziała znów ze swoim niemożliwie słodkim akcentem małej dziewczynki, tym razem wskazując też palcem to, co widziała: – Pać na Niemci!
Sięgnęła za siebie, nie odrywając wzroku od okna, chwyciła mnie za koszulę i przysunęła mnie bliżej. – Widzis?
Natychmiast uderzyły mnie dwie rzeczy. Pierwsza to ta, że jej pas bezpieczeństwa nie mógł być odpowiednio ciasno zapięty, skoro była w stanie na nim uklęknąć. Druga to ta, że nie było już odwrotu. Ten obłok światła zbliżający się jak burza z błyskawicami nie był jedynie ładnym widoczkiem, którym można się ekscytować, zbliżając się do lądowania we Frankfurcie. To była rzeczywistość, tak jaskrawa i ostateczna, że uczyniła dużą wyrwę w masce odważnej kobiety, jaką na siebie nałożyłam. Niemcy nie były już odległym miejscem przeznaczenia czy rezultatem mojego chwilowego braku poczytalności. W miarę jak uliczne światła zaczęły migotać w oddali, a zarys nowoczesnego miasta zaczął wynurzać się z porannej szarości, Niemcy stały się tak realne jak mój pas bezpieczeństwa, wpijający się we mnie, gdy nachylałam się w stronę okna i patrzyłam na początek mojego przyszłego życia.
Gdzieś pomiędzy tymi wzgórzami usadowiło się małe miasteczko o nazwie Kandern. W mieście tym znajdowała się amerykańska szkoła dla dzieci misjonarzy, w której miałam uczyć. Było też mieszkanie, w którym Shayla i ja miałyśmy zamieszkać. No i nowe życie, które miałam – miałyśmy zbudować razem. Przełknęłam ślinę, omijając mój głaz w gardle, i wzięłam głęboki oddech. W tym, co czekało na nas w Kandern, nie było nic przewidywalnego i mimo że w ciągu ostatnich kilku dni gorączkowo przetrząsałam Internet w poszukiwaniu informacji na temat tego miasta, i tak wciąż czułam się kompletnie nieprzygotowana.
– Jej pas powinien być ciaśniej zapięty. – Ucieszyłam się, że dłoń stewardesy na moim ramieniu przerwała mi te rozważania.
– Tak, oczywiście. – Uśmiechnęłam się, próbując zapiąć ciaśniej pas Shayli, podczas gdy ona wytężała wszystkie swoje siły, żeby mi się wymknąć. – Shay? Musisz usiąść, kochanie. Musimy ciaśniej zapiąć ci pas.
– Pać! – powiedziała znowu, tym razem zahipnotyzowana zarysem gór w oddali.
– Shayla, możesz usiąść?
– Nie – stwierdziła, ignorując moje bezowocne wysiłki nakłonienia jej w pokojowy sposób do tego, by usiadła. Nie miałam zbyt wiele doświadczenia w radzeniu sobie z czterolatkami, ale czas spędzony z Shaylą nauczył mnie, że ich zdolność do skupienia uwagi była nie tylko ograniczona, ale i wybiórcza. – Pać! Pać!
Nie zadałam sobie trudu, żeby spojrzeć tam, gdzie wskazywał jej wyciągnięty paluszek. Łapiąc ją za ramię i odwracając w moją stronę, podziwiałam jednocześnie jej zdolność do wykręcania ciała bez odrywania nosa od pokrytego smugami okna samolotu. – Shayla, usiądź! – Chwyciłam ją nieco mocniej, a jej nosek odkleił się od podwójnej szyby.
– Ale ja chcę pacieć! – Obsunęła pas niżej na uda, żeby znów stanąć bliżej okna.
– Nie teraz.
– Ale ja chcę zobacyć!
– Zaraz będziemy lądować i wtedy będziesz mogła patrzeć i patrzeć, i patrzeć, ale dopóki nie wylądujemy musisz mieć ciasno zapięty pas.
– Ale dlacego?
– Bo tak – odpowiedziałam stanowczo. Sześć miesięcy rodzicielstwa pozbawiło mnie mojej pierwotnej niechęci do tej gotowej odpowiedzi. Mimo że sama nienawidziłam, gdy moi rodzice tak do mnie mówili, teraz zdałam sobie sprawę, że jedyna rozsądna odpowiedź na niektóre pytania brzmi po prostu „Bo tak”. Dlaczego musi iść spać? Bo tak. Dlaczego nie może zjeść jeszcze jednego kawałka ciasta? Bo tak. Dlaczego inne dzieci mogą zostać w domu, podczas gdy ona musi jechać do Niemieć? Bo tak. Dlaczego chcę zostać misjonarką, zamiast żyć jak normalny człowiek? Bo tak. „Bo tak” stało się moim nowym najlepszym przyjacielem. Nie zaprzyjaźniło się jednak z Shaylą. Zapięłam jej pas tak ciasno, jak to tylko było możliwe, niespeszona wiercącym się zawiniątkiem krzyczącym – Nie chcę! – i opierającym mi się ze wszystkich sił, a następnie wskazałam z ulgą na okno i powiedziałam: – Widzisz, Shay? Stąd też widać góry. – I oto były i one, zaraz za oknem. Według wszelkich innych norm, były to po prostu duże wzgórza. Ale biorąc pod uwagę, że całe nasze życie w Illinois upływało wśród nizin, dla mnie i dla Shayli mogły to być równie dobrze Alpy Szwajcarskie.
***
Siedem miesięcy wcześniej
– Co rysujesz, Shayla? – zapytała Dana, przechylając się przez krzesełko dla dzieci, postawione obok małego biureczka, przy którym Shayla, marszcząc w skupieniu brwi, pochylała się nad brązowawą kartką papieru. Dziewczynka nie podniosła wzroku, kiedy Dana weszła do pokoju. Nie przestawała rysować.
– Góly – odpowiedziała w końcu, zupełnie niepotrzebnie. Na kartce wyraźnie widać było ciemny zarys górskich szczytów, rozdzielający przestrzeń pomiędzy ziemią a niebem. Zaczęła wypełniać kontury zielenią, błękitem i brązem, czasami wychodząc za linię kształtów w chwilach kreatywnej gorliwości.
– A widziałaś kiedyś góry? – zapytała łagodnie Dana, niemalże dotykając swoją twarzą twarzy dziecka. Ja stałam w bezpiecznej odległości, czując się zbyt wysoka w tej miniaturowej przestrzeni, w której meble wyglądały jak w pomniejszeniu, a obrazki na ścianach wisiały tylko odrobinę powyżej wysokości pasa. Ten pokój zaprojektowano tak, by zapewnić dzieciom poczucie bezpieczeństwa. Zupełnie inaczej natomiast działał na osłupiałych dorosłych, takich jak ja, których świat wewnętrzny nagle zmienił się nie do poznania.
Wahałam się przez dłuższy czas, zanim weszłam do Dream Acres, małej, rodzinnej farmy funkcjonującej również jako dom zastępczy dla dzieci potrzebujących tymczasowego zakwaterowania. Przystanęłam na schodach wejściowych, ignorując ponaglenia Dany. Dla mojego życia był to punkt kulminacyjny i zarazem coś nieodwracalnego. Cokolwiek miało się stać po przekroczeniu progu tych szerokich, przyjaźnie mnie witających drzwi, było zdecydowanie poza moją kontrolą. A kontrola to było coś, co miało dla mnie kluczowe znaczenie. Zawsze tak było. Pozbyłam się skrzypiec, kiedy się okazało, że opanowanie tego instrumentu jest dla mnie zbyt trudne. Dałam sobie spokój z baletem, kiedy nauczyciele zaczęli planować moją karierę. I zadeklarowałam się jako zatwardziała singielka, kiedy moje związki, z których większość należała do sfery wyobraźni, wyczerpały moje ograniczone pokłady optymizmu.
Tak więc stając twarzą w twarz z sytuacją o przytłaczająco ludzkim wymiarze, w której niczego nie dało się przewidzieć ani kontrolować, tkwiłam na schodach, czekając na spotkanie z Shaylą i gorączkowo rozważając ucieczkę od tego, z czym nie potrafiłam sobie poradzić.
– Widziałam je w Heidi – Shayla odpowiedziała na pytanie Dany, przywołując mnie z powrotem do rzeczywistości głosikiem mięciutkim i delikatnym jak królicze futerko. – Mieśkałam z dziadkiem w tym dlewnianym domku w gólach.
Dana spojrzała na mnie, jakby zapraszając mnie, bym dołączyła do tej rodzącej się rozmowy. Potrząsnęłam głową i zrobiłam mały krok do tyłu, nie wiedzieć czemu wytrącona z równowagi przez te zbyt nisko powieszone obrazki i tę zbyt małą artystkę, wkraczającą w moje zbyt poukładane życie.
Dana miała rękę do dzieci. Wyciągała od Shayli odpowiedź za odpowiedzią, chwaląc jej talent i otwierając jej serce.
– Bardzo ładnie rysujesz, Shayla.
Gdy przytaknęła, jej nosek poruszył się w górę i w dół jak guziczek.
– Chciałabyś kiedyś zobaczyć prawdziwe góry?
– Tak. – Brzmiało to tak, jak gdyby nigdy nie nauczono jej mówić no.
– A jakie góry chciałabyś zobaczyć?
– Wulkany.
– Wulkany!
– Uhm.
– Dlaczego chcesz zobaczyć wulkany?
– Bo są duze i mają to coś z ogniem, co z nich wychodzi.
– To coś z ogniem, czyli lawę?
– Uhm.
– To właśnie wulkan teraz rysujesz?
– Nie. – Głuptasie – sugerował ton głosu Shayli. – Mówiłam juz. To jest góla Heidi.
– A, tak. – Powiedziała Dana z uśmiechem. – Powinnam była o tym pamiętać.
– Tata mnie naucył.
– Nauczył cię rysować góry?
Miodowozłote loczki podskoczyły jak pszenica na wietrze, gdy Shayla kiwnęła główką. – Uhm. – Po raz pierwszy spojrzała na Danę; niebieska kredka zawisła w powietrzu nad malowanym niebem. – Juz go nie ma.
Dana kiwnęła głową i uśmiechnęła się łagodnie. – Tęsknisz za nim?
Shayla zabrała się z powrotem za kolorowanie z nowym zapałem. Przytaknęła i wzięła szybki, zdławiony oddech. – On juz nie wlóci.
Rozejrzałam się po pokoju, szukając drogi ucieczki, pragnąc, by góry Shayli okazały się rzeczywistością. Czego bym teraz nie oddała, żeby zatracić się w gęstym listowiu drzew pokrywających ich zbocza! Ale w tym ciepłym salonie, w którym słońce tańczyło w złotych promieniach nad rysunkami, zabawkami i pokolorowanymi w jasne barwy książkami, jedyny możliwy do przyjęcia kierunek wydawał się prowadzić w dół. Czując więc, jakby moje życie spadało w przepaść, podczas gdy mój żołądek wywracał się do góry nogami, a gardło dławił ucisk, wykonałam trzy niepewne kroki w stronę Dany i wtopiłam się w dywan obok dziecka, które miało na zawsze odmienić to życie, które znałam.
– To moja przyjaciółka. Ma na imię Shelby.
Shayla spojrzała na Danę podejrzliwym wzrokiem. – Miałam pieska, któly się nazywał Shelby. Tata mi go dał.
Czułam, jak powietrze nagłym podmuchem ulatuje z pokoju.
– Naprawdę? – zapytała Dana.
– Wiedziałaś wceśniej? – Shayli nie spodobał się ten zbieg okoliczności. Wzięła różową kredkę i zaczęła malować chmurkę.
– Przysięgam, że nie.
– Ona uciekła.
– Shelby?
– Uhm.
– Przykro mi, Shayla. Pewnie było ci smutno.
– Uhm. – Na niebie Shayli pojawiła się kolejna chmurka.
Odchrząknęłam i spróbowałam zabrzmieć naturalnie. – Cześć Shayla. Jak się masz? – Biorąc pod uwagę szorstki ton mojego głosu, przypominającego żużel połączony z flegmą, byłam prawie pewna, że to piękne dziecko zaraz chwyci swój rysunek i ucieknie.
Ona jednak zwróciła na mnie dwoje największych niebieskich oczu, jakie kiedykolwiek widziałam, i zagryzła usteczka z dezaprobatą. – Mas dziwny głos. – powiedziała.
Dana uśmiechnęła się, podczas gdy ja starałam się ciągnąć tę rozmowę.
– Nie… – Odchrząknęłam, spróbowałam wydać z siebie dźwięk, a potem znów głośno odchrząknęłam. – Nie zawsze jest taki zły. Mój głos, znaczy się.
Niebieskie spojrzenie wciąż jeszcze było we mnie utkwione, mimo że jej oczy, omiatające moją twarz, ani razu nie nawiązały ze mną rzeczywistego kontaktu. Odwróciła się z powrotem do swoich kredek rozrzuconych obok rysunku i wybrała odpowiedni odcień żółtego do pomalowania słońca.
– Nie wyglądas jak mój pies. – powiedziała poważnym tonem.
– No cóż. To chyba dobrze, prawda?
– Uhm.
Dana wstała z krzesełka i przeciągnęła się. – Idę po kawę, Shayla. Mogę cię tu zostawić z Shelby na kilka minut?
Poczułam, jak fala gorąca uderza mi do szyi. Wpadłam w panikę. – Ale…
Shayla kiwnęła głową, a Dana poklepała mnie po ramieniu i odeszła dość sztywno w drugi koniec pokoju. – Wszystko będzie dobrze – powiedziała delikatnie, zamykając za sobą drzwi.
Jeśli „dobrze” oznaczało zawroty głowy, nudności i paraliż umysłowy, to rzeczywiście, wszystko było ze mną dobrze. Wzięłam głęboki oddech, żeby się uspokoić i nakazałam swojemu sercu, żeby skończyło z tymi nonsensami. Sądzę, że mnie wyśmiało. Poważnie. Ale być może dostawałam już halucynacji od wszystkich tych „dobrze”, więc pewności nie mam.
– Zadas mi pytanie? – zapytała Shayla.
Nie wiedziałam, co powiedzieć.
– Ludzie zawse zadają mi pytania – ciągnęła dalej, przedłużając żółte promienie wychodzące ze środka słońca. – Na psykład, jaki mam ulubiony kolol i jak mam na dlugie imię, i takie głupie zecy.
Spróbowałam zaśmiać się tak, żeby to wyglądało naturalnie. – To raczej głupie pytania, prawda? – powiedziałam, desperacko próbując wymyślić pytanie, w którym nie chodziłoby ani o kolory, ani o drugie imiona.
Tym razem jej spojrzenie faktycznie napotkało moje, i to tak bezpośrednio, że zdawało mi się, iż usłyszałam głośny, tępy huk, w tej samej chwili, w której zrozumiałam, że moja przyszłość została już jasno określona. Tyle tylko było mi trzeba. Jedno bezpośrednie spojrzenie dziwnie znajomych oczu i nagana: – Nie mozes mówić głupie. To bzydko.
Jako osoba, która spędziła większość swojego dorosłego życia, twierdząc, że posiadanie dzieci to głupi pomysł, uświadomiłam sobie, że powinnam się jeszcze wiele nauczyć.O Autorce
Michèle Phoenix, urodzona we Francji córka Amerykanki i Kanadyjczyka, jest międzynarodową pisarką obdarzoną wrażliwością wielu kultur. Absolwentka Wheaton College, spędziła dwadzieścia lat w Niemczech, nauczając w Black Forest Academy – szkole dla dzieci misjonarzy.
W 2008 roku Michèle zmagała się z dwoma rodzajami raka. Było to wyzwanie, które kazało jej na nowo wyznaczyć kierunek, w jakim podąża jej życie. W 2010 roku, pragnąc wypełnić lata, które jej pozostały, głębszym sensem, powróciła do Stanów, aby otworzyć nowe duszpasterstwo dla dzieci misjonarzy (MKs).
Mieszkając obecnie w Illinois, Michèle pracuje dla Global Outreach Mission jako rzeczniczka MK, przemawiając, pisząc i prowadząc działania edukacyjne dla kościołów Ameryki Północnej na temat wyjątkowej siły dzieci misjonarzy oraz problemów, z jakimi się zmagają.
Jej pierwsza książka, Tangled Ashes (Zwichrzone popioły), została wydana w 2012 roku. Więcej informacji można znaleźć na stronie www.michelephoenix.com.