Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Popioły. Tom I - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Popioły. Tom I - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 430 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. W GÓ­RACH

Oga­ry po­szły w las.

Echo ich gra­nia sła­bło co­raz bar­dziej, aż wresz­cie uto­nę­ło w mil­cze­niu le­śnym. Zda­wa­ło się chwi­la­mi, że ni­kły dwu­głos jesz­cze brzmi w boru, nie wie­dzieć gdzie, to jak­by od stro­ny Sam­so­now­skich la­sów, od Klo­no­wej, od Bu­ko­wej, od Straw­cza­nej, to zno­wu jak­by od Je­le­niow­skiej Góry… Gdy po­wiew wia­tru na­ci­chał, wy­nu­rza­ła się ci­sza bez­den­na i nie­ob­ję­ta na po­do­bień­stwo błę­ki­tu nie­ba spo­mię­dzy ob­ło­ków i wów­czas nie sły­chać było nic a nic.

Na­okół sta­ły jo­dły ze spłasz­czo­ny­mi szczy­ta­mi ja­ko­by wie­że strze­li­ste, nie wy­pro­wa­dzo­ne do sa­me­go krzy­ża. Ich pnie si­na­we ja­śnia­ły w mro­ku. Mchy sta­re zwi­sa­ły z ol­brzy­mich ga­łę­zi. Wró­sł­szy mię­dzy gła­zy, w nie­zmier­ną ła­wi­cę ska­lisk aż do grun­to­wej po­sa­dy ser­decz­nym ko­rze­niem, wsz­cze­pia­jąc pa­zu­ry po­bocz­nych skrę­tów w każ­dy zu­che­lek zie­mi i wy­sy­sa­jąc każ­dą kro­plę wil­go­ci, wiel­kie je­dle chwia­ły kró­lew­skie swe szczy­ty w prze­cią­gu nie­jed­ne­go już wie­ku po­mię­dzy mgła­mi Ły­si­cy. Tu i owdzie sta­ła sa­mot­ni­ca, któ­rej ga­łę­zie uschły i ster­cza­ły jak szcze­ble ob­cię­te to­po­rem. Sam tyl­ko jej wierz­cho­łek ja­sno­zie­lo­ny, z szysz­ka­mi w górę wznie­sio­ny­mi, niby gniaz­do bo­cia­nie, bu­jał nad prze­stwo­rem: Ga­łę­zie świer­ków, na któ­rych le­ża­ła cięż­ka po­ściel śnie­go­wa, zwie­szo­ne ku zie­mi po­wy­gi­na­ły się w pa­łąk. Te wy­cią­gnię­te ze­wsząd, z bli­ska i z da­le­ka, ko­sma­te łapy w bia­łych opo­nach, wy­ło­żo­ne jak gdy­by per­ło­wą ma­ci­cą, zda­wa­ły się cza­ić i czy­hać. Ra­do­sna zie­lo­ność naj­młod­szych, koń­co­wych igieł ja­śnia­ła niby wy­su­nię­te pa­zu­ry. Co chwi­la, ule­ga­jąc wła­sne­mu cię­ża­ro­wi, czu­łe na każ­de wes­tchnie­nie wia­tru, sy­pa­ły się pu­chy śnie­go­wych owa­łów i gi­nę­ły w pod­ście­li­sku na zie­mi tak bez śla­du jak kro­ple desz­czu w toni je­zio­ra. Ze szczy­tów zla­ty­wał py­łek le­d­wie do­strze­gal­ny, tak lek­ki, że stał dłu­go w po­wie­trzu mi­go­cąc swy­mi krysz­ta­ły, nim spły­nął ku zie­mi.

Oko­ło po­łu­dnia ła­god­na od­wilż po­czę­ła roz­grze­wać śnie­gi. Wskroś bla­do­nie­bie­skie­go prze­stwo­ru pły­nę­ły bia­łe ob­ło­ki, prze­nik­nię­te od bla­sku słoń­ca. Na naj­wyż­szych, krzy­żo­wych spła­wach świer­ków stop­nia­ły lód za­mie­niał się na ol­brzy­mie kro­ple, któ­re w ciem­nej zie­le­ni igieł świe­ci­ły jak wiel­kie dia­men­ty. Tam i sam dłu­gi so­pel, zwi­sa­jąc ze zdrew­nia­łe­go mchu, z kory po­pę­ka­nej i chro­pa­wej, mio­tał sno­py zim­nych iskier. Ni­żej, pod śnia­dym cie­niem ga­łę­zi był daw­niej­szy, ran­ny chłód. Nie­któ­re mło­de rsio­ki, w so­bie czer­wo­no­bru­nat­ne, a żół­ta­we u szczy­tu, zgię­te pod nad­mier­nym cię­ża­rem śnie­gu, trzy­ma­ły wy­so­kie gło­wy u sa­mej zie­mi nie mo­gąc ode­rwać od niej przy­mar­z­łych ga­łę­zi. Gdzie in­dziej ster­cza­ły wy­kro­ty pniów wy­sie­pa­nych z zie­mi przez sro­gie świę­to­krzy­skie wi­chry, two­rząc pod za­spa­mi stra­chem zio­ną­ce pie­cza­ry.

Ra­fał, ple­ca­mi opar­ty o pień gru­be­go buka, stał bez ru­chu i na­słu­chi­wał.

Nad sobą i przed oczy­ma miał tę­gie, po­wy­krę­ca­ne, ob­mar­z­łe ga­łę­zie o bar­wie łu­ski oko­nia. Cien­kie, sta­lo­we ró­zgi były nie­ru­cho­me, a wiel­ki śniat, ze skrę­ta­mi i kłę­ba­mi jak wy­prę­żo­ne mię­śnie czło­wie­ka, zdał się być du­chem mro­zu. Ol­brzy­mi buk stał sa­mot­ny, twar­dy i zim­ny, jak­by nie na­le­żał do drzew. Król na Ły­si­cy! Nie drżą przed wia­trem jego ga­łę­zie, pień się nie schy­la. Roz­ło­ży­sty, nad lasy wy­nie­sio­ny wierz­cho­łek pa­trzy się z wład­cze­go cy­pli­ska w sze­ro­kie ni­zi­ny na pół­noc i na po­łu­dnie; oglą­da się po gó­rach jed­no­ra­mien­nych. Pust­ki wszę­dy, niw­ki, wsie.:. Da­le­ko, za ostat­nim wzgó­rzem łań­cu­cha, za­Stróż­ną, cią­gną się w po­przek role, aż do Kraj na, aż na szczyt góry Ka­mie­nia. Od­wiecz­ny buk pa­mię­ta za wio­sen swej mło­do­ści bór nie­roz­dar­ty w ni­zi­nie Wil­ko­wa, Cie­kot, Brze­zi­nek, po gó­rach aż ku Kiel­com. Zgi­nę­ły za jego ży­wo­ta pod sie­kie­rą dą­bro­wy, oschły mię­dzy dział­ka­mi chłop­skiej no­wi­ny mo­kre, za­ki­słe, nie­prze­by­te goz­dy, z któ­rych się wiecz­ne wody są­czy­ły. Tam gdzie ko­sma­ty rsiok wie­ka­mi rósł i gnił-wiatr po ba­dy­lach świsz­cze. Po­łan­ki ról wżar­ły się w samą knie­ję, li­sza­jem peł­zną w strzę­py jej płasz­cza, z roku na rok wdzie­ra­ją się wy­żej aż po­pod szczy­ty za­wa­lo­ne gła­za­mi Psar, Ra­do­sto­wej… Wy­sy­cha u stóp gór­skich nie­ciecz, drzew ży­wi­ciel­ka, zo­sta­je grunt czer­wo­ny i szcze­rzy się ka­mie­nia­mi pod słoń­cem. Tyl­ko ja­ło­wiec osła­nia jego na­gość i rany. Już co­raz rza­dziej niedź­wiedź ocie­ra się ku­dła­tym cia­łem o pień sta­re­go buka; co­raz rza­dziej przy­cho­dzi śnić w cie­niu jego ga­łę­zi wiel­ko­ro­gi je­leń – i wilk-ko­by­larz nie tak czę­sto cza­tu­je tu­taj na dro­pia­te ja­gniąt­ka łani. Już nie świsz­czą po­nad ko­na­ra­mi skrzy­dła or­ło­we i sęp tyl­ko kie­dy nie­kie­dy przy­la­ta po­pa­trzeć z wierz­choł­ka w zgro­zie i gnie­wie na zni­we­czo­ną dzie­dzi­nę.

Wbrew sro­gim my­śliw­skim za­sa­dom Ra­fał ze­szedł był ze sta­no­wi­ska i chył­kiem do­tarł do szczy­tu góry. Przez chwi­lę stał tam u wej­ścia na go­ło­bo­rze i, prze­ję­ty głu­chą trwo­gą, pa­trzał w to miej­sce, gdzie wiedź­my, strzy­gi, błęd­ni­ce zla­tu­ją się o pół­noc­ku i gdzie się uka­zu­je sam Zły. Gład­kie boki ol­brzy­mich zło­mów kwar­cy­tu iskrzy­ły się w słoń­cu ziar­ni­stym szkli­wem, jak­by sam mróz. Ob­mar­z­łe kije, ster­czą­ce spod śnie­gu, były po­dob­ne do bro­ni wy­ku­tej z krysz­ta­łu. Sta­re jo­dły rzu­ca­ły cień na po­ło­wę urwi­ska.

Wró­ciw­szy na swe miej­sce mło­dy my­śli­wiec wy­tę­żył słuch… Gdy go do ostat­niej gra­ni­cy na zwia­dy po­słał, łu­dzi­ło mu się, że i las z nim ra­zem słu­cha. Ci­sza była wciąż ta sama, głę­bo­ka, głę­bo­ka, za­iste nie­zgrun­to­wa­na…

Ale oto z krań­ców le­śnych wy­pły­nął gnu­śny po­wiew, ze snu twar­de­go obu­dzo­ny szept, tchnie­nie rzew­ne, prze­cią­głe dłu­go wstrzy­my­wa­ne­go od­de­chu puszcz ły­so­gór­skich. Szczy­ty drzew po­chy­la­ły się przed nim jak­by we czci, gdy pły­nął w bory ów śpiew nie­wy­sło­wio­ny. Brzmie­nie jego, le­d­wo wy­do­by­te z ni­co­ści, jak pła­czem ci­chym zdra­dzo­ne wy­zna­nie wzru­szeń przed­wiecz­nych, jako jęk bez na­dziei, szło z sa­mot­ni le­śnych pó wtó­re, po trze­cie i, są­cząc się ci­chy­mi od­cie­nia­mi dźwię­ków, ni­ce­stwia­ło w ot­chła­ni. Zda­ło się, że ten śpiew za­klę­ty, miesz­ka­ją­cy w drze­wach, coś wy­po­mi­na, że woła… W ja­snym po­wie­trzu, mię­dzy zie­lo­ny­mi kę­pa­mi igieł pły­nął pod nie­bem. Knie­ja obej­mo­wa­ła go ta­jem­ni­czym ra­mie­niem swo­im, pusz­cza go zno­wu bra­ła, mat­ka ro­dzo­na, pusz­cza – du­sza pra­oj­cow­ską, pusz­cza – sio­stra-mi­ło­śni­ca. Za­mie­rał jak wes­tchnie­nie ów ża­ło­sny świst-po­świst… Gdzie za­mie­rał?

Może na zbu­rzysz­czu wy­so­kich skał, któ­re się po odej­ściu fal i pian mo­rza roz­pa­dły w ru­mo­wie gła­zów mcha­mi ru­dy­mi po­ro­słe… Może w ko­li­sku dę­bo­wych pniów, do grun­tu zmur­sza­łych, któ­re zwar­tą stra­żą ota­cza­ją pro­chy z przy­cie­si świę­tej kon­ty­ny, gdzie przed wie­ka­mi Po­go­da ła­ska­wie przyj­mo­wa­ła obia­ty… Może na czo­le ka­mien­nym, na twar­dych pier­siach bo­żysz­cza Le­lum-Po­le­lum, któ­re śpi w dole nie­zna­nym, mchem ty­sią­ca zim i ty­sią­ca wio­sen okry­te, i spać bę­dzie ni­ko­mu nie zna­ne na wie­ki wie­ków. Może w tro­pach wiecz­ne­go je­le­nia, któ­ry mię­dzy ro­ga­mi nosi po la­sach drze­wo krzy­ża świę­te­go, a uka­zu­je się lu­dziom raz na sto lat…

Kie­dy nad­cią­ga­ła z da­le­ka owa pieśń la­sów, zda­ło się Ra­fa­ło­wi, że pły­nąć bę­dzie przez jego cia­ło tak samo jak przez drze­wa. Za­po­mi­nał wów­czas, gdzie jest i co się z nim dzie­je. Snu­ły się w nim wspo­mnie­nia nie­uję­te, nie­do­ty­kal­ne, za­mglo­ne, prze­dziw­nie że­brzą­ce o pa­mięć. Był da­le­ko od tego miej­sca, nie pod szczy­tem Ły­si­cy, na sta­no­wi­sku. Był w ogro­dzie swe­go dzie­ciń­stwa. Ta­ja­ła kra i okiść wszyst­kie­go, co rze­czy­wi­ste… Ogród za­po­mnia­ny, na ty­łach sta­re­go dwo­ru. Roz­ło­ży­ste ja­bło­nie z pnia­mi w pew­nych miej­scach zwę­żo­ny­mi od daw­nych szcze­pień, jak bu­tle. Pęki, bu­kie­ty ró­żo­wych kwia­tów. Buj­ny agrest, gę­ste po­rzecz­ki ob­ro­sły każ­dą dro­ży­nę. Nad wy­so­ki­mi tra­wa­mi, któ­re jesz­cze po­wle­ka kro­pli­sta rosa, wzno­szą się śnież­no­bia­łe dzie­wi­cze drzew­ka wi­śnio­we. Zda się, że to chmur­ki wio­sen­ne, ob­łocz­ki ran­ne z krań­ców nie­ba aż tu przy­że­glo­wa­ły i mię­dzy wy­so­ki­mi to­po­la­mi, mię­dzy sta­ry­mi par­ka­ny bez­rad­nie osia­dły. Brzę­czą psz­czo­ły, osy, mu­chy, na­peł­nia­ją cały sad gwa­rem, a ser­ce dla nie­wia­do­mej przy­czy­ny czcią i gro­zą. Och, jak­że miło, jak ra­do­śnie w tym cie­ni­stym sa­dzie ro­dzin­ne­go domu! Za drze­wa­mi owo­co­wy­mi cią­gną się nie­do­stęp­ne za­ro­śla, gaje wik­tów i ro­ki­ci­ny. Na kę­pach, wśród za­ple­śnia­łej wody, stra­szą oczy ku­dła­te wierz­by o pniach spróch­nia­łych i le­sie buj­nych prę­tów, ol­chy smut­ne, czar­ne z krwa­wy­mi od­ziem­ka­mi. Żaby kum­ka­ją w wo­dzie lśnią­cej grzy­bie­niem i skrze­kiem, a nie­zli­czo­ne pta­ki po­gwiz­du­ją. Szmer li­ści, po­gwar owa­dów i le­d­wie da­ją­ce się ująć przy­ci­szo­ne szep­ty, szme­ry, syki, le­d­wie da­ją­ce się cia­łem wy­czuć wes­tchnie­nia czy ci­che jęki, ja­ko­by mro­wie­nie i łech­ta­nie prze­cho­dzi w po­przek i wzdłuż.:. Mały chłop­czyk, ga­duł­ka zdro­wy, szczę­śli­wy, we­sół i roz­śpie­wa­ny, bie­gnie ścież­ka­mi tego ogro­du. Ska­cze u nóg ojca nio­są­ce­go na­bi­tą strzel­bę i dba o to tyl­ko, żeby w ro­sach nóg nie za­mo­czyć. Tu rzu­ca mu się w oczy bie­dron­ka peł­za­ją­ca po mo­krym li­ściu, tam śli­mak za­czer­niał w bia­łej ro­sie; pro­mień słoń­ca padł na pą­so­wy kie­lich tu­li­pa­na, świe­żo roz­kwi­tły tego po­ran­ka… Ci­cho, ci­cho… W gąsz­czach roz­le­ga się słod­ki i we­so­ły jak sama wio­sna, jak du­sza dzie­cię­ca, głos wi­wil­gi. Wtem z ło­sko­tem pio­ru­nu wy­bu­cha strzał i hu­czy w drze­wach. Ser­ce drę­twie­je i sta­je w bie­gu. Ra­do­sne cia­ło całe drży… Z wy­ży­ny wią­zu ro­sną­ce­go w ką­cie ogro­du spa­da trze­po­cąc skrzy­dła­mi zło­to­li­ta wi­wil­ga i bro­czy krwią mo­kre tra­wy. Ach, jesz­cze wi­dać jej otwar­ty dziób i strasz­ne, prze­raź­li­we oczy! Sły­chać jej se­ple­nią­cy syk, zdła­wio­ny, gdy po nią chci­wie rękę wy­cią­gnął. I na­gły ów strach! Na­gły, prze­szy­wa­ją­cy strach, ra­dość, ze­msta, roz­kosz i nie­wy­sło­wio­ny dzie­cię­cy ból. Trze­pie się ptak i mio­ta z boku na bok. Wsta­je na nogi… Oczy jego zmęt­nia­ły, kil­ka­kroć wy­tę­ży­ły się jesz­cze. Pa­trzą. Coś je za­ma­za­ło, za­wle­kło…

Kie­dy to było i gdzie? Czy były na­praw­dę, czy mu się śni­ły tyl­ko te okrut­ne pta­sie oczy, wbi­te w pa­mięć jak gwoź­dzie wbi­te w rany, któ­re na sa­mym po­cząt­ku ży­cia ist­nie­ją?

Ale oto ci­sza na­sta­je, a po­spo­łu z nią, niby chmur­ki w wy­ży­nie, inne prze­pły­wa­ją wi­dze­nia.

Las ciem­ny, sro­gi, oświe­tlo­ny bla­skiem księ­ży­ca. Ogrom­ne śnie­gi na nim leżą, na czar­nym le­sie. Dzwo­nią jan­cza­ry i echo ich od­bi­ja się w kniei jak zu­chwa­łe wzy­wa­nie do boju. Księ­życ w zim­nym prze­stwo­rze kró­lu­je. Źre­ni­ce nie mogą ode­rwać się od jego tar­czy i prze­dziw­ne szep­ty, pół­sło­wa, wresz­cie ja­kieś wy­ra­zy pły­ną do nie­go z pier­si. To.bez­li­to­sne świa­tło woła ku so­bie, wcią­ga na wy­so­kość ku słod­kiej har­mo­nii, ku roz­kosz­nym, jako ta le­śna, me­lo­diom… Oj­ciec lu­bił tam­tę­dy jeź­dzić, dro­gą "na las", mało zna­ną. W tych ostę­pach włó­czy­ły się sta­da wil­ków. To­też gdy wjeż­dża­no w po­sęp­ne gąsz­cze drzew zwar­tych, pod­sy­py­wa­no pro­chu na pa­new­ki dwu flint i do­by­wa­ło się zza pasa po­dwój­ne pi­sto­le­ty. Sły­chać jesz­cze szept mo­dlitw mat­ki… Dreszcz zim­ny do szpi­ku przej­mu­je i niby czy­jeś skost­nia­łe pal­ce pod­no­si wło­sy na gło­wie. Jan­cza­ry rze­go­czą co­raz gło­śniej, co­raz gło­śniej, im da­lej w knie­ję; wresz­cie, zda się, że biją jak dzwo­ny. Czte­ry ko­nie mkną dro­gą, któ­rej nie prze­tar­ła sa­ni­ca. Od ude­rzeń ko­pyt roz­pry­sku­ją się za­dmy śnie­gu, jak góry py­tlo­wej mąki. Kie­dy nie­kie­dy coś pod sa­nia­mi trza­ska. W le­sie sły­chać nie­po­ję­te gło­sy… Cały bór wre i hu­czy od echa jan­cza­rów. Aż oto w pew­nym miej­scu za­sło­na świer­ków na krót­ko się roz­chy­la: z wą­skiej le­śnej po­lan­ki wi­dać górę, a na niej po­szczer­bio­ne ru­iny. Księ­życ oświe­tla śnieg i lód, któ­ry na gzym­sach zbu­rzo­nych ścian, na kra­wę­dziach wy­bi­tych okien leży.

To ru­iny ariań­skie­go ko­ścio­ła.

Jaki dziw­ny, nie­spo­dzie­wa­ny żal!…

Gdzież jest ten dzień, gdzież się na wie­ki zo­stał?…

A ta wio­sen­ka… Po świę­tach Wiel­kiej­no­cy po­wrót z ro­dzi­ca­mi od krew­nych do domu. Jadą tą samą dro­gą. Wol­no wle­cze się bry­ka po ko­rze­niach i ciem­nych ba­gnach szla­ku. Na­okół las gę­sty, mo­kry, dy­mią­cy się od pary. Wszę­dzie w mro­ku pod­drzew­nym Lśni sto­ją­ca woda. Ośli­zgłe, czar­ne kije ze zgni­ły­mi ga­łę­zia­mi leżą w ciem­nych ba­jo­rach dro­gi. I oto zno­wu ru­iny uka­zu­ją się na gó­rze. Ko­nie wstrzy­ma­no i ro­dzi­ce po­zwa­la­ją dzie­ciom wejść na szczyt wzgó­rza. Brat star­szy i sio­stry bie­gną na wy­ści­gi…

Nie­gdyś wdzie­ra­ła się na tę górę sze­ro­ka jezd­na dro­ga dla lan­dar, bryk, ku­tych wo­zów, ale już i na niej so­sny wy­ro­sły. W ko­le­jach sto­ją gru­be świer­ki, na za­krę­tach sta­nę­ły jo­dły stu­let­nie, z przy­ko­py bie­gną­cej środ­kiem strze­li­ły bia­ło­pien­ne brzo­zy. Las za­mknął do­stęp do ruin, wziął w po­sia­da­nie, co weń we­szło, i na po­wrót stał się sobą. Już ani okien, ani drzwi. Nikt nie strze­że wy­klę­tej świą­ty­ni, oprócz wy­so­kich kęp ostu. Dzi­ka róża po na­gich skar­pach peł­za z wy­so­ka i wy­cią­ga kol­cza­ste, że­bra­cze ba­dy­le. W tym miej­scu, gdzie może był oł­tarz, gdzie oczy wy­znaw­ców szu­ka­ły wi­do­me­go zna­ku – czar­ny szkie­let je­ży­ny. Nie­stru­dzo­na woda gry­zie ce­głę i ka­mień, a mech roz­sy­pa­ne ich pro­chy grze­bie pod sobą. Na ze­wnątrz mu­rów, w głę­bi świą­tyń­ki i w le­sie ja­kie mnó­stwo pod­lasz­czek! Ubo­gie kwia­tusz­ki, siwe bie­dot­ki le­śne, są jak­by kro­pla­mi bla­de­go nie­ba pół­noc­nej wio­sny, któ­re spa­dły z wy­so­ka na zie­mię i roz­pry­sły się w kształt kwiat­ka. Jaka roz­kosz, jaka ta­jem­ni­cza, nie­do­stęp­na roz­kosz – niby ów las. A ja­kie coś dra­pież­ne, bo­le­sne, ośli­zgłe od desz­czów i strasz­li­we od echa każ­de­go kro­ku w tej ru­inie ko­ścio­ła! Co w niej jest, co pła­cze i woła z zie­mi za od­cho­dzą­cym dziec­kiem? Oczy nie mogą się z nią roz­stać i nogi nie mogą odejść. Ze­rwa­ne kwie­cie z rąk wy­la­tu­je i w uszach od­zy­wa się jak gdy­by syk se­ple­nią­cy wi­wil­gi za­bi­tej w ogro­dzie…

Na­gły, da­le­ki, ja­do­wi­ty głos drgnął w la­sach. Za pierw­szym ozwał się dru­gi, rzew­ny i czy­sty niby miąż­szy te­nor. Ra­fał ock­nął się jak ze snu i ma­chi­nal­nie dźwi­gnął strzel­bę do twa­rzy. Po chwi­li oprzy­tom­niał i na­past­ni­cze oczy w las wle­pił. Pierz­chły ma­rze­nia. Słoń­ce przy­pie­ka­ło, wzmo­gły się po­wie­wy cie­płe­go wia­tru i ze wszyst­kich drzew le­cia­ły raz w raz na zie­mię ogrom­ne pła­ty lep­kie­go śnie­gu.

– Psy go­nią… – szep­nął do sie­bie.

W isto­cie sły­chać już było dźwięk dwu gło­sów, Nie­mna i Wi­sły, ale tak da­le­ko, gdzieś w cie­płej kniei, na po­łu­dnio­wym sto­ku łań­cu­cha gór, że tyl­ko mło­de ucho mo­gło roz­róż­nić to gra­nie. Echo pły­nę­ło z wol­na, jak­by w znu­że­niu, ale zbli­ża­ło się cią­gle. Nim jed­no krań­ców le­śnych do­się­gło, już pły­nął w po­ści­gu rzeź­wy huk niby mu­zy­ka zło­wro­ga, peł­na dzi­kie­go cza­ru, gwał­tu i siły. Mło­dy męż­czy­zna obej­rzał sta­ran­nie pa­new­kę swej bro­ni, tro­skli­wie prżyj­rzał się su­chym i lśnią­cym zia­ren­kom pro­chu: Za­cza­ił się i cały prze­isto­czył w na­rzę­dzie śmier­ci. Tę­sk­no­ta, jaka mo­gła­by zdu­sić ży­cie; osia­dła w jego oczach i zmie­ni­ła je we dwa po­ci­ski. Ser­ce gło­śno biło w pier­siach i każ­dym ude­rze­niem zda­ło się rów­nież cza­to­wać.

Psy nad­cią­ga­ły bli­żej; bli­żej… Już moż­na było roz­róż­nić same gło­sy.

W pew­nej chwi­li od szczy­tu góry dał się sły­szeć tępy, jed­no­staj­ny, ryt­micz­ny od­głos bie­gu – duch-duch, duch-duch…. Ser­ce w słu­cha­ją­cym za­mar­ło i usta­ło. Trza­sła w po­bli­żu ga­łąz­ka. Przez chwi­lę gę­ściej, ob­fi­ciej śnieg się po­sy­pał… Oto spo­mię­dzy za­ro­śli mło­dej świer­czy­ny wy­su­nę­ło się sta­do sarn, a na ich cze­le szedł z wy­su­nię­tą gło­wą ciem­no­orze­cho­wy ro­gacz. Ra­fał wziął go na oko, przy­ci­snął kol­bę do szczę­ki i po­ło­żył pa­lec na cyn­glu. W tej sa­mej chwi­li sarn sta­nął. Przed­nią lewą nogę pod­niósł, od­wró­cił ślicz­ną gło­wę z roż­ka­mi i uważ­nie na­słu­chi­wał. Z ca­łe­go stad­ka para szła.gę­sta.

Na ko­mo­rę… – ma­rzył Ra­fał kie­ru­jąc lufę pod przed­nią ło­pat­kę ko­zła.

Na­gle ol­brzy­mia cza­pa mo­kre­go śnie­gu ru­nę­ła na jego ręce, twarz, kol­bę i pa­new­kę. Po­cią­gnął za cyn­giel. Krze­mień su­cho trza­snął; ale iskra nie za­pa­li­ła zmo­czo­ne­go pro­chu. Gdy mło­dzie­niec prze­tarł oczy, uj­rzał już tyl­ko sar­nie nogi, wy­tę­żo­ne jak sta­lo­we sprę­ży­ny, i bia­łe ich "ta­le­rze". Prze­sa­dzi­ły naj­wyż­sze sto­ją­ce szczy­ty cho­ja­ków i zni­kły. Tyl­ko te szczy­ty zie­lo­ne i gięt­kie jesz­cze dłu­go drża­ły i ki­wa­ły się, a śnieg le­ciał nie­spo­koj­nie z po­trą­co­nych ga­łę­zi.

Uj­rzaw­szy, że zno­wu jest sam na tym miej­scu, gdzie przed se­kun­dą od­by­ło się coś jak mi­ste­rium ta­jem­ne, Ra­fał ze wście­kło­ścią ci­snął strzel­bę w za­ro­śla, a sam ru­nął na zie­mię du­sząc się od łka­nia.

Ocu­cił go strzał, po nim dru­gi. Jak gro­my roz­le­gły się i dłu­go hu­cza­ły w le­sie. Po ostat­nim dało się sły­szeć z dołu, w po­ło­wie wy­so­ko­ści gór­skiej, na­wo­ły­wa­nie:

– Na-ho­ho­ho! Na-hoho! Na-hoho!

Psy ucię­ły. Za­raz po­tem dru­gi głos, bliż­szy Ra­fa­ła, od­po­wie­dział jed­no­krot­nie tym sa­mym spo­so­bem.

Mło­dy my­śli­wiec jesz­cze przez czas pe­wien le­żał na zie­mi, pę­ka­jąc ze zło­ści: Po chwi­li jed­nak ze­rwał się na rów­ne nogi, strzep­nął śnieg z sie­bie, od­szu­kał w krza­kach po­je­dyn­kę. Wy­tarł oczy i, na po­do­bień­stwo sarn ska­cząc przez cho­iny, po­mknął na dół.

W od­le­gło­ści kil­ku­set kro­ków stał nad za­bi­tym ro­ga­czem ogrom­ny chłop w krót­kiej bru­nat­nej suk­ma­nie i oglą­dał uważ­nie swo­ją małą fu­zyj­kę.

– Za­bi­li­ście, Ka­sper! – szep­nął Ra­fał zdy­sza­ny od bie­gu.

– Ij… tak mi się ta na­wi­nął… Sam na­wet nie wiem, jako to być mo­gło. My­śla­łem se, że tego ko­zieł­ka to prze­cie ja­śnie pa­nicz po­ło­ży.

– A kie­dy nie wy­szły na mnie… – rzekł Ra­fał, czer­wo­ny jak bu­rak.

– O, hery! Wi­dzi­cież wy, moi lu­dzie… A na to miej­sce prze­cie wagę mia­ły. Nie wy­szły, i po­kój! A już ta pod tym bu­kiem nie­je­den wy­gar­nął. Cza­sem to tam na­wet dłu­żej przy­sta­ną i we­zmą szu­kać wrzo­su abo chwy­cą war­ga­mi, ile zdo­lą, mło­dych ko­niusz­ków je­dli. Po­szły, so­ba­cze, bo­kiem… – mó­wił sta­ry wyga wle­pia­jąc z jaw­nym śmie­chem w mło­dzień­ca swe wy­peł­złe oczy.

W tej sa­mej chwi­li jesz­cze raz ode­zwał się w dole nie­cier­pli­wy głos:

– Na-hoho!

– O, nasz pan woła! – z trwo­gą mruk­nął Kac­per. – Cho­dź­wa. – A cóż zro­bi­cie z ro­ga­czem?

– Trza go brać na ra­mię ty­te­go ko­nia!…

Za­bi­ty sarn, tra­fio­ny w samo ser­ce, le­żał mar­twy. Do­ko­ła nie­go za­mróz od­ta­jał i kro­ple wody są­czy­ły się ze świer­ko­wych ga­łę­zi. Pysz­na jego gło­wa, rzu­co­na bez­wład­nie, pa­trza­ła w Ra­fa­ła umar­ły­mi oczy­ma. Mło­dzie­niec uczuł na­gle po­ryw wście­kło­ści, chwy­cił za kor­de­las, któ­ry miał przy so­bie, i był­by za­dał zde­chłe­mu zwie­rzę­ciu cios jesz­cze je­den, ale już strze­lec pod­sa­dzał się pod nie. Do­wlókł ro­ga­cza do są­sied­nich wy­kro­tów, dźwi­gnął go w górę i, ująw­szy rę­ko­ma po dwie jego nogi, za­rzu­cił so­bie na ple­cy to brze­mię ze zdu­mie­wa­ją­cą siłą. Po­szli na dół. Co chwi­la nogi ich za­pa­da­ły w szcze­li­ny mię­dzy zło­ma­mi brył ka­mien­nych, w ru­mo­wi­ska sto­ku góry pod mchem ukry­te. Roz­wa­la­li zgni­łe pnie, mięk­kie jak cia­sto, o próch­nie ru­do­zie­lo­nym od ple­śni. Skom­le­nie psów w za­gaj­ni­kach na dole wska­zy­wa­ło im dro­gę. Ra­fał, wiel­ki­mi kro­ki po­stę­pu­ją­cy przo­dem, uj­rzał wresz­cie wuja. Chu­dy szlach­cic, nie­wiel­kie­go wzro­stu, sie­dział w kuc­ki nad sar­ną i pa­tro­szył ją. Skrwa­wio­ny­mi rę­ko­ma wy­ry­wał dy­mią­ce jesz­cze wnętrz­no­ści i ci­skał psom. Gdy na­de­szli, pan Nar­dzew­ski obej­rzał się zło­wro­go na strzel­ca, zmie­rzył okiem ro­ga­cza i z lek­ka se­ple­nią­cym gło­sem za­uwa­żył:

– Toś, kun­dlu, ko­zła mu­siał dla sie­bie zo­sta­wić… – Ale bo…

– Nie wie­dzia­łeś; praw­da? że ja tu cze­kam na sta­no­wi­sku. Gdzież­byś ty o ta­kich rze­czach mógł pa­mię­tać! Że­bym ja kozy po to­bie strze­lał, cham­ska szy­jo!

– Ale bo szły ja­ko­si krzy­wo…

– Krzy­wo szły od buka!… Łżesz!

– Jesz­cze, rze­kę, psie­du­sze wiatr owie­je. Wiatr szedł od Klo­no­wa, aku­rat­nie. Ta­kem se ozmy­ślał…

– Jak ja ci dam ozmy­śla­nie, to się no­ga­mi na­kry­jesz! Kładź ko­zła! A cóż ty, Raf­ciu, ja­koś nic nie nie­siesz z Ły­si­cy? ła­ska­wie zwró­cił się do sio­strzeń­ca.

– Nie wy­szły na mnie. Sły­sza­łem tyl­ko, że walą za drze­wa­mi, aż zie­mia stę­ka­ła.

– Ts. Nie prze­szły koło wiel­kie­go buka… Sły­sza­ne rze­czy!… Pa­trosz… – mruk­nął do strzel­ca.

Gdy ten otwie­rał mały skła­da­ny ko­zi­czek wi­szą­cy u jego pasa na rze­my­ku, Nar­dzew­ski spy­tał go opry­skli­wie:

– Skąd­żeś strze­lał?

– A spod zna­czo­nej je­dli, ka­je­tu stał. Wy­lazł mi sarn pod lufę, jak­by go tam pa­stuch przy­gnał. Jesz­cze ta była ścię­ta je­dla, okrze­sa­na, to se sta­nął, mali sko­czyć.

– Skąd­że się tam wzię­ła je­dla okrze­sa­na?

– Skąd je­dla? A to ją, wiel­moż­ny pa­nie, ściął ten chłop z Po­rą­bek, co to z Miem­cem miał spra­wę.

– Nic nie wiem o żad­nym Niem­cu ani o spra­wie. – O, dyć to we wszyst­kich, we wsiach ga­da­ją.

– No, to i ty ga­daj, kie­dy wszy­scy.

– Do­brze. To tak było, żeby to z koń­ca… Przy­je­chał chłop z Po­rą­bek, Jam­ro­zek ma na prze­zwi­sko, parą koni do­sko­na­łych i go­łym wo­zem, że to tyl­ko koła były i ozwo­ra, w sam szczyt Ły­si­cy po su­chą je­dlę, żeby ta już była do­bra je­dla, smol­na, we wia­trach wy­su­szo­na. Robi krób­ki na sól-to mu po­trza su­che­go drze­wa. No, do­brze. Ściął on se je­dli­cę tylą co wie­ża na Świę­tym Krzy­żu, odzia­bał wszyst­kie ga­łę­zie precz, jak się pa­trzy. Ma se kloc ty­lo­śny, że był­by z nie­go wał do mły­na. Wzie­ni mój Jam­ro­zek roz­su­nę­li wóz jak naj­dłu­żej, że się po­śled­nie koła ino-ino trzy­ma­ły za ozwo­rę, swo­rzeń se wy­rych­to­wa­li, żeby za­tkać, pa­trzą, a tu z krza­ków wy­ła­zi do­zor­ca le­śny. Odzie­nie na nim zie­lo­ne, na gło­wie ma sko­pe­czek z ja­kim­si gu­zi­kiem, w ręku strzel­ba. Spoj­rzał ino raz na Jam­roz­ka, tram opa­trzył, wy­mie­rzył go ja­kim­si żół­tym łok­ciem i za­czął pi­sać na pa­pie­rze. Jak skoń­czył, do­pie­ro za­czął ga­dać do chło­pa niby po na­sze­mu, ale ja­ko­si fry­mu­śnie. Chłop zdjął czap­kę; dra­pie się… My­śli se: "Źle!" Wziął do nie­go Mie­miec szwar­go­tać z pol­ska, a wresz­cie za­wrza­snął:

"Marsz do Słu­pia!"

No, do­brze. Chłop wdział czap­kę, okieł­znał ko­nie i po­je­chał z góry tą dróż­ką, co ta idzie nad stru­gą ku Po­rąb­kom. Mie­miec szedł przy wo­zie, sa­pał i faj­kę ku­rzył. Jak wy­szli z lasu, są ta po­łan­ki wy­kar­czo­wa­ne, a idą z pie­ca na łeb po gó­rze je­den za dru­gim. Jam­ro­zek zdję­li czap­kę, po­kło­ni­li się i pe­da­ją:

"Nie­chże ta wie­le­mo­zny pan feś­ter da­ru­ją…"

Mie­miec swo­je:

"Marsz do Słu­pia!"

A no po­je­cha­li zno­wu noga za nogą mie­dza­mi abo i pro­sto bez pola. Uje­cha­li ka­wa­łek dro­gi, chłop zdjął czap­kę i gada: "Nie­chże ta choć wie­le­mo­zny pan feś­ter wle­zą na wóz, bo tak to na ju­tro na rano do Słu­pi nie za­je­dzie­wa."

Mie­miec se po­my­ślał, wy­trzą­snął faję i siadł na wóz. Po­śled­nie koła były ka­wał od przod­ka. Wziął się plu­der za kło­ni­ce, trzy­ma się krzep­ko, za obie. Jam­ro­zek to samo wleź­li na przo­dek, ku­la­sy po­sta­wi­li na or­czy­ki i za­cię­li szkap­ska, ale tak, żeby prze­cie po­czu­ły. Ale cóż ta mie­li je­chać "do Słu­pia" dro­gą? – po­szli na prze­łaj, a po­tem na ukos bez rolą, po za­go­nach, po ski­bach. Wzię­ły po­śled­nie koła tyń­co­wać na pra­wo, na lewo, prać z za­go­na w za­gon, z przy­ko­py w przy­ko­pę. Mie­miec się trzy­ma gar­ścia­mi, wrzesz­czy. Chłop nic, je­dzie, kaj mu ka­za­li… Co się ma oglą­dać? Ino sprzę­żaj za­ci­na… Aż jak ta ko­nie po­szły co du­chu, jak tyl­ne koła wy­tną w ski­bę czy ta w ka­mień… Ja­ko­si się Mie­miec uci­szył.

– Jak to uci­szył się? – py­tał Ra­fał.

– A ja sam tego nie wiem, bo się ta i oni, choć i Jam­ro­zek, nie oglą­da­li. My­śle­li se: "Co mi do tego? Ka­zał pan feś­ter je­chać, to jadę. I po­kój." Do­pie­ro, jak już w Po­rąb­ki wje­cha­li, we wieś, obej­rze­li się: nie masz Miem­ca. Za­mar­twi­li się. "Ale, pe­da­ją, noc szła – có­żem ta miał ro­bić?…"

– Któż Niem­ca zna­lazł? – spy­tał Nar­dzew­ski ła­god­niej­szym gło­sem, pusz­cza­jąc kłę­by dymu z krót­kiej fa­jecz­ki.

– A musi go ktoś zna­lazł, bo cię­giem po la­sach łazi. Kwar­dy. – Do­brze wam tak, pod­łe cha­my! – mruk­nął szlach­cic-cały by­ście las wy­cię­li!

– Ij, wiel­moż­ny pa­nie, któż ta tyli las wy­tnie? Nie było nas, był las, nie bę­dzie nas, to samo las na Ły­si­cy bę­dzie. Jak świat świa­tem lu­dzie ze solą je­dzą. Trza ją w krób­kach trzy­mać. Za­wdy lu­dzie krób­ki ro­bi­li, je­dle na nie ści­na­li, a las stoi. A cóż ta do­pie­ro za pra­wo ma do nie­go taki plu­der! Las je kró­lew­ski. Sta­ro­stwo je i po­kój. Tu my ta­kie sta­da dzi­ków go­ni­li, je­le­nie my pło­szy­li z Li­sow­skich la­sów aż po Sie­kier­no… Ile razy ja tu na Ły­si­cy niedź­wie­dzia wi­dział, ja­kem jesz­cze był ma­łym ber­be­ciem! Aby to jest dźwierz piek­ny – niedź­wiedź. Abo je­leń… Moc­ny Boże! Jak rogi po­ło­ży po so­bie, jak la­sem pój­dzie – okrop­nie piek­nie pa­trzeć! Aby tyl­ko na świę­te­go nie tra­fić… Pa­nie, za­cho­waj­że też…

– Jak to na świę­te­go? – do­py­ty­wał się Ra­fał.

– A to wi­dać pa­ni­czek nie wie o na­szym je­le­niu…-mruk­nął strze­lec nie­chęt­nie.

– Nie wie, sko­ro się pyta – rzekł Nar­dzew­ski. – Lu­dzie ga­da­ją tacy, co wi­dzie­li…

– Któ­ry wi­dział?

– A Ła­ko­miec wi­dzie­li. Po­wia­da­ją to samo o sta­rym Sza­frań­cu, co miał ze sto lat abo wię­cej, że go to samo śle­pia­mi wi­dzie­li.

– Jak­że to było?

Chłop spo­glą­dał po­sęp­nie i zwle­kał.

– Ła­ko­miec nama ga­da­li i za­przy­się­gli się. Wy­śli, pe­da­ją, ze swo­ją fu­zyj­czy­ną i sta­nę­li na sta­no­wi­sku, jak oga­ry pana kraj­cze­go Ol­chow­skie­go…

– Aha… – wtrą­cił Nar­dzew­ski.

– No, prze­cie nie ja stał, ino oni, choć ta już na Bo­skim są­dzie, Pa­nie świeć… Sto­ją se oto pode drze­wem z ci­cha i cze­ka­ją. Aże sły­szą: duch-duch! Idzie. A dzień był wietrz­ny, ciem­ny. Idzie na dół po ka­mie­niach, a przed nim ja­kie­si świa­tło, tak jak­by do dnia pod zimę, kiej sło­nie z lasu wy­cho­dzi. Zda im się poj­rzeć ku nie­mu: wi­dzą, idzie wol­ne­go je­leń sta­ry, wiel­ki jak koń cu­go­wy i okrop­nie piek­ny. Rogi po­ło­żył… Wzie­ni go na oko, a pro­sto w łeb. Do­pie­ro co się nie dzie­je!… Trzy­ma­ją kol­bę przy py­sku i nie wi­dzą je­le­nia, tyl­ko świa­tło, tak jak­by czer­wo­ne sło­nie wy­szło z lasa i pro­sto im we śle­pie lu­nę­ło. Strzel­ba im z rąk wy­pa­dła, a i sa­mych ło­mot o zie­mię. A je­leń po­szedł kole nich, bo­kiem. Do­pie­roż zo­ba­czy­li, że miał mię­dzy ro­ga­mi krzyż zło­ty i że z one­go ta­kie świa­tło w las wa­li­ło.

– Duży był krzyż? – po­waż­nie py­tał Nar­dzew­ski.

– Bie­dyć-ta duży! Pa­syj­ka nie­wy­so­ka, ino gru­ba na dwa pal­ca. Do­pie­ro mój Ła­ko­miec za lufę i w nogi co du­chu! To ich jesz­cze na trze­ci dzień tar­mo­sił strach, jak se wspo­mnie­li, że oni do ta­kie­go gada chcie­li wy­gar­nąć… A jak­by go też czło­wiek za­bił… Rany!

– Ty, że­byś go i z krzy­żem spo­tkał, to­byś nie ścier­piał.

Chłop udał, że nie sły­szy, i cią­gnął da­lej:

– Tera taki psia para je­dli ściąć nie da! Sa­dził ją tu, czy co? Nic, ino ka­me­ra. Wszyst­ko, pada, do ka­me­ry na­le­ży.

– A tak, te­raz wszyst­ko do ka­me­ry… – wes­tchnął Nar­dzew­ski. – No, skoń­czy­łeś?

Strze­lec wy­pro­sto­wał się i wy­tarł ręce w śnie­gu.

– Wiel­moż­ny pa­nie, ony nama tu i za­po­lo­wać z pie­ska­mi nie da­dzą!…

– To nie two­ja rzecz.

– A prze­cie ga­da­ją, że Gór­no, Kraj­no, Po­rąb­ki, Brze­zin­ki, Ma­słów wszyst­ko precz nie­miec­ki król pu­ścił w dzier­ża­wę mło­de­mu panu z Ol­cho­wa.

– No, więc cóż z tego?

– A to i do la­sów ma wręb, choć i rzą­do­we do­zor­ce będą drze­wa pil­no­wa­ły. A on już koź­ląt­ka nie po­pu­ści – choć i ja­śnie pan Ol­chow­ski.

– Zo­ba­czy­my, a te­raz weź no, roz­pal tro­chę ognia. Ręce mi zgra­bia­ły.

Strze­lec w mgnie­niu oka wy­czy­ścił miej­sce, śnieg zgar­nął, na­niósł su­chych żół­tych ga­łą­zek ja­łow­cu i so­śni­ny. Skrze­sał ognia i umie­jęt­nie, szyb­ko, z dziw­ną wpra­wą roz­dmu­chał pło­mień. Igły po­czę­ły trza­skać i nie­wi­docz­ny błę­kit­na­wy pło­my­czek bie­gał to tu, to tam po zgię­tych pa­łą­kach. Ra­fał po­ma­gał Kac­pro­wi, zno­sił su­che ga­łę­zie i rzu­cał w ogień. Sta­ry pan sie­dział na wy­sta­ją­cym gła­zie nie­ru­cho­my i chmur­nie pa­trzał w ogni­sko. Już wte­dy nad­cho­dził szyb­ki wie­czór stycz­nio­wy. Wiatr się od­wró­cił i dął z pół­no­cy. Z drzew nie le­cia­ły już kępy śnie­gu, a spa­da­ją­ce stru­gi wody na­gły mróz za­mie­niał w so­ple.

Strze­lec upa­trzył mło­de­go świer­ka i po­czął go ści­nać u sa­mej zie­mi małą sie­kier­ką, któ­rą no­sił za pa­sem. Okrze­sał pręd­ko ga­łę­zie, ściął wierz­cho­łek i przy­go­to­wał drąg kil­ku­łok­cio­wy. Wów­czas zwią­zał do kupy rze­mien­ny­mi pa­sa­mi przed­nie i po­śled­nie nogi dwu zwie­rząt i drąg ów mię­dzy nie wsu­nął. Gdy to wszyst­ko za­ła­twił, zbli­żył się do ognia i roz­grze­wał nad nim ręce. Wła­śnie wte­dy pan Nar­dzew­ski wy­cią­gnął z kie­sze­ni kap­ciuch i na­bi­jał "ga­li­cyj­skim" ty­tu­niem swą gli­nia­ną fa­jecz­kę. W trak­cie tej czyn­no­ści, nie pa­trząc, po­dał strzel­co­wi dużą szczyp­tę ty­tu­niu. Chłop zdjął czap­kę i pięk­nie po­dzię­ko­wał. Za­raz też roz­tarł ty­tuń na le­wej dło­ni, zwil­żył go śli­ną ob­fi­cie, ugniótł pal­ca­mi i do­pie­ro tak przy­go­to­wa­ną masą na­ła­do­wał faj­kę. Po­tem całą faj­kę wsu­nął w go­rą­cy po­piół, pe­łen czer­wo­nych wę­giel­ków. Gdy zwil­żo­ny ty­tuń do­brze za­przał, wy­jął faj­kę z po­pio­łu i je­den z wę­giel­ków umie­ścił na wierz­chu.

Ra­fał, za­cie­ka­wio­ny, spy­tał go, cze­mu to wszyst­ko robi.

– Cze­mu? A bo tak do­pie­ro bę­dzie praw­dzi­wie tę­gie pa­li­wo. To je do­pie­ro tu­tiun! Żeby też tak ja­śnie pa­ni­czek za­pró­bo­wał… Już się ta z tym nie zrów­na­ją ani de­brej­skie li­ście, ani kna­ster nie­kra­ja­ny, ani ta i nasz po­wsze­dni w obe­r­tu­chach.

– No, po­każ­cie.

– Raf­ciu, ostroż­nie! – za­wo­łał Nar­dzew­ski.

Po­draż­nio­ny mło­dzie­niec sta­ran­nie otarł cy­bu­szek i po­cią­gnął, ale na­tych­miast pu­ścił go z rąk i za­to­czył się jak ude­rzo­ny drą­giem w gło­wę. Przez pe­wien czas tchu zła­pać nie mógł, a choć się wresz­cie uspo­ko­ił, dłu­go jesz­cze czuł ogień w pier­siach i w gar­dzie­li.

– Ta­kie je chłop­skie pa­li­wo, ja­śnie pa­nicz­ku, he he… – No, dość już twe­go pa­le­nia. Chodź­my.

Zdep­ta­li ogni­sko. Strze­lec chwy­cił je­den ko­niec drą­ga, Nar­dzew­ski dru­gi; schy­li­li się oba­dwaj i jed­no­cze­śnie, jak na ko­men­dę, pod­nie­śli za­wie­szo­ne zwie­rzę­ta. Chłop szedł pierw­szy. Ko­niec drą­ga był wpar­ty w jego ra­mię. Niż­szy wzro­stem Nar­dzew­ski do­trzy­my­wał mu kro­ku, choć się za­ta­czał w pra­wo i w lewo. Kie­dy Ra­fał, pa­lo­ny żą­dzą współ­dzia­ła­nia, do­po­mi­nał się, żeby mu wuj miej­sca ustą­pił, szlach­cic go ofuk­nął:

– Daj no po­kój! Pil­no­wał­byś strzel­by…

Szli tak dość dłu­go z góry w kie­run­ku klasz­to­ru. Nie do­cho­dząc do źró­dła świę­te­go Fran­cisz­ka skrę­co­no na lewo. Nar­dzew­ski ochry­płym gło­sem dał roz­kaz, żeby sta­nąć, i wrę­czył sio­strzeń­co­wi tak upra­gnio­ny ko­niec pa­wę­zu. Ra­fał z pie­ty­zmem oparł go na ra­mie­niu, ale w tej sa­mej chwi­li zgiął się i przy­siadł pod cię­ża­rem. Do­znał wra­że­nia, że mu w ba­rach ko­ści pę­kły. Ze ści­śnię­ty­mi zę­ba­mi, od­de­chem za­par­tym i twa­rzą bru­nat­ną od na­bie­głej krwi, szedł jed­nak twar­do aż do dro­gi bo­dzen­tyń­skiej. Tam go zno­wu zlu­zo­wał sta­ry my­śli­wiec.

Był już mrok pra­wie, gdy na skra­ju le­śnym sta­nę­li przed kur­ną cha­tą, za­dę­tą ze wszech stron przez gór­skie śnie­gi. Para koni za­przę­żo­na do pro­stych for­nal­skich sa­nek sta­ła już przed ni­ski­mi drzwia­mi. Wwa­lo­no sar­ny na sa­nie przy po­mo­cy ocze­ku­ją­ce­go pa­rob­ka i za­grod­ni­ka, i wszy­scy trzej my­śli­wi ulo­ko­wa­li się jako tako w są­siedz­twie zwie­rzy­ny. Mło­de ko­nie sko­czy­ły z miej­sca i po­szły w górę. Śnieg po od­wil­ży przy­marzł wierz­chem; okry­ła go śreń, cien­ka sko­rup­ka lo­do­wa. Pod­ku­te ko­py­ta trza­ska­ły ostro w szkli­stą po­wło­kę. Oga­ry bie­gły z tru­dem i ka­le­czy­ły się, za­pa­da­jąc w śnie­gu. Oby­dwa były sen­ne, znu­dzo­ne i od­by­wa­ły tę po­dróż reszt­ka­mi siły. Nar­dzew­ski pod­nie­cał je co chwi­la piesz­czo­tli­wy­mi dźwię­ka­mi, cie­szył po­gwiz­dy­wa­niem.

Za la­sem, na sze­ro­kie j dro­dze, ciął jak kosą wiatr pół­noc­ny, ostry i prze­ni­ka­ją­cy do ko­ści. Gdy sta­nę­li na prze­łę­czy, któ­rę­dy szła dro­ga, wi­dać było na pra­wo i lewo ogrom­ne prze­strze­nie, dwie roz­le­głe do­li­ny – i lasy, jak okiem się­gnąć. Jed­na z tych do­lin, pła­ska, od stro­ny Kielc, była kra­jem daw­no upraw­nym, za­lud­nio­nym, po­prze­rzy­na­nym przez ol­brzy­mie wsie, dwo­ry, ko­ścio­ły. Dru­ga była jesz­cze sta­ro­daw­ną głu­szą. Wi­dać w niej było sie­dli­ska na wy­dar­tych w pusz­czy po­la­nach. Wsie te o na­zwach le­śnych, wspo­mi­na­ją­cych kró­le­stwo i dzie­je bo­rów, jak Brze­zin­ki, Klo­nów, Wil­ków, Psa­ry, Sie­kier­no, Dą­bro­wa… sła­ły w czy­sty la­zur od­wie­cze­rza wy­so­kie drze­wa dy­mów. Wy­nio­słe góry dwo­ma pa­sma­mi spły­wa­ły ku Ły­si­cy i wra­sta­ły w nią, aże­by da­lej iść jed­nym grzbie­tem wy­so­kim i na­je­żo­nym ska­ła­mi. Stał jesz­cze po nich wszę­dzie las, jak wład­ca, i roz­po­ście­rał swe pa­no­wa­nie. Gra­na­to­we jego łany osę­dzia­ły od śnie­gu. Gię­ły się na od­le­głych gar­bach gór i niby dłu­gie srebr­no­sza­re zwo­je spły­wa­ły prze­stron­ny­mi wą­wo­za­mi ku do­li­nom, gdzie już osiadł zim­ny cień wie­czo­ra. Na krań­cach le­śnych roz­po­czy­na­ła się dzie­dzi­na ja­łow­cu, rów­nie dzi­ka i roz­le­gła. Za­snu­te śnie­giem ja­łow­ce zda­ły się być z mro­zu sa­me­go utka­ne i tak prze­dziw­nie złud­ne, jak­by na nie w bia­ły jesz­cze dzień pa­da­ło świa­tło księ­ży­ca. Ta zie­mia, opa­sa­na bo­rem, skry­ta w jego ta­jem­ni­cy, mia­ła w so­bie gro­zę i wspa­nia­łą dumę. Ra­fał wle­pił w prze­strzeń oczy, wi­dział do­kład­nie każ­dy za­kąt i szcze­gół, ale w tej sa­mej chwi­li wspo­mi­nał ją i obej­mo­wał jak inną, z dzie­cię­cych lat. Był tu daw­no, daw­no, wio­sną… Zie­lo­ne smu­gi łąk le­ża­ły na jego oczach i cią­gnę­ły się ku cud­nej rze­ce, ku Czar­nej Ni­dzie, któ­ra ze stru­mie­ni gór­skich ura­sta. Po­wiał ku nie­mu wo­nie­ją­cy wiatr z głę­bo­kich wą­wo­zów Góry Ra­do­sto­wej, z prze­cud­nych wą­wo­zów, nad któ­ry­mi wi­szą brzo­zo­we gaje. Chó­ry sło­wi­ków prze­ry­wa­ły ci­szę tej nocy wio­sen­nej, kie­dy tam­tę­dy je­chał za daw­nych lat z gło­wą le­żą­cą na ko­la­nach mat­ki. Te­raz roz­ma­wiał z wu­jem, ale jed­no­cze­śnie śni­ło mu się, że przez tę da­le­ką, śpią­cą, mar­twą do­li­nę je­dzie na dzi­kim ko­niu. Że­la­znym wę­dzi­dłem roz­dzie­ra mu war­gi i trzy­ma jego łeb zgię­ty ku zie­mi. Je­dzie ku słoń­cu, ku słoń­cu, któ­re tar­czą ogni­stą za­cho­dzi za lasy błę­kit­na­we, okiem nie do­się­żo­ne. Da­le­kie lasy, da­le­kie lasy, od­wiecz­ne…

Śli­skie sa­ni­ce co chwi­la le­cia­ły w za­to­ki na roz­bi­tym go­ściń­cu, gdy ko­nie po­szły z góry.

– Te, trą­ba! – wo­łał Nar­dzew­ski na fur­ma­na, gdy się sa­nie, zbyt ostro to­czy­ły w wy­bo­je.

W pew­nym miej­scu, gdzie sta­ło jesz­cze kil­ka­na­ście so­sen i bu­ków po wy­rą­ba­nym le­sie, wska­zał jed­no z tych drzew i rzekł:

– Tu pięć lat temu za­bi­łem sępa.

– Sępa?!

– A tak. Sze­dłem sam z po­lo­wa­nia. Było to ja­koś na je­sie­ni. Słoń­ce za­cho­dzi­ło jak te­raz. Pa­trzę: na buku coś się ru­sza. Nie chcia­łem oczom wie­rzyć… Mia­łem lufę na­bi­tą lot­ka­mi. Zło­ży­łem się i pal­ną­łem.

– Skrzy­dła też to miał, skrzy­dła! Je­zus ci Ma­ry­ja… – wtrą­cił Kac­per. – Jak my go roz­cią­gnę­li na zie­mi, to psy, prze­cie nie bele ja­kie, po­szły w pola ze skom­le­niem i strą­bić ich do domu nie było spo­so­bu.

Ra­fa­ło­wi twarz tak na­zię­bła, że nie mógł mó­wić. Z go­ściń­ca skrę­co­no na bocz­ną, kar­ko­łom­ną dro­gę, któ­ra szła tuż nad brze­giem gór­skiej rze­ki. Wart­ka woda kłę­ba­mi to­czy­ła się w ob­mar­z­łych brze­gach, bi­jąc w ta­fle lodu, któ­ry żywe jej cia­ło schwy­cić usi­ło­wał. Ko­nie chra­pa­ły i wy­prę­żo­ne ich nogi sil­nie biły ko­py­ta­mi w twar­dą dro­gę, żeby się na niej utrzy­mać.

– No i cóż, Raf­ciu, u was tam w San­do­miersz­czyź­nie nie ma ani ta­kich dróg nędz­nych, ani ta­kich wer­te­pów. Praw­da? Dro­ga jak po sto­le…

– Ale też za to lasu ani odro­bi­ny.

– Co wam po le­sie! Psze­ni­cę za to ma­cie jak nasz bór. Jesz­cze wam mało?

– Już ja bym wo­lał tu miesz­kać! Tu to do­pie­ro ży­cie.

– Tu wo­lał­byś miesz­kać? Co ga­dasz? He, bra­cie, tu nie­ła­two wy­sie­dzieć. Tu tyl­ko taki jak ja wy­trzy­ma.

– Już ja bym tam wy­trzy­mał! – Tak po­wia­dasz?

– A tak.

– No, no, pa­mię­taj so­bie, że­bym ja cię za sło­wo nie chwy­cił i nie osa­dził w tej no­rze.

– Nic się nie boję.

– Ejże!… Ale wiesz?… to mię cie­szy, że mat­czy­sko bę­dzie kon­ten­te. Co? jak my­ślisz? Wa­sze ku­li­gi, bale czy re­du­ty po­win­ny do­brze wy­paść. Mamy ro­ga­cza, mamy sar­nę, jest w śpi­żar­ni dzie­sią­tek za­ję­cy, jest war­chlak. Bę­dzie na ten wasz wie­czór?… Po­wia­daj krót­ko! Bo jak nie, to ju­tro od świ­tu idzie­my w knie­ję.

– Aż nad­to, wuju.

– Nad­to, nie nad­to. Sko­ro je­dziesz tyli świat, to z byle czym wra­cać nie spo­sób. Nie­chże się i dzi­ka oko­li­ca po­chwa­li.

Po chwi­li do­dał:

– Po­czci­wa Anu­sia… My z two­ją mat­ką naj­bar­dziej za­wsze z ca­łe­go ro­dzeń­stwa pa­ła­li­śmy ku so­bie afek­tem bra­ter­skim. Trud­no o lep­szą sio­strę. Ech, Boże mi­ło­sier­ny…

– Gdy­by to wuj zje­chał do nas na ten ku­lig, do­pie­ro by to mama i… tat­ka…

– Aby za tat­kę nic nie obie­cuj! Z tat­ką to już cał­kiem inny sen­ty­ment. Ami­cus Pla­to…

– No, niech tam, ale żeby tak wuj na ten ku­lig…

– Zwa­rio­wa­łeś, dys­cy­pu­lu­sie? Ja na ku­lig! Ja z Wyrw! Trzy­dzie­ści lat z domu nie wy­jeż­dżam, a te­raz do­pie­ro na ku­lig wy­ru­szę, i to jesz­cze aż gdzieś za Kli­mon­tów, we świa­ty! Cóż ty ga­dasz?

Rap­tem szorst­ko do­dał:

– Nie wy­ja­dę. Nie, nie wy­ja­dę. Mam do­syć!

Był już mrok. W ni­zi­nie uka­za­ły się drze­wa ciem­ne, ale­je, bu­dyn­ki, świa­teł­ka w ma­jąt­ku Nar­dzew­skie­go. Wkrót­ce sa­nie pę­dem wje­cha­ły na dzie­dzi­niec i sta­nę­ły przed gan­kiem dwo­ru. Z okien try­ska­ło w noc rzę­si­ste świa­tło. Gdy ko­nie osa­dzo­no, z gan­ku i zza wę­głów domu wy­bie­gło kil­ku lu­dzi. Jed­ni wy­sa­dza­li pana, inni za­bie­ra­li się do wy­do­by­wa­nia z sa­nek zwie­rzy­ny. Na gum­nie pa­no­wał ruch: do śpi­chle­rza zno­szo­no w wor­kach omłot dzien­ny, za­da­wa­no by­dłu sło­mę, ko­niom ob­rok i sia­no. Psy po­dwó­rzo­we, jesz­cze uwią­za­ne na łań­cu­chach, wyły wnie­bo­gło­sy, szcze­ka­ły my­śliw­skie kun­dle, wy­żły, jam­ni­ki. Ja­kiś ol­brzy­mi kun­dys co chwi­la rzu­cał się do Ra­fa­ła, żeby go z czu­ło­ścią li­znąć po twa­rzy.

– Co ta­kie świa­tło na po­ko­jach? – spy­tał Nar­dzew­ski. – Ja­ki­si przy­je­chał…

– Kto przy­je­chał?

– Mie­miec czy co. Trud­no go ta wy­ro­zu­mieć. Przy­je­cha­li aże z sa­mych Kielc z dru­gim. Tam­te­go fur­man­ka po­wio­zła do Bo­żę­ci­na, a ten ostał i sie­dzi.

Nar­dzew­ski czmy­chał no­sem w spo­sób wca­le nie­go­ścin­ny. Wresz­cie nie mógł wy­trzy­mać i po­pchnął pierw­sze­go fa­mu­lu­sa z brze­gu, do­da­jąc:

– Dia­bli cię z two­im Niem­cem!

Wpo­śród wście­kle szcze­ka­ją­cej gro­ma­dy my­śli­wi we­szli na ga­nek i do po­ko­jów. Na ich po­wi­ta­nie wstał zza sto­łu męż­czy­zna mło­dy jesz­cze, wy­go­lo­ny, przy­stoj­ny, ubra­ny z daj­czer­ska w krót­kie, czar­ne suk­nie z kla­pa­mi, w gru­be poń­czo­chy i płyt­kie trze­wi­ki. Kła­niał się zgrab­nie, mie­rząc Nar­dzew­skie­go uważ­nym spoj­rze­niem. Po chwi­li rzekł, z tru­dem wy­ma­wia­jąc sło­wa i śmiesz­nie je ak­cen­tu­jąc:

– Czy ho­nor mam z dzie­dzi­cem, z je­go­mo­ścią pa­nem Nar­dzew­skim?

– Nar­dzew­ski je­stem, do usług… Ko­góż, je­śli ła­ska, mam za­szczyt… w tych ubo­gich… te… pro­gach?

– Moje mia­no jest Hibl. Z kie­lec­kie­go kraj­zam­tu…

– A tak… Miło mi… Racz­że wasz­mość roz­go­ścić się jak u sie­bie. Słu­żę za­raz.

Ko­mi­sarz Hibl usiadł w ob­dar­tym krze­śle i przy bla­sku drga­ją­ce­go pło­mie­nia dwu świec ło­jo­wych, obo­jęt­nie, zim­ny­mi oczy­ma przy­pa­try­wał się Ra­fa­ło­wi, któ­ry sam na sam zo­sta­wio­ny z go­ściem przez wuja nie wie­dział, co ma ro­bić. Nie zdjął na­wet z ra­mie­nia swej po­je­dyn­ki. Do­pie­ro Kac­per przy­szedł mu z po­mo­cą. Ra­fał usa­do­wił się w ciem­nym rogu du­żej stan­cji i za­raz po­czuł, jak mu się strasz­li­wie chce spać. Głód skrę­cał mu kisz­ki, ale sen­ność i nad tym gó­ro­wa­ła. Oczy chłop­ca do­strze­ga­ły jesz­cze "Niem­czy­ka" i pło­my­ki top­nie­ją­cych świec, ale w prze­dziw­nie wiel­kiej od­le­gło­ści…

Całe sta­do psów wa­łę­sa­ło się po po­ko­ju. Jed­ne z nich wsko­czy­ły wnet na sofę przy sto­le i oko w oko przy­pa­try­wa­ły się go­ścio­wi, inne roz­kła­da­ły się na do­bre obok wiel­kie­go pie­ca. Nie­men i Wi­sła, bo­ha­te­ry dnia, śmia­ło ukła­dły się do snu w rogu ka­nap­ki, któ­ra była miej­scem spo­czyn­ku Ra­fa­ła. Tym­cza­sem Nar­dzew­ski zrzu­ciw­szy li­siu­rę wy­szedł z są­sied­nie­go po­ko­ju w lżej­szych bu­tach i ło­siej kur­cie ze srebr­ny­mi gu­za­mi. Twarz jego była czer­wo­na i oczy prze­krwio­ne od wia­tru. Siadł przy sto­le na­prze­ciw­ko nie­miec­kie­go przy­by­sza. Nim zno­wu za­czął z nim roz­ma­wiać, rzu­cił roz­kaz:

– Wie­cze­rza!

Kac­per znikł we drzwiach wej­ścia, pro­wa­dzą­cych do sie­ni… i kuch­ni na dru­giej stro­nie wiel­kie­go dwo­ru.

– Sia­daj, Ra­fa­le – rzekł Nar­dzew­ski. Zwra­ca­jąc się do Hi­bla, przy­dał:

– Mój sio­strze­niec, Ol­brom­ski, z San­do­mier­skie­go. Na po­ety­ce w szko­łach san­do­mier­skich iu­ven­tu­tem mar­nu­je…

Gość skło­nił się w mil­cze­niu, nie pod­no­sząc oczu. Nar­dzew­ski pa­trzał weń nie­ru­cho­mym spoj­rze­niem, w któ­re­go wy­ra­zie nie było cie­nia przy­jaź­ni.

– Rad bym wie­dział – rzekł z ci­cha, uprzej­mie i pra­wie z po­ko­rą – czy mamy za­szczyt na­le­żeć do tej sa­mej na­cji, co wasz­mość, pa­nie ko­mi­sa­rzu, czy­li też nie­ste­ty…

Obcy pod­niósł gło­wę. Uśmiech nie­okre­ślo­ny wy­pły­nął na jego war­gi. Rzekł ostroż­nie, z na­my­słem:

– Je­stem w mie­ście sto­łecz­nym, Wied­niu, uro­dzo­ny. Tam mój oj­ciec za­miesz­ka­ły był, gdy przy­był z cze­skiej stro­ny…

– Z cze­skiej stro­ny? pro­szę… – Tak jest. My są Sło­wia­nie. – Ro­zu­miem.

– Kie­dy ja by­łem sześć lat sta­ry, ro­dzi­ce moi przy­by­li do Wschod­niej Ga­li­cji i…w ja­ro­sław­skim kraj­zam­cie osie­dli. Tam się wy­cho­wa­łem. Oj­ciec mój był man­da­ta­riu­szem w do­brach księ­cia Olel­ko­wi­cza.

– I to ro­zu­miem.

– Te­raz ja… Ja je­stem pra­wie Ga­li­cja­nin. Wied­nia nie pa­mię­tam, umiem po pol­sku.

– Do­praw­dy?

– Bar­dzo je­stem przy­wią­za­ny do tu­tej­szych za­chod­nio­ga­li­cyj­skich oby­wa­te­lów i do tego kra­ju Za­chod­niej Ga­li­cji. Ja do tego kra­ju ze Lwo­wa wy­de­le­go­wa­ny, kie­dy po nie­szczę­śli­wych przy­pad­kach i smut­nych za­miesz­kach ten kraj uży­wać na­resz­cie za­czął bło­giej po­myśl­no­ści pod pa­no­wa­niem naj­ja­śniej­sze­go ce­sa­rza i kró­la Fran­cisz­ka Wtó­re­go, zo­sta­łem.

– Toś wać­pan do­brze po­wie­dział. – Bar­dzo to jest pięk­ny kraj!

– A tak, do­syć pięk­ny, tyl­ko tro­chę nie­we­so­ły i, jak to sam spo­strze­głeś, złej kon­du­ity… – mó­wił szlach­cic ki­wa­jąc gło­wą. – Na lep­szym po­żyt­ko­wa­niu ról zby­wa… – nie­śmia­ło wtrą­cił urzęd­nik. – Żad­ne dro­gi tu są, oso­bli­wie w kie­lec­kim kraj­zam­cie. Ach, co za dro­gi! Ja my­śla­łem, że tyl­ko w Kar­pac­kich Wiel­ko­gó­rach ta­kie dro­gi by­wa­ją.

– To są, mo­ści pa­nie, pol­skie dro­gi. Ale ja­koś i ta­ki­mi za­je­dzie, sko­ro się uprzeć. Co mó­wię? Wje­dzie tam, gdzie, zda­wa­ło­by się, tyl­ko cza­row­ni­ca na ło­pa­cie do­le­ci…

Dal­szą roz­mo­wę prze­rwa­ło wkro­cze­nie wie­cze­rzy. Drzwi się otwar­ły i tłu­sta go­spo­dy­ni wnio­sła sa­la­ter­ki z kieł­ba­są w za­wie­si­stym so­sie. Dwie dziew­ki nio­sły pół­mi­ski z kar­to­fla­mi, suto kra­szo­ny­mi skwar­ka­mi sło­ni­ny. W mgnie­niu oka stół na­kry­to ob­ru­sem i usta­wio­no fa­jan­so­we, po­wysz­czer­bia­ne ta­le­rze. Sztuć­ce były bar­dzo po­spo­li­te, w opra­wie z je­le­nie­go rogu. Gość ostroż­nie za­brał się do nie­wiel­kie­go ka­wał­ka kieł­ba­sy, a resz­tę mo­men­tal­nie po­dzie­li­li mię­dzy sie­bie my­śli­wi, zgłod­nia­li po ca­ło­dzien­nych mar­szach i po­ście. Dy­mią­ce kar­to­fle zni­kły. Zni­kła tak­że dru­ga po­tra­wa: za­jąc pie­czo­ny na roż­nie. Przy drzwiach stał wciąż strze­lec Kac­per i ły­kał śli­nę, aż mu się grdy­ka ru­sza­ła. Za­ję­ty był wy­krę­ca­niem ze strzelb na­bo­jów i prze­my­wa­niem luf cie­płą wodą.

Ra­fał, sły­sząc po­cią­ga­ją­cą mu­zy­kę szo­ro­wa­nia wnę­trza flint mo­kry­mi pa­ku­ła­mi, okrę­co­ny­mi o stem­pel, nie tknął już wina, któ­re­go kie­li­szek wuj mu pod­su­wał. Przy­siadł w kuc­ki obok strzel­ca i sen­ny­mi oczy­ma pa­trzał, jak czar­na woda strzy­ka w mi­skę z pa­ne­wek. Nu­dzi­ła go roz­mo­wa i obec­ność Niem­ca, a spać jesz­cze nie było spo­so­bu, gdyż sła­no mu za­wsze w tym wła­śnie po­ko­ju na so­fie.

– Wasz­mość do­bro­dziej ho­du­je, jak wi­dzę, pięk­ne psy. To bar­dzo pięk­ne psy są – mó­wił przy­bysz głasz­cząc z wi­docz­ną od­ra­zą łeb Nie­mna, któ­ry mu po­ufa­le na ko­la­nach łapy opie­rał.

– A nie­złe psi­ska. Dziś się już pod­sta­rza­ły, ale jesz­cze z pola nie scho­dzą. Jesz­cze i cuch, i ro­zum przed­ni mają. Oso­bli­wie suka. Chodź no tu do pana, Wi­seł­ka.

Przy­gar­nął sukę i gła­dził ją piesz­czo­tli­wie.

– Ona to wy­da­je się na oko niby me­lan­cho­licz­ka, a to jest psi­sko bar­dzo a bar­dzo wietrz­ne i goń­ca pierw­szej wody. I on tam, Nie­men, ma ocho­tę i upór, ale za nią tyl­ko po­pra­wia. Spoj­rzyj no wasz­mość, co to za prze­stron­ne noz­drza! ja­kie wil­got­ne! Jak wa­ści pies ta­kim no­sem wiatr weź­mie, to tam już ma co trą­bą po­dać do mó­zgu. A jaki za to u tego grzbiet! Bo i pie­cze­nia­sty, i dłu­gi, zważ wać­pan. A za to u tej… noga. Co? Stop­ka po­dłu­go­wa­ta, wi­dzisz wać­pan? Ona mi się jesz­cze ani razu nie pod­bi­ła…

– Ale! – wtrą­cił Kac­per – gdzie się to taka suka pod­bi­je. To idzie po śnie­gu czy po gru­dzie jak ten lis.

– On, choć jest pies cno­tli­wy, nie­raz się zno­si i milcz­kiem, zdraj­ca, na­kła­da, a ją za­wsze sły­chać: idzie rów­no la­sa­mi jak dy­li­żans po go­ściń­cu. Głos jak u mło­dej wdów­ki. Co ona wia­trem i prę­dzej, to ten musi ko­py­tem, le­ni­wiej, na ro­zum i nie tak rą­czo, a za nią, za nią!

– To bar­dzo pięk­ne psy… A czy i tam­te kun­dle tak­że ja­kie za­le­ty mają? – z od­cie­niem iro­nii py­tał Hibl wska­zu­jąc wiel­kie, ku­dła­te psi­ska pod pie­cem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: