Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pornogarmażerka - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
14 sierpnia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pornogarmażerka - ebook

12 błyskotliwych opowiadań osadzonych w austriackich współczesnych realiach, które wstrząsnęły opinią publiczną w ostatnich latach. Jedno z opowiadań nawiązuje do wstrząsającej historii Jozefa Fritzla i jego ofiar.

Klimko-Dobrzaniecki nie cofa się przed niczym, to wchodzi w skórę Josefa Fritzla, to znów wczuwa się w postać przywódcy skrajnej prawicy Jörga Heidera. Mamy tutaj perypetie gastarbeitera zamieniającego robotę w kurniku na taniec erotyczny i kręcenie filmów pornograficznych, mamy w końcu fantastyczny monolog Kolji, Serba odrabiającego służbę wojskową w szpitalu.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-088-9
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kołysanka dla Josefka

Lecą bom­by z nie­ba

Zrzu­ca­ją je An­gli­cy

Nie bój się Jo­sef­ku

Scho­wam cię w piw­ni­cy

Luli laj

Sie­dzi­my bez­piecz­ni

W tej na­szej piw­ni­cy

Nic nie zro­bią nam

Ci strasz­ni An­gli­cy

Luli laj

Ta na­sza piw­ni­ca

Jest mo­kra i ciem­na

I choć ty­dzień mi­nął...

Ma­gi­ster Hel­ga Bau­er pa­trzy­ła pro­sto w błę­kit­ne, do­bro­tli­we oczy Jo­sef­ka, z któ­rych po­la­ły się łzy tak duże i cięż­kie, że kie­dy roz­bi­ły się o pod­ło­gę, opry­ska­ły jej czer­wo­ne la­kier­ki. Jo­se­fek drżał i nie prze­sta­wał pła­kać. Ma­gi­ster Hel­ga Bau­er wy­ję­ła z to­reb­ki pacz­kę chu­s­te­czek hi­gie­nicz­nych. Od­kle­iła nie­bie­ski pa­sek i po­da­ła mu kil­ka sztuk.

– Niech pan prze­sta­nie – po­wie­dzia­ła. I kie­dy zda­ła so­bie spra­wę, że zno­wu zwró­ci­ła się do nie­go per pan, za­raz po­pra­wi­ła się: – Nie płacz, Jo­se­fie, pro­szę, prze­stań.

A Jo­sef, smar­ka­jąc gło­śno i wy­cie­ra­jąc nos w chu­s­tecz­ki, za­czął jesz­cze bar­dziej łkać. Zro­zu­mia­ła, że je­śli nie prze­ła­mie się we­wnętrz­nie, nie wdru­ku­je w gło­wę, że ten po­nad­sie­dem­dzie­się­cio­let­ni męż­czy­zna nie ży­czy so­bie, aby mó­wio­no do nie­go „pan”, to od­wie­dzi­ny pój­dą na mar­ne. Na to nie mo­gła so­bie po­zwo­lić, bo prze­cież sie­dział przed nią pra­wie go­to­wy dok­to­rat.

– Ma­mu­siu, tak za tobą tę­sk­nię, prze­pra­szam cię za ten strych – po­wie­dział Jo­sef.

– Jo­sef­ku, jaki strych? Dla­cze­go prze­pra­szasz swo­ją ma­mu­się? – za­py­ta­ła pani ma­gi­ster Hel­ga Bau­er, ale­Jo­sef nic jej nie od­po­wie­dział. Na­ci­snął gu­zik wy­sta­ją­cy z bla­tu biur­ka, po czym wstał i wy­szedł.

Po mie­sią­cu Jo­sef jak­by się otwo­rzył. Zwią­za­ne to było jed­nak ra­czej z ta­blet­ka­mi, któ­re zgo­dził się przy­jąć. Z dnia na dzień po­pa­dał w co­raz strasz­liw­szą de­pre­sję. Raz na­wet zgo­dził się mó­wić, ale zno­wu na­ci­snął gu­zik, za­nim za­czął. Kie­dy wy­cho­dził, po­wie­dział, że bez mi­sia nie jest w sta­nie opo­wia­dać, je­śli więc za­ła­twią mu plu­szo­we­go mi­sia o dłu­go­ści do czter­dzie­stu cen­ty­me­trów, to może spró­bu­je. Ma­gi­ster Hel­ga Bau­er i tym ra­zem nie stra­ci­ła zim­nej krwi. Cie­płym gło­sem po­wie­dzia­ła:

– Jo­sef­ku, idź od­po­cząć, a jak się ju­tro spo­tka­my, to przy­nio­sę ci pięk­ne­go plu­szo­we­go mi­sia, do­brze?!

Jo­se­fek po­ki­wał gło­wą i wy­szedł.

Na­stęp­ne­go dnia ma­gi­ster Hel­ga Bau­er, cze­ka­jąc w roz­mów­ni­cy na Jo­se­fa, trzy­ma­ła na ko­la­nach brą­zo­we­go plu­szo­we­go mi­sia z czar­ny­mi oczka­mi i wy­cho­dzą­cym z mord­ki ma­li­no­wym fil­co­wym ję­zycz­kiem. Jo­sef bar­dzo dłu­go mu się przy­glą­dał, do­ty­kał i wą­chał. Na ko­niec wci­snął zie­lo­ny gu­zik. Po chwi­li do sali wszedł straż­nik, a Jo­se­fek ści­szo­nym gło­sem po­pro­sił go o metr kra­wiec­ki. Straż­nik bez sło­wa wy­szedł i po paru mi­nu­tach wró­cił z me­trem w dło­ni.

– Skąd go pan tak szyb­ko wy­trza­snął? – za­py­ta­ła bar­dzo zdzi­wio­na ma­gi­ster Hel­ga Bau­er, a straż­nik z dumą od­po­wie­dział, że w celi nu­mer pięć sie­dzi czło­wiek, któ­ry każ­de­go dnia mie­rzy so­bie przy­ro­dze­nie, i że bar­dzo chęt­nie po­ży­czył ten metr. Na ustach pani ma­gi­ster Hel­gi Bau­er po­ja­wił się gry­mas.

Jo­se­fek po­ło­żył mi­sia na sto­le i do­kład­nie przy­ło­żył miar­kę do czub­ka jego ucha, a po­tem, przy­trzy­mu­jąc w oko­li­cach brzusz­ka, do­je­chał do za­koń­cze­nia sto­py. Po­krę­cił gło­wą.

– Ja, dro­ga pani, je­stem in­ży­nie­rem. Dla mnie każ­dy mi­li­metr... Je­stem czło­wie­kiem do­kład­nym i skru­pu­lat­nym, a dom, w któ­rym miesz­ka moja ro­dzi­na... – W mo­men­cie kie­dy wy­po­wie­dział sło­wo „ro­dzi­na”, głos mu się lek­ko za­ła­mał. Przez chwi­lę mil­czał, po­chy­la­jąc się nad brą­zo­wym mi­siem. Prze­łknął śli­nę. – Dom, w któ­rym miesz­ka moja ro­dzi­na, sam pro­jek­to­wa­łem. Jest kom­for­to­wy i bez­piecz­ny. Ale wszyst­kie ob­li­cze­nia się zga­dza­ły. A ten oto miś ma czter­dzie­ści dwa cen­ty­me­try. Ja pani po­wie­dzia­łem, że za­cznę mó­wić, je­śli do­sta­nę mi­sia o dłu­go­ści do czter­dzie­stu cen­ty­me­trów. Dwa cen­ty­me­try, dro­ga pani, to bar­dzo dużo. Na przy­kład dla spor­tow­ca dwa cen­ty­me­try to być albo nie być. To zło­to albo sre­bro, albo brąz, albo upo­ko­rze­nie do koń­ca ży­cia. Ro­zu­mie pani?! W za­ist­nia­łej sy­tu­acji je­stem zmu­szo­ny od­mó­wić współ­pra­cy.

Już miał do­tknąć przy­ci­sku na bla­cie, ale ma­gi­ster Hel­ga Bau­er po­wie­dzia­ła:

– Chwi­lecz­kę, Jo­sef­ku. Po­wie­dzia­łeś mi, że miś ma mieć do czter­dzie­stu cen­ty­me­trów dłu­go­ści, ale nie po­da­łeś dol­nej gra­ni­cy. Je­śli uści­ślisz swo­ją proś­bę, a prze­cież je­steś in­ży­nie­rem i ist­nie­je u was coś ta­kie­go jak to­le­ran­cja błę­du, to obie­cu­ję ci, że ju­tro przyj­dę do cie­bie z mi­siem wy­mia­ro­wym.

Jo­se­fek bez za­sta­no­wie­nia wy­re­cy­to­wał pew­nym gło­sem:

– Od trzy­dzie­stu pię­ciu do czter­dzie­stu. Miś ma mieć od trzy­dzie­stu pię­ciu do czter­dzie­stu cen­ty­me­trów.

Za­dzwo­nił po straż­ni­ka i wy­szedł, a ma­gi­ster Hel­ga Bau­er wsta­ła z krze­sła i uję­ła nie­chcia­ne­go mi­sia w dło­nie. Przy­tu­li­ła go do po­licz­ka i po­ca­ło­wa­ła w ma­li­no­wy fil­co­wy ję­zy­czek, ale kie­dy ką­tem oka za­uwa­ży­ła le­żą­cy na sto­le metr kra­wiec­ki i przy­po­mnia­ła so­bie sło­wa straż­ni­ka, z obrzy­dze­niem ci­snę­ła mi­siem o pod­ło­gę.

Pani ma­gi­ster Hel­ga Bau­er całe po­po­łu­dnie spę­dzi­ła w cen­trum mia­sta. Naj­pierw od­wie­dzi­ła sklep z pa­sman­te­rią, gdzie ku­pi­ła metr kra­wiec­ki, a po­tem zaj­rza­ła do trzech skle­pów z za­baw­ka­mi. Do­pie­ro w ostat­nim zna­la­zła wy­mia­ro­we­go mi­sia. Nie spodo­bał się jej, bo był bia­ły i miał czer­wo­ne oczy. Oba­wia­ła się, że je­śli kupi al­bi­no­sa, to Jo­se­fek ka­te­go­rycz­nie i osta­tecz­nie od­mó­wi, i ona już nig­dy nie na­pi­sze wy­bit­nej pra­cy dok­tor­skiej, wró­ci­ła więc do wię­zie­nia i po­pro­si­ła wię­zien­ne­go le­ka­rza o la­tek­so­we rę­ka­wicz­ki. Brą­zo­wy miś le­żał do­kład­nie tam, gdzie nim ci­snę­ła. Wło­ży­ła rę­ka­wicz­ki i pod­nio­sła go z pod­ło­gi, a na­stęp­nie wsu­nę­ła pew­nym ru­chem do re­kla­mów­ki. Wró­ci­ła do miesz­ka­nia i wrzu­ci­ła mi­sia do pral­ki. Z drże­niem ser­ca cze­ka­ła, aż skoń­czy się pro­gram. Wil­got­ną za­baw­kę wsa­dzi­ła do su­szar­ki. Kie­dy tyl­ko czer­wo­ne świa­teł­ko zga­sło, szyb­ko otwo­rzy­ła drzwicz­ki. Miś wy­glą­dał kosz­mar­nie, bo od wa­le­nia głów­ką w bę­ben stra­cił czar­ne szkla­ne oczka. Pani ma­gi­ster Hel­ga Bau­er przy­ło­ży­ła metr kra­wiec­ki do czub­ka ucha, po­tem za­trzy­ma­ła się na brzusz­ku, aby od tam­te­go miej­sca do­je­chać ta­śmą do koń­ca sto­py. Na jej twa­rzy wy­kwi­tły pąsy. Ner­wo­wo przy­gry­zła war­gę, odło­ży­ła metr, spoj­rza­ła na mi­sia i jesz­cze raz, może na­wetz więk­szym na­masz­cze­niem, po­wtó­rzy­ła mie­rze­nie. Pod­sko­czy­ła z ra­do­ści: miś skur­czył się w pra­niu o trzy cen­ty­me­try! Trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­cen­ty­me­tro­we­go mi­sia Jo­se­fek bę­dzie mu­siał za­ak­cep­to­wać, a tym sa­mym za­cząć opo­wia­dać. W miej­sce utra­co­nych czar­nych oczu na­szy­ła dwa zie­lo­ne gu­zi­ki i nie mo­gła do­cze­kać się ran­ka.

– Tak, kie­dy ci strasz­ni An­gli­cy za­czę­li bom­bar­do­wać na­sze mia­stecz­ko, ma­mu­sia ukry­ła mnie w piw­ni­cy. Ta piw­ni­ca mia­ła małe okien­ko, któ­re mo­gło nas zdra­dzić, więc ma­mu­sia za­bi­ła je de­ska­mi. Ma­mu­sia to mia­ła dużo siły w rę­kach. Była bar­dzo spraw­na fi­zycz­nie i uwa­żam, że to ją, a nie ojca, po­win­ni wcie­lić do we­rmach­tu. Ta­tuś z woj­ny nie wró­cił. Nie wiem, czy zgi­nął gdzieś na fron­cie, czy po pro­stu prze­padł albo zde­zer­te­ro­wał i prze­do­stał się do Fran­cji, o któ­rej za­wsze ma­rzył. Pa­mię­tam taki ob­ra­zek: sie­dzi­my z ma­mu­sią w kuch­ni, a on wcho­dzi ze spię­ty­mi z tyłu wło­sa­mi. Na ustach szmin­ka, po­wie­ki po­cią­gnię­te błę­ki­tem, po­licz­ki upu­dro­wa­ne, rzę­sy i brwi też po­ma­lo­wa­ne. Miał na so­bie czar­ny gor­set i parę dam­skich maj­tek, a na no­gach czar­ne poń­czo­chy i buty na wy­so­kich ob­ca­sach. Jak go ma­mu­sia zo­ba­czy­ła, to o mało się nie udła­wi­ła owsian­ką. A ta­tuś pod­szedł do mnie, po­gła­skał po głów­ce i za­py­tał, czy mi się po­do­ba jego ubra­nie. To mu szcze­rze od­po­wie­dzia­łem, że bar­dzo, bo rze­czy­wi­ście wy­glą­dał im­po­nu­ją­co. Ta­tuś pod­szedł do ra­dio­od­bior­ni­ka i za­czął krę­cić gał­ką. Dłu­go krę­cił, bo ni­cze­go cie­ka­we­go nie gra­li, więc wy­łą­czył ra­dio i za­czął ste­po­wać, nu­cąc przy tym me­lo­dię kan­ka­na. Wiem, że to się tak na­zy­wa­ło, bo ta­tuś pod­czas wy­stę­pu po­wie­dział: „Syn­ku, to jest kan­kan, za­pa­mię­taj to so­bie”. Kie­dy ma­mu­sia wy­bie­gła z kuch­ni z pła­czem, ta­tuś prze­stał tań­czyć, zno­wu pod­szedł do mnie i na ucho po­wie­dział, że­bym się nie mar­twił, że ma­mu­sia wy­bie­gła, bo jest bar­dzo wraż­li­wa na sztu­kę. Po­tem mnie zno­wu po­gła­dził po głów­ce. Po chwi­li do­dał, że musi na chwi­lę wyjść i że jak wró­ci, to owsian­ka ma być skoń­czo­na, bo bę­dzie cze­kać na mnie nie­spo­dzian­ka. To ja bar­dzo szyb­ko zja­dłem owsian­kę i cze­ka­łem na ta­tu­sia. I tak so­bie pa­trzy­łem w okno i wi­dzia­łem prze­la­tu­ją­ce pta­ki i słoń­ce, i pra­nie w na­szym ogród­ku, roz­wie­szo­ne na bia­łych sznu­rach. A po chwi­li zo­ba­czy­łem ta­tu­sia w tym jego stro­ju. Zdej­mo­wał pra­nie i wkła­dał je do ko­sza, a jak już wszyst­ko po­zdej­mo­wał, po­od­ci­nał sznu­ry i zwi­nął je. Kie­dy nie było już pra­nia w ogród­ku, to le­piej mi się pa­trzy­ło przez to okno, wię­cej i da­lej wi­dzia­łem; za­my­śli­łem się. Wy­obra­zi­łem so­bie ta­tu­sia w pa­ry­skim cyr­ku, tań­czą­ce­go tego kan­ka­na. Wi­dzę, jak pu­blicz­ność bije mu grom­kie bra­wa, a ja sie­dzę w pierw­szym rzę­dzie i duma mnie roz­pie­ra. A kie­dy bra­wa milk­ną, ta­tuś pod­cho­dzi do mnie i bie­rze mnie na sce­nę, i przez ogrom­ną tubę oznaj­mia pu­blicz­no­ści: „To jest mój uko­cha­ny syn, Jo­sef!”. I wte­dy roz­le­ga­ją się jesz­cze sil­niej­sze okla­ski, a ja kła­niam się w pas, a pu­blicz­ność nie może prze­stać kla­skać, a ja da­lej kła­niam się naj­pięk­niej, jak po­tra­fię. Ten mój sen na ja­wie prze­rwał ja­kiś po­dej­rza­ny dźwięk i po chwi­li w kuch­ni po­ja­wi­li się ta­tuś z ma­mu­sią. Ta­tuś miał we­tknię­te w ty­łek stru­sie pió­ra i trzy­mał ma­mu­się na sznu­rze. Tym sa­mym, na któ­rym jesz­cze przed chwi­lą wi­sia­ło pra­nie. Ta­tuś krzy­czał: „No uja­daj, uja­daj, ty dol­no­au­striac­ka suko. Kan­ka­na uja­daj.”. I kie­dy ma­mu­sia uja­da­ła, ta­tuś tak pięk­nie tań­czył, że aż dech mi za­par­ło. Za­czą­łem pod­ska­ki­wać i bić bra­wo, a ma­mu­sia uja­da­ła przez łzy, bo było jej bar­dzo nie­wy­god­nie z tym sznur­kiem na szyi. Tak, tej sce­ny nie za­po­mnę do koń­ca ży­cia, była pięk­na i za­ra­zem okrut­na, ale w okru­cień­stwie też jest pięk­no, praw­da?

Pani ma­gi­ster Hel­ga Bau­er ze zgro­zą w oczach przy­tak­nę­ła. A Jo­se­fek obe­rwał mi­sio­wi zie­lo­ny gu­zi­czek za­stę­pu­ją­cy pra­we oczko i moc­no przy­tu­lił go do ser­ca.

– Ja się na­wet prze­sta­łem bać tych bom­bar­do­wań, bo kie­dy ma­mu­sia za­bi­ła to okien­ko i była pew­na, że nic nam nie gro­zi, to pew­ne­go dnia za­pa­li­ła świecz­ki i to był bar­dzo na­stro­jo­wy wie­czór... Albo ra­nek... albo po­po­łu­dnie... Wszyst­ko jed­no. I mi się w tej piw­ni­cy za­czę­ło na­wet po­do­bać, bo ma­mu­sia re­gu­lar­nie pod­no­si­ła jej stan­dard. Kie­dy bom­bar­do­wa­nia sta­ły się rzad­sze, po­zwa­la­ła za­pa­lać świa­tło i tu­li­ła mnie do snu, i śpie­wa­ła mi ko­ły­san­ki, a ja czu­łem się tak bez­piecz­ny i ko­cha­ny, aż obie­ca­łem so­bie w du­szy, że kie­dy do­ro­snę, kie­dy skoń­czy się ta upior­na woj­na, to też będę się opie­ko­wał ma­mu­sią. A jesz­cze póź­niej, kie­dy za­ło­żę swo­ją ro­dzi­nę, zbu­du­ję dom, na­wet dwa domy, i w każ­dym będę miał piw­ni­cę, ale taką, któ­ra bę­dzie bar­dzo wy­god­na. Pa­mię­tam, kie­dy bom­bar­do­wa­nia już cał­kiem usta­ły, ma­mu­sia wy­pra­wi­ła mi uro­dzi­ny. Ja chcia­łem na gó­rze w kuch­ni. Tam było wię­cej miej­sca i cie­plej, ale ma­mu­sia po­wie­dzia­ła, że w piw­ni­cy bę­dzie le­piej, bar­dziej ro­man­tycz­nie. Tam­te­go dnia bar­dzo bra­ko­wa­ło mi ojca. Chcia­łem, żeby był przy mnie i żeby zwią­zał ma­mu­się sznur­kiem jak wte­dy, i żeby się prze­brał w te swo­je ciusz­ki, po­ma­lo­wał usta, i żeby ma­mu­sia wyła kan­ka­na, a on tań­czył w jego rytm. Ale nie wszyst­ko moż­na mieć, praw­da?!

Jo­se­fek w tym mo­men­cie pu­ścił oko do pani ma­gi­ster Hel­gi Bau­er. A ta kiw­nę­ła gło­wą. Jo­se­fek obe­rwał mi­sio­wi dru­gi zie­lo­ny gu­zi­czek, za­stę­pu­ją­cy lewe oczko.

– No tak, wła­śnie tego dnia do­sta­łem od ma­mu­si plu­szo­we­go mi­sia w pre­zen­cie. O, ten od pani jest na­wet tro­chę do tam­te­go po­dob­ny. Ma­mu­sia mi wte­dy po­wie­dzia­ła, że od tej chwi­li nig­dy już nie będę sam, bo kie­dy ona odej­dzie, to po­zo­sta­nie ten miś.

Wy­po­wia­da­jąc te sło­wa, Jo­se­fek za­to­pił dwa pal­ce w miej­scach po obe­rwa­nych gu­zicz­kach.

– Ro­słem, woj­na się skoń­czy­ła, cho­dzi­łem do szko­ły i wszyst­ko wy­da­wa­ło mi się pięk­ne i ra­do­sne. Tyl­ko cza­sa­mi ma­rzy­łem o kart­ce z Pa­ry­ża, o kart­ce od mo­je­go ta­tu­sia, bo w głę­bi du­szy wie­rzy­łem, że nie zgi­nął od kuli ja­kie­goś Ro­sja­ni­na, że tań­czy so­bie kan­ka­na w tym pięk­nym mie­ście i jest szczę­śli­wym czło­wie­kiem. Więc kie­dy by­łem już pra­wie do­ro­sły, po­sta­no­wi­łem od­wdzię­czyć się ma­mu­si, za­opie­ko­wać się nią tak samo, jak ona opie­ko­wa­ła się mną. A może jesz­cze bar­dziej.

Po­nie­waż pod­upa­dła na si­łach i po­trzeb­na jej była wy­go­da, za­pro­po­no­wa­łem, że za­mknę ją w piw­ni­cy. Ma­mu­sia ka­te­go­rycz­nie się sprze­ci­wi­ła, ale ja wie­dzia­łem, że jest już w po­de­szłym wie­ku i nie do koń­ca zda­je so­bie spra­wę, co jest dla niej do­bre. Więc umie­ści­łem ma­mu­się w piw­ni­cy i za­my­ka­łem ją na trzy spu­sty, kie­dy sze­dłem do szko­ły. Za­wsze zo­sta­wia­łem jej noc­ni­czek, coś do pi­cia i je­dze­nia oraz kil­ka cie­płych ko­ców. A kie­dy wra­ca­łem ze szko­ły, otwie­ra­łem drzwi i opo­wia­da­łem jej, jaka jest po­go­da i ja­kie oce­ny do­sta­łem, a po­tem zno­wu ją za­my­ka­łem i sze­dłem na górę go­to­wać obiad. I tak mi­nę­ło nam w spo­ko­ju, mi­ło­ści, wza­jem­nym po­sza­no­wa­niu i bez­pie­czeń­stwie kil­ka lat. Zda­łem ma­tu­rę. Ma­mu­sia była ze mnie bar­dzo dum­na i kie­dy po­ka­za­łem jej świa­dec­two, roz­pła­ka­ła się i moc­no mnie uści­snę­ła, a ja jej po­wie­dzia­łem, że może mieć te­raz ja­kieś ży­cze­nie, bo dziś wszyst­kie speł­niam. Ma­mu­sia po­wie­dzia­ła, że już nie­ba­wem wy­bie­rze się na tam­ten świat i już te­raz chcia­ła­by być bli­żej Pana Boga. No i czy w ta­kim ra­zie nie mógł­bym jej z piw­ni­cy prze­nieść na strych. Ma­mu­się bar­dzo ko­cha­łem i z tej mi­ło­ści się zgo­dzi­łem, choć cały czas są­dzi­łem, że w piw­ni­cy by­ło­by jej le­piej i bez­piecz­niej, a mnie bli­żej do kuch­ni i do ubi­ka­cji z tym jej noc­nicz­kiem. Cze­go jed­nak nie robi się dla uko­cha­nej mat­ki. Po­sta­wi­łem je­den wa­ru­nek. Po­wie­dzia­łem, że prze­nio­sę ją na strych, ale wy­cho­dząc z domu, będę ją przy­wią­zy­wał do krze­sła albo łóż­ka, tak dla więk­sze­go bez­pie­czeń­stwa, żeby so­bie krzyw­dy nie zro­bi­ła. Z tych prze­no­sin wy­ni­kły pew­ne kom­pli­ka­cje, bo kie­dy by­łem poza do­mem, ma­mu­sia czę­sto ła­do­wa­ła w łóż­ko i ten strych bar­dzo brzyd­ko za­czął pach­nieć. A kie­dyś za­po­mnia­łem ją zwią­zać i ma­mu­sia wi­docz­nie chcia­ła sama wziąć ką­piel, i spa­dła z tych stro­mych scho­dów, i wy­zio­nę­ła du­cha. I tak zo­sta­li­śmy sami. Ja i mój miś. Bar­dzo pła­ka­łem na po­grze­bie i dłu­go prze­sia­dy­wa­łem w piw­ni­cy, wspo­mi­na­jąc te pięk­ne chwi­le ra­zem. Strych znie­na­wi­dzi­łem. Gdy­bym się nie ugiął... Mo­gła­by prze­cież w piw­ni­cy do­żyć jesz­cze doj­rzal­szych lat. Ale ta­kie jest ży­cie, czło­wiek po­peł­nia błę­dy, praw­da? – I Jo­se­fek zno­wu pięk­nie spoj­rzał w oczy pani ma­gi­ster Hel­gi Bau­er.

– By­łem bar­dzo sa­mot­ny. Za­czą­łem stu­dio­wać in­ży­nie­rię i wła­śnie na stu­diach po­zna­łem żonę. To była cie­pła oso­ba, pra­wie tak jak moja świę­tej pa­mię­ci ma­mu­sia. O, za­po­mniał­bym, a to jest bar­dzo waż­ne: nie­spo­dzie­wa­nie oka­za­ło się, że je­stem bo­ga­ty. Pew­ne­go dnia otrzy­ma­łem pi­smo od no­ta­riu­sza. W tym pi­śmie było na­pi­sa­ne, że mój oj­ciec miał spo­ro pie­nię­dzy za­mro­żo­nych w szwaj­car­skim ban­ku i te pie­nią­dze za­pi­sał mnie. Nie do­cho­dzi­łem szcze­gó­łów. Skąd miał te pie­nią­dze, jak się zna­la­zły w Szwaj­ca­rii? Wy­obra­zi­łem so­bie, że ta­tuś zdo­był je uczci­wie, bo dla mnie. W cza­sie stu­diów po­bra­li­śmy się i uro­dzi­ła się nam cór­ka. Ślicz­na dziew­czyn­ka. Bar­dzo ją ko­cham. Zresz­tą wszyst­kie moje dzie­ci bar­dzo ko­cham i tę­sk­nię za nimi...

Jo­sef zno­wu za­czął łkać jak mały chło­piec, z jego nie­bie­skich oczu po­pły­nę­ły łzy wiel­ko­ści gro­chu, któ­re wtarł w brzu­szek plu­szo­we­go mi­sia.

– No tak, roz­kle­jam się, ale musi mnie pani zro­zu­mieć. Je­ste­śmy bar­dzo zży­ci i tę­sk­ni­my za sobą. Po­sta­no­wi­łem, że za pie­nią­dze od ta­tu­sia zbu­du­ję dom, dom, któ­ry bę­dzie stał obok mo­je­go sta­re­go. Zbu­du­ję dom z wiel­ką piw­ni­cą, a ta piw­ni­ca bę­dzie rów­nie pięk­na i wy­god­na, jak ten nowy dom. I po­łą­czę tu­ne­lem te dwa domy, te dwie piw­ni­ce, żeby była cią­głość. Tak uczy­ni­łem. Dom sta­nął obok sta­re­go domu, a piw­ni­ca no­we­go była po­łą­czo­na pod­ziem­nym tu­ne­lem ze sta­rą piw­ni­cą. Ten tu­nel był ilu­mi­no­wa­ny i pięk­ny, aż chcia­ło się nim prze­cho­dzić i od­wie­dzać, i przy­po­mi­nać, kie­dy ma­mu­sia śpie­wa­ła mi tę ko­ły­san­kę, a ci strasz­ni An­gli­cy nic nie mo­gli nam zro­bić. Nowa piw­ni­ca była kli­ma­ty­zo­wa­na, przy­tul­na. Czte­ry po­ko­je, dwie ła­zien­ki i dwie ubi­ka­cje, kuch­nia. Wszyst­ko, cze­go moż­na wy­ma­gać od no­wo­cze­sne­go miesz­ka­nia. Ta piw­ni­ca mia­ła jesz­cze jed­ną za­le­tę. Da­wa­ła to, cze­go nie da ci żad­ne miesz­ka­nie. Bez­pie­czeń­stwo, ano­ni­mo­wość i wol­ność! Drzwi wsta­wi­łem po­dwój­ne. Drzwi do tu­ne­lu też były po­dwój­ne. Cał­ko­wi­te bez­pie­czeń­stwo! Moja żona tro­chę się na po­cząt­ku dzi­wi­ła, ale kie­dy za­czy­na­li­śmy so­bie z nią i cór­ką prze­cho­dzić przez ten tu­nel, kie­dy spę­dzi­li­śmy kil­ka nocy a to w jed­nej, a to w dru­giej piw­ni­cy, wte­dy się przy­zwy­cza­iła i na­wet kie­dy by­łem w pra­cy, prze­sia­dy­wa­ła na dole z na­szą có­recz­ką. Wie pani, przez to, że je­stem je­dy­na­kiem i za­wsze cier­pia­łem z tego po­wo­du, po­sta­no­wi­łem mieć dużo dzie­ci, ale moja uko­cha­na żona nie mo­gła ich już wię­cej uro­dzić. I bo­le­li­śmy wspól­nie, wi­dząc, że ten kraj, któ­ry kie­dyś oparł się Tur­kom, gi­nie. Wie­deń jest dziś przez nich za­la­ny. Mno­żą się i ko­rzy­sta­ją z na­szych pie­nię­dzy. Wie­deń­czy­cy są głu­pi. Nie wy­cią­gnę­li lek­cji z hi­sto­rii. Nie mają dzie­ci, tyl­ko psy. Cała na­sza sto­li­ca jest obe­sra­na przez te psy.

Cór­ka sta­wa­ła się ko­bie­tą. Wi­dzia­łem, jak się pod­my­wa. Wi­dzia­łem, jak jej sut­ki pęcz­nie­ją i po­wo­li zmie­nia­ją się w pier­si. Wi­dzia­łem, jak jej kan­cia­sta fi­gu­ra za­okrą­gla się, a pup­cia za­czy­na wy­sta­wać. I wi­dzia­łem, jak pierw­szy raz krwa­wi­ła, i wte­dy jesz­cze bar­dziej ją ko­cha­łem. Za­bie­ra­łem ją ze sobą do no­wej piw­ni­cy i tu­li­łem do snu, a kie­dy spa­ła, do­ty­ka­łem tam, gdzie nie da­ła­by się do­tknąć, gdy­by nie spa­ła. I za­ko­chi­wa­łem się w niej bar­dziej i bar­dziej. Wie­dzia­łem, że było jej do­brze, bo tyl­ko oj­ciec może na­praw­dę wie­dzieć, kie­dy dziec­ku jest na­praw­dę do­brze. Szczę­śli­wy by­łem w tej piw­ni­cy ra­zem z nią, moją cór­ką. Czu­łem, że za rok albo dwa może mi dać to, cze­go nie mo­gła mi już dać żona. Scho­dzi­li­śmy co­raz czę­ściej na dół, a któ­re­goś dnia za­czą­łem ją do­ty­kać, za­nim za­snę­ła. Wi­dzia­łem za­nie­po­ko­je­nie w jej oczach, strach, ale ją przy­tu­li­łem moc­no do sie­bie i uspo­ko­iłem, po­wie­dzia­łem, że jest bez­piecz­na, że nic jej nie gro­zi, że bę­dzie jej do­brze. Pa­mię­tam, że jesz­cze tro­chę opie­ra­ła się, jesz­cze tro­chę się bała, lecz kie­dy za­czą­łem ca­ło­wać ją w czo­ło i po­wie­ki, wi­dzia­łem, że roz­luź­nia się i za­czy­na mi ufać. Ro­ze­bra­łem ją i przy­kry­łem koł­drą, sam też się ro­ze­bra­łem. Wzią­łem jej dłoń w moją dłoń i ka­za­łem się tam do­ty­kać, a po­tem pu­ści­łem jej dłoń, a ona już sama z sie­bie... Nie trze­ba było dłu­go cze­kać. Wy­try­sną­łem jak fon­tan­na. Sy­cza­łem z roz­ko­szy i było mi naj­pięk­niej na świe­cie, bo do tego do­pro­wa­dzi­ła mnie moja cór­ka, krew z mo­jej krwi i kość z mo­jej ko­ści. Pa­mię­tam, że po tym zda­rze­niu bo­czy­ła się na mnie przez kil­ka dni i ze stra­chem spo­glą­da­ła na swo­ją mat­kę, ale po ty­go­dniu po­szli­śmy zno­wu do piw­ni­cy i wte­dy już sama mi to zro­bi­ła. Na po­cząt­ku cała na­sza mi­łość ogra­ni­cza­ła się do piesz­czot i po­ca­łun­ków, ale to było zbyt mało, to było zbyt małe do­zna­nie, więc za­pra­gną­łem jej pięk­nej, krą­głej pupy i to da­wa­ło mi ja­kieś speł­nie­nie. By­li­śmy już bar­dzo bli­sko i roz­ko­cha­łem ją w so­bie jak w męż­czyź­nie. Już nig­dy nie po­pa­trzy­ła na mnie z wy­rzu­tem. Po­sta­no­wi­łem, że dam jej spe­cjal­ny pre­zent na jej pięt­na­ste uro­dzi­ny, po­wie­dzia­łem, że uczy­nię ją praw­dzi­wą ko­bie­tą i żoną, że chcę mieć z nią dzie­ci, dużo dzie­ci. Tyle, ile chcia­łem mieć z jej mat­ką, a jak się uda, to może jesz­cze wię­cej. Wy­da­je mi się, że jesz­cze wte­dy nie bar­dzo ro­zu­mia­ła, o czym mó­wię. Chcia­łem ją ja­koś bar­dziej przy­go­to­wać na ten wiel­ki dzień. Ku­pi­łem świe­ce za­pa­cho­we, a w skle­pie z kwia­ta­mi za­mó­wi­łem wia­nek z mar­ge­ry­tek i pięt­na­ście śnież­no­bia­łych róż. No i by­li­śmy już ra­zem, jed­nym cia­łem, na wie­ki. Po­tem cór­ka za­szła w cią­żę i trze­ba było coś z tym zro­bić. To zna­czy ja by­łem bar­dzo szczę­śli­wy, ale ona cho­dzi­ła do szko­ły i moja żona chy­ba jesz­cze ni­cze­go nie po­dej­rze­wa­ła. Chcia­łem jej o wszyst­kim opo­wie­dzieć, nie oba­wia­łem się, bo wie­dzia­łem, że mnie ko­cha i ko­cha na­szą cór­kę, i nie da nam zro­bić krzyw­dy. Roz­pła­ka­ła się i cho­dzi­ła stru­ta przez kil­ka dni, ale w koń­cu po­wie­dzia­ła, że nikt się nie może o tym do­wie­dzieć, że to bę­dzie na­sza ta­jem­ni­ca. Cór­ka mu­sia­ła ofi­cjal­nie znik­nąć, nie mo­gła cho­dzić z brzu­chem do szko­ły. Wpa­dli­śmy na po­mysł, żeby sfin­go­wać jej uciecz­kę z domu. By­łem szczę­śli­wy, bo w ten spo­sób mo­gła już na sta­łe za­miesz­kać w na­szej piw­ni­cy. W po­nie­dzia­łek nie po­szła do szko­ły, a ja zgło­si­łem jej za­gi­nię­cie na po­li­cji. I już w spo­ko­ju mo­gła do­cze­kać po­ro­du na dole. Pew­ne­go dnia, chy­ba już była w czwar­tym albo pią­tym mie­sią­cu, po­dyk­to­wa­łem jej list. Na­pi­sa­ła w nim, że wstą­pi­ła do sek­ty, że nas ko­cha i mo­dli się za nas, ale już nig­dy nie może nas zo­ba­czyć, bo tego wy­ma­ga od niej Bóg, gru­pa i mistrz. W tym pięk­nym li­ście że­gna­ła się z nami na wiecz­ność. Ka­za­łem jej rów­nież wła­sno­ręcz­nie za­adre­so­wać i za­kle­ić ko­per­tę, i kie­dy by­łem w Lin­zu, wy­sła­łem ten list do nas, a jak już do­szedł, po­sze­dłem z nim na po­li­cję. Mie­li­śmy spo­kój.

Żona po­mo­gła mi przy po­ro­dzie. Po­szło gład­ko. Nie są­dzi­łem, że to taka pro­sta spra­wa. Ślicz­ną có­recz­kę uro­dzi­ła nam moja cór­ka. My­śmy pro­wa­dzi­li cał­kiem nor­mal­ne ży­cie. Przez część dnia by­łem na gó­rze, a po­tem przez resz­tę i naj­czę­ściej nocą z moją cór­ką i na­szą có­recz­ką. Dziec­ko ro­sło i do­brze się roz­wi­ja­ło, nie cho­ro­wa­ło.

No tak, to były pięk­ne i spo­koj­ne lata. Peł­ne ro­dzin­nej mi­ło­ści i wza­jem­ne­go za­ufa­nia. Cór­ka uro­dzi­ła nam w su­mie sió­dem­kę wspa­nia­łych, ślicz­nych i mą­drych dzie­ci. Ale ta sió­dem­ka oka­za­ła się pe­cho­wa, bo po niej przy­szła ta strasz­na cho­ro­ba. Cór­ka za­czę­ła mar­nieć w oczach, sła­bła z dnia na dzień. Nie po­ma­ga­ły le­kar­stwa, któ­re przy­no­si­łem z mia­sta. Do­sta­ła wy­so­kiej go­rącz­ki, ma­ja­czy­ła. Te ma­ja­ki trwa­ły dwa dni i kie­dy wy­sze­dłem na za­ku­py, żona za­dzwo­ni­ła po po­go­to­wie. Co było da­lej, już pani wie...

Jo­se­fek zno­wu spoj­rzał pani ma­gi­ster Hel­dze Bau­er w oczy z taką ża­ło­ścią, że ona rów­nież uro­ni­ła kil­ka łez.

Sąd uznał Jo­se­fa za win­ne­go i uka­rał go do­ży­wot­nim wię­zie­niem. W re­kor­do­wym cza­sie na­pi­sa­no o nim kil­ka sztuk te­atral­nych i gru­bą książ­kę. Sie­dząc w wię­zie­niu, stał się mul­ti­mi­lio­ne­rem, sprze­da­wał pra­wa do hi­sto­rii swe­go ży­cia. Tyl­ko że po ujaw­nie­niu spra­wy Jo­se­fa w Dol­nej Au­strii jak grzy­by po desz­czu za­czę­ły po­ja­wiać się po­dob­ne hi­sto­rie. Co kil­ka dni po­li­cja prze­szu­ki­wa­ła piw­ni­ce, w któ­rych po­noć przez lata wię­zio­ne były dzie­ci. Jak po­wie­dział rzecz­nik rzą­du, po­dej­rze­wa się, że jest to od­ruch obron­ny spo­łe­czeń­stwa au­striac­kie­go prze­ciw­ko wszech­ogar­nia­ją­ce­mu kry­zy­so­wi eko­no­micz­ne­mu. Więk­szość spraw piw­nicz­nych to zwy­kłe oszu­stwa, któ­re mają na celu wy­łu­dze­nie pie­nię­dzy od ga­zet i in­nych me­diów. Au­stria mimo to po­zo­sta­je spo­koj­nym i sta­bil­nym kra­jem.

Jo­se­fo­wi sąd od­mó­wił spo­tka­nia z ro­dzi­ną, na­to­miast za­pew­nił, że po­sta­ra się speł­nić każ­dą inną proś­bę. Po­nie­waż Jo­sef stał się za­moż­nym więź­niem i stać go było na wie­le rze­czy, po­pro­sił na­czel­ni­ka wię­zie­nia o za­mia­nę celi. Mó­wiąc ści­śle, za­pro­po­no­wał wy­bu­do­wa­nie na wła­sny koszt luk­su­so­wej celi w piw­ni­cy. Wła­dze wię­zie­nia się zgo­dzi­ły i już wkrót­ce wię­zień Jo­sef mógł, pa­trząc w su­fit swo­jej luk­su­so­wej piw­nicz­nej celi, nu­cić pod no­sem:

Lecą bom­by z nie­ba

Zrzu­ca­ją je An­gli­cy

Nie bój się Jo­sef­ku

Scho­wam cię w piw­ni­cy

Luli laj

Sie­dzi­my bez­piecz­ni

W tej na­szej piw­ni­cy

Nic nie zro­bią nam

Ci strasz­ni An­gli­cy

Luli laj

Ta na­sza piw­ni­ca

Jest mo­kra i ciem­na

I choć ty­dzień mi­nął...Stypendium

1

Leżę i pa­trzę w su­fit. Su­fit krę­ci się, za­ta­cza koła i za­pra­sza mnie do wyj­ścia. W szaf­ce pust­ki. Kie­dy prze­sta­nie wi­ro­wać, za­cznie ssać, a jak za­cznie ssać, to bę­dzie źle. Musi wi­ro­wać.

Sty­pen­dium w Wied­niu... Ty­siąc pięć­set euro mie­sięcz­nie, miesz­ka­nie za dar­mo i te wszyst­kie bi­le­ty na im­pre­zy kul­tu­ral­ne, na któ­re nie cho­dzę. Cały rok, cały ro­czek mogę wi­ro­wać. Na mo­jej uli­cy są trzy skle­py: Bil­la, Spar i Ho­fe­rek. I w każ­dym sprze­da­ją he­li­kop­te­ry. W Ho­fer­ku już od pół­to­ra. Ta­kie wła­śnie na kaca ku­pu­ję. Szpry­cer­ka ro­bię. Bu­tel­ka bia­łe­go wy­traw­ne­go i bu­tel­ka so­dów­ki, ko­niecz­nie ni­sko ga­zo­wa­nej. Pół na pół. Po szpry­cer­ku czło­wiek czu­je się jak nowo na­ro­dzo­ny i może się­gać po coś bar­dziej am­bit­ne­go. O, na przy­kład po czer­wo­ne, spe­cjal­na re­zer­wa, dwa ty­sią­ce czwar­ty, za czte­ry pięć­dzie­siąt. Wcho­dzi jak złot­ko. Po­tem trze­ba po­pra­wić mer­lo­ci­kiem z Po­łu­dnio­we­go Ty­ro­lu za trzy dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć. A, za­po­mniał­bym! W Ho­fer­ku sprze­da­ją naj­tań­sze szam­pa­ny w Au­strii. Pięt­na­ście euro bu­tel­ka! Bar­dzo do­bre te szam­po­ni­ki – tak je piesz­czo­tli­wie na­zy­wam. Szam­po­ni­ki piję w nie­dzie­lę, kie­dy się ką­pię. W wan­nie so­bie piję. A w każ­dą so­bo­tę o sie­dem­na­stej idę, a ra­czej lecę moim he­li­kop­ter­kiem do Ho­fer­ka, żeby zdą­żyć przed osiem­na­stą. Nie­dzie­la jest świę­ta i skle­py są po­za­my­ka­ne. Ten dzień trak­tu­ję bar­dzo po­waż­nie. Ro­dzi­ce za­wsze po­wta­rza­li: „Gdzie­kol­wiek, syn­ku, bę­dziesz, gdzie­kol­wiek cię los rzu­ci, o Bogu, syn­ku, nie za­po­mi­naj”. Mógł­bym cho­dzić na mszę po nie­miec­ku, znam do­brze ten ję­zyk, ale mnie od­rzu­ca. Tu­taj, w Au­strii, mają po­da­tek ko­ściel­ny. Usta­no­wił go Adolf Hi­tler. Nie z po­wo­du wiel­kiej mi­ło­ści do Boga, tyl­ko po to, żeby ła­twiej wy­ła­pać Ży­dów. Więc nie cho­dzę do tych fa­szy­stow­skich, pięk­nych, czy­stych, pu­stych ko­ścio­łów i czu­ję zgo­dę z wła­snym su­mie­niem. Su­mie­nie mam pol­skie, dla­te­go na­wie­dzam pol­ski ko­ściół. Pod­czas nie­dziel­nej mszy opa­ry al­ko­ho­lo­we uno­szą się nad na­szy­mi gło­wa­mi. Po­nie­waż wszy­scy je­ste­śmy albo jesz­cze pi­ja­ni, albo na cięż­kim kacu, nie czu­ję się obco. Przed pol­skim ko­ścio­łem stoi po­mnik pa­pie­ża. Wiel­ki Po­lak ma twarz trol­la i bar­dzo krót­kie nogi. Na co­ko­le znaj­du­je się ta­bli­ca in­for­mu­ją­ca, że dzie­ło jest da­rem Po­lo­nii. Z pro­por­cji wnio­sku­ję, że nie uzbie­ra­li sumy wy­star­cza­ją­cej na pe­łen od­lew. Po mszy moż­na so­bie pójść na obiad. Przy ko­ście­le jest pol­ska knaj­pa, są pol­skie skle­py, kio­ski z ga­ze­ta­mi. Wi­dzia­łem też biu­ro po­dró­ży, kan­ce­la­rie praw­ni­cze, do­radz­twa po­dat­ko­we, jest na­wet prak­ty­ka le­kar­ska. Le­karz na­zy­wa się Ol­gierd Lu­ba­szen­ko, neu­ro­log.

2

Prze­raź­li­wie szyb­ko pły­nie czas. Wła­ści­wie ni­cze­go sen­sow­ne­go nie na­pi­sa­łem, a w kra­ju, w moim in­sty­tu­cie, cze­ka­ją na pierw­sze owo­ce... Nie mo­głem pi­sać, bo cią­gle mia­łem he­li­kop­ter, któ­ry w ostat­nich mie­sią­cach za­mie­nił się w bom­bo­wiec, a ty­dzień temu bom­bo­wiec za­mie­nił się w sta­tek ko­smicz­ny. Do tego wszyst­kie­go do­szły jesz­cze te skur­cze ły­dek i drga­nia po­wie­ki. Le­wej. Za­po­mnia­łem o przy­ka­za­niu ro­dzi­ców i prze­sta­łem cho­dzić do ko­ścio­ła. Już nie ku­pu­ję szam­po­ni­ków w so­bo­tę. Te­raz idę do Ho­fer­ka i pa­ku­ję wó­zek po brze­gi. Mają tu świet­ne de­sty­la­ty z owo­ców. Na przy­kład grusz­ków­kę. Albo ma­li­nów­kę, tru­skaw­ków­kę i śli­wo­wi­cę. Wszyst­kie po sześć euro za pół li­tra, wszyst­kie czter­dzie­sto­pro­cen­to­we. Od kie­dy piję de­sty­la­ty, mniej si­kam i szyb­ciej mnie ko­pie, choć drga­nia po­wie­ki, le­wej, bar­dzo się na­si­li­ły. Mie­wam też kosz­ma­ry. Si­kam do zle­wo­zmy­wa­ka, bo z po­ko­ju bli­żej mam do kuch­ni. Nie pa­mię­tam, kie­dy ostat­ni raz się ką­pa­łem. Ubra­nia oszczę­dzam. Naj­czę­ściej la­tam po miesz­ka­niu nagi. Tak, la­tam, nie cho­dzę. La­tam stat­kiem ko­smicz­nym.

3

Umie­ra­łem. I nie mo­głem umrzeć. Tak do koń­ca, jak czło­wiek. Na śmierć umrzeć. Ktoś pró­bo­wał mnie ra­to­wać. To, zda­je się, była ko­bie­ta. Trzy­ma­ła w dło­ni za­pa­lo­ną świe­cę, ale po chwi­li roz­pły­nę­ła się w po­wie­trzu jak dym z pa­pie­ro­sa. Po­tem po­żar­ła mnie ogrom­na ja­skół­ka. Po­łknę­ła ca­łe­go. Le­cia­łem ja­kiś czas gło­wą w dół i wy­lą­do­wa­łem w rynsz­to­ku. Le­d­wie się wy­gra­mo­li­łem z nie­czy­sto­ści, zła­pa­li mnie i za­mknę­li we wnę­trzu wer­bla. Było w nim okien­ko. Wy­chy­li­łem się przez nie i wy­pa­dłem. Na traw­ni­ku do­pa­dli mnie zno­wu i we­tknę­li w ty­łek drew­nia­ny flet, a na ple­cach za­wie­si­li zło­tą trą­bę. Po­tem za­mknę­li w sza­fie. Tam też cier­pia­łem. I nie wiem, jaka moc na­krę­ci­ła moją po­stać kor­bą od ka­ta­ryn­ki, a po­tem od­blo­ko­wa­ła kor­bę, tak że po­le­cia­łem w prze­stwo­rza. Po­tem z wiel­ką szyb­ko­ścią spa­da­łem w dół i z rów­nie wiel­kim hu­kiem wy­lą­do­wa­łem na har­fie. Stru­ny pod wpły­wem ude­rze­nia za­czę­ły grać me­lo­dię, a wo­ka­li­sta wy­śpie­wy­wać: „Oj­ciec go nie bił, nie bił, a bić po­wi­nien, la, la, la, oj­ciec go nie bił, ale po­zwo­lił pić, po­zwo­lił pić do krwi, la, la, la”. Po skoń­cze­niu pierw­szej pio­sen­ki za­czął na zna­jo­mą nutę: „Nie rzu­cim zie­mi, skąd nasz ród, nie rzu­cim wódy, mowy. Pol­ski my na­ród, pol­ski zwał, kró­lew­ski szczep bez gło­wy. Nie damy, by nas gnę­bił wróg, tak nam do­po­móż Puk, tak nam do­po­móż Puk”. Puk, puk, ktoś za­pu­kał. To wła­śnie był Puk prze­bi­ty włócz­nią. Chciał mnie roz­śmie­szyć, ale zo­stał strą­co­ny i roz­bił się o pa­pier nu­to­wy. Po­tem wi­dzia­łem się na ob­rę­czy. Mia­łem na­dzie­ję prze­sko­czyć do in­ne­go wy­mia­ru. Wy­glą­da­ło na to, że moż­na było tyl­ko do po­ło­wy. Cze­ka­łem, aż mnie zdej­mą. Wresz­cie zdję­li i usta­wi­li w ko­lej­ce do stat­ku ko­smicz­ne­go. Sta­ła ze mną po­stać o gło­wie pta­ka, skrzy­dłach ćmy i jasz­czu­rzym ogo­nie. Coś ga­da­ła. Nie ro­zu­mia­łem jej. Do­cze­ka­łem się i zna­la­złem w środ­ku. Sta­tek przy­po­mi­nał go­lon­kę. Usia­dłem przy sto­le z dwo­ma in­ny­mi. Przed nami sta­ła bu­tel­ka wina. Sta­ra ko­bie­ta nie wia­do­mo skąd wy­to­czy­ła becz­kę wód­ki. Chcie­li­śmy się na­pić, ale kie­lisz­ki nie mia­ły den, a z becz­ki wy­ła­zi­ły ro­ba­ki. Chi­chot. Ja­kiś czło­wiek od­wró­cił się do nas i po­wie­dział, że cze­ka już całą wiecz­ność na wy­lot. Nie wie­dzia­łem, co ro­bić. Ogar­nę­ła mnie pa­ni­ka. Ciem­ność... I zno­wu umar­łem...

No tak... strasz­ne, ale wie pan co? Ty­dzień temu był u mnie pe­wien męż­czy­zna. Wy­glą­dał na czter­dzie­sto­lat­ka. Jak się oka­za­ło, miał dzie­sięć lat mniej. Otóż ów czło­wiek utrzy­my­wał, że ma kon­tak­ty z tam­tym świa­tem. Ja nie ne­gu­ję tak zwa­ne­go tam­te­go świa­ta, pro­blem w tym, że przez te du­chy ode­szła od nie­go żona. No i za­czął pić. Ta­aak, przy­kra rzecz, bo w tej ca­łej spra­wie po­szło nie o ja­kieś wa­riac­kie wi­zje, po­szło o płeć du­chów. Ten czło­wiek obu­dził się z nie­zna­jo­mym fa­ce­tem w jed­nym łóż­ku. Opo­wia­dał, że obaj byli za­sko­cze­ni i prze­ra­że­ni. Dru­gi męż­czy­zna wy­sko­czył z łóż­ka i na ko­la­nach za­czął ner­wo­wo szu­kać cze­goś pod szaf­ką noc­ną. Na­stęp­nie wstał i za­py­tał: „Gdzie jest ła­zien­ka?”. Prze­stra­szo­ny wła­ści­ciel miesz­ka­nia wska­zał drżą­cą ręką drzwi. Wi­dział, jak tam­ten z nie­do­wie­rza­niem przy­pa­tru­je się w lu­strze swo­je­mu od­bi­ciu i prze­cią­ga dło­nią po po­licz­ku. Po­tem wró­cił do sy­pial­ni i za­py­tał o brzy­twę. Wie pan, brzy­twa w na­szych cza­sach?! Wła­ści­ciel od­parł, że ma tyl­ko ma­szyn­kę. Nie­zna­jo­my po­pro­sił o za­de­mon­stro­wa­nie urzą­dze­nia. Spodo­ba­ło się, więc po go­le­niu za­pro­po­no­wał la­skę z po­ły­kiem. No wie pan, tu za­czy­na się pro­blem, bo tam­ten się zgo­dził. Ko­niecz­nie chciał wie­dzieć, jak to jest z du­chem. Po­my­ślał, że je­śli zro­bi mu to ktoś z tam­te­go świa­ta, nie bę­dzie to od­czy­ta­ne jako zdra­da. Po­noć było bo­sko. Męż­czy­zna po­da­ro­wał zja­wie elek­trycz­ną ma­szyn­kę do go­le­nia. Na ko­niec duch prze­pro­sił za naj­ście i za brzy­twę, bo zo­rien­to­wał się, że wy­lą­do­wał w in­nej epo­ce. Znik­nął, a je­dy­nym śla­dem po jego od­wie­dzi­nach były kro­ple na­sie­nia po­zo­sta­wio­ne na pod­ło­dze w ła­zien­ce. Jed­nak wła­ści­wa tra­ge­dia tego czło­wie­ka za­czę­ła się, kie­dy po­pro­sił żonę, aby go po­pie­ści­ła usta­mi. Wie pan, w ża­den spo­sób nie mo­gła go za­do­wo­lić. Tam­ten oka­zał się mi­strzem nie z tej zie­mi. Po kil­ku nie­uda­nych po­dej­ściach żona za­czę­ła coś po­dej­rze­wać. To był z na­tu­ry uczci­wy czło­wiek. Opo­wie­dział jej o ca­łym zda­rze­niu. I wie pan, dla niej w tym wszyst­kim naj­gor­szą rze­czą było to, że ten duch był płci mę­skiej. Po­czu­ła się po­trój­nie zdra­dzo­na. Tak mu po­wie­dzia­ła na od­chod­ne. Pan wy­ba­czy, bar­dzo od­bie­głem od rze­czy­wi­sto­ści, od nas, na­sze­go spo­tka­nia. Za po­mo­cą tego przy­kła­du chcia­łem tyl­ko uświa­do­mić panu, że by­wa­ją gor­sze przy­pad­ki i gor­sze przy­czy­ny al­ko­ho­li­zmu, ale rze­czy­wi­ście, moż­na się wy­stra­szyć pań­skiej opo­wie­ści. Pan to jesz­cze tak su­ge­styw­nie opo­wie­dział, że na­wet przy­po­mniał mi się mój ostat­ni kosz­mar. Ja jed­nak wi­dzę coś opty­mi­stycz­ne­go w uza­leż­nie­niu męż­czyzn. No wła­śnie... Gdy­by był pan ko­bie­tą... Z ba­dań na­uko­wych wy­ni­ka, że nie tyl­ko nad­uży­wa­nie, lecz w ogó­le uży­wa­nie al­ko­ho­lu przy­śpie­sza me­no­pau­zę, zwięk­sza ry­zy­ko wy­stę­po­wa­nia raka sut­ka i trzo­nu ma­ci­cy. Szyj­ki ma­ci­cy też. Zdro­wie męż­czy­zny to zu­peł­nie co in­ne­go niż zdro­wie ko­bie­ty. Zdro­wie ko­bie­ty to ka­te­go­ria oso­bli­wa, ści­śle zwią­za­na z uro­dą. A uro­da, jak wia­do­mo, to atry­but ko­bie­co­ści. Więc kró­ciut­ko: nie musi pan dbać o uro­dę, nie gro­zi panu przy­śpie­szo­na me­no­pau­za, rak sut­ka, trzo­nu ma­ci­cy i szyj­ki też panu nie gro­zi. Mamy więc po­wód do ra­do­ści. Wczo­raj pe­wien pa­cjent cier­pią­cy na ner­wi­cę ser­ca przy­niósł mi drob­ny pre­zent. Pro­szę spoj­rzeć. Re­zer­wa. Dwu­dzie­sto­pię­cio­let­nia whi­sky! To co? Z bu­tel­ki czy wy­jąć szkla­necz­ki?Nad pięknym modrym Dunajem

W knaj­pie przy Fer­di­nand­stra­ße stał ka­rzeł z mi­kro­fo­nem w ręku. Śpie­wał al­bań­skie pio­sen­ki, ale kie­dy za­czął gwiz­dać Nad pięk­nym mo­drym Du­na­jem, po­sy­pa­ły się w jego stro­nę pu­ste bu­tel­ki. Jed­na z nich tra­fi­ła go w gło­wę. Upadł za­krwa­wio­ny. Po chwi­li wła­ści­ciel z dwo­ma in­ny­mi wy­nie­śli go na za­ple­cze. Lu­dzie na­gle uci­chli. Enver za­uwa­żył Ha­dzie­go. Do­siadł się do nie­go i za­mó­wił piwo. Nie zdą­żył za­mo­czyć ust w szklan­ce, kie­dy po­czuł na swo­ich ple­cach łapę Gen­gi­sa. Był już bar­dzo pi­ja­ny, beł­ko­tał, że wy­jeż­dża za dwa dni, że nic tu po nim, że nie wie­rzy w pra­cę po No­wym Roku. Ha­dzi wy­jął pa­pie­ro­sa, za­py­tał Gen­gi­sa, czy ma ogień. Gen­gis wstał z krze­sła i za­czął się ma­cać, ob­ma­cy­wać cen­ty­metr po cen­ty­me­trze swo­je cia­ło, po­wo­li i do­kład­nie, tak jak to ro­bią z ban­dy­ta­mi. To było naj­dłuż­sze ob­ma­cy­wa­nie w po­szu­ki­wa­niu za­pa­łek, ja­kie­go Ha­dzi był w ży­ciu świad­kiem. Kie­szeń po kie­sze­ni, wszę­dzie się do­ty­kał, jak­by szu­kał ma­łej szpi­lecz­ki, a nie cze­goś, co moż­na z ła­two­ścią wy­czuć. Jesz­cze przez chwi­lę stał przed nimi. Na ko­niec po­ło­żył dło­nie na klat­ce pier­sio­wej, przy­ci­snął w oko­li­cach sut­ków i ze zdzi­wie­niem po­wie­dział:

– Boże, jaki ja je­stem chu­dy.

Do knaj­py wcho­dzi­li na­stęp­ni. Pili piwo i za­po­mi­na­li, że od daw­na nie uda­ło im się za­ha­czyć w ja­kiejś ro­bo­cie.

Do­pie­ro w lu­tym coś się ru­szy­ło. Ry­nek czar­nej pra­cy jak­by drgnął. Była jesz­cze noc, kie­dy pa­ko­wa­li się do sta­re­go pun­to. Je­cha­li do por­tu nad Du­na­jem roz­ła­do­wać bar­kę. Ha­dzi włą­czył ra­dio. Or­kie­stra sym­fo­nicz­na gra­ła Nad pięk­nym mo­drym. Za­czął gwiz­dać.

– Za­mknij mor­dę – po­wie­dział Enver. – Za­mknij mor­dę, bo skoń­czysz jak ten ka­rzeł z knaj­py, pa­mię­tasz?

Wy­łą­czył ra­dio. Do­je­cha­li na na­brze­że. Pod­szedł do nich czło­wiek w weł­nia­nej czap­ce, wsa­dził w usta skrę­ta i za­ga­dał po nie­miec­ku.

– Dwóch i ja – od­po­wie­dział Ha­dzi.

– Do­bra, pła­cę po roz­ła­dun­ku, jak szyb­ko zro­bi­cie, tak szyb­ko do­sta­nie­cie kasę, po dwie­ście na gło­wę – wark­nął czło­wiek w weł­nia­nej czap­ce.

We­szli na bar­kę. Czar­na cze­luść. Wie­lu się krę­ci­ło, ale twa­rzy żad­ne­go z nich nie było wi­dać. Do­pie­ro gdy przy­szedł świt, kil­ku od­zy­ska­ło nosy, usta, po­licz­ki. Tyl­ko kil­ku. Więk­szość nadal tkwi­ła w ciem­no­ściach. Pra­wie sami czar­ni roz­ła­do­wy­wa­li bar­kę. Przed po­łu­dniem pra­ca za­czę­ła ich nu­żyć. Zbyt dłu­go cze­ka­li na pu­ste pa­le­ty. Po­py­cha­li się jak mali chłop­cy, krzy­cze­li je­den do dru­gie­go w dziw­nym ję­zy­ku. Zno­wu sły­chać było „w górę” i zno­wu pu­sta pa­le­ta wró­ci­ła na dół. Ha­dzi nie wy­trzy­mał. Pod­biegł na­ko­pać jed­ne­mu czar­ne­mu do tył­ka, ale wy­wró­cił się. Le­żał i pa­trzył, jak­by na coś cze­kał. I to coś przy­by­ło. Spa­dło z nie­ba z wiel­kim im­pe­tem. Huk, głu­chy huk, i już go nie było wi­dać. Spod ła­dun­ku wy­pły­nę­ły struż­ki krwi. Ci­sza. Wszy­scy za­sty­gli w bez­ru­chu. Ktoś zwy­mio­to­wał. Ktoś inny po­śpiesz­nie wy­jął pa­pie­ro­sa. Ta ci­sza trwa­ła wiecz­ność. Nikt nie chciał wejść w bor­do­wą ka­łu­żę. Gło­wa Ha­dzie­go przy­po­mi­na­ła pił­kę do nogi, po któ­rej prze­je­cha­ła cię­ża­rów­ka. Oczy wy­pa­ro­wa­ły, a zęby wpra­so­wa­ły się w szy­ję.

– Prze­klę­ta me­lo­dia – mruk­nął Enver do Gen­gi­sa przez za­ci­śnię­te gar­dło, za­kry­wa­jąc tru­pa swo­ją kurt­ką.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: