Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Porozumienie przeciw monowładzy. Z dziejów PC OPR.MK. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
4 lipca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
35,00

Porozumienie przeciw monowładzy. Z dziejów PC OPR.MK. - ebook

 Porozumienie przeciw monowładzy  to zarówno autobiografia jednego z najważniejszych polskich polityków XX i XXI wieku, jak i historia dowodzonej przez niego formacji politycznej – Porozumienia Centrum.

To także doskonała odpowiedź dla wszystkich zatrwożonych dziś z powodu „zagrożonej demokracji”. Przywraca pamięć o tym, kto robił na tę demokrację zamach, a kto o nią walczył w czasach upadającego PRL-u i po roku 1989. Pokazuje, jak środowiska związane z szeroko rozumianą lewicą próbowały pod szyldem „Solidarności” stworzyć monopartyjny system władzy w Polsce, jak z nowych rządów chciano wykluczyć tych, którzy nie podzielali poglądów władzy bądź też mieli „niesłuszne rodowody”. Ci, którzy tak głośno dziś krzyczą, mieli stać się jedynymi beneficjentami solidarnościowej rewolucji.

Można by tę polityczną autobiografię szefa PiS- u nazwać Moją niezgodą czy Moim sprzeciwem. To Jarosław Kaczyński i dowodzona przez niego partia Porozumienie Centrum postanowiły bronić wartości chrześcijańskich i demokratycznych, zgodnych z narodową tradycją – nie dopuścić, aby totalitarny system odrodził się w demoliberalnej szacie. Były momenty, gdy wydawałoby się, że walka Jarosława Kaczyńskiego skazana jest na niepowodzenie, kiedy zostawał sam na placu boju albo też formacja, której chciał przewodzić, była skrajnie podzielona.

Książka jest opowieścią o nadziei, o odwadze, o sensie walki, gdy już niewielu wierzyło, że zakończy się ona zwycięstwem.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65521-33-0
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Polityka zaczęła się dla mnie i Leszka w marcu 1968 roku. Mieliśmy po osiemnaście lat i byliśmy studentami pierwszego roku prawa. W wydarzeniach marcowych braliśmy udział od pierwszego dnia, od wiecu przed gmachem Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego o dwunastej. Później, 9 marca — politechnika, demonstracje; 11 marca — wiec na Uniwersytecie Warszawskim, znowu manifestacja, wreszcie strajk okupacyjny. I tak do końca. Marzec stał się naszym pierwszym czynnym sprzeciwem wobec władzy; wcześniej były ledwie incydenty. W 1965 roku przestawialiśmy strzałki wskazujące drogę do punktu wyborczego tak, by kierowały ludzi do publicznego szaletu. Polityką nie był też udział w mszach odprawianych w Warszawie, w Tysiąclecie Chrztu Polski. Nie traktowaliśmy tego jako protestów. Do kościoła wolno było chodzić. Rozumieliśmy oczywiście, że jest spór władza–Kościół, czy jak to wtedy mówiono, Wyszyński–Gomułka, ale uważaliśmy to za elementy rzeczywistości.

W roku 1968 doszło do jawnego wystąpienia przeciwko władzy. Były protesty na ulicach, a także wiece na uniwersytecie i politechnice. Informowano, że nasze manifestacje są nielegalne. Chodziliśmy tam z Wojciechem Jasińskim. Był to świadomy wybór. 8 marca zjawiliśmy się na wiecu przed Biblioteką Uniwersytetu Warszawskiego. Na początku było nas niewielu. Z ławki przemawiali: Mirosław Sawicki, Wiktor Górecki i jeszcze ktoś. Już wtedy zaatakowali aktywiści ZMS, w tym osoby z naszego pierwszego roku prawa, pod wodzą niejakiego Kusztelaka. Krzyczeli: „michnikarze precz z uczelni!”. Potem dołączyły do nich, dowiezione autobusami z napisem „wycieczka”, partyjne bojówki. Nie bili. Były tylko przepychanki. Całość przeniosła się pod Pałac Kazimierzowski. Naciskany przez nich dużo liczniejszy tłum młodzieży domagał się wyjścia na balkon rektora. Pojawiła się delegacja studentów i młodych pracowników nauki. Była wśród nich Jadwiga Staniszkis, którą identyfikowałem wtedy pod nazwiskiem Lewicka. Nie wiem, w jaki sposób reprezentacja została stworzona. Chyba powstała samorzutnie. Po jakimś czasie zjawiła się na balkonie pałacu Irena Lasota, wzniosła rękę z zaciśniętą pięścią, czyli w pozdrowieniu niemieckich komunistów. Tłum odpowiedział, podnosząc ręce z zaciśniętymi pięściami. Ze wstydem przyznaję, że Leszek i ja też, choć wiedzieliśmy, co to oznaczało. Ale w ten sposób wyrażaliśmy naszą solidarność z uczestnikami wiecu. Przywiezieni aktywiści brutalnie wyciągali z tłumu bardziej żarliwych studentów, szczególnie dziewczyny i wrzucali do swoich wozów. W końcu na balkon wyszedł prorektor Zygmunt Rybicki. Podziękował towarzyszom i wezwał zebranych do rozejścia się. Powstało wrażenie, że będą jakieś rozmowy z delegacją. Rozchodzący rozsypali się po całym dziedzińcu uniwersytetu. Trwały słowne utarczki, a czasem i szarpaniny z wsiadającymi do autobusów aktywistami PZPR — wyraźnie dobranymi. W większości byli to okazali mężczyźni. Atak ORMO i Golędzinowa (tak wtedy nazywano ZOMO) nastąpił, gdy wydawało się, że wszystko ma się już ku końcowi. Ktoś krzyknął, że nowy aktyw idzie od bocznej bramy na Oboźnej. Poszliśmy z Leszkiem w tę stronę. Naprzeciw nas szła tyraliera mężczyzn po cywilnemu. Wydawało się, że są drobniejszej postury niż ci, z którymi mieliśmy wcześniej do czynienia. W pewnym momencie, wyraźnie na komendę, wyciągnęli spod pazuchy pałki. Zaczęło się bicie. Bił też pluton Golędzinowa, który szedł od Oboźnej, początkowo w kolumnie, ale natarli wzdłuż frontu Pałacu Kazimierzowskiego, potem w stronę Audytorium Maximum, do którego niektórzy z nich wpadli. Zaatakowani nagle studenci rozpierzchli się. Pogoń nie była zaciekła. Spokojnie z Leszkiem wyszliśmy główną bramą. Na Krakowskim Przedmieściu było dużo ludzi, również ORMO i ZOMO. Co chwilę jakąś grupkę atakowano z użyciem pałek. Część ludzi schowała się do kościoła św. Krzyża. My byliśmy pod kościołem Wizytek i tam też natarł Golędzinów. Uciekaliśmy przed nimi tak, że znaleźliśmy się pod kościołem św. Anny, gdzie wsiedliśmy do autobusu i wróciliśmy do domu opowiedzieć, co się stało. Pod św. Anną usłyszeliśmy coś bardzo znaczącego. Jakiś człowiek powiedział: „robotnicy by was poparli, gdybyście chcieli obniżenia ceny kiełbasy”. A my krzyczeliśmy o Dziadach i „gestapo!”, „gestapo!” w stronę milicji i ORMO. Następnego dnia była sobota. Spotkaliśmy się pod Klubem Polonia Warszawa na Konwiktorskiej i stamtąd grupą pojechaliśmy na politechnikę. Ktoś powiedział, że będzie się tam coś działo. Rzeczywiście, w Auli Politechniki był wiec, choć chaotyczny i właściwie bez kierownictwa, niezorganizowany. Później wyszliśmy z gmachu i z okrzykami: „prasa kłamie” (była to reakcja na krótkie wzmianki w gazetach, szczególnie w „Sztandarze Młodych”) skierowaliśmy się w stronę domu akademickiego Riwiera. Śpiewaliśmy hymn, były biało-czerwone sztandary. Milicja i ORMO uderzyły szybko. Tym razem jednak poszły w ruch kamienie. Golędzinów zaczął bić i zatrzymywać przypadkowe osoby, gdyż schwytanie studentów przez ciężko ubranych, wcale niemłodych zomowców, było trudne. Byliśmy na ogół szybsi. Grupa, w której się znaleźliśmy, pomaszerowała Marszałkowską, Alejami Jerozolimskimi, Nowym Światem do uniwersytetu i tu dopiero nastąpił ich skuteczny atak. Przedtem rozpędzani zbieraliśmy się ponownie. Teraz trzeba było wiać. Uratował nas kierowca autobusu, który zatrzymał się przed uniwersytetem nie na przystanku, otworzył drzwi i odjechał. Niedziela minęła spokojnie.

W poniedziałek nie było zajęć na całej uczelni, mimo że normalnie mieliśmy osiem godzin ćwiczeń. Wielkie podniecenie i wiec w Audytorium Maximum. Braliśmy w nim udział. Przybył rektor Stanisław Turski, który powiedział, że wiec jest nielegalny. Powstał komitet studencki. Po południu i wieczorem demonstrowaliśmy na Krakowskim Przedmieściu, między innymi koło pomnika Mickiewicza. Były okrzyki o Dziadach. Uczciwie mówiąc, zebrało się tam też sporo chuliganów (może wśród nich byli prowokatorzy), niektórzy mieli kije i puste butelki. Rozpędzono nas. Rzucano w tłum pojemniki z gazem łzawiącym i petardy. Milicja biła pałkami. Wpadliśmy z Leszkiem gdzieś na rogu Koziej i Miodowej w swego rodzaju kocioł stworzony przez ORMO. Ale okazało się, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Nasze skromne postury i młody wygląd spowodowały, że wzięto nas za uczniaków. Usłyszeliśmy tylko: „do domu, gówniarze!” i nie zatrzymano nas. Kolega, którego w tym samym czasie złapano w innym miejscu Starego Miasta, też zresztą lichej postury, choć może nieco poważniejszego wyglądu, wylądował w Pałacu Mostowskich, co prawda tylko na trzy dni, ale został ciężko pobity. Wróciliśmy do domu i zobaczyliśmy w telewizji masówki w fabrykach. Od tej pory nie mieliśmy wątpliwości, kto kogo atakuje. Uczestniczyliśmy w wydarzeniach dalej.

Kierowaliśmy się z Leszkiem poczuciem obowiązku. Zresztą — mówiąc uczciwie — nie bardzo odczuwaliśmy zagrożenie, mimo strasznych opowieści o znęcaniu się nad zatrzymanymi, które krążyły po Warszawie i po części były prawdziwe. Kiedy ruszając na strajk na Uniwersytecie Warszawskim, usłyszeliśmy od rodziców, że jesteśmy kolejnym pokoleniem, które „idzie w bój”, uważaliśmy to za dużą przesadę.

Po marcu na uczelni zrobiło się ponuro. Ale trwanie Praskiej Wiosny budziło nadzieje, dopóki nie przyszedł 21 sierpnia 1968. Przebywaliśmy wtedy na obozie wojskowym w Morągu. Nocny alarm. Myśleliśmy, że czeka nas standardowy marsz czterdzieści kilometrów w pełnym oporządzeniu, ale było inaczej. Na placu apelowym zostaliśmy poinformowani, że na wezwanie rządu Czechosłowacji wojska Układu Warszawskiego wkroczyły do tego kraju. Potem oficerowie zaapelowali o poparcie inwazji. Chcąc wpłynąć na nasze decyzje, przywołali pozytywny odzew studentów piątego roku Akademii Górniczo-Hutniczej, którzy odbywali ćwiczenia w sąsiedniej jednostce. Dwóch kolegów z naszej jednostki powiedziało „nie”. Jeden niskiego wzrostu, nie pamiętam nazwiska, przemówił pierwszy, potem poparł go Tomasz Gruszecki, obecnie profesor ekonomii i były minister. Oficer polityczny zarządził głosowanie. Zdecydowana większość, także Leszek i ja, odmówiła poparcia. Autorzy odrzuconej uchwały, która obejmowała też ekspiację za marzec, mówili potem, że obawiają się pobicia.

Tak jak wspomniałem, po marcu, a zwłaszcza po sierpniowym wkroczeniu wojsk Układu Warszawskiego do Czechosłowacji na uniwersytecie zrobiło się ponuro. Pewni koledzy, którzy z nami uczestniczyli w marcowym strajku okupacyjnym, teraz zapisywali się do Związku Młodzieży Socjalistycznej, skąd prowadziła prosta droga do partii. Panoszyła się grupa Jerzego Kusztelaka, zetemesowca, który po studiach trafił do SB. Do jego zadań należało potem śledzenie Wiktora Woroszylskiego.

Na plotki o wiecu w pierwszą rocznicę, 8 marca 1969 roku, znów o dwunastej, zjawiliśmy się pod Biblioteką Uniwersytetu Warszawskiego w składzie Leszek, Wojtek Jasiński i ja. Po drugiej stronie skweru siedział na ławce znany mi z widzenia Krzysztof Michalski, nieżyjący już filozof. Było też dziesięciu czy piętnastu uniwersyteckich strażników. Krótko mówiąc, klapa. W 1969 roku poszliśmy jeszcze na wybory, skreśliliśmy całą listę. W grudniu 1970 roku z Wojtkiem Jasińskim chodziliśmy na politechnikę w nadziei, że może coś się tam dzieje. Zaś z Wojciechem Hermelińskim (dziś w Trybunale Konstytucyjnym) i bodajże Pawłem Wrońskim krążyliśmy z tą samą myślą po Warszawie — ale w stolicy nic się nie wydarzyło.

Była jeszcze Wolna Europa. Słuchaliśmy codziennie. Jeśli jednak ktoś sądzi, że budowało to optymizm i dawało nadzieję, grubo się myli. Szczególnie cykl audycji „Rakowiecka nr 2” stwarzał wrażenie, że jakikolwiek opór czy próby organizowania się nie mają żadnych szans, a bezpieka jest wszędzie. Może to z wrodzonej przekory, ale zawsze czułem, że komunizm upadnie. Dlatego na pytanie: co tam w Wolnej Europie? odpowiadałem: komuna uchodzi.

Faktyczną kondycję gospodarki komunistycznej zobaczyłem z bliska w Karlinie. Był to dla mnie symboliczny obraz całkowitego rozkładu tego systemu, ciągle pogłębiający się. Niektórzy uważali, że ten stan nigdy się nie skończy, że swoisty rozpad będzie trwał bez końca. Ja po Karlinie jeszcze głębiej zacząłem wierzyć, że komunizm na pewno kiedyś przestanie istnieć. Jak znalazłem się w Karlinie? Karą za Marzec 68 było Karlino 69. W roku 1969 obowiązkowe dla studentów hufce pracy. Do Karlina trafiliśmy w małej grupie kilkunastu kolegów z uczelni. Pozbierali nas z różnych wydziałów. Szefem hufca był chłopak z biologii, trochę od nas starszy. Rudy, wysoki, mocno zbudowany. Mówiliśmy na niego „Cynamon”. On tego przezwiska szczerze nie znosił. Karlino było sennym miasteczkiem, jakich wiele na Ziemiach Odzyskanych. Poniemieckie kamienice zniszczone nie tyle przez wojnę, co przez powojenne zaniedbanie. Kury spacerujące środkiem ulicy, odpadające tynki, szarość. Kobiety przesiadujące w oknach domów. Mężczyźni z piwem w ręku przed sklepikiem. Pod miastem Fabryka Płyt Pilśniowych i Wiórowych w budowie. Wielki rozorany teren, baraki, prowizoryczny budynek administracji. Co najwyżej kilkudziesięciu robotników, szewskie poniedziałki. Jednocześnie momenty, w których można było zobaczyć, że ludzie, nawet ci od najprostszej roboty, potrafią pracować bardzo sprawnie, jeśli tylko mają motywację. Czyli wszystko mogło być inaczej.

Z około dwudziestu pięciu osób uczestniczących w nadzwyczajnym seminarium profesora Stanisława Ehrlicha z teorii państwa i prawa, wśród których znaleźli się wybrani przez niego na podstawie referatów studenci, zostali teraz, prócz Leszka i mnie, tylko Maciej Łętowski i Bogusław Wołoszański. Seminaria Ehrlicha odegrały ważną rolę w kształtowaniu mojego światopoglądu, również pogłębiając przekonanie o upadku komunizmu. Był to człowiek wybitny. Erudyta, biegle mówiący czterema językami, znakomicie znający światową literaturę politologiczną. Nie miał łatwego charakteru i dla wielu był postacią kontrowersyjną. Nie znosili go zarówno moczarowcy, jak i niektórzy rewizjoniści, pamiętający, że po 1956 roku przepędził on z wydziału prawa ich kolegów, którzy byli tak zwanymi zastępcami profesorów, choć podobno nie wszyscy mieli maturę. Był kopalnią wiedzy o komunizmie.

Stworzyliśmy wokół niego swego rodzaju drużynę: najpierw byli to Leszek, ja, Maciej Łętowski, Bogusław Wołoszański i Sławomir Popowski. Później, gdy już byłem po studiach, doszedł jeszcze Wojciech Sadurski, jego żona i Wiesław Staśkiewicz. I nieco starsi koledzy, którzy pojawiali się na nieformalnych seminariach: Piotr Winczorek i Henryk Leszczyna. Początkowo spotykaliśmy się na uczelni, ale potem wędrowaliśmy po ulubionych kawiarniach i na końcu rezydowaliśmy u profesora w domu. Tę cudowną, niezapomnianą atmosferę naszych dysput, zakrapianych miodem pitnym i czerwonym winem, przerwał, nieoczekiwany dla nas, ślub Ehrlicha. Żona profesora przywróciła w jego życiu ład i porządek. Dyskretnie, z kobiecym taktem, zmieniła charakter naszych spotkań. Trwały one nadal, chociaż były może mniej atrakcyjne od strony barowej. Ehrlich nie ukrywał, że kilku z nas, to jest Łętowskiemu, Wołoszańskiemu, Leszkowi i mnie, a także Sławkowi Popowskiemu, choć przyszedł nieco później, jest wdzięczny, iż nie opuściliśmy go w roku 1968, gdy miał trudną sytuację, a stworzone przez niego seminarium się rozsypało.

Profesor pilnował mojego doktoratu. Naciskał na szybki termin. Stawiał wręcz wyśrubowane warunki. Wziął też na siebie uzgodnienie z moim szefem, z Zakładu Badań nad Szkolnictwem Wyższym, tematu, który wpisywałby się w kierunki pracy instytutu i jednocześnie odpowiadał planom Ehrlicha. Chciał udowodnić swoimi pracami, że w mechanizmach państwa komunistycznego, czyli PRL, istnieją pewne elementy społecznej dynamiki prowadzące do przekształceń. Praca o samorządzie akademickim, o tym, jak odradzał się po likwidacji w 1968 roku, wpisywała się w jego szeroki plan.

Z różnych względów, z których najważniejszym był brak możliwości przeprowadzenia badań na uczelniach, a także roczny wyjazd Ehrlicha na wykłady, bodajże do Leuven, rzecz niestety się przedłużała. Ehrlich był niezawodny i załatwił mi, przez rektora Uniwersytetu Lubelskiego, profesora Wiesława Skrzydłę, zgodę na badania na uczelniach lubelskich. Ostatecznie pod koniec 1975 roku byłem gotów. Myślałem wtedy, że zostały mi jeszcze trzy, cztery miesiące do obrony, ale sprawy się skomplikowały. Były jakieś opory. Dodano trzeciego recenzenta. Zdałem egzamin doktorski, ale musiałem czekać jeszcze wiele miesięcy. Obrona miała być, jak ciągle słyszałem, „za dwa tygodnie”. Doszło do niej dopiero w grudniu 1976 roku. Był to rok szczególny. Zaczęło się od jesieni 1975 i zmian w konstytucji. Nadszedł czas sprzeciwu.

Musiało upłynąć kilka lat, rządził już wtedy Edward Gierek, by nadarzyła się okazja do indywidualnego sprzeciwu. Chodzi o mój list do Sejmu protestujący przeciw zmianom w konstytucji planowanych od 1975 roku, a przyjętych w 1976. Napisałem go, dodając kilka słów o nierównouprawnieniu katolików w Polsce.

W lipcu 1976 roku chodziłem na procesy robotników z Ursusa i natykałem się tam na ludzi ze środowisk opozycyjnych. Osobiście znałem tylko Jana Józefa Lipskiego, innych z widzenia. Nie zaangażowałem się jeszcze w pełni, bo byłem wówczas w szczególnej sytuacji, już po przyjęciu pracy doktorskiej i złożeniu egzaminów, a przed obroną. Termin obrony ustalony na czerwiec przeniesiono na wrzesień. Ostatecznie, jak pisałem, obroniłem doktorat na początku grudnia. Dopiero wtedy oddałem się do dyspozycji Jana Józefa Lipskiego, człowieka bardzo ważnego w ówczesnej opozycji, członka Komitetu Obrony Robotników, doskonale zorientowanego w sytuacji. Poszło tym łatwiej, że był kolegą naszej mamy w Instytucie Badań Literackich. Decyzja była dla mnie oczywista, choć niełatwa. Od początku 1976 roku nie miałem pracy. Rozstałem się z Instytutem Polityki Naukowej, licząc na zatrudnienie jako pracownik naukowo-badawczy na uniwersytecie. Nic z tego nie wyszło. Około piętnastu miesięcy nie miałem niczego.

Na początku 1977 roku dzięki Stanisławowi Ehrlichowi pracę w Białymstoku załatwił mi Andrzej Stelmachowski. Leżałem w domu powalony grypą. Zadzwonił do mnie Ehrlich, mówiąc: Proszę się skontaktować z profesorem Stelmachowskim, ma coś dla pana. Powiedziałem, że mam grypę, a on na to, żebym w takim razie poszedł… z grypą. Poszedłem. Rozmowa była krótka, rzeczowa. Zacząłem pracować w marcu 1977 roku w filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku.

Początkowo były to właściwie wizyty w Białymstoku, bo nie miałem jeszcze zajęć. Niemal od razu poznałem wtedy Jadwigę Staniszkis. Uczyła socjologii na moim roku prawa, tyle że nie moją grupę. Była bardzo piękną kobietą. Chętnie rozmawiała na przerwach ze studentami, łatwo było ją zapamiętać. Ale przede wszystkim 8 marca 1968 stała na balkonie Pałacu Kazimierzowskiego jako członek delegacji studenckiej. Znalazła się potem na wiele miesięcy w więzieniu. Na uniwersytet nie wróciła, lecz kontynuowała pracę naukową. Doktoryzowała się, habilitowała i jej prace, przede wszystkim z socjologii organizacji, uczyniły ją sławną. Miała już wtedy bardzo mocną pozycję jako naukowiec i co najważniejsze — była samodzielnym pracownikiem. Nie spodziewałem się, że jest tak miła i komunikatywna. Dużo rozmawialiśmy, włócząc się trochę po Białymstoku. Zapraszałem ją do „Hortexu” na obiady. Pamiętam, że chciała zamawiać najtańsze potrawy, czyli kurze żołądki. Na szczęście znów zarabiałem, miałem pieniądze, więc pozwalaliśmy sobie na nieco bardziej wymyślne dania. W czasach, gdy ją poznałem, starała się o stypendium w Stanach Zjednoczonych, walczyła o paszport i dostała go. Pamiętam, że czytała mi kiedyś amerykańską ankietę, którą musiała wypełniać. Było tam między innymi pytanie o kolor skóry. Bardzo interesująco i buntowniczo mówiła na spotkaniach pracowników naukowych organizowanych przez profesora Stelmachowskiego. Chodziło o mechanizmy podtrzymujące i destruujące system, o grę ludzi z systemem. Później wyjechała i do Białegostoku już nie wróciła. Znamy się po dziś dzień. Obecnie są to raczej incydentalne kontakty.

Praca w Białymstoku nie była ciężka — jeden, dwa wyjazdy w tygodniu. Trzeba było bardzo wcześnie wstawać, pociąg był o piątej dziesięć. Pierwsze wykłady, rozpoczynające się o ósmej rano, szły mi trudno. Potem się rozkręcałem. Starałem się, żeby było ich jak najwięcej i to jeden po drugim. Często było to osiem godzin, a zdarzało się i dziesięć, choć raczej rzadko. Początkowo, ale tylko w pierwszych miesiącach, sporządzałem notatki do wykładów. Profesor Stelmachowski powiedział mi, że studenci nie szanują wykładowców, którzy „nie mówią z głowy”. Zrezygnowałem więc z notatek i doszedłem do niemałej wprawy w mówieniu bez żadnego wsparcia. Sytuację miałem lepszą niż w innych uczelniach, bo filia była ciągle słaba. Na moim wydziale był profesor Stelmachowski i dwóch kontraktowych docentów, dlatego adiunkci wchodzili w skład rady wydziału. Mieli więc po części pozycję równą, pod pewnymi względami, docentom. Dawało mi to sporą swobodę, bo w istocie miałem tylko jednego szefa, którego uznawałem. Był to profesor Stelmachowski.

Poza zajęciami w Białymstoku, w drugim semestrze, czyli od lutego, jeździłem do Suwałk, do punktu konsultacyjnego, zwanego przez nas „filią filii”. Kształciła się tam nomenklatura szczebla wojewódzkiego, która nie spełniła jeszcze warunku uzyskania wyższego wykształcenia, wprowadzonego jakiś czas przedtem. Paradoksalnie miało to pewne zalety. Wizyty w Suwałkach, jednodniowe i to raz na dwa tygodnie, stwarzały świetne pole do obserwacji systemu, w którym żyliśmy. O ile w Białymstoku przynajmniej niektórzy wiedzieli o mojej działalności i gdy przyjmowano mnie do pracy, najlepsi towarzysze (następnie awansowali na sekretarzy KW PZPR) byli przeciw, o tyle w Suwałkach takiej wiedzy chyba nie było. W każdym razie mogłem zobaczyć z bliska saloniki dla władzy, istniejące nawet w najgorszych knajpach. Miałem też możliwość bezpośredniego przekonania się, że nomenklatura, choćby niewysokiej rangi, traktowała majątek państwowy jako swój. Kiedy pewnego razu chciałem uniknąć udziału w „przyjęciu w Augustowie”, powiedziałem, że niestety nie zdążę na pociąg do Warszawy, a samochód, którym nas wożono, jest do dyspozycji tylko do Białegostoku. Na takie dictum usłyszałem, że mogę przecież kazać im jechać do samej Warszawy. Gdy powiedziałem, że przecież nie mogę wydawać takich dyspozycji, wtedy ci, którzy chcieli mnie gościć, zaproponowali, że zrobią to za mnie. Jeden z nich był oficerem milicji, kierownikiem wydziału w Augustowie, drugi kierownikiem spółdzielni. Samochód był, do dziś pamiętam, z Państwowego Przedsiębiorstwa Geodezyjnego. Tym, którzy nie rozumieją, o co chodzi, wyjaśnię, że istniała wtedy praktyka korzystania przez władzę z samochodów różnych firm. I tak pracowników filii uniwersytetu wożono z Białegostoku do Suwałk i z powrotem wozami różnych przedsiębiorstw i instytucji, w tym autem KW PZPR. Z miłych doświadczeń z Białegostoku wspomnę jeszcze wieczory w hotelu uczelni, bo niekiedy musiałem tam jednak nocować. Jedliśmy wspólne kolacje z koleżankami i kolegami, którzy tam pracowali. Czasem była tylko herbata, czasem coś mocniejszego. Zdarzało się, że bywał profesor Stelmachowski. Najczęściej były to asystentki z mojego wydziału, bardzo miłe i gościnne. Serdecznie wspominam dobre stosunki z Waldkiem Danielewiczem, też asystentem, niezwykle inteligentnym, choć nieumiejącym się odnaleźć w rygorach akademickich. Jego uroczą żonę i pierogi ogromnej wielkości, które podawała.

Moim pierwszym zadaniem w opozycji był wyjazd do Płocka, by rozpoznać sytuację. Miasto to było trzecim, mniej znanym frontem walk z władzami, określanych jako „wydarzenia w Ursusie i Radomiu”. W Płocku doszło wówczas do ostrych demonstracji. Jeździłem tam przez parę miesięcy, szukałem poszkodowanych i przekazywałem im pomoc. W końcu mnie złapano. Szedłem w zaparte, zostałem wypuszczony, ale potem byłem śledzony. Myślałem: to koniec, stracę pracę, ale nic takiego się nie stało.

Niedługo później doszło do aresztowań. Jan Józef Lipski, który spodziewał się zatrzymania, zostawił mi numery telefonów. Jeden z nich, do Mieczysława Grudzińskiego, pamiętam do dziś — 281441. Nie dodzwoniłem się wprawdzie do niego, ale znalazłem kontakt z córką Lipskiego i poszedłem do Grażyny Kuroniowej, żony Jacka. Ona skierowała mnie do Krystyny i Stefana Starczewskich. W ten sposób nawiązałem współpracę z powstającym Biurem Interwencyjnym KOR. Stało się to dokładnie 18 czerwca 1977 roku, czyli w moje dwudzieste ósme urodziny. Dostałem od razu zadanie — wyjazd do Torunia w sprawie człowieka pobitego przez milicję, a później niesłusznie przetrzymywanego w areszcie.

Na początku września 1977 roku, w mieszkaniu wynajętym przez Piotra Naimskiego, odbywało się spotkanie osób zaangażowanych w powołanie Biura Interwencyjnego. Poznałem tam Zofię i Zbigniewa Romaszewskich, którzy powoli je przejmowali. Później zbieraliśmy się w podziemiach kościoła św. Michała na Puławskiej, a gdy zaczęła zaglądać tam bezpieka, w różnych mieszkaniach na Stegnach. Zanim jeszcze Biuro rozkręciło się na dobre, czyli w lecie 1977 roku, Stefan Starczewski powierzył mi zbadanie sprawy zastrzelenia przez milicję młodego chłopaka w Zakliczynie. Pojechałem na miejsce, odnalazłem jego rodziców, rozmawiałem z miejscowym księdzem, przygotowałem dossier. Sprawa miała rezultat, zabójca dostał kilkuletni wyrok.

Biuro Interwencyjne — przynajmniej część, którą znałem, bo Zofia i Zbigniew mieli także inne kontakty — to było ledwie kilka osób. Przewodziła Romaszewska i traktowałem ją jako szefa. Poza nimi działali Joanna Jankowska z warszawskiego Klubu Inteligencji Katolickiej, młoda blondynka, której nazwiska nie pamiętam, Grzegorz Grosse, Jerzy Geresz i przez krótki czas inżynier, który okazał się potem agentem. Dziś wiedząc dużo więcej niż wtedy, nie jestem już tego taki pewny. Pojawiali się również Jan Walc, początkowo także Jan Lityński, nieco później Piotr Kapczyński, Andrzej Zozula i sporadycznie studenci z Akademii Teologii Katolickiej. Bywały spotkania, na które przychodzili ludzie z „Robotnika”, a czasami odwiedzaliśmy też Henryka i Ludwikę Wujców.

Adama Michnika widywałem na imieninach Joanny Jankowskiej, przedtem mijaliśmy się tylko na pogrzebach, na przykład pierwszego zmarłego członka KOR Wacława Zawadzkiego, ale osobiście go nie znałem. Zostałem stałym bywalcem Zespołu Adwokackiego nr 25, który mieścił się u zbiegu placu Zbawiciela z aleją Wyzwolenia, gdzie miewałem dyżury. Pracowali tam albo tylko przychodzili adwokaci związani z KOR: Andrzej Grabiński, Witold Lis-Olszewski, Stanisław Szczuka, Władysław Siła-Nowicki, Jan Olszewski.

Moja aktywność opozycyjna nie sprowadzała się wyłącznie do działań interwencyjnych. Brałem też udział w rozrzucaniu ulotek czy — już później, bliżej 1980 roku — w zbieraniu podpisów. Pamiętam dobrze wniosek, by w radiu i telewizji emitowano audycje religijne. Pierwszego dnia akcji zbieraliśmy podpisy pod pięcioma kościołami. Jednym z proboszczów, którzy się na to zgodzili, był ksiądz Teofil Bogucki z kościoła św. Stanisława Kostki w Warszawie. Zaczęliśmy o szóstej rano. Nie liczyliśmy specjalnie na masowe poparcie. Okazało się jednak, że jest znacznie lepiej, niż przypuszczaliśmy. Mieliśmy nadzieję na jakieś sto podpisów, a zebraliśmy około tysiąca.

W 1979 roku Jacek Kuroń zaczął zwoływać narady aktywu KOR, na które mnie zapraszano. Kiełkowała w nas świadomość, że nadchodzi kryzys władzy. Ogromne wrażenie wywarła wizyta Ojca Świętego Jana Pawła II. Choć w moim środowisku dyskusje na temat jej skutków ujawniły różne stanowiska. Na seminarium Ehrlicha była nawet mowa, że umocniła pozycję Gierka. Rzeczywiście Gierek próbował wykorzystać wizytę na swoją korzyść. Była to kiepska gra. Zaczęliśmy szukać możliwości przejścia do ofensywy. Formułowano najróżniejsze pomysły, niekiedy wielce oryginalne, na przykład zwrócenie się ku dyrektorom przedsiębiorstw, by uczynić z nich lobby dążące do zmian. Przesłanką dla tych niepoważnych nadziei było poturbowanie przez milicję pewnego dyrektora, zdaje się w Piotrkowie, za to, że czynił kłopoty w przygotowaniach do wizyty Edwarda Gierka.

Sukces „akcji podpisowej” w sprawie dostępu Kościoła do mediów chcieliśmy powtórzyć dla stworzenia szerszej platformy politycznej, pod którą uzbierałoby się dużo podpisów. Jacek Kuroń mówił nawet o stu tysiącach, co dałoby podstawę domagania się rozmów z władzą. Był to czas mnożenia się różnych inicjatyw. Powstało konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość”. Nareszcie coś się działo. Nadzieję dawała też wojna wietnamsko-chińska i działania w Afganistanie.

Na naradach wybuchały spory. Najpoważniejszy z nich — o demonstrację pod pomnikiem Kilińskiego, która skończyła się krótkotrwałymi aresztowaniami. Był to koniec grudnia 1979 roku. Kuroń i Michnik mieli pretensje o jej zorganizowanie, sugerując, że może to uniemożliwić szykujące się zmiany. Ich zresztą wówczas nie zatrzymano. Kuroń miał nawet rozmowę w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, gdzie mówiono mu o zmianach, byle tylko panował spokój na ulicach.

Bezpieka w końcu nas docisnęła. W lutym 1980 roku zrobiła „kocioł” u Kuronia, do którego wpadłem. Potem był Pałac Mostowskich i trochę straszenia oprychami. Obyło się na szczęście bez poważnych konsekwencji, nie licząc formalnego przesłuchania. Podobnie jak inni, zawsze powoływałem się na artykuł 166 Kodeksu postępowania karnego i odmawiałem odpowiedzi na pytania. Moje zatrzymanie było typowym przykładem — cytując Jadwigę Staniszkis — „represywnej tolerancji” reżimu.

Władza od czasu do czasu uderzała. Zatrzymania na czterdzieści osiem godzin, pobicia, także bardzo dotkliwe. Zdarzały się też zabójstwa, jak w wypadku Stanisława Pyjasa i prawdopodobnie jego kolegi Stanisława Pietraszki czy księdza Romana Kotlarza. Generalnie jednak reżim reglamentował represje i różnicował je. Inaczej traktowano inteligenta z doktoratem, inaczej studenta — jak na przykład syna Jana Józefa Lipskiego złapanego z ulotkami na Śląsku, który został dotkliwie pobity.

Wkrótce po wypuszczeniu z Pałacu Mostowskich po raz kolejny pojechałem na Śląsk. Późnym wieczorem wyjechałem z Warszawy, ale nie bezpośrednio na Śląsk — jak poprzednio — lecz do Kielc. Stamtąd, po nocy w poczekalni, pociągiem elektrycznym do Olkusza, a następnie okazją do Sosnowca, gdzie w blokach rozłożyłem przywiezione ulotki. Zostałem jednak zauważony. Kiedy skończyłem, okolica była już obstawiona przez radiowozy. Wtedy wymyśliłem kamuflaż. Teczkę, w której trzymałem wcześniej ulotki, wcisnąłem do siatki na sprawunki, na głowę nałożyłem czapkę z włóczki, a wiatrówkę odwróciłem na drugą stronę. Przeszedłem spokojnie obok milicji, bez problemu dotarłem na postój taksówek, skąd pojechałem na Uniwersytet Śląski. Poprosiłem o spotkanie z osobą specjalizującą się w problematyce tworzenia prawa, wykładałem wtedy przedmiot: zasady tworzenia prawa. Odegrałem rolę naukowca zainteresowanego dyskutowaniem fachowych problemów. Właściwego docenta nie było akurat na miejscu i do spotkania nie doszło, ale dostałem stempel na delegacji, którą wziąłem z Białegostoku. Z tym kwitem w kieszeni poszedłem na dworzec, gdzie najłatwiej o zatrzymanie. Nie zostałem jednak aresztowany.

W tym okresie mieszkałem blisko Jacka Kuronia na Żoliborzu. Wiele o nim słyszałem jeszcze w latach szkolnych. Jego sąsiadką była moja koleżanka z klasy, pochodząca z komunistycznej rodziny. Zresztą jak inni aktywni politycznie uczniowie z mojego otoczenia: Konrad Bieliński i Marek Maldis. To przez nich poznałem Seweryna Blumsztajna i paru studentów ze środowiska, które później zaczęto nazywać komandosami. Ten incydent bez znaczenia pozwolił mi spojrzeć przez chwilę na ludzi z innego świata, mówiąc krótko — czerwonego, ale wtedy negatywnie już nastawionego do ówczesnej władzy. Co charakterystyczne, z natury bardzo krytyczni, komandosi nie lubili Wolnej Europy. Kuronia poznałem dopiero w 1977 roku na naradzie u Piotra Naimskiego. Zaczęło się od zgrzytu, który potem niektórzy żartobliwie nazywali „aferą krzesłową”. W mieszkaniu, gdzie się spotykaliśmy, zawsze brakowało krzeseł. Gdy wszedł Jan Józef Lipski, ustąpiłem mu miejsca. Wiedziałem, że był chory, do tego kolega mojej mamy ze studiów i pracy, i siwa głowa. Jednak Lipski zajął inne miejsce. Usiadłem więc z powrotem, nie zwracając uwagi na to, że do wolnego krzesła przymierzał się ochoczo Kuroń. Zapamiętał to i gdy kiedyś przyszedłem do niego w jakichś sprawach, długo nie dawał mi krzesła. Nie ukrywam — to mnie rozbawiło. Często u niego bywałem, szczególnie pełniąc obowiązki szefa Biura Interwencyjnego KOR. Zabierałem listy ze sprawami, którymi się zajmowaliśmy. Za drugim czy trzecim razem coś mu dałem, coś od niego wziąłem, powiedziałem „do widzenia” i wyszedłem. On przez okno — mieszkał na parterze — zaczął do mnie krzyczeć i zachęcać do powrotu, używając wulgarnych słów. Korciło, by mu podobnie odpowiedzieć. Powstrzymałem się, wróciłem, bardzo zależało mi na współpracy. Bezsprzecznie Jacek Kuroń był najwybitniejszą postacią opozycyjnej lewicy. Urodzony gawędziarz, wymagający dyskutant. Gdy tylko mieliśmy więcej czasu, z wielką przyjemnością słuchałem jego opowieści czy anegdot. Odwoływał się do przykładów z historii, właściwie zawsze historii lewicy, także w sprawie agentury. Kiedy rozmawialiśmy o owym prawdziwym czy rzekomym agencie wykrytym w biurze, Kuroń opowiedział anegdotę. W czasie pierwszej wojny światowej szefem petersburskiej organizacji bolszewików miał być Jakow Swierdłow¹. Gdy objął swoje stanowisko, zorientował się, że w dziesięcioosobowym kierownictwie ma agenta. Próbował na różne sposoby go wykryć, w tym korzystając z podręcznika konspiracji Polskiej Partii Socjalistycznej. Bez skutku. Później przyszła pierwsza rewolucja, potem druga. Bolszewicy przejęli władzę. Swierdłow mógł zajrzeć do papierów i co zobaczył? Wszyscy poza nim byli agentami. Kuroń podsumował: skoro rewolucja i tak wygrała, nie warto się przejmować agentami. Są i będą, a jeśli historia przyzna nam rację — zwyciężymy. Coś z prawdy w tym było. Weźmy choćby „Solidarność”: penetrowało ją wielu agentów, a wygrała. Transformacja nie była jednak krwawą rewolucją typu bolszewickiego, a agentura okazała się groźna dla procesu przemian, choć o jej znaczeniu można dyskutować. Inna anegdota, którą dobrze zapamiętałem, to opowieść o Surkowie i Stalinie. Powodem jej opowiedzenia były moje narzekania na niektórych ówczesnych aktywistów robotniczych, czyli tych działających jeszcze przed powołaniem Wolnych Związków Zawodowych. Biuro interwencyjne miało z nimi kontakty. Kuroń wysłuchał mnie i opowiedział, jak to w roku 1930 Stalin wezwał średniej miary pisarza Aleksieja Surkowa i narzekał na rozproszenie sowieckiej literatury, tu proletkult, tam technokult i temu podobne. Nakazał powołanie jednego związku literatów radzieckich. Surkow miał się zameldować po dwóch tygodniach. Uczynił to i zaczął prosić Stalina, by wysłał go na daleką północ, do NKWD, do skupu, co uchodziło wtedy za najgorsze zadanie, lecz zwolnił go z organizowania związku. Stalin zapytał: o co chodzi? Odpowiedzią był opis środowiska pisarzy: alkoholicy, narkomani, pederaści, erotomani, z którymi Surkow nie chciałby mieć nic wspólnego. Stalin potwierdził, że są to w istocie alkoholicy, pederaści i narkomani, dodając: Ale ja nie mam dla was innych pisarzy. Za dwa tygodnie zameldujecie się z informacją o powołaniu nowego związku. Surkow został jego sekretarzem generalnym, czyli szefem.

Sens był jasny: trzeba działać z takimi ludźmi, jacy są. Tych pouczających anegdot czy opisów autentycznych historii, zawsze z dziejów lewicy komunistycznej, było więcej. Szczególnie wspomnienia różnych wydarzeń, w tym roku 1956, a także wyraziste charakterystyki wielu postaci.

Krótko mówiąc, było ciekawie, ale mimo wszystko obco. Poczucie obcości wobec ludzi lewicy korowskiej towarzyszyło mi cały czas.

Wiedziałem, że jest też inny odłam komitetu, czyli grupa „Głosu”. Bardzo mnie interesowała i myślałem o przejściu do niej. Ojcami „Głosu” byli Antoni Macierewicz i Piotr Naimski. Ich „dziećmi” Ula Doroszewska i Ludwik Dorn, „wnuczkiem” Marcin Gugulski. Taka „rodzinna” struktura, do której nie można było się przebić. To była ścisła grupa, ale też wielu, wielu innych — Kazimierz Wójcicki, Andrzej Rosner, Wojciech Fałkowski. Dopiero po pewnym czasie zorientowałem się, że w „Głosie” byli ludzie różnych orientacji politycznych: od prawicy do lewicy. Wśród nich Andrzej Ostoja-Owsiany, znany potem z Konfederacji Polski Niepodległej, i Andrzej Mazur, związany z Ruchem Wolnych Demokratów, który okazał się tajnym współpracownikiem Służby Bezpieczeństwa o pseudonimie Wacław. Bywali też ludzie z Wrocławia: Jarosław Broda i inni, których nazwisk niestety nie zapamiętałem. Potem ta cała bardzo inteligentna, twórcza drużyna rozpadła się.

W Biurze Interwencyjnym KOR wybuchały konflikty wynikające głównie z różnicy charakterów. W końcu jesienią 1979 roku doszło do incydentu, po którym postanowiłem odejść. Przeszedłem do środowiska „Głosu”. Jego ewolucję przychylnie obserwowałem już wcześniej. Nie miałem lewicowych poglądów i zachowywałem dystans wobec postkomandosów. Wkupiłem się polemiką z artykułem Adama Michnika Gnidy i anioły, który był z kolei odpowiedzią na słynny wówczas esej Piotra Wierzbickiego Traktat o gnidach. Publikacja odbiła się znacznym echem, w artykule ostro potępiałem komunizm i polemizowałem ze złudzeniami co do jego istoty. Jeżeli ktoś sądzi, że spór polityczny rozpoczęty w 1990 roku nie miał głębszych korzeni, niech przeczyta ten artykuł.

Zacząłem bywać na zebraniach redakcji, ale droga do prawdziwego wejścia do grupy była długa. Spotykaliśmy się w wieżowcu na Bagnie, niedaleko PAST-y w mieszkaniu, w którym Ula Doroszewska miała pokój. To było bardzo egzotyczne miejsce. Dwa pokoje. W jednym właściciel, barwny człowiek, w drugim Ula. Byliśmy stłoczeni w tym niewielkim pomieszczeniu. Wysoka temperatura dyskusji. Czasem siedzieliśmy do samego rana. Ula dość dzielnie nas znosiła. Zdarzało się, że chciała iść spać, a wyrzucić nas w trakcie rozmowy nie dało się. Kiedyś w geście rozpaczy poszła do łazienki i przebrała się w nocną koszulę. Naiwnie sądziła, że na pewno zrozumiemy i taktownie opuścimy mieszkanie. Położyła się spać, a my kontynuowaliśmy zebranie do wczesnego ranka. Powinienem dodać, że cała scena rozgrywała się w oparach tytoniowych, bo były to czasy, kiedy wszyscy palili. Ula i to mężnie znosiła.

O istnieniu rady „Głosu” dowiedziałem się dopiero w lecie 1980 roku, kiedy poproszono mnie o udostępnienie mieszkania na naradę. Rodzice wyjechali na wakacje, miałem dom do dyspozycji, zgodziłem się. Było to właśnie zebranie rady. Z czasem zostałem do niej zaproszony. Włączono mnie też do stopki redakcyjnej, jako stałego współpracownika. Artykuły publikowane w „Głosie” pisałem pod własnym nazwiskiem. Na spotkania redakcji przychodziły także osoby z innych środowisk.

------------------------------------------------------------------------

1. Swierdłow nigdy nie był szefem petersburskiej organizacji bolszewików.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: