Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Posłaniec strachu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 listopada 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Posłaniec strachu - ebook

Nowa książka autora bestsellerowej serii GONE.

Przypomniałam sobie moje imię – Mara. Ale, stojąc w tym upiornym miejscu, na przeciw poważnego młodego człowieka w czarnym płaszczu ze srebrnymi czaszkami na guzikach, nie mogłam sobie przypomnieć nic więcej. I wtedy zaczęła się gra…

Posłaniec dostrzega ciemność w młodych sercach. Widzi szkody, jakie młodzi wyrządzają na świecie. Gdy pozostają bezkarni, oferuje im nikczemną grę. Jeśli wygrają, mogą odejść bez konsekwencji. Przegrana oznacza, że będą musieli przeciwstawić się swojej największej fobii.

Co to ma wspólnego z Marą? Wkrótce sama się o tym przekona.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-435-8
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Otworzyłam oczy.

Leżałam na plecach.

Ze wszystkich stron otaczała mnie mgła tak gęsta, że przypominała koc. Miała barwę pożółkłych zębów i poruszała się samoistnie, bez najmniejszego nawet powiewu wiatru, jakby z własnej woli.

Kłębiła się powoli, wręcz zmysłowo. Dotknęła mnie. Nie to, że znalazła się blisko i musnęła mnie przypadkiem. Ona dotknęła mnie celowo. Tak jak mógłby dotykać ślepiec. Skradała się wzdłuż rękawów mojego swetra i po dekolcie. Wśliznęła się pod szorstki dżins i sączyła się po nagiej skórze niczym płyn. Dotykała mnie, choć nie miała palców. Wpatrywała się we mnie, choć nie miała oczu. Czuła bicie mojego serca i wdzierała się do ust z każdym moim szybkim, płytkim oddechem.

Mówiła do mnie bez słów, bez dźwięków, a jednak zrozumiałam, gdy powiedziała: „drżyj”.

Zadrżałam, a gęsia skórka pokryła wewnętrzną stronę moich ramion i brzuch. Mgła roześmiała się równie bezgłośnie jak bezgłośnie rozkazywała.

− Mamo? – zawołałam.

Mgła nie zamierzała jednak tego słuchać. Chwyciła moje słowo, zatrzymała je, rozpłaszczyła, wyśmiała i rzuciła z powrotem do mnie.

Poczułam jakieś kłucie i łaskotanie na boku policzka, odwróciłam głowę. Zobaczyłam, że leżę na trawie, która nigdy chyba nie poznała wiosny. Była zgniłozielona jak pleśń na chlebie, jak rozkładające się szczątki. Widziałam tylko gałązki najbliższe mojej twarzy. Jak się tu znalazłam? I czym było: „tu”?

Gorączkowo szukałam w pamięci. Była jednak jak pudełko starych zdjęć wydrukowanych na papierze zniszczonym przez czas. Tu jakaś twarz. Tam jakieś miejsce. Wszystko nierealne, zbyt wyblakłe, zbyt odległe, by mogło być prawdziwe. Obrazy, urywki rozmów, zniekształcone dźwięki i echa odczuć – cichy szelest papierowych stron przekładanych przez nieznaną dłoń, płyn wylewany z butelki, płonąca zapałka, zapach siarki i…

Wtedy pomyślałam, że nie żyję.

Nie była to pewność, ale nieprzyjemna możliwość, wątpliwość, domysł, którego prawdziwości nie miałam jednak ochoty sprawdzać.

Czemu moje wspomnienia wydawały się tak odległe? Miałam przecież jakieś życie, prawda? Byłam człowiekiem. Dziewczyną. Nosiłam jakieś imię. Oczywiście, że miałam imię.

Mara.

Czy tak miałam na imię? Miałam nadzieję, że tak, bo potrzebowałam imienia, potrzebowałam czegoś konkretnego, czego mogłabym się chwycić.

Zbliżyłam dłoń do twarzy. Patrzyłam na palce błąkające się w nienaturalnej mgle. Dotknęłam policzków i poczułam łzy. Najważniejsze, że coś poczułam. Czułam swoją skórę pod palcami, a to znaczyło, że żyję. Musiałam żyć.

Nagle mgła, jakby zniechęcona moim odkryciem, zaczęła się rozstępować. Wycofywała się, oddalała od mojej skóry niczym morska fala podczas odpływu.

Chciałam wstać. Nie mogłam dłużej leżeć na tej martwej, szarej trawie. Chciałam wstać i widzieć, a potem biec, uciec jak najdalej od tego koszmaru. Bieg by mnie obudził, a wtedy wszystko, wszystkie moje wspomnienia wreszcie by wróciły. Na pewno by wróciły.

Trzęsłam się tak gwałtownie, że podniesienie się na nogi okazało się wyzwaniem. Moje kończyny nie chciały ze sobą współpracować: najpierw uniosłam się na kolanach i dłoniach, potem zachwiałam się, omal znowu nie przewróciłam, wreszcie udało mi się wstać.

Znajdowałam się gdzieś na zewnątrz. Było ciemno, ciemniej niż we mgle. Z góry nie świeciły gwiazdy ani księżyc. Mrok nie był jednak całkiem nieprzenikniony; kiedy się rozejrzałam, wokół dostrzegłam smugi szarości na czerni i smugi czerni na jeszcze czarniejszej czerni.

Zobaczyłam też budynek. Czy był tam, kiedy przed chwilą spoglądałam w tamtą stronę? Nie wydobywało się z niego żadne światło. Nic mnie do niego nie zapraszało prócz tego, że nie widziałam nic z wyjątkiem niego.

Przesunęłam się o metr, i o kolejny. Kiedy zdałam sobie sprawę, że wciąż umiem stawiać stopę przed stopą, odetchnęłam głębiej, spokojniej.

Ruch oznacza życie, prawda? Ruch oznacza, że wybrało się drogę, a to z kolei, że wciąż miałam własną wolę, że nadal sprawowałam choć odrobinę kontroli. Czy nie miałam w szkole jakiejś lekcji o życiu i czy nie definiowano go jako… odczucia, ruchu, czegoś jeszcze… Czy była to lekcja? W szkole?

Oczywiście, bez wątpienia. Czemu więc nie potrafiłam wyobrazić sobie samej siebie? Czemu, kiedy zadawałam sobie to pytanie, jedyny obraz, jaki przychodził mi do głowy, pełen był nieznanych, zbyt jasnych, zbyt ładnych twarzy?

Czy nie żyłam?

„Nieważne, Maro” – powiedziałam, próbując przekonać samą siebie, że to moje prawdziwe imię. – „Nieważne, Maro, czujesz i poruszasz się. Możesz dokonywać wyborów, Maro”.

Mogłam pójść w inną stronę. Mogłam postanowić nie iść ku temu budynkowi, ku temu czarnemu konturowi na czarnym tle, ku temu cieniowi na tle cienia. Gdy moje stopy dotykały łamliwej trawy, wydawała dźwięk podobny do papieru ściernego.

Budowla była wyższa niż zwykły dom, wąska i długa. Zdawało mi się, że dostrzegam wysokie okna zwieńczone ostrymi łukami. I potężne, drewniane drzwi, a nad nimi, nad budynkiem, coś w rodzaju wieży.

Iglica.

A więc kościół. Powinno mnie to uspokoić, a jednak ogarnął mnie blady strach. Byłam pewna, że ten kościół nie jest miejscem pełnym spokoju ani pocieszenia. Budowla emanowała posępną, milczącą wrogością. Nie zapraszała mnie, bym poczuła boską obecność, raczej ostrzegała, by się do niej nie zbliżać.

A jednak w tej samej chwili czułam, że drzwi przyciągają mnie do siebie. Dziwna siła, podobna do grawitacji, być może nieznana nauce, wzywała mnie, zmieniając strach w dziwny magnetyczny wir. Musiałam się dowiedzieć, co było wewnątrz. Musiałam, choć bałam się tej wiedzy. „Boisz się mnie, chodź” – zdawał się szeptać kościół wprost do mego serca. – „Twój lęk domaga się odpowiedzi”.

Chodź.

Chodź.

I uciekaj.

Dotarłam do drzwi. Dostrzegłam mosiężną gałkę dziwnego kształtu, była niczym rzeźbiona figura. A może to głowa? Dotknęłam jej, ale moje ciekawskie palce nie potrafiły zrozumieć gry wygięć i krawędzi, choć przez chwilę miałam wrażenie, że dostrzegam kontury twarzy.

Obróciłam gałkę, która łagodnie ustąpiła pod moim dotykiem. Otworzyłam drzwi. Odpowiedź była blisko. Wiedza, której jednocześnie się bałam i pożądałam.

Przeszłam przez próg i spojrzałam w górę, wyczuwając coś ponad głową; tam, gdzie powinny znajdować się krokwie, znów zobaczyłam wstrętną mgłę, bezkształtną pożeraczkę padliny, chciwie oczekującą mojej śmierci.

Szłam przed siebie powoli, niczym panna młoda, między rzędami krewnych i wielbicieli. Przede mną nie było jednak ołtarza, krzyża ani żadnego innego symbolu. Widziałam tam tylko jakieś prostokątne pudło stojące na niskim kamieniu; gdybym podeszła bliżej, pokrywa pudła znalazłaby się na wysokości mojej klatki piersiowej.

To była trumna.

Coś mi mówiło, że nie jest pusta.

Byłam pewna, że zobaczę w niej znajomą twarz. Byłam pewna, że zobaczę samą siebie. Ale czemu leżałam w kościele, który nie był kościołem?

Moje serce ścisnęły lodowate palce strachu. Nie mogłam złapać powietrza. Każdemu z wdechów towarzyszyło pociągnięcie nosem, każdemu z wydechów – drżenie. Zacisnęłam pięści, a ból, jaki towarzyszył wbijaniu się paznokci w skórę, był dowodem, że żyję. A jednak wiedziałam, wiedziałam, co zobaczę w trumnie.

Zrobiłam krok naprzód.

I jeszcze jeden.

Spojrzałam w dół i zobaczyłam twarz. Przyglądałam się jej zaskoczona. To nie ja. To nie mogłam być ja. Nie potrafiłam przypomnieć sobie swojej własnej twarzy, a jednak wiedziałam, że wygląda inaczej.

Mogła mieć piętnaście lat, może nawet więcej, trudno ocenić wiek trupa. Może była moją rówieśnicą?

Nie było za to wątpliwości, że nie żyła.

− Nazywała się Samantha Early.

Głos!

Odwróciłam się, unosząc w górę dłonie zaciśnięte w pięści. Adrenalina zbudziła mnie z letargu wywołanego przerażeniem i zawładnął mną instynkt.

Zobaczyłam chłopaka, a może raczej młodego mężczyznę. Stał kilka metrów ode mnie i nie zbliżył się ani nie skrzywił na widok moich uniesionych pięści.

Był wysoki i chudy. Jego twarz, blada jak ściana, wydawała się niemal przezroczysta, a tym bielsza, że okalały ją długie, czarne włosy.

Ubrany był w czarny płaszcz sięgający łydek, pod którym dostrzegłam koszulę koloru stali. Spodnie miał również czarne, a na nogach wysokie, skórzane buty, także czarne, choć wyraźnie zakurzone. Srebrne guziki płaszcza pokrywała patyna. Wszystkie miały kształt czaszek nie większych od orzechów.

Na jego prawej dłoni dostrzegłam srebrny pierścień o dziwnym kształcie: była to sylwetka dzierżącej miecz wojowniczki.

Drugi pierścień, na lewej dłoni, miał kształt twarzy wykrzywionej w grymasie przerażenia. Młodej twarzy, która nieustannie zdawała się zmieniać, jakby poruszała się, jakby żyła.

Wydało mi się też, że na jego nadgarstkach, na szyi i na kilku widocznych skrawkach odkrytej skóry dostrzegam tatuaże.

Z tego monochromatycznego obrazu wyłamywały się niebieskie oczy. Nigdy wcześniej nie widziałam tak głębokiej barwy. Był to kolor Morza Śródziemnego, jak z plakatu reklamującego greckie wyspy.

Chciałam zapytać, gdzie jestem, ale to pytanie zdradziłoby mój lęk. Byłoby jak zaproszenie, by mnie wykorzystał. Lepiej być twardą, o ile się tylko da. Zapytałam więc o coś bardziej oczywistego:

− Kim jesteś?

Kiedy na mnie spojrzał, trudem powstrzymałam chęć odwrócenia się. Pod jego wzrokiem nagle poczułam się naga, jakby jego oczy dostrzegały wszystko, co starałam się ukryć. Walczyłam ze sobą, żeby ustać w miejscu, a jednak pochyliłam ramiona naprzód, opuściłam wzrok, zacisnęłam wargi, z trudem chwytając powietrze.

Nie miałam nad sobą kontroli.

− Nazywała się Samantha Early. Wyjątkowo pasowało jej to nazwisko. Zmarła zbyt wcześnie, młoda Samantha Early¹.

Czy miałam się roześmiać? Czy był to nietrafiony żart? Nie wyglądał na kogoś z poczuciem humoru.

− Powiedz mi, kim jesteś – powiedziałam. Mój głos brzmiał cicho i jękliwie. Jeśli był w nim cień groźby, była to groźba godna pożałowania.

− To nie to pytanie tak naprawdę chcesz zadać – odparł.

Jego głos brzmiał dziwnie. Miałam wrażenie, że jego usta znajdują się tuż przy moim uchu, że słyszę każdy odcień każdego słowa, każdy wdech i wydech, język dotykający jego zębów, zęby dotykające warg, wargi świszczące lekko przy głoskach „p” i „b”.

Odsunęłam się odrobinę, ale nie ze strachu, tylko dlatego, że taka intymność wydała mi się nagle niewłaściwa.

− Czytasz w moich myślach?

Zmrużył lekko oczy, a sztywne linie jego warg zdawały się łagodnieć w czymś na kształt uśmiechu.

Nie zareagował na te słowa. Powiedział za to:

− Samantha Early. Lat szesnaście. Popełniła samobójstwo.

To rzekłszy, delikatnie musnął palcami jej twarz, po czym obrócił jej głowę na bok, bym mogła się jej przyjrzeć.

− O Boże! – jęknęłam.

Na jej skroni zobaczyłam dziurę tak dużą, że mógłby się w niej zmieścić mały palec. Miała kolor starej rdzy, wokół rozciągały się przypalona skóra i zwęglone włosy.

Nigdy wcześniej nie widziałam nic równie przerażającego. Wtedy spojrzałam na jej twarz. Nie była ładna, broda wydawała się zbyt duża, zbyt mięsista, nos nieco zbyt potężny, a oczy otaczały ciemne cienie. Ale jedno spojrzenie wystarczało, by dostrzec malujący się na niej ból. Była smutna – czy jednak jakakolwiek martwa twarz może być wesoła?

Tak bardzo skupiłam się na niej, że nie zauważyłam zmieniającego się światła. Spojrzałam w górę i zobaczyłam, że kościół zniknął. Trumna – ten przerażający przedmiot, ta obraza życia – zrobiła się przezroczysta.

Nagle blade ciało martwej dziewczyny zaczęło nabierać kolorów. Byłam pewna, że dostrzegam oczy poruszające się lekko pod powiekami.

− Ona żyje! – zawołałam.

W tym samym momencie dziewczyna się uniosła. Siedziała, a trumna zniknęła jak sen. Wyprostowałam ramię, by odzyskać równowagę, ale nie miałam czego się chwycić prócz ramienia chłopaka odzianego w czerń.

Moje palce zacisnęły się wokół jego bicepsa, który napiął się pod moim dotykiem. Jego twardość miała w sobie coś uspokajającego – naprawdę istniał.

Pokręcił głową, nie spoglądając na mnie.

− Nie wolno mnie dotykać.

W jego głosie nie było złości, raczej łagodna groźba. Mówił jednocześnie z żalem i z pełnym przekonaniem.

Odsunęłam dłoń i wymamrotałam przeprosiny, nie byłam jednak w stanie szczególnie się nim przejmować, kiedy tuż przed sobą miałam oczy martwej dziewczyny. Teraz już stała. Na jej skroni wciąż widoczny był dowód brutalności, ta sama dziura, tylko że teraz ona… och… och… krwawiła. Mokra i lepka krew spływała z jej głowy, a jednocześnie zdawała się zamierać w moich żyłach. Małe globulki czegoś gęstszego podążały za krwią: to musiały być drobiny mózgu wypchnięte przez wbijający się pocisk.

Jej oczy były brązowe i puste, twarz pozbawiona wyrazu, a jasne włosy poruszały się na wietrze. Krew spływała jej po policzku i po szyi, zbierała się we wgłębieniu na dekolcie.

Chciałam powiedzieć, że powinniśmy zadzwonić na pogotowie. Chciałam powiedzieć, że powinniśmy jej pomóc. Ubrany na czarno chłopak stał jednak nieruchomo, wpatrując się we mnie, a nie w na wpół martwą, na wpół żywą Samanthę Early.

Zmarłą zbyt wcześnie.

− Pytanie, na które chcesz poznać odpowiedź – powiedział, jakby nic się nie wydarzyło – brzmi: „czy ja nie żyję?”.

Oblizałam nerwowo wargi. Paliło mnie w gardle, jakbym nic nie piła od wielu dni.

− Tak – przyznałam.

− Ty żyjesz – powiedział. – Ona nie.3

Samantha Early spogląda na ubrania, które wiszą w jej szafie. Zaciska pięści. Żyły na jej przedramionach stają się widoczne. Całe jej ciało wibruje z napięcia.

Widzę to. Wszystko to dzieje się na moich oczach. Nie potrafię ani odwrócić wzroku, ani zachować obojętności. Posłaniec pokazał mi, co się stanie, nie potrafię więc wyobrażać sobie, że obserwuję zwykły bunt młodzieńczy.

Nie mam pojęcia skąd, ale znam jej myśli. Wiem, co czuje, kiedy przerażona patrzy na szafę pełną ubrań.

Co nie ściągnie na nią kpin? Zadaje sobie to pytanie. Ubiera się w mundurek, który nikomu nie pozwoli z niej żartować. Ubieranie się powinno być proste. Powinno być proste dobranie bluzki do dżinsów, szortów albo spódnicy. Nie, nie do spódnicy.

Nie, tylko nie do spódnicy. Pamięta ten dzień, kiedy potknęła się o spódnicę, kiedy przewróciła się na korytarzu z palcem wciśniętym jeszcze w dziurkę od klucza swojej szafki, wypuszczając na ziemię stertę książek. Książki upadły pod nogi nadchodzących kolegów, którzy albo odsuwali się obojętnie, albo się z niej śmiali.

Spazmantha.

To nawet nie było zbyt oryginalne przezwisko: po raz pierwszy usłyszała je, kiedy miała jedenaście lat.

Dobrze wie, że nie powinna się tym przejmować. Tak mówiła mama. Tak mówił jej terapeuta. A dokładnie powiedział: „Masz ważniejsze sprawy na głowie”.

Skąd ja to wiem? Dlaczego to widzę? Ten sen to bardzo dziwny film, w którym przyglądam się Samancie i jednocześnie słyszę jej myśli.

Zdaniem terapeuty ważniejszą sprawą były zaburzenia obsesyjno-kompulsywne. W skrócie OCD². Ludzie wtrącali to słowo, jakby to nie było nic specjalnego, jakby nawet było zabawne. „Oj, chyba masz takie małe OCD, hehe?”. To wcale nie było zabawne, a Samantha wcale nie miała małych zaburzeń.

Samantha idzie do łazienki i myje ręce. Używa mydła Cetaphil, bo jest łagodne, używa też szczotki z włosia z drewnianą rączką. Najpierw gorąca woda. Potem Cetaphil, którym dokładnie czyści każdy centymetr skóry – z powodu kompulsywnych zaburzeń dłonie kończą się dopiero za nadgarstkiem. Potem szczotka. Pociera mocno. Wreszcie spłukuje. A to nie koniec.

Patrzę, jak Samantha zaczyna cały proces od początku. Posłaniec stoi za nią. Samantha nas nie widzi. To się nie dzieje, to już się stało. Film o Samancie to retrospekcja.

− Czy ona nas słyszy? – pytam, choć odpowiedź jest oczywista: ani nas nie słyszy, ani nie widzi. Myje ręce, już umyła ręce. Widzę to teraz, ale to przeszłość.

Czuję zapach mydła. Czuję parę unoszącą się ponad zbyt gorącą wodą. Kiedy robię krok w bok, widzę w lustrze siebie i Posłańca.

Jest ode mnie wyższy. On jest biały, ja jestem Azjatką. On jest… piękny? Ja jestem… ładna? Tak, może jestem ładna, ale nie piękna. Nie wiem, czy jakakolwiek dziewczyna mogłaby nazwać się piękną, stojąc obok Posłańca.

Jest w nim coś nienaturalnego. Jakby był marmurowym pomnikiem, który nagle ożył. Nie może być rzeczywisty, prawdziwy, choćby dlatego, że ubiera się w ten sposób. A jednak jest w nim ciężar, wykrzywienie grawitacji, wygięcie światła, jakby zrobiony był ze spadających gwiazd.

Zmuszam się, by oderwać od niego wzrok i spojrzeć na coś bardziej niepokojącego: Samantha Early zaczyna trzecią rundę mycia rąk. Jej dłonie są idealnie czyste – mogłaby przeprowadzić operację bez rękawiczek – jednak kompulsywnie myje je po raz czwarty. Skóra robi się różowa niczym plastry szynki, zaczęła już nawet schodzić ze startych opuszków. Dziewczyna dzierży szczotkę z wściekłością, która wydaje jej się konieczna, z nadmierną energią, z bólem, który chce poczuć.

Przy piątym myciu małe kropelki krwi zaczynają spływać z serdecznego palca lewej dłoni.

− Czy nie może przestać? – pytam.

− Jeśli nie umyje rąk siedem razy, cała jej rodzina umrze – mówi Posłaniec.

− Co? – Przecież to szaleństwo!

− Kompulsja przypomina szaleństwo – mówi Posłaniec.

Nie jest całkiem obojętny. Jego głos, który wydaje się zawsze dobiegać z bardzo bliska, jakby szeptał mi prosto do ucha, nadal jest chłodny i zdystansowany, jednak jego oczy i usta, zmarszczki na jego czole i sposób, w jaki przełyka ślinę – wszystko wyraża ból.

On rozumie. Czuje. Jestem o tym przekonana. Jest w nim człowieczeństwo. Nie tylko chłód, piękno i ekscentryczność, lecz także krew i kości. To mnie uspokaja: możliwe, że jest tylko wytworem mojej wyobraźni, o którym zapomnę po przebudzeniu, ale i tak czuję ulgę.

To wciąż sen. Cóż innego? Obudziłam się na łące we mgle, a potem wydarzyło się to wszystko… czy znów zasnęłam? Próbuję coś sobie przypomnieć, znaleźć jakąkolwiek jasną myśl. Znów jednak wydaje mi się, że moje życie na jawie składa się z clipartów, z pobranych z Internetu zdjęć przeciętnych osób, z których żadna nie wydaje się prawdziwa.

Samantha zaczyna szóstą rundę.

− Czy to dlatego…

− Wszystko dzieje się z jakiegoś powodu – mówi Posłaniec. – Ale to dzieje się, byśmy zrozumieli.

Co mamy zrozumieć? Chcę go o to spytać, chcę zażądać odpowiedzi, bo przecież musi istnieć jakaś przyczyna, dla której moja podświadomość rozkłada przede mną te obrazy niczym wróżka karty tarota. Jednak wszystkie odpowiedzi Posłańca były mętne. Zresztą, czy pytanie o przyczyny miało sens, gdy było się wewnątrz snu? Miałam pewność, że w końcu się obudzę i będę mogła zastanowić się nad znaczeniem wszystkiego, co się wydarzyło. Spokojnie, na chłodno, gdy odepchnę cały smutek i uznam go za przypadkowe obrazy wyprodukowane przez zmęczony umysł.

Nie byliśmy już w łazience Samanthy tylko w szkole. Nie w mojej szkole, tego byłam pewna. Prawie.

Na bannerze wiszącym na ścianie korytarza widniał napis: „Carlsbad High School – Spartanie, do boju!”. W barwach złotych i brązowych. Kolory mojej szkoły…

Jakie były? Byłam pewna, że chodzę do liceum, ale nie do tego. Dlaczego nie potrafiłam przypomnieć sobie barw mojej szkoły?

Kraina snów była dziwnym miejscem, gdzie przyczyna może zamienić się ze skutkiem, gdzie czarodziejsko można przenosić się z miejsca na miejsce. Gdzie piękni, posępni chłopcy o upiornie niebieskich oczach mogli ubierać się w płaszcze zapinane na guziki w kształcie czaszek. To prawda, ale skoro to sen, czy nie powinnam przypomnieć sobie barw mojego liceum? Albo swojego nazwiska?

Mara? Mara… i co dalej? Znów poczułam ostrze ogarniającej mnie paniki. Gdybym przestała wierzyć, że to bardzo przekonujący sen, gdybym upewniła się, że to prawda, musiałabym poczuć strach. Bałam się tej chwili, kiedy zmuszona będę przekroczyć granicę prowadzącą do absolutnego przerażenia.

Dłonie Samanthy były różowe i podrapane, ale były też bardzo, bardzo czyste. Szła przed siebie korytarzem, myśląc, że życie nie ogranicza się do tego miejsca, że niedługo się z niego wyniesie.

− Wiem, o czym myśli – powiedziałam, idąc za Samanthą razem z Posłańcem.

− Tak – potwierdził, a w każdej wypowiadanej przez niego sylabie rozbrzmiewała groźba.

Samantha zauważyła kogoś w tłumie przed sobą. Znałam jej imię: Kayla. Kayla McKenna. Niektórzy nazywali ją K-Mack, a to imię było jak marka. Odnosiło się do czegoś więcej niż tylko do tej wysokiej, szczupłej blondynki. K-Mack oznaczało grupę. K-Mack oznaczało szkolną władzę. Siłę. Kayla była czymś więcej niż tylko ładną dziewczyną. Kayla miała duże, brązowe oczy otoczone absurdalnie długimi rzęsami. Miała idealne kości policzkowe. Z każdego jej ruchu pełnego gracji biła pewność siebie. Kayla miała na sobie idealny strój. Jej włosy falowały miękko jak w reklamie szamponu. Na jej skórze nie dałoby się znaleźć najmniejszych niedoskonałości, jakby nigdy nie tknął jej żaden wyprysk.

Samantha instynktownie uniosła dłoń ku twarzy, dotykając zgrubienia obok nosa, które miało zamienić się w pryszcz.

Dotknąwszy raz, Samantha musiała zrobić to jeszcze dwa razy. Zasada potrójnego dotknięcia. Inaczej stanie się coś okropnego, coś, o czym nie można nawet pomyśleć.

Kayla szła w towarzystwie trzech dziewczyn i chłopaka. Wszyscy wydawali się zarozumiali i pewni siebie, ale byli tylko planetami krążącymi wokół jej słońca.

− Przestań tego dotykać, Samantho – powiedziała Kayla. Dziwnie modulowała głos. „Dotykać” w jej ustach brzmiało zabawnie. Jakby bawiło ją samo to słowo.

Dłoń Samanthy znieruchomiała. Kayla przerwała odliczanie, a teraz ona musiała zacząć od nowa. Trzy razy.

− To tylko pryszcz – powiedziała Samantha, dotykając twarzy.

− Ja też nie sądziłam, by był to jednorożec – odparła Kayla. Specjalnie zaakcentowała słowa „też nie”, co miało dać komiczny efekt. – Znów go dotykasz. Przestań go dotykać, bo niedobrze mi się robi. Bez urazy.

Mówiła w sposób, który zachęcał do przyłączenia się do niej – zapraszał do tego, by podzielać jej poczucie humoru, doceniać jej żarty. Jej oczy były pełne pogardy, ale czy dało się w jakikolwiek sposób dowieść, że wiedziała, jakie wrażenie wywierają na Samancie jej słowa?

− Bez urazy – powtórzyła Samantha, uśmiechając się ponuro. Ze wszystkich sił starała się nie dotykać twarzy.

Wszyscy teraz patrzyli na nią, cały tłumek K-Mack przyglądał się wyczekująco, licząc na jakiś powód do śmiechu.

− Jak tam… twoja książka? – spytała Kayla. Tym razem zaakcentowała słowo „książka” w taki sposób, by samo istnienie czegoś takiego budziło wątpliwości.

− W porządku. Muszę iść na lekcję.

− Jeszcze nie skończyłaś pisać? Na lekcji pana Briede’a powiedziałaś, że jest gotowa.

Samantha walczyła z falą niepokoju. Mark Briede był nauczycielem, który zachęcał ją do pisania. Nie chciała rozmawiać o książce, nie chciała myśleć o niej ani o tym, że mogłaby teraz znowu dotknąć twarzy. Musiała zacząć odliczanie od nowa, żeby zrobić to trzy razy. Książka była po prostu głupia. Pewnie okaże się kompletną porażką – zresztą, jakie szanse miała szesnastolatka na publikację czegokolwiek?

A co, gdyby jej się to udało? W tej historii opowiadała o sobie. Jedna z bohaterek była Samanthą, ładniejszą, fajniejszą Samanthą, taką, którą chciałaby być. Gdyby opublikowała książkę, stałaby się jeszcze bardziej oczywistym obiektem żartów, sama powiesiłaby na sobie strzelniczą tarczę… A właściwie mapę, taką, jaką stosowali wojskowi, na której zaznaczone są cele pozwalające wyrządzić jak najwięcej szkód.

− Do zobaczenia – powiedziała, potem odwróciła się i uciekła, dotykając swojej krosty. Dotykając jej znowu. Poczuła ulgę.

Teraz patrzyłam na Kaylę, nie na Samanthę.

− Czy ona robi to specjalnie? Wie, że jest okrutna?

− Czy to ważne? – spytał Posłaniec.

− Tak.

− Wsłuchaj się w jej myśli.

Usłyszałam je. Myśli Kayli. Tak wyraźnie, jakby mówiła. I rzeczywiście, gdy uniosłam głowę, zobaczyłam, że jej usta się poruszają. Mówiła, ale nie do tych, którzy znajdowali się wokół niej. Wyglądało to tak, jakbym dała jej pigułkę szczerości, która zmusiła ją do tego, by wyjaśnić swoje zachowanie.

− Nie lubię Samanthy. Jest inteligentna, ale ja też. Jestem też znacznie ładniejsza i bardziej popularna. Żartuję sobie z niej, bo jest słaba. To bardzo proste. Musi mieć mnóstwo problemów, bo wpada w panikę, bez względu na to, co powiem.

Sposób, w jaki mówiła Kayla, był niepokojący nawet we śnie. Nie patrzyła na mnie – ani na nikogo innego – ale wypowiadała swoje myśli w przestrzeń, jakbym nacisnęła jakiś włącznik. Przypominała Ryszarda III ze sztuki Szekspira: na chwilę przerwała, by zaraz wyjaśnić publiczności motywy swojego okrucieństwa.

− Czemu miałabym nie nabijać się z Samanthy? I ja, i moi przyjaciele dobrze się dzięki temu bawimy. Poza tym w ten sposób przypominam kolegom, że powinni się mnie trochę bać. Dzięki temu pamiętają, że jeśli mnie rozczarują, mogą zająć jej miejsce. Zresztą, nie mogę znieść, że ona…

Urwała w połowie zdania.

Roześmiałam się. Nie dlatego, by było to szczególnie zabawne, ale dlatego, że było szczere, a mnie rzadko zdarzało się słyszeć prawdę wypowiadaną tak bezceremonialnie, bez prób usprawiedliwiania się.

Zwróciłam roześmianą twarz w kierunku Posłańca, który przyglądał mi się, wyraźnie czekając na moją reakcję. Byłam pewna, że mnie ocenia.

− Skoro to sen, czemu nie jesteśmy w mojej szkole? – spytałam. – Powinnam śnić o miejscach, które znam. To pewnie nawet nie istnieje.

Byłam pewna, że dosłyszał dźwięczącą w moim głosie niepewność. Sama ją słyszałam.

− Dosyć tego – powiedziałam ostro. – Chcę odpowiedzi. Chcę wiedzieć, co to za miejsce. – Nagle ogarnął mnie niespodziewany lęk. – Ale to nie jest rzeczywistość, prawda? O Boże, to rzeczywistość. To wszystko prawda!

− Brawo! Gratulacje. Widać, że nie jest równie tępa, jak ty byłeś, Posłańcu.

Kobiecy głos. Nie należy do Kayli ani do Samanthy, która w tej chwili znajduje się już na końcu korytarza i wchodzi do jednej z klas.

Grupka Kayli rozeszła się zaskakująco pospiesznie, kiedy tylko zadzwonił dzwonek i – podobnie jak w mojej szkole – na korytarzu od razu zrobiło się pusto, ostatni maruderzy chwytali plecaki i znikali w salach.

Dziewczyna, która się odezwała… cóż, być może wyglądała jak dziewczyna, ale żadna dziewczyna nie zachowywałaby się w ten sposób. Kobieta zatem. Młoda kobieta, w której jednak nie było cienia młodzieńczej niewinności.

Była równie blada jak Posłaniec i podobnie jak on ubrana na czarno. Miała jednak na sobie znacznie mniej materiału. Ubrana była w coś, co wyglądało jak skrzyżowanie gorsetu ze skórzaną kurtką. Wycięcia ukazywały jej nagie ramiona, dekolt sięgał obojczyka, a na dole ciuch wycięty był w kształcie litery V, zasłaniając pępek, ale obnażając boki talii. Na nogach miała czarne rajstopy, które wyglądały, jakby utkane zostały z ciemnego płynu, i które przy każdym ruchu ukazywały inne wzory. Wysokie kozaki sięgały kolan, a jej stopy były nienaturalnie małe.

Ten detal jakoś szczególnie mnie zaniepokoił: nie wyobrażałam sobie, jak utrzymuje równowagę na takich małych stópkach, zwłaszcza biorąc pod uwagę wysokość obcasów.

Jeśli Kayla była jasnowłosym słońcem, to ta… ta osoba… była północą. Jej oczy były czarne i wyglądały tak, jakby źrenice pochłonęły całe tęczówki. Miała długie rzęsy i czarne włosy, ale to jej usta przyciągnęły moją uwagę. Były zielone. Nie muśnięte zielenią, nie chorobliwie zielone, ale jaskrawo, wyzywająco zielone. Zielone jak nefryt. Pasowały do wiszącego na jej szyi wisiorka z nefrytu i onyksu. Wisior przypominał twarz. Lubieżną, wykrzywioną twarz. Dało się też dostrzec inne zielone i czarne elementy – kolczyki, wężowa bransoletka na lewym nadgarstku, klamry u butów. I pierścień na lewej dłoni, którego zawiłego wzoru nie potrafiłam rozpoznać.

Gdyby Kayla zobaczyła tę istotę na szkolnym korytarzu, z wrażenia zwinęłaby się pewnie w kłębek, bo Kayla była piękna, ja byłam co najmniej ładna, ale ta kobieta miała w sobie piękno odległych, zimnych gwiazd i srebrzystego światła księżyca.

Była hipnotyzująca. Samo jej istnienie przedefiniowało moje pojęcie piękna, bo nie chodziło tylko o fizyczną doskonałość, lecz także o moc uwodzenia. Była jak pierwotny i odwieczny awatar kobiecej zmysłowości, nonszalancko kroczący pustym korytarzem podmiejskiego liceum.

Przy niej czułam się maleńka, brzydka i nieważna.

Na imię miała…

− Oriax – powiedział Posłaniec.4

− Posłaniec – powiedziała Oriax.

Mówiła jedwabistym głosem pełnym tajemnic i wijących się węży. Podobnie jak głos Posłańca słyszałam go zbyt blisko, ale zachwycał mnie. Na chwilę zapomniałam o panice, o tym, że w ogóle nie powinno mnie tu być, że straciłam pamięć, że mogłam być trupem. Wszystko to na chwilę zniknęło, kiedy tylko ją zobaczyłam. Chciałam ją czcić. Chciałam wsłuchiwać się w każde wypowiadane przez nią słowo. Chciałam nią być, być jej najmniejszą cząstką.

Oriax.

− No witam, witam… – zwróciła się do mnie, a po chwili milczenia dodała – cię.

Chrząknęłam. Niczym zwierzę gospodarskie. Nie byłam w stanie wydać z siebie bardziej skomplikowanego dźwięku.

− Niebrzydka jest. Prawda, Posłańcu? Daniel wykonał dla ciebie dobrą robotę. Musi być mu cię żal, biedny, stęskniony, nieszczęśliwy z miłości Posłańcu.

Jakaś część mnie słyszała jej słowa, ale większa część zastanawiała się, czemu Posłaniec nie padł jej jeszcze do stóp. Był pięknym mężczyzną, ale ona… Oriax…

− Daj jej spokój, Oriax.

Mrugnęła do mnie.

− Chce, żebym dała ci spokój.

Podeszła bliżej, tak blisko, że czułam ciepło jej ciała, czułam zapach jej perfum, który… a potem obeszła mnie dokoła. Stałam nieruchomo, sparaliżowana jednocześnie strachem i nieznanym mi desperackim pożądaniem.

Poczułam, jak jej włosy muskają moją szyję. Czułam na skórze jej oddech. Jej wargi dotknęły mojej skóry. Krew zamarzła mi w żyłach.

− Mała, wrażliwa dziewczynka… – powiedziała Oriax.

Posłaniec pochwycił mnie, kiedy padałam. Położył mi dłoń na plecach, a drugą sięgnął ramienia, nie trafił jednak i zamiast materiału dotknął mojej nagiej ręki.

Skóra musnęła skórę.

Wtedy zrozumiałam, czemu nie wolno mi było dotykać Posłańca. Przez tych kilka sekund kontaktu ciała z ciałem atakowały mnie obrazy, które z trudem potrafiłabym opisać, bo opisywanie ich oznaczałoby urzeczywistnienie koszmaru.

Najpierw zobaczyłam chłopaka, mniej więcej piętnastoletniego, w którego brzuch ktoś wbił miecz.

Potem dziewczynę, może rok od niego młodszą, opuszczaną na łańcuchu do beczki z paskudnym, gotującym się płynem.

Chłopak, duży dzieciak, który wyglądał pewnie na starszego, niż był naprawdę, bez stóp i dłoni, na kikutach próbował uciec przed stadem wściekłych psów.

Były też inne, mniej krzykliwe obrazy, ale nie byłam w stanie spamiętać tych wizji bezradności, agonii i okrutnego, panicznego strachu.

Krzyknęłam z bólu i cofnęłam się o krok. Oriax i roześmiała się z okrutną rozkoszą, a ja chwyciłam się za głowę, jakbym chciała wycisnąć z mózgu straszne wspomnienia.

Przerażającą przemoc wobec ludzkich ciał i umysłów. Dziki strach. Samotność i smutek.

− Czym ty jesteś? – spytałam Posłańca łamiącym się głosem.

− Myślałam, że jest snem – powiedziała prowokująco Oriax.

Zacisnęłam zęby. Łzy pociekły mi po policzkach, błyszczące, słabe, głupie oznaki mojej słabości.

− Nie mam takich snów. Te rzeczy… nie ma ich w mojej głowie!

Posłaniec wyglądał poważnie, ale w jego oczach także dostrzegałam ból. Ukazał mi coś, a moja gwałtowna reakcja go zabolała. Popatrzył na mnie, ale nie byłam w stanie wytrzymać jego wzroku.

− Kiedyś zobaczysz ciemność w sobie samej, Maro – powiedział swoim zbyt bliskim szeptem.

− Ojej, zraniłaś uczucia Posłańca – rzekła Oriax. – Pocieszyć cię, mój drogi? – Podeszła do niego. – Pocieszyć cię, mój śliczny chłopcze?

− Odejdź ode mnie.

Choć nie dało się prześledzić jej ruchu, nagle znalazła się jakieś sześć stóp dalej, śmiejąc się i wysuwając język.

− Z naszym Posłańcem nie da się zabawić – zwróciła się do mnie. – Zobaczysz. Będziesz go pragnąć, ale go nie dostaniesz. Tak, tak, będziesz go pożądać ze wszystkich sił.

− On jest demonem! – zawołałam, niemal wypluwając to słowo. Wciąż nie mogłam wyrzucić z pamięci obrazów, które pojawiły się przed moimi oczami, kiedy mnie dotknął. Słowo „demon” wypowiedziałam bez zastanowienia i od razu zrozumiałam, że jest prawdziwe. A przynajmniej, że w nie wierzę.

− Demonem? – powtórzyła z niedowierzaniem Oriax. – Nasz Posłaniec miałby być demonem? Nie bądź śmieszna. Nie, nie, nie. Nie jest demonem. Znam kilka istot, które można by tak nazwać, ale nie, niestety, nasz Posłaniec Strachu do nich nie należy: demony nie cierpią po utracie swojej Ariadny.

− Oriax, zostaw nas. Już się zabawiłaś.

− Nie, jeszcze nie. – Ale się zabawię.

Zniknęła, a ja trzęsłam się ze strachu. Drżałam na całym ciele, od kolan aż po serce, aż mięśnie twarzy. Jakby drżała każda komórka mojego ciała.

− Przepraszam, że cię dotknąłem, Maro – powiedział Posłaniec. – Powinienem był pozwolić ci upaść.

Czułam głęboki niepokój. Cieszyłam się, że żywe wspomnienie jego dotyku zaczyna blednąć. Wspomnienie Oriax również zaczęło tracić ostrość, ale tego żałowałam, bo nigdy wcześniej nie widziałam nikogo do niej podobnego. Chciałam zachować jej obraz w pamięci, dopóki nie zrozumiem, co się dzieje, i nie podejmę decyzji…

„Zostaw ją, Oriax”.

Co Posłaniec miał na myśli? Czy należałam do niej i mogła mnie „zostawić”?

To, że zniknęła, że mnie uwolniła, wypełniało mnie jednocześnie poczuciem utraty i ulgi. Upadłam, kiedy mnie wypuściła, choć przecież nigdy mnie nie dotknęła.

Zbyt wiele. W moim umyśle działo się zbyt wiele. Zbyt wiele uczuć, nieuporządkowanych myśli, zbyt wiele strachu i… i coś, co przypominało strach, ale uwięziony w nasionach radości. Jakaś część mnie chciała, żeby Oriax wróciła. A jeszcze bardziej chciałam, żeby Posłaniec do mnie przemówił, żeby wszystko mi wyjaśnił, ale też – po prostu – żeby mówił.

„Będziesz go pożądać ze wszystkich sił”.

Nie, to nie mogła być prawda. Dotknęłam gorącego pieca i zapamiętałam lekcję: Posłańca nie wolno dotykać.

Czy jednak wciąż chciałam, żeby mi wszystko wyjaśnił? Żeby odkrył karty? Tak.

− Czemu straciłam pamięć?

Przez chwilę patrzył na mnie, jakby musiał podjąć jakąś decyzję. Wziął głęboki oddech, a ta prosta, czysto fizyczna czynność osłabiła nieco mój strach, bo zaczęłam już wierzyć w to, że jest demonem, a jeśli nie demonem, to jakimś innym bezimiennym, nadprzyrodzonym upiorem. Ale czy demony oddychają w tak szczególny sposób znamionujący zmęczenie? Czy smutek i tęsknota ukazują się w oczach demonów?

Czułam się zagubiona. Moje uczucia błądziły zmieszane, nieuporządkowane niczym przedmioty w okradzionym pokoju. Moje wspomnienia, emocje… wszystkiego było zbyt wiele. Już raz zemdlałam i nie miałam zamiaru pozwolić sobie zemdleć po raz wtóry. Cokolwiek się działo, musiało to być testem mojej siły, mojej woli. Nie mogłam być słaba.

− Twoja pamięć ucierpiała podczas przeskoku.

− No cóż, potrzebuję jej.

− Naprawdę? – Przechylił głowę na bok i patrzył na mnie, jakbym przypominała mu kogoś z innego miejsca i czasu. Nie patrzył na mnie, na Marę, tylko na kogoś, kogo we mnie widział.

− Posłuchaj, Posłańcu – powiedziałam, starając się, by w moim głosie brzmiała determinacja. – Nie wiem, czego ode mnie chcesz, ale nie będę współpracować, dopóki nie dowiem się, kim jestem i… – zawahałam się, obawiając się, że mogłabym zdradzić się ze swoim lękiem. Wzdychając ciężko, dodałam: – I czym jestem.

Przysięgam, że w tym momencie lekko się uśmiechnął. Nie uśmiechał się wyraźnie ani szeroko, ale lekkie rozluźnienie mięśni twarzy pozwoliło mi podejrzewać, że to właśnie robi.

− Tak. Pamięć – powiedział.

I wtedy wszystko sobie przypomniałam.5

Zobaczyłam, jak wyglądam. Swoją twarz. Swoje ciało. Jednocześnie przypomniałam sobie dawne etapy swojego życia. Ja, rok temu. Ja, trzy lata temu. Ja, jako mała dziewczynka na zajęciach gimnastycznych.

Kombinacja otwierająca moją szafkę to 13–36–9.

Moja średnia ocen to 4.0.

Miałam 167 centymetrów wzrostu i wciąż żywiłam nadzieję, że jeszcze urosnę.

Ważyłam 54 kilogramy.

Znałam swój PESEL.

Znałam numer swojej legitymacji szkolnej.

Znałam numer swojego prawa jazdy, co mnie zaskoczyło, bo dotąd nie wiedziałam, że go pamiętam. Miałam wrażenie, że każda liczba, jaką kiedykolwiek znałam, nagle pojawia się w moim umyśle. Mój dom znajdował się pod numerem 72. Urodziny miałam 26. lipca. Mój numer telefonu…

− To nie ma znaczenia – powiedziałam.

− Myślałem, że chcesz zobaczyć swoje wspomnienia – odparł Posłaniec.

− To nie te wspomnienia. Nie potrzebuję ich. Ty mi to zrobiłeś? Potrafisz włączać i wyłączać moją pamięć?

Zdziwił mnie, odpowiadając po prostu:

− Tak.

− To nie fair! – zawołałam, nim zdążyłam się zastanowić.

− Fair – wypowiedział to słowo uroczyście. Jakby miało dla niego wielkie znaczenie. – Przykro mi, że uważasz, że zachowuję się niewłaściwie, ale to nieprawda. Po prostu jeszcze nie rozumiesz, a ocena tej sytuacji nie należy do ciebie. Zachowam twoje wspomnienia. Ukryję je.

− Co? Kto dał ci prawo? To znaczy… co?

− To część umowy, jaką zawarłaś – powiedział Posłaniec.

Zamarłam.

− Co?

Nic nie powiedział. Zapytałam więc raz jeszcze.

− Co? O co ci chodzi, o jakiej umowie mówisz?

− Musisz mi zaufać, Maro.

− Zaufać? Nie znam nawet twojego imienia. Nie mam pojęcia, czym jesteś. Ani gdzie jesteśmy, ani dlaczego. Zaufać ci?

− Tak, Maro. Musisz mi zaufać.

Wpatrywałam się w niego i tym razem nie opuściłam wzroku. Napotkałam jego spojrzenie.

− O co tu chodzi?

Mógł bez trudu wymigać się od tak głupio sformułowanego pytania, a jednak nie zrobił tego. Wybrał odpowiedź i należy tu podkreślić słowo „wybrał”, bo – choć jeszcze o tym nie wiedziałam – pozostawałam w jego władaniu. W tamtej chwili i jeszcze przez wiele czasu miałam należeć do Posłańca. Byłam jego własnością.

− Chodzi – powiedział całkiem spokojnie – o prawdę i fałsz. O dobro i zło. O sprawiedliwość, Maro. Chodzi o sprawiedliwość. I równowagę. I… – pokiwał głową, bardziej do siebie niż do mnie – i o odkupienie.

Nie odpowiedziałam. Co można było rzec po takiej przemowie?

Wydawał się lekko rozbawiony, że udało mu się mnie uciszyć. Skorzystał z okazji, by palcem wskazać kierunek, w który miałam spojrzeć.

− W tej chwili chodzi również o Samanthę Early.

I nagle znów zobaczyłam Samanthę Early, która nie była już w szkole, ale siedziała przed swoim laptopem w Starbucksie. Skoncentrowana zagryzała górną wargę, raz po raz coś zapisując. Przerwa, a potem nagły popłoch. Przerwa, a potem nagły popłoch.

− Co ona pisze?

− Napisała to przed śmiercią – powiedział Posłaniec. – Podejdź i zobacz.

Byliśmy przed Starbucksem i zaglądaliśmy do środka przez okno. Podeszłam do drzwi i sięgnęłam ku klamce, ale ta jakby wymykała mi się z rąk. Za pierwszym razem pomyślałam, że po prostu w nią nie trafiłam, ale za drugim też mi się nie udało. Za trzecim poruszałam dłonią wolno i uważnie. Spodziewałam się, że zobaczę, jak moja dłoń przenika przez drzwi, jakbym była duchem, co zresztą wiele mówi o stanie, w jakim się znalazłam.

Zamiast tego jednak klamka się poruszyła. Znajdowała się przede mną, a potem, na sekundę przed dotknięciem, znikała. A kiedy tylko wycofywałam dłoń, wracała na miejsce.

− Nie możesz zmieniać tego, co widzisz wokół siebie – poinstruował mnie Posłaniec. – Możesz patrzeć, ale nie wolno ci niczego dotykać. To, co widzisz, znajduje się w przeszłości, a przeszłości nie możesz zmienić.

− To jak mam niby zobaczyć, co ona pisze, skoro nie mogę otworzyć tych głupich drzwi?

Sytuacja z drzwiami strasznie mnie zdenerwowała. Moja reakcja nie była racjonalna. To dziwne, że podczas tej włóczęgi z niezwykłym chłopakiem po niemożliwym wszechświecie zirytował mnie właśnie taki drobiazg. Być może jednak łatwiej i bezpieczniej było złościć się na coś w miarę znajomego.

Umowa, którą zawarłam.

Czy w ogóle chcę wiedzieć, w jaki sposób umówiłam się z Posłańcem? I dlaczego powiedział, że nie wolno nam niczego dotykać? To sugerowało, że istnieją jakieś zasady, a zasady ustanawiają ludzie lub instytucje.

− Potrzebuję czasu – powiedziałam. – Muszę… odpocząć.

Tak bardzo chciałam na chwilę gdzieś usiąść, zastanowić się spokojnie, przetrawić to wszystko.

− Dużo się wydarzyło – przyznał Posłaniec. – Ale zrozumienie przyjdzie tylko wtedy, kiedy będziesz żyła dalej.

− A może mógłbyś mi jednak coś wytłumaczyć – wypaliłam.

− Chcesz wiedzieć, co pisze Samantha Early?

Mam jedną wielką wadę: ciekawość, która zaprowadzi mnie do piekła.

− Tak, oczywiście, że chcę wiedzieć. Ta dziewczyna zamierza się zabić. Być może jej słowa wyjaśnią nam, dlaczego.

− To patrz – odparł Posłaniec.

To było wyzwanie. A może test? Chciał wiedzieć, czy uda mi się dostać do kawiarni. Nie wolno było mi jednak zmieniać świata wokół. Nie mogłam niczego dotknąć. Nagle wpadło mi coś do głowy: mogłabym zadać pytanie Posłańcowi, ale wyczułam, że to go rozczaruje, a ja – z jakichś absurdalnych powodów – nie chciałam go rozczarować.

Byliśmy jak mistrz i uczennica, a ja zawsze byłam dobrą – a nawet świetną – uczennicą. Chęć spełniania cudzych oczekiwań to jedna z rzeczy, których w sobie nie lubię. Czasem tak bardzo, że kłócę się z ludźmi po to tylko, by pokazać, że nie zamierzam być ich niewolnicą. To jednak nie był właściwy czas, a Posłaniec nie był właściwą osobą. Ukrywał przede mną moje wspomnienia. Miał nade mną władzę. Jeśli miałam kiedykolwiek wrócić do rzeczywistości, kiedykolwiek uciec z tego… czymkolwiek to było… miało to stać się za jego pośrednictwem.

Nagle zdałam sobie sprawę, że mam do skończenia pracę domową. Pracę z biologii, która… nie pamiętałam, czego dotyczyła, ale ten skrawek wspomnienia, ten niepokój wdarł się przez barierę, która otaczała moją pamięć, i uświadomił mi, że naprawdę muszę wracać.

O Boże, czy to rzeczywiście jedyny powód, dla którego powinnam wrócić do mojego życia?

Wzięłam głęboki oddech i podeszłam prosto do drzwi Starbucksa, całego z cegieł i szkła. Przygotowałam się na uderzenie i zamknęłam oczy.

Nie było żadnego uderzenia. Po prostu znalazłam się po drugiej stronie okna, w kawiarni, za Samanthą Early, która wciąż pisała zrywami.

Zobaczyłam słowa na jej monitorze.

„… Francuzi nazywają to esprit de l’escalier. Dokładnie oznacza to ducha schodów, ale tak naprawdę chodzi o to, że najlepsza odpowiedź zawsze przychodzi ci do głowy za późno, kiedy jedziesz do domu autobusem, kiedy jesteś w samochodzie mamy albo na klatce schodowej, a wtedy… ahaaa! Wymyślasz idealną odzywkę. Teraz Jessica wiedziała, co powinna powiedzieć Elise. Powinna powiedzieć: Współczuję, że tak bardzo obchodzi cię, jak wyglądam i w co się ubieram. Pewnie trudno być tak powierzchowną osobą. To powinna powiedzieć. Ale zamiast tego…”

Posłaniec stał obok mnie. Nie spoglądając na niego, powiedziałam:

− Jest całkiem niezłą pisarką. Zastanawiam się, o czym opowiada ta historia.

− Zastanawiaj się – powiedział. To był rozkaz.

Zastanowiłam się więc i w mojej głowie pojawiła się całość, siedemdziesiąt dwie strony, które znajdowały się przed fragmentem widocznym teraz na ekranie, i dwieście czterdzieści jeden stron, które miały dopiero zostać napisane. Nagle znałam je wszystkie. Jakbym je przeczytała. A nawet nie, bo przecież kiedy czyta się książkę, zapomina się dużą jej część. Tę książkę, Koszmarną klikę, znałam na pamięć, i to w każdym szczególe.

− Mówi o grupie uczennic używających nadprzyrodzonych zdolności, by wyżywać się na dzieciakach, których nie lubią – powiedziałam.

− Taka jest fabuła. Ale czy taki jest prawdziwy cel książki?

Pokręciłam głową.

− Nie. Nie, tak naprawdę opowiada o Samancie. To ona jest Jessicą. A koszmarna klika to Kayla i jej koleżanki.

Posłaniec pokiwał głową.

− Chcesz przyjrzeć się najpiękniejszemu dniowi w życiu Samanthy?

Nie byłam aż tak naiwna, by nie spodziewać się niebezpieczeństwa. Widok Samanthy w chwili szczęścia uczyniłby jej śmierć w moich oczach jeszcze bardziej tragiczną. Posłaniec nie czekał jednak na odpowiedź. Choć się nie poruszyliśmy, nagle znaleźliśmy się w całkiem innym miejscu. Byliśmy w Yolo’s, a Samantha nakładała sobie na styropianowy talerzyk mrożony jogurt z Reese’s Pieces i ciasteczkami maślanymi. Zapłaciła przy kasie i nerwowo rozejrzała się w obawie, że jakiś znajomy ze szkoły zauważy, ile zjada kalorii. Usiadła, włożyła do buzi łyżkę i chrupiąc zimne cukierki, sprawdziła e-maila na telefonie. Zobaczyłam wiadomość na ekranie i – w jakiś sposób, którego nijak nie umiałam jeszcze wyjaśnić – jednocześnie tym wyraźniej widziałam ją w myślach Samanthy.

Wiadomość została wysłana przez agenta literackiego:

„Z ogromną przyjemnością informuję, że chętnie podejmę się reprezentowania Koszmarnej kliki. Uważam, że istnieje bardzo duża szansa na sprzedanie jej dużemu wydawnictwu, a jeśli podpiszesz załączone dokumenty, natychmiast wezmę się do pracy”.

− Myśli, że uda jej się opublikować książkę! – powiedziałam. Byłam podekscytowana. Sama czasami myślałam o karierze pisarki, ale nie odważyłabym się wysłać gdzieś rękopisu. Uważałam, że jestem za młoda. Samantha była moją rówieśnicą, a jednak okazała się na tyle odważna, by nie bać się odrzucenia. Wcześniej było mi jej szkoda. Teraz ją podziwiałam.

− Dwadzieścia siedem dni później HarperCollins zgodzi się opublikować książkę Samanthy – powiedział Posłaniec. – Samantha przeczyta ten list siedem razy, nie będzie miała wyboru. Jej kompulsywne zachowanie będzie ją frustrować, ale jednocześnie się ucieszy. Pomyśli sobie, że od tej chwili wszystko zacznie zmieniać się na lepsze.

− Ale tak nie będzie.

− Nie – odparł Posłaniec. Znów znajdowaliśmy się w pokoju Samanthy, a jej ciało leżało na podłodze, sztywne, zimne. Czekało, aż jej matka wejdzie do środka i odkryje śmierć swojego jedynego dziecka.

Pokręciłam głową.

− Nie dam dłużej rady, rozumiesz? Nie mogę. Musisz mnie wypuścić. Nie chcę na to patrzeć. Nie chcę tego czuć. Posłańcu, kimkolwiek jesteś, czymkolwiek jesteś, ja nie… – Płakałam. Powinnam czuć się upokorzona, że okazuję słabość.

− Nikt nie wybiera tej drogi – powiedział. Jego głos był płaski, pozbawiony emocji. W jego oczach jednak zobaczyłam coś w rodzaju mdłości. – Nikt nie chce czuć cudzego bólu. To jednak moje… to twoje przeznaczenie, Maro.

− Nie – odparłam ostro. – To tylko jakaś wstrętna sztuczka!

Nie zaszczycił mnie odpowiedzią. Chwilę czekał w milczeniu, dopóki nie dotarła do mnie prawda, a przynajmniej jakaś jej część.

− A więc to moja kara – powiedziałam.

Znów nic nie odpowiedział. Zastanawiałam się, czy istnieje jakiś sposób, by poczuć to, co on czuje, by poznać jego myśli z taką łatwością, z jaką poznałam myśli Samanthy Early. Kiedy spróbowałam, poczułam jednak, że mi się wymyka.

Czułam się jak wtedy, kiedy próbowałam dotknąć klamki. Widziałam go, ale nie wolno mi było go dotknąć. Ani ciałem, ani myślą. Ja byłam dla niego otwartą książką, ale on pozostawał przede mną zamknięty.

„Nie wolno mnie dotykać”.

− Nie wszystkie moje… nasze… obowiązki są tak ponure – powiedział wreszcie. – Ta paskudna sprawa jeszcze trochę potrwa. Ale sądzę, że przyda ci się zmiana otoczenia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: