Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

W poszukiwaniu istoty czasu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
6 sierpnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

W poszukiwaniu istoty czasu - ebook

Jedna z najgłośniejszych powieści 2013 roku, nominowana do prestiżowej Man Booker Prize.

Niesamowita powieść, w której przeplatają się ze sobą dwie całkowicie inne, lecz równie ciekawe narracje. Za pomocą słów zapisanych w dzienniku oraz japońskich listach połączą się losy szesnastoletniej uczennicy z Japonii, Nao, oraz Ruth, powieściopisarki żyjącej w Kanadzie.

Kiedy Ruth rozpoczyna poszukiwania oraz próby przetłumaczenia odnalezionych na plaży listów i dzienników, Nao opowiada historię swojego życia i życia swojej prababki, buddyjskiej kapłanki. Z każdą kolejną przeczytaną stroną Ruth coraz bardziej zagłębia się w opowieści dziewczyny z niejasnym przeczuciem, że powinna w jakiś sposób jej pomóc. Ale jak pomóc osobie, która znajduje się na innym kontynencie… i najprawdopodobniej w innym czasie?

Książka Ozeki to niepowtarzalna refleksja nad ludzkim życiem, wcale nie tak jednoznacznym upływem czasu i ogromnym znaczeniem słów i języka.

W charakterystyczny dla siebie, inteligentny i dowcipny sposób Ozeki daje czytelnikowi do zrozumienia, że rzeczywistość nie zawsze musi być racjonalna. I że buddyzm ma wiele wspólnego z fizyką kwantową.

 

Tak współczesna jak slang japońskich nastolatków i tak ponadczasowa jak zagadki zen – najnowsza powieść Ruth Ozeki łączy świetną narrację z próbą odnalezienia i dojścia do sensu życia. (…) Głębokie przywiązanie do powieściowych bohaterów sprawia, że W poszukiwaniu istoty czasu angażuje czytelnika nie tylko intelektualnie, lecz także emocjonalnie.

„The Washington Post”

Wiele z elementów historii Nao – szkolna przemoc, bezrobocie prowadzące do samobójstwa, piloci kamikaze – odwołuje się do utrwalonego w świadomości zachodniego czytelnika wyobrażenia Japonii, jednak w opowieści Nao czytanej uważnie przez Ruth stają się one przeżyciem nowym i świeżym, niekiedy niemalże bolesnym. Ozeki bierze na warsztat ważne tematy – wszystkie zanurzone w historii dwóch istot czasu, Ruth i Nao, których losy okazują się silnie ze sobą związane.

„The New York Times Book Review”

Głos szesnastoletniej uczennicy Nao Yasutani to serce i dusza tej świetnej książki. Współczesny japoński styl i realizm magiczny przywodzą na myśl twórczości Harukiego Murakamiego.

„USA Today”

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-459-7
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Część I

Pe­wien sta­rożytny bud­da rzekł kie­dyś:

Dla isto­ty cza­su – sta­nie na szczy­cie naj­wyższej góry,

Dla isto­ty cza­su – błądze­nie po dnie najgłębsze­go oce­anu,

Dla isto­ty cza­su – de­mon o trzech głowach i ośmiu ra­mio­nach,

Dla isto­ty cza­su – szes­na­sto­sto­po­we złote ciało Bud­dy,

Dla isto­ty cza­su – mni­sia la­ska lub od­ga­niacz¹ much dla mi­strza,

Dla isto­ty cza­su – ko­lum­na lub la­tar­nia,

Dla isto­ty cza­su – każdy, taki czy owa­ki²,

Dla isto­ty cza­su – cała zie­mia i bez­gra­nicz­ne nie­bo.

Dōgen Zen­ji, Dla Isto­ty Cza­su³Nao

1

Cześć!

Na­zy­wam się Nao i je­stem istotą cza­su. Wiesz, co to ta­kie­go? Do­bra, opo­wiem ci, jeśli masz chwilę.

Isto­ta cza­su to ktoś, kto żyje w cza­sie, czy­li ja, ty i każdy, kto żyje, żył albo kie­dy­kol­wiek będzie żył. Co do mnie, siedzę właśnie w ka­wiar­ni z obsługą prze­braną za fran­cu­skie po­kojówki w Aki­ba Elec­tri­ci­ty Town⁴, słuchając smut­nej fran­cu­skiej pio­sen­ki, gra­nej gdzieś w two­jej przeszłości, która jest za­ra­zem moją współcze­snością, pisząc i myśląc o to­bie, ukry­tym gdzieś w mo­jej przyszłości. A sko­ro to czy­tasz, to może te­raz i ty myślisz o mnie.

Za­sta­na­wiasz się nade mną.

Ja za­sta­na­wiam się nad tobą.

Kim je­steś i co ro­bisz?

Czy je­dziesz w wa­go­nie no­wo­jor­skie­go me­tra, trzy­mając się uchwy­tu, czy mo­czysz się w swo­im ja­cuz­zi w Sun­ny­va­le?

Czy opa­lasz się na piasz­czy­stej plaży na Phu­ket, czy ro­bisz so­bie ma­ni­kiur w Bri­gh­ton?

Czy je­steś mężczyzną? Ko­bietą? Czymś pomiędzy?

Czy two­ja dziew­czy­na go­tu­je ci pysz­ny obiad, czy też wy­ja­dasz z kar­to­ni­ka zimną chińszczyznę?

Czy leżysz zwi­nięty w kulkę, odwrócony od po­chra­pującej żony, czy też cze­kasz, aż twój piękny ko­cha­nek skończy kąpiel, żebyś mogła się z nim namiętnie ko­chać?

Czy masz kota i czy sie­dzi on te­raz na two­ich ko­la­nach? Czy jego czoło pach­nie jak ce­dry i świeże słod­kie po­wie­trze?

Właści­wie nie ma to większe­go zna­cze­nia, bo za­nim skończysz czy­tać, wszyst­ko będzie już inne, a ty znaj­dziesz się w zupełnie in­nym miej­scu, prze­rzu­cając nie­uważnie kart­ki tej książki – będącej, tak się składa, za­pi­sem mo­ich ostat­nich dni na zie­mi – i za­sta­na­wiając się, czy czy­tać da­lej.

Jeśli po­sta­no­wisz tego nie robić – spo­ko, nie ma spra­wy, i tak nie je­steś tym, na którego cze­kałam. Ale jeśli czy­tasz da­lej, to wiesz co? Je­steś moim ty­pem isto­ty cza­su i ra­zem będzie­my czy­nić magię!

2

Hmmm. Ale to było dur­ne. Będę mu­siała bar­dziej się po­sta­rać. Na pew­no za­sta­na­wiasz się, jaka kre­tyn­ka na­pi­sałaby coś ta­kie­go.

No cóż – ja.

Nao.

Nao to ja, Na­oko Yasu­ta­ni, tak brzmi moje pełne imię, ale możesz mi mówić Nao, wszy­scy tak robią. Le­piej opo­wiem ci trochę o so­bie, jeśli mamy tak na sie­bie wpa­dać…! :)

Właści­wie nie­wie­le się zmie­niło. Nadal siedzę w tej ka­wiar­ni z fran­cu­ski­mi po­kojówka­mi w Aki­ba Elec­tri­ci­ty Town, Edith Pi­laf śpie­wa ko­lejną smutną pio­senkę, Ba­bet­te właśnie przy­niosła mi kawę i wypiłam łyk. Ba­bet­te to moja po­kojówka i moja przy­ja­ciółka, a kawa jest mar­ki Blue Mo­un­ta­in i piję ją czarną, co nie jest ty­po­we dla na­sto­let­nich dziewcząt, ale właśnie w ten sposób należy pić dobrą kawę, jeśli ma się choć trochę sza­cun­ku dla tego gorz­kie­go ziar­na.

Pod­ciągnęłam skar­petkę i po­dra­pałam się pod ko­la­nem.

Wygładziłam pli­sy, żeby równo układały mi się na udach.

Założyłam sięgające mi do ra­mion włosy za pra­we ucho, w którym mam pięć dziu­rek, ale te­raz po­zwa­lam im zno­wu opaść skrom­nie na twarz, bo ota­ku⁵, który sie­dzi przy sąsied­nim sto­li­ku, ciągle się na mnie gapi i za­czy­na mnie to prze­rażać, choć jed­no­cześnie bawi. Mam na so­bie li­ce­al­ny mun­du­rek i po sposo­bie, w jaki ten fa­cet gapi się na moje ciało, widzę, że jego me­ga­fe­tysz to uczen­ni­ce, tyl­ko po co w ta­kim ra­zie prze­sia­du­je w ka­wiar­ni z mo­ty­wem fran­cu­skich po­kojówek? Pa­lant!

Ale nig­dy nie wia­do­mo. Wszyst­ko się zmie­nia i wszyst­ko jest możliwe, więc może i ja zmie­nię zda­nie na jego te­mat. Może w ciągu następnych kil­ku mi­nut na­chy­li się nieśmiało w moją stronę i po­wie coś tak zdu­mie­wająco piękne­go, że mimo jego tłustych włosów i kiep­skiej cery za­le­je mnie fala sym­pa­tii i zniżę się na­wet do tego, żeby po­roz­ma­wiać z nim chwilę, po­tem on za­pro­si mnie na za­ku­py, a jeśli zdoła mnie prze­ko­nać, że sza­leńczo się we mnie za­ko­chał, pójdę z nim do cen­trum han­dlo­we­go i po­zwolę kupić so­bie ładny swe­te­rek albo ke­itai⁶, albo to­rebkę, choć wyraźnie widać, że nie sza­sta pie­niędzmi. A po­tem może pójdzie­my do klu­bu, wy­pi­je­my parę kok­taj­li i wy­mknie­my się do love ho­te­lu z wiel­kim ja­cuz­zi, i wte­dy, po kąpie­li, aku­rat kie­dy za­cznę się z nim oswa­jać, on odsłoni swo­je praw­dzi­we ob­li­cze i zwiąże mnie, założy mi na głowę pla­sti­kową re­klamówkę po moim no­wym swe­trze i mnie zgwałci, a po kil­ku go­dzi­nach po­li­cja znaj­dzie moje na­gie zwłoki po­wy­gi­na­ne pod dziw­ny­mi kątami na podłodze obok wiel­kie­go okrągłego łóżka przy­kry­te­go skórą ze­bry.

A może tyl­ko po­pro­si, żebym pod­du­siła go swo­imi majt­ka­mi, aby mógł się pod­nie­cać ich pięknym za­pa­chem.

A może żadna z tych rze­czy nie wy­da­rzy się nig­dzie poza moim i two­im umysłem, po­nie­waż – jak już mówiłam – wspólnie czy­ni­my magię, przy­najm­niej na ra­zie.

3

Je­steś tam jesz­cze? Właśnie prze­czy­tałam to, co na­pi­sałam o tym fa­ce­cie, i chciałabym prze­pro­sić. To było wred­ne. Nie tak po­wi­nien wyglądać miły początek.

Nie chcę, żebyś odniósł niewłaściwe wrażenie. Nie je­stem głupia. Wiem, że Edith Pi­laf wca­le nie na­zy­wa się Pi­laf. Nie je­stem też wredną krową ani hen­tai⁷. Właści­wie w ogóle nie prze­pa­dam za hen­tai, więc jeśli sam do nich należysz, to pro­siłabym, żebyś na­tych­miast odłożył tę książkę i nie czy­tał da­lej, okej? Tyl­ko się roz­cza­ru­jesz i zmar­nu­jesz czas, bo nie jest to żaden ta­jem­ny dzien­nik nie­let­niej nim­fo­man­ki, pełen różowych fan­ta­zji i obrzy­dli­wych fe­ty­szy. Wca­le nie o to cho­dzi. Piszę to wszyst­ko, za­nim umrę, bo chcę opo­wie­dzieć komuś wspa­niałą hi­sto­rię życia mo­jej stucz­te­ro­let­niej pra­bab­ki, która jest mniszką bud­dy­zmu zen.

Pew­nie myślisz, że za­kon­ni­ce nie są spe­cjal­nie fa­scy­nujące, ale moja pra­bab­ka na­prawdę jest nie­sa­mo­wi­ta, i to nie w jakiś zbo­czo­ny sposób. Nie wątpię, że na świe­cie żyje wie­le per­wer­syj­nych mni­szek… no, może mni­szek nie aż tak dużo, ale per­wer­syj­nych kapłanów to na pew­no, oni są wszędzie… ale mój dzien­nik nie ma opo­wia­dać o nich ani ich dziw­nych zwy­cza­jach.

Ten dzien­nik opo­wie praw­dziwą hi­sto­rię mo­jej pra­bab­ki Jiko Yasu­ta­ni. Była mniszką, po­wieścio­pi­sarką oraz Nową Ko­bietą⁸ ery Ta­isho⁹. Była także anar­chistką i fe­mi­nistką, miała mnóstwo ko­chanków, zarówno mężczyzn, jak i ko­biet, ale nig­dy nie była zbo­czo­na ani wred­na. I choć może zda­rzy mi się wspo­mnieć o kil­ku jej ro­man­sach, to jed­nak wszyst­ko, co na­piszę, będzie hi­sto­ryczną prawdą służącą umoc­nie­niu ko­biet, a nie żad­nym gej­szo­wa­tym ki­czem. Jeśli więc lu­bisz czy­tać o zbo­cze­niach i świństwach, le­piej za­mknij tę książkę, daj ją swo­jej żonie albo ko­le­dze z pra­cy i oszczędź so­bie cza­su i za­cho­du.

4

To ważne, żeby mieć w życiu ja­sno wy­ty­czo­ne cele, nie? Zwłasz­cza jeśli tego życia nie zo­stało ci tak dużo. Bo jeśli nie masz ja­snych celów, to może się zda­rzyć, że skończy ci się czas, a wte­dy przyłapiesz się na tym, że sto­isz na pa­ra­pe­cie wieżowca albo sie­dzisz na łóżku z bu­te­leczką pigułek i myślisz: Kur­na! Schrza­niłem. Gdy­bym tyl­ko wy­ty­czył so­bie jaśniej­sze cele!

Mówię ci to, bo sama niedługo już będę prze­by­wać na tym świe­cie, więc jak­by mam pra­wo z góry cię ostrzec, żebyś ni­cze­go nie zakładał. Założenia są do kitu. Jak ocze­ki­wa­nia. Założenia i ocze­ki­wa­nia za­biją każdy związek, więc le­piej nie idźmy w tę stronę, okej?

Praw­da jest taka, że wkrótce zakończę swój po­byt w cza­sie – a może nie po­win­nam mówić „zakończę”, bo to brzmi, jak­bym zre­ali­zo­wała swo­je cele i zasłużyła na przejście do następne­go eta­pu, pod­czas gdy praw­da jest taka, że mam szes­naście lat i nic nie osiągnęłam. Zero. Nada. Brzmi żałośnie? Nie o to mi cho­dziło. Chcę tyl­ko pre­cy­zyj­nie się wy­ra­zić. Może za­miast „zakończyć” po­win­nam po­wie­dzieć, że wy­lecę z cza­su. Wy­ko­pią mnie. Time out. Ko­niec z moją eg­zy­stencją. Już od­li­czam chwi­le.

Raz…

Dwa…

Trzy…

Czte­ry…

Hej, już wiem! Po­licz­my te mo­men­ty ra­zem!¹⁰Ruth

1

Uwagę Ruth przy­ciągnął jakiś błysk – drob­ny od­blask słońca pod wiel­kim kłębem schnących kra­sno­rostów, który mo­rze wy­rzu­ciło na brzeg pod­czas przypływu. Wzięła go za połysk umie­rającej me­du­zy i nie­mal przeszła obok. Na plażach było ostat­nio pełno me­duz z tego po­twor­ne­go parzącego ga­tun­ku; wyglądały ni­czym rany na li­nii brze­go­wej.

Ale coś spra­wiło, że przy­stanęła. Na­chy­liła się i trąciła kępę kra­sno­rostów czub­kiem tramp­ka, a po­tem dźgnęła pa­ty­kiem. Roz­sunęła długie liście na tyle, by zo­rien­to­wać się, że tym, co błysz­czało pod spodem, wca­le nie była umie­rająca me­du­za, ale coś z pla­sti­ku, jakaś tor­ba. Nic nad­zwy­czaj­ne­go. Oce­an był pełen pla­sti­ko­wych śmie­ci. Sięgnęła nie­co głębiej, aż zdołała chwy­cić to­rebkę za rożek. Była cięższa, niż się spo­dzie­wała; po­dra­pa­na pla­sti­ko­wa to­rebka do za­mrażania je­dze­nia, obrośnięta pąkla­mi, które wy­kwi­tały na jej po­wierzch­ni jak wy­syp­ka. Mu­siała długo dry­fo­wać na mo­rzu, pomyślała Ruth. W środ­ku do­strzegła przebłysk cze­goś czer­wo­ne­go – pew­nie ja­kieś śmie­ci, wy­rzu­co­ne za burtę albo po­zo­sta­wio­ne po pik­ni­ku czy im­pre­zie. Mo­rze za­wsze zbie­rało ta­kie rze­czy i wy­rzu­cało je z po­wro­tem: żyłki wędkar­skie, spławi­ki, pusz­ki po pi­wie, pla­sti­ko­we za­baw­ki, tam­po­ny, buty. Przed kil­ko­ma laty były też odcięte sto­py. Lu­dzie znaj­do­wa­li je wy­rzu­co­ne na pia­sek na całej Van­co­uver Is­land. Jedną od­kry­to właśnie na tej plaży. Nikt nie po­tra­fił wyjaśnić, co się stało z resztą ciał. Ruth nie chciała na­wet myśleć, co mogło gnić w tej to­reb­ce. Prze­rzu­ciła ją da­lej na plażę. Dokończy spa­cer i wra­cając, za­bie­rze do domu i wy­rzu­ci.

2

– Co to?! – zawołał jej mąż z przed­po­ko­ju.

Ruth sie­kała właśnie w sku­pie­niu mar­chew­ki do obia­du.

– To tu­taj – do­py­ty­wał Oli­ver, kie­dy nie od­po­wie­działa.

Pod­niosła wzrok. Stał w drzwiach kuch­ni, trzy­mając w dwóch pal­cach po­dra­paną to­rebkę z plaży. Ruth zo­sta­wiła ją na gan­ku, miała później wy­rzu­cić do śmie­ci, ale coś zaprzątnęło jej głowę i za­po­mniała.

– A, zo­staw to – po­wie­działa. – Ja­kieś śmie­ci. Zna­lazłam na plaży. Nie wnoś ich, proszę, do domu.

Dla­cze­go mu­siała się tłuma­czyć?

– Ale w środ­ku coś jest – za­pro­te­sto­wał Oli­ver. – Nie chcesz spraw­dzić, co to ta­kie­go?

– Nie – od­po­wie­działa. – Obiad pra­wie go­to­wy.

Mimo to Oli­ver wniósł to­rebkę do środ­ka i położył ją na sto­le, sypiąc do­okoła pia­skiem. Nie mógł się po­wstrzy­mać. Taką już miał na­turę: mu­siał wie­dzieć, mu­siał rozkładać rze­czy na części, a cza­sem na­wet składać je z po­wro­tem. Ich za­mrażal­nik pełen był pla­sti­ko­wych całunów za­wie­rających maleńkie zwłoki ptaków, ryjówek i in­nych zwierzątek zno­szo­nych przez kota, cze­kających na sekcję zwłok i wy­pcha­nie.

– To nie jest tyl­ko jed­na to­reb­ka – oświad­czył, ostrożnie roz­pi­nając pierwszą warstwę i odkładając ją na bok. – Tu są to­reb­ki w to­reb­kach.

Kot, za­in­try­go­wa­ny, wsko­czył na blat, żeby pomóc. Nor­mal­nie nie wol­no mu było łazić po sto­le. Miał imię – Shrödin­ger – ale nig­dy go nie używa­li. Oli­ver na­zy­wał go Szkod­ni­kiem, cza­sem Szkodą. Kot za­wsze roz­ra­biał: pa­tro­szył wie­wiórki na środ­ku kuch­ni i zo­sta­wiał pod drzwia­mi sy­pial­ni drob­ne, lśniące or­ga­ny, ner­ki i je­li­ta, żeby Ruth wdep­ty­wała w nie bo­sy­mi sto­pa­mi, idąc nocą do łazien­ki. Sta­no­wi­li zgra­ny zespół, Oli­ver i kot. Kie­dy Oli­ver szedł na górę, kot szedł na górę. Kie­dy Oli­ver scho­dził na dół jeść, kot scho­dził na dół jeść. Kie­dy Oli­ver wy­cho­dził na dwór na siu­siu, kot wy­cho­dził na dwór na siu­siu. Te­raz Ruth przyglądała się, jak wspólnie ba­dają za­war­tość pla­sti­ko­wych to­re­bek. Skrzy­wiła się w ocze­ki­wa­niu na smród resz­tek po czy­imś pik­ni­ku albo cze­goś gor­sze­go, co zruj­nu­je za­pach ich posiłku. Zupy z so­cze­wi­cy. Mie­li na obiad zupę z so­cze­wi­cy i sałatkę, do której właśnie dodała roz­ma­ryn.

– Może mógłbyś prze­pro­wa­dzać tę sekcję śmie­ci na gan­ku?

– Prze­cież sama to przy­niosłaś – od­parł Oli­ver. – A poza tym to chy­ba nie śmie­ci. Zbyt schlud­nie opa­ko­wa­ne. – I da­lej skru­pu­lat­nie zdzie­rał ko­lej­ne war­stwy.

Ruth pociągnęła no­sem, ale wy­czuła tyl­ko pia­sek, sól i za­pach mo­rza.

Na­gle Oli­ver zaczął się śmiać.

– Patrz, Szko­da! – po­wie­dział. – To dla cie­bie! Pudełko śnia­da­nio­we z Hel­lo Kit­ty!

– Proszę cię…! – jęknęła Ruth.

– A w środ­ku coś jest…

– Mówię poważnie! Nie chcę, żebyś to tu otwie­rał. Za­bierz to na zewn…

Ale było już za późno.

3

Oli­ver rozłożył płasko to­reb­ki, układając je jed­na na dru­giej od naj­większej do naj­mniej­szej, po czym po­sor­to­wał za­war­tość w trzy schlud­ne zbio­ry: plik ręcznie pi­sa­nych listów, pękata książka w czer­wo­nej okładce, sta­ro­mod­ny ze­ga­rek na rękę z ma­to­wo­czar­nym li­cem i fos­fo­ry­zującymi cy­fra­mi. Obok nich pudełko z Hel­lo Kit­ty, które uchro­niło to wszyst­ko przed niszczącym wpływem oce­anu. Kot zaczął je obwąchi­wać. Ruth pod­niosła go i ze­sta­wiła na podłogę, po czym prze­niosła uwagę z po­wro­tem na przed­mio­ty na sto­le.

Li­sty na­pi­sa­no chy­ba po japońsku. Tytuł na okładce czer­wo­nej książki był w języku fran­cu­skim. Na od­wro­cie ze­gar­ka wy­gra­we­ro­wa­no ja­kieś trud­ne do od­cy­fro­wa­nia zna­ki, Oli­ver wyciągnął więc swo­je­go iPho­ne’a i zaczął je badać przez apli­kację z mi­kro­sko­pem.

– To chy­ba też japoński – po­wie­dział.

Ruth prze­kart­ko­wała li­sty, próbując od­czy­tać zna­ki wy­pi­sa­ne wy­blakłym gra­na­to­wym tu­szem.

– Pi­smo jest sta­re i kur­syw­ne. Piękne, ale nic nie mogę od­czy­tać. – Odłożyła li­sty i wzięła od Oli­ve­ra ze­ga­rek. – Tak – po­twier­dziła. – To japońskie cy­fry. Ale nie data. Yon, nana, san, ha­chi, nana. Czte­ry, sie­dem, trzy, osiem, sie­dem. Może nu­mer se­ryj­ny?

Przyłożyła ze­ga­rek do ucha, nasłuchując ty­ka­nia, ale był ze­psu­ty. Odłożyła go i pod­niosła ja­sno­czer­wo­ne pudełko śnia­da­nio­we. To właśnie z po­wo­du tej czer­wie­ni, prześwi­tującej przez po­dar­ty pla­stik, początko­wo wzięła to­rebkę za me­duzę. Ile cza­su dry­fo­wała w oce­anie, za­nim wy­rzu­ciło ją na brzeg? Do­okoła wie­ka pudełka znaj­do­wała się gu­mo­wa uszczel­ka. Ruth pod­niosła książkę, która była zdu­mie­wająco su­cha; płócien­na okładka była miękka i sfa­ty­go­wa­na, rogi stępiały od częste­go doty­ka­nia. Przy­sunęła krawędź do nosa i wciągnęła zatęchłą woń pleśniejących kar­tek i ku­rzu. Spoj­rzała na tytuł.

– À la re­cher­che du temps per­du – prze­czy­tała. – Par Mar­cel Pro­ust.

4

Lu­bi­li książki, wszyst­kie książki, ale szczególnie te sta­re. Ich dom był nimi wypełnio­ny. Leżały wszędzie – w sto­sach na półkach i na podłodze, na krzesłach, na scho­dach, ale ani Ruth, ani Oli­ve­ro­wi to nie prze­szka­dzało. Ruth była po­wieścio­pi­sarką, a po­wieścio­pi­sa­rze, twier­dził Oli­ver, po­win­ni mieć koty i książki. I rze­czy­wiście – ku­po­wa­nie książek było dla niej na­grodą po­cie­sze­nia za to, że prze­nieśli się na tę od­ległą wy­sepkę na środ­ku De­so­la­tion So­und, gdzie bi­blio­te­ka pu­blicz­na składała się z jed­ne­go za­wil­go­co­ne­go, ster­ro­ry­zo­wa­ne­go przez dzie­ci po­ko­ju nad po­miesz­cze­niem domu kul­tu­ry. Poza roz­ległą i moc­no eks­plo­ato­waną sekcją li­te­ra­tu­ry młodzieżowej oraz kil­ko­ma po­pu­lar­ny­mi tytułami li­te­ra­tu­ry doj­rzałej księgo­zbiór składał się w większości z pu­bli­ka­cji o ogrod­nic­twie, przetwórstwie spożyw­czym, bez­piecz­nym żywie­niu, al­ter­na­tyw­nych źródłach ener­gii, al­ter­na­tyw­nej me­dy­cy­nie i al­ter­na­tyw­nym kształce­niu. Ruth tęskniła za bo­gac­twem i różno­rod­nością miej­skich bi­blio­tek, ich ci­chością i prze­stron­nością. Kie­dy prze­pro­wa­dziła się z Oli­verem na tę małą wy­sepkę, uzgod­ni­li, że będzie mogła za­ma­wiać każdą książkę, ja­kiej tyl­ko so­bie zażyczy, co też robiła. Mówiła, że po­trzeb­ne jej są do celów ba­daw­czych, ale osta­tecz­nie większość czy­tał Oli­ver, pod­czas gdy ona prze­brnęła tyl­ko przez kil­ka. Po pro­stu lubiła się nimi ota­czać. Nie­daw­no jed­nak zwróciła uwagę, że od wil­got­ne­go mor­skie­go po­wietrza pęczniały im kart­ki, a w grzbie­tach za­czy­nały się gnieździć ry­bi­ki. Kie­dy otwie­rała książki, wy­czu­wała za­pach pleśni. To napełniało ją smut­kiem.

– W po­szu­ki­wa­niu stra­co­ne­go cza­su – przetłuma­czyła tytuł, wytłoczo­ny za­tar­ty­mi złoty­mi li­te­ra­mi na płócien­nej okładce. – Nig­dy tego nie czy­tałam.

– Ja też nie – od­parł Oli­ver. – Ale chy­ba nie za­mie­rzam próbować po fran­cu­sku.

– Mhm – przy­taknęła, lecz i tak otwo­rzyła książkę, cie­ka­wa, czy da radę zro­zu­mieć choćby kil­ka pierw­szych li­ni­jek. Spo­dzie­wała się po­sta­rzałego tomu za­dru­ko­wa­ne­go sta­ro­modną czcionką, więc fio­le­to­we li­te­ry na­ba­zgra­ne na pierw­szej stro­nie na­sto­let­nią dłonią wzięły ją całko­wi­cie z za­sko­cze­nia. Było to dla niej święto­kradz­two tak wstrząsające, że nie­mal upuściła książkę.

5

Druk jest prze­wi­dy­wal­ny i bez­oso­bo­wy, prze­ka­zu­je in­for­mację po­przez me­cha­niczną trans­akcję z okiem czy­tel­ni­ka. W odróżnie­niu od nie­go pi­smo odręczne opie­ra się oku, ujaw­nia swo­je zna­cze­nie po­wo­li, jest równie in­tym­ne jak skóra.

Ruth wbiła oczy w kartkę. Fio­le­to­we wy­ra­zy na­pi­sa­ne były w większości po an­giel­sku, z roz­rzu­co­ny­mi gdzie­nieg­dzie japoński­mi zna­ka­mi, lecz jej oczy przy­swa­jały nie tyle ich zna­cze­nie, ile od­czu­wal­ne, in­ten­syw­ne i emo­cjo­nal­ne wrażenie obec­ności au­tor­ki. Pal­ce, które trzy­mały fio­le­to­wy żelo­wy długo­pis, mu­siały należeć do na­sto­lat­ki. Jej pi­smo – te pełne zakrętasów fio­le­to­we zna­ki na pa­pie­rze – prze­cho­wało w so­bie na­stro­je i lęki au­tor­ki. Ruth od pierw­sze­go spoj­rze­nia nie miała cie­nia wątpli­wości, że ko­niusz­ki palców dziew­czy­ny były różowe i wil­got­ne, a pa­znok­cie ob­gry­zio­ne do żywe­go mięsa.

Przyj­rzała się li­te­rom. Były okrągłe i trochę nie­dbałe (wy­obrażała więc so­bie, że ich au­tor­ka również mu­siała taka być), ale trzy­mały się mniej więcej pro­sto i ma­sze­ro­wały przez kart­ki w do­brym tem­pie, ani po­spiesz­nie, ani z ociąga­niem. Cza­sa­mi pod ko­niec stro­ny trochę się tłoczyły, jak lu­dzie prze­py­chający się do win­dy albo do wa­go­nu me­tra tuż przed za­mknięciem drzwi. Ruth po­czuła, że bu­dzi się w niej cie­ka­wość. Był to wyraźnie jakiś dzien­nik. Zno­wu obej­rzała okładkę. Czy po­win­na go czy­tać? Otwo­rzyła książkę na pierw­szej stro­nie, tym ra­zem uważnie, z lek­kim po­czuciem, jak­by robiła coś nie­przy­zwo­ite­go, jak­by podsłuchi­wała kogoś lub podglądała. Po­wieścio­pi­sa­rze spędzają wie­le cza­su, wty­kając nos w spra­wy in­nych lu­dzi. Ruth do­brze więc znała to uczu­cie.

„Cześć! – prze­czy­tała. – Na­zy­wam się Nao i je­stem istotą cza­su. Wiesz, co to ta­kie­go?”.

6

– Wy­rzu­co­ne przez mo­rze – po­wie­dział Oli­ver. Przyglądał się właśnie pąklom, które po­ra­stały po­wierzch­nię zewnętrznej to­reb­ki. – Nie­wia­ry­god­ne.

Ruth pod­niosła głowę znad pierw­szej stro­ny.

– No prze­cież, że wy­rzu­co­ne – po­wie­działa. – Przez mo­rze albo przez kogoś. – Książka była ciepła w jej dłoniach i Ruth miała ochotę czy­tać da­lej, ale za­miast tego za­py­tała: – Co to właści­wie za różnica?

– Wy­rzu­co­ne przez mo­rze zna­czy, że mogło się tam zna­leźć przy­pad­ko­wo. A kie­dy ktoś coś wy­rzu­ca, robi to ce­lo­wo. Kwe­stia in­ten­cji. Więc masz rację. Może to zo­stało wy­rzu­co­ne przez kogoś. – Oli­ver położył to­rebkę z po­wro­tem na sto­le. – Chy­ba się za­czy­na.

– Co ta­kie­go?

– Dryf – od­parł. – Przed­mio­ty ucie­kają z or­bi­ty pa­cy­ficz­ne­go prądu kołowe­go…

Oczy mu błysz­czały i Ruth wi­działa jego pod­eks­cy­to­wa­nie. Odłożyła książkę na ko­la­na.

– Co to jest prąd kołowy?

– Ist­nie­je je­de­naście wiel­kich pla­ne­tar­nych prądów kołowych – zaczął Oli­ver. – Dwa z nich płyną z Ja­po­nii pro­sto na nas i skręcają tuż przed wy­brzeżem Ko­lum­bii Bry­tyj­skiej. Ten mniej­szy, Aleuc­ki, skręca na północ, w kie­run­ku Aleutów. Większy skręca na południe. Cza­sa­mi na­zy­wa­ny jest Żółwim Prądem, bo mor­skie żółwie ko­rzy­stają z nie­go pod­czas mi­gra­cji z Ja­po­nii do Baja.

Opi­sał rękami duże koło. Kot, który zasnął na sto­le, wy­czuł chy­ba jego pod­nie­ce­nie, bo uchy­lił zie­lo­ne oko i zaczął się przyglądać.

– Wy­obraź so­bie Pa­cy­fik – mówił Oli­ver. – Żółwi Prąd po­ru­sza się zgod­nie ze wskazówka­mi ze­ga­ra, a Prąd Aleuc­ki na odwrót. – Jego dłonie zaczęły kreślić wiel­kie łuki i spi­ra­le pływów oce­anicz­nych.

– Czy to nie to samo, co Ku­ro­shio?

O Ku­ro­shio opo­wia­dał jej wcześniej. Zna­no go także pod nazwą Czar­ne­go Prądu – roz­no­sił ciepłą tro­pi­kalną wodę z Azji na północ i do północ­no-za­chod­nich wy­brzeży Pa­cy­fi­ku.

Oli­ver pokręcił jed­nak głową.

– Nie do końca – po­wie­dział. – Prądy kołowe są większe. To jak pa­smo prądów. Wy­obraź so­bie pierścień węży, z których każdy gry­zie ogon tego przed sobą. Ku­ro­shio to je­den z czte­rech czy pięciu prądów, które składają się na Żółwi Prąd.

Ruth skinęła głową. Za­mknęła oczy i wy­obra­ziła so­bie węże.

– Każdy prąd kołowy or­bi­tu­je z własną prędkością – ciągnął Oli­ver. – A długość ta­kiej or­bi­ty na­zy­wa­na jest to­nem. Czy to nie piękne? Jak mu­zy­ka sfer. Najdłuższy okres ta­kiej or­bi­ty to trzy­naście lat, co sta­no­wi pod­sta­wo­wy ton. Ton Żółwie­go Prądu wy­no­si sześć i pół roku. A Prąd Aleuc­ki ma ćwierć tonu, trzy lata. W ta­kich prądach kołowych dry­fu­je wie­le przed­miotów. Te, które po­zo­stają w or­bi­cie prądu, uzna­je się za część jego pamięci. Tem­po uciecz­ki z prądu to okres połowicz­ne­go roz­pa­du przed­miotów…

Pod­niósł pudełko z Hel­lo Kit­ty i obrócił je w dłoniach.

– Te wszyst­kie rze­czy, które tsu­na­mi za­brało z japońskich domów… Na­mie­rzy­li je i prze­wi­dują, że oce­an wy­rzu­ci je na na­szym wy­brzeżu. Tyl­ko chy­ba za­czy­na się to wcześniej, niż kto­kol­wiek mógł się spo­dzie­wać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: