Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

A potem przyszła wiosna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 października 2015
Ebook
25,90 zł
Audiobook
32,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

A potem przyszła wiosna - ebook

Pola Gajda jest znaną aktorką. Jak przystało na prawdziwą gwiazdę, żyje w zawrotnym tempie: praca na planie, wywiady, imprezy u producentów i związek z celebrytą. Jej życie nie jest jednak wyłącznie pasmem sukcesów i radości, bowiem prześladuje ją wścibski paparazzo.

Pewnego dnia Pola znajduje w internecie zdjęcie swojego ukochanego z inną kobietą. W jednej chwili cały jej świat rozsypuje się niczym zamek z piasku. Zdrada ukochanego tylko uwidacznia pustkę, w którą zamieniło się jej życie w blasku fleszy.

Agnieszka Olejnik w sposób niezwykle przekonujący ukazuje zarówno najczarniejszy smutek, jak i budzącą się na nowo nadzieję i radość życia. „A potem przyszła wiosna” to przepiękna opowieść o tym, co w życiu naprawdę ważne.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-334-4
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Październik

Mrok gęstniał z minuty na minutę, noc zapadała zdecydowanie zbyt szybko jak na tę porę roku. Nigdy nie lubiłam jeździć po mieście o zmierzchu – na kilkanaście minut stawałam się wtedy zupełnie ślepa.

Znowu musiałam się zatrzymać. Cholera, nie mam czasu na korki. Niech ktoś rozpędzi to pieprzone zbiegowisko. Stoją i się gapią. Po chwili dał się słyszeć sygnał karetki, potem w lusterku wstecznym zauważyłam kogut policji. A więc to wypadek. Super, lepiej być nie mogło. Wybrałam numer Niny.

– Ninka, stoję w korku, kurwa, nie zdążę.

– Nie ma opcji. Musisz.

– Ale nie zdążę, słyszysz?! Wypadek był. Co mam zrobić, przefrunąć? Wjechać w zwłoki?

– Dobra, dzwonię do nich, może przesuną nagranie, o ile będzie wolne studio. Gdzieś ty była do tej pory?

– No gdzie byłam! Zdjęcia się przedłużyły, kręciliśmy chyba tysiąc dubli.

– Pogadamy później – ucięła. – Jedź jak najszybciej.

Samochód przede mną ruszył i powlókł się kilkanaście metrów. Miałam ochotę wyć.

Wpadłam do radia z wypiekami na policzkach. Zapomniałam, czego właściwie ma dotyczyć ta rozmowa. Dziennikarz kilka razy nerwowo przełknął ślinę, na szyi wystąpiły mu czerwone plamy. Przypominał mi jakiegoś ptaka, może indyka. Zanim mikrofony zaczęły rejestrować, rzucił jeszcze mięsem raz i drugi. Dopiero potem był w stanie naciągnąć na twarz uprzejmy grymas.

Udając wyluzowanych, oboje jednocześnie nabraliśmy powietrza.

– Witamy w studiu Polę Gajdę.

Uśmiech, bo wtedy mam bardziej aksamitny głos. Nie przełykać głośno, nie cmoknąć, nie sapać. Dobrze.

– Pani Polu, proszę zaspokoić ciekawość naszych słuchaczy: co czeka nas w nowym sezonie Wakacji za barem? Czy Monika wreszcie się zakocha?

Uwielbiałam takie pytania. Dziennikarz wiedział doskonale, że nie wolno mi zdradzić ani słowa ze scenariusza na nowy sezon – już pomijając fakt, że znałam tylko dwa pierwsze odcinki, więc i tak niewiele mogłabym powiedzieć. Lawirowałam, mówiłam o głupstwach, uśmiechałam się, bo ten głos. Musiałam brzmieć ciepło, seksownie, musiałam wytrzymać. Jeszcze kilka pytań: o plany, o stylistkę, którą zmieniłam, o wakacje na Sycylii i zgubione sześć kilogramów. Czy mam anoreksję? Nie, oczywiście że nie, uwielbiam jeść! Dużo ćwiczę. Jest cudownie, czuję się świetnie w swoim nowym ciele. Składam się teraz z samych mięśni. Zdrowie i pozytywna energia.

W oczach redaktora widziałam, że mi nie wierzy. On doskonale wiedział, że wieczorem nie będę w stanie przełknąć ani kęsa.

Po nagraniu byłam umówiona z trenerem, ćwiczyłam aż do mdłości. Kiedy wreszcie dotarłam do domu, moje ruchy były spowolnione, jakby oblepiała mnie jakaś gęsta substancja. Wsunęłam klucz do zamka. Ucieszyłam się, że Grzegorza jeszcze nie ma, chciałam poprawić makijaż, odświeżyć się i przygotować coś seksownego na kolację. Wzięłam szybki prysznic, musnęłam lekko perfumami płatki uszu, założyłam jedwabną koszulkę. Błękitną. Plastry mozzarelli ułożyłam na półmisku z pomidorami i bazylią, skropiłam oliwą; pokroiłam bagietkę w skośne kromki. Do tego szynka zwinięta w ruloniki, ozdobiona oliwkami. Wino na stole. Przetarłam kieliszki. Byłam gotowa.

Obudził mnie zgrzyt klucza w zamku. Świece, które zapaliłam do kolacji, dawno się wypaliły. Grzegorz wszedł do pokoju, nie włączając światła. Widziałam jego sylwetkę w niebieskawej poświacie telewizora.

– Gdzie byłeś? – zapytałam.

– Siłownia, potem impreza u Oskara. Wiesz, tego producenta. Kroi się nowa rola.

Szczerze mówiąc, nie pamiętałam żadnego Oskara. Miałam gdzieś Oskara. Liczyłam na to, że zwyczajnie zjemy kolację. To znaczy, że ty zjesz, kochanie, a ja będę patrzeć na twoje wargi. Na twój podbródek. Na twoje dłonie, kiedy unosisz widelec do ust, na ciebie. Bo jestem w tobie zakochana i tylko ciebie jestem głodna.

Pamiętałam taki wakacyjny dzień, kiedy próbowaliśmy z Pawłem, moim pierwszym chłopakiem, łapać słońce w dłonie. Leżeliśmy na ciepłym piasku i obejmowaliśmy ognistą kulę; między palcami robiło się wtedy pomarańczowo i nie wiedzieć czemu myślałam, że dokładnie tak musi widzieć świat dziecko w łonie matki. Szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, czy taki maluch cokolwiek widzi. Ale ten kolor krył w sobie jakąś pierwotną siłę i coś na kształt wspomnienia z tych pierwszych, najwcześniejszych chwil.

Przypomniało mi się to, kiedy rankiem jechałam na zdjęcia i znów stałam w korku. Słońce raziło mnie w oczy, a kiedy zasłoniłam je dłonią, żeby nie marszczyć czoła, ujrzałam ten sam kolor. Ciało od środka. Życie. Początek.

Sześć razy powtarzaliśmy ujęcie z pocałunkiem. Karol musiał jeść poprzedniego dnia coś z czosnkiem, bo jego oddech był trudny do zniesienia. Wreszcie udało nam się zrobić wszystko tak, jak chciał reżyser. Ja znudzona, on napalony. „Dobrze. Teraz widzę, że jej pragniesz”. Pierdu, pierdu. Jeszcze raz, z innej kamery. I jeszcze. Kawa. Scena śmierci starego Józefa. Rozpłakałam się dopiero przy trzecim podejściu, zupełnie nie mogłam się skupić. Kilkakrotnie wybuchałam nerwowym śmiechem, więc reżyser zaklął raz i drugi. Karol szepnął mi do ucha, że podobno moja postać ma umrzeć. Nie będę już potrzebna, pora rozejrzeć się za nową rolą. Sratatata. Bez Moniki ten serial nie będzie miał sensu. Nie mogą mnie uśmiercić.

Późnym popołudniem kosmetyczka, masaż, solarium i pływalnia. Cięłam ramionami wodę z takim zapałem, jakby moje życie zależało od tego, ile długości basenu zdołam przepłynąć. Sześć, osiem, dwanaście. Dosłownie czułam, jak tkanka tłuszczowa na moich udach rozpuszcza się i znika. Razem z nią ulatywał ze mnie smutek (właściwie dlaczego byłam smutna?) i stres, niewiarygodny, krępujący ruchy. Taki, od którego nie można było w pełni ruszać głową ani nabrać powietrza.

Po pływaniu nie chciało mi się układać włosów. I tak wyglądałam fatalnie, trochę rozmazał mi się makijaż. Było już ciemno, nikt mnie nie powinien zobaczyć. Podsuszyłam tylko splątane kędziory i pobiegłam na parking. Zanim dopadłam do auta, zorientowałam się, że to był błąd. W oczy błysnął mi flesz, raz i drugi.

– Spieprzaj! – wykrzyczałam. – Daj mi święty spokój!

Cholerny paparazzo, znowu mnie znalazł. Znałam go, rozpoznałam – skórzana kurtka, czerwony motocykl, spod kasku wystawały długie jasne włosy zebrane w kucyk. Gdyby nie potężna sylwetka, można by pomyśleć, że to kobieta. Nienawidziłam tej gnidy. W ubiegłym miesiącu sfilmował nas na zakupach, kiedy pokłóciliśmy się o kolor koszuli czy jakiś tam krawat. Potem cała Polska mogła zobaczyć moje łzy, bo rozbeczałam się, kiedy mój mężczyzna nazwał mnie małomiasteczkową pindą.

Kiedy dotarłam pod dom, już z parkingu dostrzegłam ciemne okna. Grzegorza znowu nie było. Pewnie Oskar, impreza, siłownia czy co tam jeszcze. Ze zdziwieniem odkryłam, że mam to gdzieś. Chciałam tylko paść na łóżko i zasnąć. I nie obudzić się już nigdy.

Spałam niespokojnie. Kiedy otworzyłam oczy, nie potrafiłam sobie przypomnieć snu, ale doskonale pamiętałam smutek, który w nim przeżywałam. Czy to nie dziwne, że we śnie czujemy tak samo prawdziwie, jak na jawie?

Kiedyś śniło mi się, że bardzo kocham jakiegoś nieistniejącego faceta. Rano pamiętałam tylko jego płową czuprynę, jasne oczy oraz niewyobrażalną miłość, czułość i ogrom szczęścia, bo on także mnie kochał. Przez cały dzień byłam wtedy chora z tęsknoty. Wieczorem upiłam się cierpkim czerwonym winem, od którego drętwiały mi wargi. Przygryzałam je prawie do krwi. Może po to, żeby choć trochę pocierpieć fizycznie, bo ból ciała wydawał mi się łatwiejszy do zniesienia niż ból duszy. Byłam wtedy sama po rozstaniu z Jakubem, to był początek mojej kariery, siedziałam w pustym mieszkanku odziedziczonym po ciotce i tęskniłam za wyimaginowanym mężczyzną. Po tej butelczynie, ale jeszcze zanim strasznie rozbolała mnie głowa, wytłumaczyłam sobie, że wielka miłość to właśnie złudzenie. Człowiek, którego się kocha, jest zawsze takim sennym marzeniem. W pewnym momencie się budzimy i jeszcze przez chwilę tęsknimy za widziadłem, bo było takie ładne, nawet jeśli nieprawdziwe. Ale w końcu dochodzimy do siebie. Jawa zawsze zwycięży.

Dlaczego przypomniało mi się to właśnie teraz?

Spałam za długo, więc wszystko musiałam potem robić w pośpiechu. Zarzuciłam na siebie dres, niedbale przeczesałam włosy, związałam je w luźny węzeł na karku. Coś mi się nie podobało w spojrzeniach ludzi. W piekarni, kiedy poszłam po bułki dla Grześka. I na malutkim targowisku, gdzie jak zwykle kupiłam świeże warzywa na koktajl. Coś mi się bardzo nie podobało, te oczy były niedobre, w niektórych dostrzegłam źle skrywaną satysfakcję, w innych – jawne współczucie. Aż tak źle wyglądałam? Fryzura? Miałam plamę na tyłku albo liść na głowie? A może cholerny paparazzo zdążył już gdzieś opchnąć moje zdjęcia?

Przy stoisku ze swojskim mięsiwem mignęła mi twarz mężczyzny, którego ostatnio widywałam w różnych miejscach. Albo może tylko mi się wydawało. Żyłam w takim pośpiechu, że sama już nie wiedziałam, co zdarzyło się naprawdę, a o czym tylko pomyślałam. Ten facet miał specyficzną fryzurę, niesymetryczną, jakby zaczesywał sobie wszystkie włosy na jedną stronę twarzy. Na początku sądziłam, że to jeden z cholernych krwiopijców, i spodziewałam się, że lada moment wyciągnie zza pazuchy aparat albo telefon. Ale nie, zawsze tylko patrzył. Teraz też.

Wróciłam do domu, kilkanaście ruchów szczotką, pianka i grube wałki na włosy, potem przygotowałam śniadanie. Grzegorz wrócił nad ranem; wiedziałam, że zaraz wstanie, bo przecież zwykle szykował się do wyjścia jeszcze dłużej niż ja.

Po przebudzeniu skierował się prosto do łazienki. Nie do kuchni, do swojej kobiety, czyli do mnie, żeby objąć mnie w pasie, tak jak robił to w reklamie pewnej kawy, której nie dało się pić, bo smakowała jak płynne gówno. Zamiast tego wszedł pod prysznic i przez kilka minut polewał się wodą. Kiedyś lubiłam mu przeszkadzać podczas kąpieli, wślizgiwałam się do kabiny i kochaliśmy się powoli. Teraz rzadko mieliśmy na to czas. Wszystko się zmieniło, ja grałam w Wakacjach za barem i w Niewidzialnej, on dostał rolę w Gliniarzu, do tego reklamy, talk-show, imprezy promocyjne, oboje żyliśmy w biegu, a jeśli już mieliśmy chwilę, to więcej czasu spędzaliśmy patrząc w lustro niż na siebie nawzajem. Żal mi było tych pierwszych miesięcy. Byliśmy zakochani, pełni zapału, wiary, ambitni i bardzo, bardzo naiwni. Teraz została z tego tylko miłość, ale była jakaś… Szukałam przymiotnika. Chora? Rachityczna?

Chyba raczej zmęczona, odpowiedziałam samej sobie. Nasza miłość znalazła się na skraju wyczerpania. Potrzebowaliśmy wakacji. Od pracy, od szalonego tempa takiego życia i od tego, kim się staliśmy.

Kiedy Grzegorz usiadł naprzeciwko mnie przy stole, dopijałam właśnie koktajl z zielonych warzyw.

– Chyba wczoraj zabalowałeś – zauważyłam. – Masz podpuchnięte oczy.

Zerwał się i prędko poszedł do kuchni po żelową maseczkę, która zawsze chłodziła się w lodówce. Wrócił do stołu, posmarował bułkę masłem i białym serkiem light, nalał kawy, a potem nałożył kompres i jadł tak, z tymi śmiesznymi niebieskimi poduszkami na oczach. Wyglądało to komicznie, ale zdołałam tylko o tym pomyśleć, nie uśmiechnęłam się. Właściwie dlaczego nie miałam siły się uśmiechnąć?

– Gdzie byłeś?

– Ksawery zaprosił nas po zdjęciach.

Ksawery to projektant mody. Ważna szyszka w naszym świecie. Powinnam była zapytać, dokąd poszli: do domu czy do lokalu. Bo jeśli do domu, to jak mieszka taki wielki projektant? Musiał mieć odjechaną, dizajnerską chatę. Jeszcze niedawno by mnie to interesowało, żałowałabym, że nie poszłam tam razem z nimi, a tymczasem siedziałam przy stole, popijając jadowicie zieloną jarzynową berbeluchę, i nie miałam ochoty pytać o nic. Jedyne, czego naprawdę w tym momencie pragnęłam, to położyć się skulona jak embrion na naszym wielkim łóżku i żeby Grzesiek położył się przy mnie. Żeby mnie objął bardzo, bardzo ciasno. Tylko tyle.

Tymczasem podniosłam się, odstawiłam szklankę do zmywarki, po czym poszłam do łazienki i mocno wyszorowałam zęby. Pomyślałam, że piję za dużo kawy, nie podobał mi się odcień mojego szkliwa. Może powinnam całkiem odstawić kawę i przerzucić się na wodę. Ewentualnie świeży sok z owoców. Tak, to byłoby dobre. Zastąpiłoby posiłek.

Nałożyłam makijaż, a potem długo zastanawiałam się nad wyborem ciuchów. Ostatecznie zdecydowałam się na popielatą sukienkę z czerwonym wężem wzdłuż bocznego szwu. Dostałam ją od Mony Lux po talk-show, w którym chwaliłam projekty z jej wiosennej kolekcji. Była śliczna. Sukienka, nie Mona. Zdjęłam wałki, ułożyłam włosy. Czerwona szminka, srebrne kolczyki w kształcie łez. Może jeszcze cieniutka srebrna bransoletka. Stanęłam bokiem, wciągnęłam brzuch. Nie, nie musiałam tego robić. Już nie. Czasy, kiedy musiałam, odeszły na zawsze. Teraz byłam szczupła. Już nigdy nie będę grała ról wiejskich dziewcząt szukających pracy w wielkim mieście. Stanęłam na wadze tylko dla przyjemności, bo doskonale wiedziałam, że ważę czterdzieści osiem kilo. Przyjemność była tym większa, że wyświetliły się cyfry 4 i 7. Świetnie. Jeśli jeszcze wyeliminuję kawę, a zastąpię ją sokami, to oprócz idealnej sylwetki będę miała idealne zęby.

Wróciłam do pokoju, by zajrzeć do kalendarza. Musiałam wygospodarować czas na wybielanie, może w przyszłym tygodniu. Niewykonalne? Zobaczmy. W poniedziałek zdjęcia, nagranie w telewizji, potem wywiad dla „Gwiazdy”. Wtorek – zdjęcia, siłownia, basen, spotkanie z Moną. To ostatnie najchętniej bym wykreśliła, bo nie lubię tej napuszonej małpy, ale zdawałam sobie sprawę, że tego się nie da zrobić, Mona była zbyt ważna w środowisku. Środa – zdjęcia, lunch z Niną, potem sesja dla „Francuskiego Szyku”, miałam pozować w jakichś nowych żakietach, spodziewałam się, że coś dostanę. Poza tym Karol mówił o jakimś evencie w środę, tylko nie mogłam sobie przypomnieć, co to było i gdzie można dostać zaproszenia. Wspominał o giftach, zresztą my z Grześkiem już dawno ustaliliśmy, że trzeba chodzić nawet tam, gdzie nic nie dają. Taka praca – jeśli człowiek chce istnieć, to musi bywać. W czwartek poza zdjęciami miałam pilates, basen, kosmetyczkę, chirurga w sprawie piersi. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie przesunąć piersi o tydzień, w końcu radziłam sobie z push-upami, a zębów ukryć się nie da. Nie miałam pojęcia, co zrobić.

– Kurwa mać, znowu używałaś mojego ręcznika! – dobiegł mnie głos z łazienki.

Może tak. Może odruchowo wytarłam dłonie. Poszłam do Grześka, próbowałam się przytulić. Odsunął mnie ze złością.

– Wiesz, jak tego nie znoszę – powiedział tonem naburmuszonego dziecka, a potem wysunął lustro, włączył kinkiet i przestałam istnieć, liczyło się tylko jego odbicie.

Był taki piękny. Miał mocną, męską szczękę z dołkiem w brodzie. Czarne włosy, granatowy zarost, ciemną cerę południowca. I do tego, zupełnie nie na miejscu, jasne niebieskie oczy. Kochałam go. Mogłabym całować jego stopy.

– Gapisz się – dodał jeszcze, a wtedy wyszłam z łazienki.

Spojrzałam na zegar i szybko chwyciłam torebkę. Jasna cholera, reżyser będzie megawkurzony. Znowu się spóźnię na zdjęcia.

Kiedy wpadłam jak bomba w zgromadzoną ekipę, wszyscy umilkli. Chyba właśnie o mnie rozmawiali. Zerknęłam na reżysera, ale na jego twarzy nie widziałam gniewu. Różne inne rzeczy – owszem, głównie poczucie wyższości, ale do tego miałam czas przywyknąć. Najwyraźniej nie był tak wściekły, jak się spodziewałam.

Szybka zmiana ubrania, bo tę scenę grałam w łóżku, w skąpej koszulce, potem usiadłam i cierpliwie znosiłam zabiegi makijażystki. Nikt nie zapytał, dlaczego spóźniłam się o czterdzieści minut, nikt w ogóle nic nie mówił. Julia, która grała moją siostrę i za chwilę miała się nade mną pastwić w scenie kłótni o faceta, patrzyła z dziwną łagodnością. O co chodzi? Ci ludzie dziś rano na targowisku, w piekarni, a teraz tutaj… Oni wiedzieli coś, o czym ja nie miałam pojęcia. Wstałam za późno, nawet nie włączyłam komputera. Pewnie nie tylko paparazzo wrzucił fotkę, ale jakiś pismak dodał do niej kompromitujący tekst. To nic, nie zamierzałam zniżać się do tego, żeby zapytać.

Scenę łóżkową robiliśmy ponad godzinę. Karol raz wpadł do pokoju zbyt gwałtownie, potem dwa razy wszedł za wolno. Reżyser to świr, stwierdziłam to chyba po raz setny. Jakie miało, do cholery, znaczenie, czy Karol wpadnie, czy wejdzie? Tak czy siak, musiał mnie zastać we łzach po kłótni z siostrą. Kłótnia poszła nam rewelacyjnie, ale to „wpadanie” za nic w świecie nie chciało się udać.

Wreszcie Karol wpadł w odpowiedni sposób. Wtedy okazało się, że ja nie płaczę tak, jak trzeba. Pięć powtórek, zanim zadowoliłam reżysera. Potem pocałunki, które osuszą moje łzy. Trzy powtórki, bo nie całowaliśmy się wystarczająco namiętnie. Potem jeszcze dwie, bo nie wzniosłam oczu do nieba. To znaczy wzniosłam, ale inaczej niż chciał reżyser. Przecież nie kocham Karola, jestem z nim tylko dla kasy. Muszę wznieść te oczy tak, aby to było widać. Nienawidziłam tej roboty.

Chciałam grać w teatrze, gdzie nikt nie mógłby mi powiedzieć: powtórka, zrób to inaczej. Grałabym prawdziwie, tak jak bym czuła.

Nie, poprawka: chciałam już przestać grać. Moje marzenia się spełniły, ale ja już nie pragnęłam tego, co stanowiło ich treść. Teraz wystarczyłoby mi siedzieć w domu i patrzeć na Grzegorza. I żeby on siedział w domu i na mnie patrzył. Tylko o tym marzyłam. Albo inaczej – tego potrzebowałam. Marzeń nie miałam wcale.

Podczas przerwy na kawę zastanawiałam się, kiedy się to ze mną porobiło. Dałabym głowę, że jeszcze rok wcześniej świętowałam z Grześkiem nową rolę z prawdziwym entuzjazmem. Czułam w sobie moc. Byłam szczęśliwa. Nie tylko w związku z miłością. Zawodowo też. Z zapałem pozowałam do zdjęć, chodziłam na przyjęcia, lansowałam się raz w głupi, raz w mądry sposób, byle istnieć, byle o mnie mówiono. Ale przez ten rok coś się pomalutku, niezauważalnie wypalało, codziennie po trochu, aż została ze mnie kupka popiołu. Patrząc wstecz, nie potrafiłam znaleźć dnia, w którym to się zaczęło. Żadnego wydarzenia, żadnego słowa, które roznieciło ten mój mały pożar, pozostawiający we mnie wyłącznie zgliszcza.

Dopiero kiedy dopiłam obrzydliwie gorzką kawę, przypomniałam sobie o zębach. Szybko pobiegłam do łazienki i przepłukałam usta kilka razy, tarłam palcem i znów płukałam. Od jutra żadnej kawy, powtarzałam w myślach. Tylko koktajl, woda, soki, ogórek. Oprócz tego jeden posiłek białkowy, ryba gotowana na parze albo jogurt naturalny. I basen. Muszę więcej pływać.

Po zdjęciach byłam skonana. Zadzwoniłam do Niny, chciałam jej powiedzieć, że nie dam rady się z nią spotkać, zobaczymy się jutro. Nie odebrała. To dziwne. To bardzo, bardzo, kurwa, dziwne. Przecież odbierała ZAWSZE. Ode mnie – zawsze. Była moją agentką. Jeszcze nigdy, od pieprzonych czterech lat, nie zdarzyło się, żeby nie odebrała.

Wsiadłam do samochodu, ale nie miałam siły zapalić silnika. Zamiast tego wyciągnęłam z torebki smartfona i sprawdziłam, co słychać w wielkim świecie. W moim świecie. Niepotrzebnie zrobiłam to już w samochodzie. Gdybym zaczekała, gdybym dała sobie kilkanaście minut… Dojechałabym do domu, zobaczyłabym pustą półkę w łazience, potem zajrzałabym do szaf. Przekonałabym się, jak bardzo i naprawdę nie ma tam jego rzeczy. Dopiero wtedy przeczytałabym na jakimś szmatławym portalu, że znany z roli w Gliniarzu popularny aktor Grzegorz Krakus odszedł od Poli Gajdy. Że zdradzał ją od dawna ze znaną modelką, Samantą Jasak. Przekonałabym się, z jaką lubością powtórzyły tego newsa wszystkie popularne portale informacyjne. Zobaczyłabym to zdjęcie, zrobione zapewne z balkonu, na który – jak sobie wyobrażałam – paparazzo wspiął się z narażeniem życia. Zdjęcie przedstawiało Samantę siedzącą na łóżku w samej bieliźnie, a przed nią klęczał Grzegorz. Nawet gdybym nie przeczytała komentarza, musiałabym poznać mojego mężczyznę. Miał bliznę na lewej łopatce. Jasną, srebrzystą, w kształcie dużego przecinka. Nikt nie znał jego ciała tak dobrze jak ja.

Przez jakiś czas nie czułam nic. Oglądałam zdjęcie z zimną dokładnością, słowo po słowie przeżuwałam tekst, jakby był napisany w obcym języku, którego znaczenia tylko niejasno się domyślałam. Potem natknęłam się na jeszcze jedną fotografię – tym razem byłam na niej ja sama. Zrobiono ją na parkingu przed basenem. Przeczytałam podpis: „Zrozpaczona, zaniedbana Pola Gajda”. Gówno prawda, zrozpaczona i zaniedbana. Kiedy ten gnój robił mi zdjęcie, nie byłam zrozpaczona. Miałam byle jak wysuszone włosy, rozmazany makijaż, ale nie byłam zrozpaczona. Tylko zmęczona. Tylko. Teraz też czułam się wyłącznie zmęczona. Wybuchnęłam płaczem, zanim jeszcze zdążyłam wypowiedzieć w myślach to zdanie.

Jakimś cudem udało mi się dotrzeć do domu i nie spowodować po drodze wypadku. Złamałam chyba wszystkie możliwe przepisy, ale nie natknęłam się na policję, w ogóle odnosiłam dziwne wrażenie, że na świecie zrobiło się zupełnie pusto. Zostałam sama na wielkiej, obojętnej planecie.

Chyba jeszcze wchodząc do mieszkania miałam nadzieję, że to wszystko okaże się tylko głupim żartem pismaka; nie, nie żartem, bezczelnym kłamstwem, zwykłą kaczką dziennikarską, jak mawiano w czasach mojego dzieciństwa. Nie okazało się jednak. Mieszkanie było puste w ten szczególny sposób, który wyczuwa się tylko wtedy, gdy kogoś w nim zabraknie. Już kiedyś w moim życiu panowała taka pustka, więc dobrze ją znałam.

Grzegorz odszedł. Bardzo odszedł, zupełnie. Nie było jego rzeczy, szczoteczki do zębów ani golarki w łazience, slipek w szufladzie z bielizną. Po prostu zniknął. Tak samo zwyczajnie i po prostu, jak kiedyś się wprowadził.

Nie spałam tej nocy. Wypiłam zawartość obu butelek z alkoholem, jakie mieliśmy, nie, żadnej liczby mnogiej, jakie MIAŁAM w barku. Nawet nie sprawdziłam, co to takiego. Sądząc po smaku, który czułam tylko na początku, pierwsza butelka zawierała resztki koniaku. Druga była już tylko płynem, niezidentyfikowanym, ale zawierającym w sam raz tyle alkoholu, aby mnie znieczulić. Włączyłam muzykę, na chybił trafił, jakieś rockowe kawałki, których słuchaliśmy z Jakubem w tamtym życiu. Sprawdziłam na okładce płyty – The Black Keys. Nie wsłuchiwałam się w słowa, sama muzyka pasowała idealnie. Płacz zgiął mnie wpół; właściwie nie wiedziałam dlaczego. Dlatego że Grzegorz, czy dlatego że Jakub, czy może tamto, czego nigdy nie wymawiałam, czego się nie wspominało, a co przecież ciągle parzyło gdzieś w środku. Kiedy nad ranem zaczęłam wymiotować, chciałam wyrzygać całe wnętrzności, a potem zdechnąć jak pies w pustym łóżku.

Sen odszedł ode mnie wraz z Grześkiem. Nie dana mi była nawet minuta niebytu, w który zapadłabym się, by przez tę chwilę nic nie czuć. Zamiast tego gapiłam się na drzwi, pusta, nieruchoma, bez jednej myśli. W każdym razie tak mi się wydawało. Pewnie myślałam o tym, że o niczym nie myślę; może nawet śniłam o tym, że nie mogę zasnąć. Rano wcale nie miałam kaca, czułam wyłącznie ból gardła po wymiotach, może jeszcze pustkę w okolicach serca czy raczej żołądka. Zresztą cała byłam w środku pusta.

Zadzwoniłam do Grzegorza. Chciałam jedynie usłyszeć to od niego. Że odszedł. Dlaczego odszedł. Kiedy zaczęło się to odchodzenie. Tak po prostu. Nie zamierzałam mu przecież robić wyrzutów, tylko niechby mi to powiedział. On. Nie gazety, nie portale z plotkami. Mój Grzesiek.

Nie odebrał, nie miał nic do powiedzenia. Albo może jeszcze spał. Czy wtulał się w jej szyję, tak jak dawniej wtulał się w moją? Kim ona właściwie jest? Zerwałam się z wymiętej pościeli i włączyłam komputer. Kim jest Samanta Jasak? Znalazłam tylko banalne informacje: prawdziwe imię Bożena, mężatka, bez dzieci, wakacje na Karaibach, wystają jej żebra, pracowała na wybiegach Paryża, Mediolanu i Londynu; w zeszłym roku na przyjęciu u Jeremiego Grabowego (tego stukniętego wokalisty) miała na sobie sukienkę z firanki, pod spodem żadnej bielizny, wywołała skandal, skutkiem czego był angaż do reality show. Reklamowała pastę do zębów, szampon, prezerwatywy, sok marchwiowy. Tyle.

Nie pojechałam na zdjęcia. Dotarło do mnie, że wszyscy wiedzieli. Przeczytali te newsy i obejrzeli zdjęcia dużo wcześniej, niż ja to zrobiłam. Już od rana ścigały mnie złe spojrzenia. Niby współczucie, a w gruncie rzeczy satysfakcja. Wiedziałam, że tak jest, każdy z tych niby-życzliwych wbiłby mi nóż w plecy.

Czy była na świecie choć jedna osoba, która stałaby teraz po mojej stronie? Ale tak naprawdę. Nie, nie było nikogo takiego – oto odpowiedź. Ojciec od dawna miał mnie w dupie, a matka… Matka mi to przepowiedziała. Mówiła: „Doigrasz się”. Była zła, kiedy po rozwodzie z Jakubem sprzedałam dom po dziadkach i postanowiłam pójść na całość, spełnić marzenie z młodości: zostać aktorką. „Pożałujesz. To dobre dla kurew” – mówiła. – „Będziesz musiała włazić do łóżka producentom, rozkładać nogi przed reżyserami”. Wszystko to okazało się nieprawdą, poza jednym. Że pożałuję. Bo teraz, kiedy z rozpaczy bolały mnie trzewia, kiedy wyłam w łazience i gryzłam ręcznik, tłumiąc krzyk, żeby sąsiedzi nie zaalarmowali policji, rzeczywiście żałowałam. Wszystkiego. Tamtego życia, o którym nie wolno było myśleć. I tamtego domu, w którym nigdy nie czułam, że jestem tak bardzo sama.

Przedtem nie było aż tak pusto. Nawet gdy stało się to, czego nie nazywałam po imieniu. Nawet wtedy miałam się w kogo wtulić, żeby wypłakać łzy, co do ostatniej. Potem już cierpiałam bez łez, ale wciąż wtulona w mocne ramiona, które miały być na zawsze. Nie były, odeszły, a może sama je odepchnęłam, dziś to już nieważne. Istotne było tylko to, że tamto cierpienie miało inny wymiar, bo nie nurzało się w takiej absolutnej, sterylnej pustce. Teraz zostałam naprawdę sama na całym wielkim świecie.

Wyłączyłam komórkę, bo nagle ogarnął mnie lęk, że ktoś mógłby zadzwonić i zapytać, jak sobie radzę. Nie ze współczucia, lecz z podłej ciekawości.

Kiedy zrobiło się ciemno, uświadomiłam sobie, że cały dzień przesiedziałam w kucki na pasiastym chodniku w holu, gapiąc się na klamkę. Trochę płakałam, ale łzy szybko mi się skończyły. Nie jadłam, nie piłam, nawet nie chodziłam do toalety. Nie miałam już potrzeb, nie miałam... ciała? Czy naprawdę bez Grześka nie istniałam?

Pewnie zwyczajnie nie chciałam istnieć bez niego. Był jedynym, co mi się tutaj udało, jedynym, co naprawdę pragnęłam mieć. Sama przed sobą udawałam, że wciąż jeszcze zależy mi na graniu, nowych rolach, sławie i pieniądzach. Teraz widziałam, że to był fałsz, że jedynym, co chciałam utrzymać, była ta miłość. Miała mnie uleczyć, przywrócić mi radość, nie jakąś wielką, od święta, tylko codzienną, spokojną. Potrzebną jak powietrze.

Podniosłam się z podłogi, przeszłam na łóżko. On się nie zjawi. Ani w dzień, ani w nocy, ani teraz, jutro czy pojutrze. Nie wróci. Choćby dlatego, że byłoby mu wstyd. Gdyby ten pierdolony paparazzo nie zamieścił tamtego zdjęcia, pewnie to wszystko by się nie stało. Nawet jeśli był romans, tak, był, przecież widziałam go na klęczkach przed tą dziwką i to naprawdę nie wyglądało na fotomontaż, no więc chociaż był ten romans, Grzegorz by nie odszedł. Boleśnie uderzyła mnie myśl, że było mu tu wygodnie i ciągnąłby to dalej, bo w końcu niełatwo znaleźć w Warszawie darmowe lokum. A Samanta? Pewnie mieszkała z mężem. No oczywiście, że z mężem. Dotychczas. Bo teraz, po tym kurewskim zdjęciu i komentarzu, być może i ona będzie musiała sobie znaleźć nowe mieszkanie.

Kiedy miałam piętnaście lat, napisałam pierwszy wiersz. O pierwszym nieporadnym uczuciu. Ta miłość była czymś radosnym, czystym i zagadkowym, fascynującym. Nie pokazałam nikomu tamtego tekstu, ale samo dobieranie słów, obracanie ich pod palcami i na języku pomogło mi uporać się z tym, że straciłam własne granice, oddałam komuś swoje ciało i złamałam własny pakt z dziecinnie rozumianą moralnością. Wiersz mi się podobał, za nim poszły jeszcze trzy, może cztery – przepisywane potem, przeredagowywane wielokrotnie.

Później na jakiś czas zamilkłam zupełnie, by wrócić do poezji pod koniec liceum. Pokochałam wówczas Jakuba, a ta miłość była tym, czym teraz uczucie do Grzegorza – próbą szukania ratunku, zakotwiczenia się w życiu na nowo. I wyłuskania tych nielicznych chwil, kiedy zdobywałam się na odwagę, żeby znowu poczuć odrobinę szczęścia.

Pisałam o wszystkim – o górach, które pokochałam równie mocno jak Jakuba, o codzienności, o powolnym procesie rozpadu mojej rodziny; nawet o samym pisaniu. Ilekroć w moim życiu działo się coś ważnego lub zwyczajnie ładnego, sięgałam po kartkę i długopis – i ostrożnie dobierałam słowa, przyglądałam się im, nawlekałam na wersy niczym kuleczki jarzębiny na nitkę. Tak było, gdy przeżywałam nastoletnie uniesienia i radości, i dokładnie to samo działo się, kiedy upadałam z rozpaczy.

Niektóre z tych tekstów wyrzucałam po kilku dniach w akcie jakiegoś buntu albo dlatego, że uważałam je za nieudane. Inne pieczołowicie przechowywałam. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby je komukolwiek pokazać, nie myślałam o konkursach poetyckich czy publikacji. Nie po to mi były potrzebne. Po prostu porządkowały mi świat, oswajały, nadawały mu nazwę.

Tylko raz, jak dotąd, nie udało mi się wycisnąć z siebie ani słowa. Wtedy. W tamtym dniu, którego nie wolno mi nazywać.

A teraz był drugi raz. Przyciskałam do siebie teczkę z wierszami, błyszczącą, w szkocką kratę. Mieściła w swych chudych wnętrznościach moje uśmiechy i łzy, harde spojrzenia i pokorne pokłony przed losem. Co tylko potrafiłam zamknąć w garstce nieporadnych metafor – wszystko znajdowało się tutaj, pod czerwoną gumką, na kilkudziesięciu kartkach. Tylko te dwa dni, kiedy bolało najmocniej – wtedy i dziś – tego nie umiałam przelać w żaden, nawet najgorszy wiersz.

Leżałam na podłodze, na łóżku, na podłodze, w innym miejscu na podłodze. Kuliłam się w fotelu, wracałam na dywan; był miękki, kurz unosił się bezmyślnie w świetle słońca. Który dzień minął, ile było nocy? Nie jadłam, nie piłam, sikałam tylko raz, przepłukałam usta wodą, nie spałam, trzęsłam się. Może jednak zasnęłam, bo coś mi się roiło, że on wchodzi, że wybiera z szafy koszule, całymi naręczami, a przecież wiedziałam doskonale, że jego koszul już nie ma.

Kim właściwie jestem? Nikim, nie istnieję, nie ma mnie wcale bez niego. Bez miłości mnie nie ma. Nie chcę być. I jeszcze tak podle, nisko: jak mógł mi to zrobić, przecież tyle mi zawdzięczał, przecież mieszkanie i praca, i w ogóle to, że zaczął, że wszedł w środowisko, no bo gdzie by mieszkał, jak dałby sobie radę, nie miał pieniędzy, nikogo nie znał, nic by mu się nie udało beze mnie i on dobrze o tym wiedział. I jak, kurwa, śmiał mnie okłamywać, jak to możliwe, że po tym wszystkim, co razem przeszliśmy, gdy bywaliśmy głodni i upijaliśmy się tanim winem, bo nie było dla nas ról, gdy właziliśmy w tyłki reżyserom, a potem nabijaliśmy się z nich, leżąc zmęczeni po pijanym seksie i paląc wspólnego papierosa; jak to się mogło stać, że przestał być moim przyjacielem, a stał się… Kim? Kim on właściwie był?

Ta myśl okazała się najgorsza, że odszedł, bo się zwyczajnie zakochał; ponieważ to oznaczało, że nie stał się wcale męską dziwką, choć tak właśnie byłoby najłatwiej, uznać go za parszywą dziwkę. Ale nie, bo jeśli już miał w czymś interes, to w tym, aby zostać ze mną, więc może udawał miłość do mnie tylko z powodu mieszkania i wtedy był męską dziwką, a teraz odszedł, bo miał dość życia w takim emocjonalnym syfie.

Nazwanie tej prawdy po imieniu oczyściło mnie i pozwoliło zajrzeć sobie bardzo głęboko w duszę, i już wiedziałam, że nie chcę, nie mogę i nie umiem. To koniec. Rezygnuję. Nie chciałam leżeć skulona na dywaniku w białe i niebieskie pasy, skomleć pod drzwiami. On, gdziekolwiek był i cokolwiek teraz robił tej swojej Samancie, nie zamierzał wrócić. Pewnie rzeczywiście nigdy mnie nie kochał, od początku byłam dla niego tylko właścicielką lokum, w którym przechowywałam go niczym bagaż. Opłatą był seks i trochę czułości, nie przesadzajmy, nie jakoś specjalnie dużo, tyle, żeby mi zamydlić oczy. Nie stanowiło to problemu, bo byłam naiwna, głupia, pusta w środku, samotna i zrozpaczona.

I już wiedziałam, co zrobię. Ta jedna rzecz, a potem nie będzie już wstydu ani upokorzenia. I już nigdy nie będzie smutku. Wreszcie pozbędę się wspomnień. Jaka ulga.

Czy umiałabym o tym napisać? Czy chciałam? Taki pożegnalny, finalny wiersz, który ujmowałby w jakieś ramki smutny obraz pod tytułem „Życie Kasi Pietry, która chciała zostać Polą Gajdą”.

Nie potrafiłam, jak się okazało. Wzięłam do ręki długopis i gapiłam się w kartkę. Wreszcie zanotowałam tylko tytuł: Pożegnanie z życiem. I tyle. Oto mój ostatni wiersz. Biała stronica. Pustka, nic. Tyle miałam do powiedzenia światu na pożegnanie.

Ciąg dalszy w wersji pełnejPolecamy również:

Małgorzata Mroczkowska

ANGIELSKIE LATO

Życie pełne jest niespodziewanych zbiegów okoliczności…

Anna wyjechała z Polski dwadzieścia lat temu. Mieszka w Londynie. Ma męża Anglika, przy boku którego prowadzi spokojne, ustatkowane życie. Pewnego dnia odbiera telefon od dawnej przyjaciółki z Krakowa szukającej wakacyjnej pracy dla swojego syna. Wojtek właśnie dostał się na uniwersytet i chce zarobić na studia. Anna postanawia zatrudnić chłopaka do pomocy w remoncie starego domu odziedziczonego przez jej męża. I choć Wojtek przylatuje do Anglii razem ze swoją dziewczyną, życie napisze dla całej trójki zupełnie inny, zaskakujący scenariusz.

Angielskie lato to przepiękna i wzruszająca opowieść o skrywanych tęsknotach i niespodziankach, które oferuje nam los.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: