Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Potyczki z Freudem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

Potyczki z Freudem - ebook

BATMAN – SUPERBOHATER Z ZABURZENIAMI

„RAMBO” – FILM O ZESPOLE STRESU POURAZOWEGO

KANT – REFORMATOR RZECZYWISTOŚCI

OPTYMIZM – NIEBEZPIECZNA CECHA

 

Kiedy pozytywne myślenie może być śmiertelnie groźne?

Co wyróżnia mózg mordercy?

Dlaczego ufolodzy oburzali się na Junga?

Czy we współczesnym świecie najlepiej radzą sobie psychopaci?

Czemu oświecenie i zbawienie to idee okrutne i nieludzkie?

 

Tomasz Stawiszyński odważnie wylicza psychoterapeutyczne mity i piętnuje wielbioną bezkrytycznie psychologię. Przekonuje, że współczesna kultura i psychoterapia promują ludzki ideał, którego nie sposób zrealizować w praktyce. Tymczasem zdrady, depresja i chaos nie są czymś, co trzeba zawsze potępiać i eliminować. Przeciwnie, odpowiednio zrozumiane czynią życie głębszym i prawdziwszym, choć niekoniecznie łatwiejszym. A łatwość życia – którą obiecują dzisiaj różni terapeuci albo coachowie – to kolejny mit, bo dążenie do niej wzmacnia tylko problemy, jakich odruchowo chcemy się pozbyć.

Na przekór psychologom!

„Ta fascynująca książka przygląda się podejrzliwie zmitologizowanym prawdom psychologicznym, które przez ostatnie dekady dobrze nakręciły nam w głowie i zrobiły wodę z mózgu. Tomasz Stawiszyński, filozof z talentem felietonisty, nie tylko ratuje nasz zdrowy rozsądek, lecz także prowadzi w kierunku bardziej uniwersalnego rozumienia psychologii człowieka”.
Olga Tokarczuk

„Nie wierzcie – mówi Tomasz Stawiszyński – w sprowadzenie na świat »człowieka idealnego«. Nie wierzcie zwłaszcza wtedy, gdy wmawiają wam, że to wy nim możecie zostać. To potwór, który czyha na waszą wolność”.
prof. Zbigniew Mikołejko, filozof religii, Instytut Filozofii i Socjologii PAN

Tomasz Stawiszyński (ur. 1978) – filozof, publicysta, eseista. Od wielu lat zajmuje się problemami z pogranicza filozofii, psychologii i psychoterapii. Autor tekstów publikowanych m.in. na łamach „Newsweeka”, „Dziennika”, „ALBO albo” i „Czasu Kultury”. W TVP Kultura prowadził program "Studio alternatywne". Mieszka w Warszawie.

Spis treści

Podziękowania

Wstęp

 

Część I. Wolność od dzieciństwa

1. Płachta Manoletego, czyli o klatce dzieciństwa

2. Porażka tygrysiej matki, czyli wychowanie nie jest rzeźbiarstwem

3. Rodzina jako źródło cierpień, czyli o przekleństwie dosłowności

4. Skarabeusz i sens życia, czyli czy naszym losem rządzi przypadek

5. Mit TV, czyli jak telewizja wykorzystuje nasze najgłębsze lęki i pragnienia

 

Część II. Wolność od doskonałości

6. Oblicze idealne, czyli czego nie widać na współczesnych, zmodyfikowanych przez chirurgię plastyczną twarzach

7. Algorytm na życie, czyli dlaczego nigdy nie uda się nam zabezpieczyć przed niewiadomą przyszłością

8. Nędza optymizmu, czyli o (śmiertelnych) niebezpieczeństwach pozytywnego myślenia

9. Oświecenie? Nie, dziękuję, czyli o zaletach życia w doczesności

10. Banknot i rewolwer, czyli dlaczego we współczesnym świecie najlepiej radzą sobie psychopaci

11. Zdradzeni, czyli dlaczego zdradzamy i jesteśmy zdradzani

 

Część III. Wolność od zdrowia

12. Ciało, które śni, czyli o tym, czego możemy się nauczyć od symptomów i chorób

13. Rewolucja w imię duszy, czyli o tym, jakie ukryte i niedostępne innymi drogami wymiary rzeczywistości odsłania nam doświadczenie depresji

14. Pochwała hipochondrii, czyli dlaczego czasami czujemy się chorzy, chociaż lekarze sądzą, że jest inaczej

15. Podzielone „ja”, czyli dlaczego każdy z nas jest wielością

16. Psychologowie na miejscu, czyli dlaczego pomoc psychologiczna często szkodzi ofiarom katastrof i wypadków

 

Część IV. Wolność od szczęścia

17. Teoria w praktyce, czyli jak idee i teorie determinują nasze działanie i zachowanie

18. W oparach bioabsurdu, czyli dlaczego biologia i psychologia ewolucyjna nigdy nie odpowiedzą nam na pytanie, jak żyć

19. Efekt Barnuma, czyli dlaczego tak łatwo nami manipulować

20. Psychologia z dżungli, czyli terapia dla silnych, słabi niech giną

21. Nieuleczalna nostalgia, czyli dlaczego miłość nierozerwalnie łączy się z cierpieniem

 

Część V. Wolność od wolności

22. Wikłam się, więc jestem, czyli o zaletach wewnętrznego i zewnętrznego splątania

23. Efekt motyla, czyli skąd wiemy, że właśnie teraz nie śnimy

24. Inne światy, czyli jakie nieznane galaktyki kryją się za drzwiami naszej percepcji

25. Nowa droga do samozbawienia, czyli jak psychologia stała się współczesną religią

26. Szaleństwo w istnieniu, czyli o samobójstwie i duszy

27. Spece od wybaczania, czyli o okrucieństwach sentymentalizmu

28. Cóż, umieram, czyli o tym, dlaczego we współczesnym świecie śmierć przestaje być tabu

 

Źródła

Bibliografia

Indeks nazwisk i postaci

Kategoria: Popularnonaukowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7705-294-5
Rozmiar pliku: 625 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Słowo wstępne Przyjemność czytania

To na­praw­dę wart lek­tu­ry zbiór ese­jów. Nie­ko­niecz­nie wszyst­kich od razu. I wca­le nie­ko­niecz­nie po ko­lei. I nie tyl­ko dla­te­go, że książ­ka jest ład­nie na­pi­sa­na. Ale przede wszyst­kim dla­te­go, że jest in­te­li­gent­na.

In­te­li­gent­na to zna­czy nie fa­na­tycz­na i nie cy­nicz­na. To zna­czy, że po­ru­sza te­ma­ty, któ­re nas ota­cza­ją, a cza­sem osa­cza­ją. Po­zba­wia je cię­ża­ru, ale nie waż­no­ści. Po­ka­zu­je, że moż­na tak, ale i in­a­czej. Nie wol­no nam je­dy­nie za­mknąć się na rze­czy­wi­stość in­nych lu­dzi. Ta­kie za­mknię­cie bo­wiem to utra­ta du­szy.

To są ese­je z fi­lo­zo­fii kul­tu­ry. Ich au­tor jest w kul­tu­rze za­ko­rze­nio­ny. Robi to, co Cy­ce­ron na­zy­wał „upra­wą du­cha”. Uwal­nia go od ocię­ża­ło­ści.

To­masz Sta­wi­szyń­ski wy­brał so­bie jako my­ślo­we­go i du­cho­we­go prze­wod­ni­ka Ja­me­sa Hil­l­ma­na, ucznia C.G. Jun­ga. Szcze­gól­nie bli­ska sta­ła się mu Hil­l­ma­now­ska kon­cep­cja rze­czy­wi­sto­ści psy­chicz­nej t a k j a k b y. Ta kon­cep­cja po­zwa­la mu na wy­zwa­la­nie się od bez­re­flek­syj­nych ste­reo­ty­pów. Umie­ścił je w ty­tu­łach ko­lej­nych czę­ści swo­jej książ­ki: wol­ność od dzie­ciń­stwa, wol­ność od do­sko­na­ło­ści, od zdro­wia, od szczę­ścia, a tak­że od wol­no­ści. Nie cho­dzi mu jed­nak o to, aby nie mieć do­bre­go dzie­ciń­stwa i nie dą­żyć do do­sko­na­ło­ści, zdro­wia czy wol­no­ści, ale o to, aby te ide­ały nie mia­ły fa­na­tycz­ne­go cha­rak­te­ru. Aby nie de­ter­mi­no­wa­ły cał­ko­wi­cie i bez resz­ty na­sze­go ży­cia.

Wszak nie chce­my być „kla­wi­szem w for­te­pia­nie”.

prof. Zo­fia Ro­siń­ska
fi­lo­zof kul­tu­ry, In­sty­tut Fi­lo­zo­fii UWPodziękowania

Dzię­ku­ję wszyst­kim, bez któ­rych wspar­cia, po­mo­cy albo po pro­stu obec­no­ści – w róż­nych mo­men­tach i na róż­nych eta­pach mo­je­go ży­cia – tej książ­ki by nie było. Mo­jej Ma­mie, mo­je­mu Ojcu, pro­fe­so­ro­wi Boh­da­no­wi Chwe­deń­czu­ko­wi, pro­fe­sor Zo­fii Ro­siń­skiej, dok­to­ro­wi Ze­no­no­wi Wal­de­ma­ro­wi Dud­ko­wi, Pio­tro­wi Kę­piń­skie­mu oraz Ja­me­so­wi Hil­l­ma­no­wi, któ­ry bez­in­te­re­sow­nie po­świę­cił mi dużo cza­su i uwa­gi, w li­stach i roz­mo­wach wy­ja­śnia­jąc szcze­gó­ły swo­jej kon­cep­cji. Dzię­ku­ję Ju­sty­nie Wo­dzi­sław­skiej za wspa­nia­łą pra­cę re­dak­tor­ską wło­żo­ną w pier­wot­ną wer­sję tek­stu. Oraz jesz­cze wie­lu in­nym na­uczy­cie­lom, przy­ja­cio­łom i zna­jo­mym, któ­rych li­sta jest zbyt dłu­ga, żeby ją tu­taj za­mie­ścić.Wstęp

Czy cięż­kie do­świad­cze­nia z dzie­ciń­stwa rze­czy­wi­ście – jak prze­ko­nu­ją dzi­siaj w me­diach licz­ni psy­cho­lo­go­wie – w ogrom­nym stop­niu de­ter­mi­nu­ją na­sze do­ro­słe ży­cie? Czy je­śli nasi ro­dzi­ce się roz­wie­dli, byli al­ko­ho­li­ka­mi albo sto­so­wa­li wo­bec nas psy­chicz­ną i fi­zycz­ną prze­moc, już do koń­ca ży­cia bę­dzie­my mu­sie­li „prze­pra­co­wy­wać” na­szą prze­szłość na spo­tka­niach Do­ro­słych Dzie­ci Al­ko­ho­li­ków (DDA) albo w trak­cie dłu­go­ter­mi­no­wej psy­cho­te­ra­pii? Czy po­win­ni­śmy dą­żyć za wszel­ką cenę do we­wnętrz­nej in­te­gra­cji, wy­ga­sze­nia „ne­ga­tyw­nych emo­cji”, bez­wa­run­ko­we­go wy­ba­cze­nia tym, któ­rzy nas skrzyw­dzi­li? Czy je­śli roz­pa­da się na­sze mał­żeń­stwo albo wie­lo­let­ni zwią­zek, je­śli zdra­dzi­li­śmy albo zo­sta­li­śmy zdra­dze­ni, jest to nie­chyb­ny znak, że brak nam har­mo­nii, któ­rą mo­że­my od­zy­skać tyl­ko w ga­bi­ne­cie psy­cho­lo­ga? Czy zdro­wie i siła są za­wsze do­bre, a cho­ro­ba i sła­bość złe i trze­ba je zwal­czać wszyst­ki­mi moż­li­wy­mi środ­ka­mi? Czy po­win­ni­śmy – dla osią­gnię­cia we­wnętrz­ne­go spo­ko­ju – sku­pić się na od­czu­wa­niu i do­świad­cza­niu, a wy­łą­czyć my­śle­nie od­po­wie­dzial­ne za więk­szość pro­ble­mów (któ­re prze­cież „po­wsta­ją w gło­wie”)? Czy cho­ro­by cia­ła – na przy­kład no­wo­twór – to wy­par­te emo­cje i lęki, któ­rych nie zin­te­gro­wa­li­śmy w do­sta­tecz­nym stop­niu z na­szym świa­do­mym ży­ciem? Czy je­ste­śmy ko­wa­la­mi wła­sne­go losu, od­po­wie­dzial­ny­mi za wszyst­ko, co nas spo­ty­ka, i mo­gą­cy­mi kształ­to­wać swo­ją przy­szłość? Czy na­praw­dę „wszyst­ko za­le­ży od na­sta­wie­nia” – po­win­ni­śmy więc za­wsze my­śleć po­zy­tyw­nie, bo in­a­czej wszel­kie oba­wy i lęki na­praw­dę zma­te­ria­li­zu­ją się w ży­ciu? Czy po­win­ni­śmy się roz­wi­jać, dą­żyć do peł­ne­go wy­ko­rzy­sta­nia na­sze­go ogrom­ne­go, twór­cze­go po­ten­cja­łu? Czy de­pre­sję trze­ba za wszel­ką cenę le­czyć?

Za­da­ję so­bie te py­ta­nia w ko­lej­nych roz­dzia­łach tej książ­ki. Pró­bu­ję po­ka­zać, że po­glą­dy i prze­ko­na­nia do­mi­nu­ją­ce we współ­cze­snej po­pu­lar­nej (a czę­sto tak­że aka­de­mic­kiej) psy­cho­lo­gii i psy­cho­te­ra­pii, przed­sta­wia­ne w me­diach jako nie­kwe­stio­no­wa­ne, obiek­tyw­ne, bez­al­ter­na­tyw­ne praw­dy, są w grun­cie rze­czy ar­bi­tral­ne. Wy­ra­sta­ją nie tyle z wie­dzy, ile ra­czej z pew­nej spe­cy­ficz­nej ide­olo­gii, re­pre­zen­to­wa­nej przez licz­ne nur­ty psy­cho­lo­gicz­ne i psy­cho­te­ra­peu­tycz­ne. Ta ide­olo­gia sta­ła się współ­cze­śnie czymś na kształt do­mi­nu­ją­ce­go świa­to­po­glą­du, w któ­rym wy­ra­sta­my i któ­ry w stop­niu, z ja­kie­go nie zda­je­my so­bie spra­wy, kształ­tu­je nasz spo­sób prze­ży­wa­nia i do­świad­cza­nia rze­czy­wi­sto­ści. Zgod­nie z nim czło­wie­ka kształ­tu­je przede wszyst­kim dzie­ciń­stwo. Śro­do­wi­sko ro­dzin­ne, trau­my, ta­kie jak roz­wód ro­dzi­ców czy ich sze­ro­ko poj­mo­wa­na „tok­sycz­ność”, od­ci­ska­ją na jego psy­chi­ce wła­ści­wie nie­usu­wal­ne pięt­no. Z po­mo­cą ofia­rom tok­sycz­nych ro­dzi­ców przy­cho­dzi jed­nak psy­cho­te­ra­pia – ro­zu­mia­na jako dro­ga do osią­gnię­cia sze­re­gu war­to­ści uzna­wa­nych we współ­cze­snej kul­tu­rze za naj­wyż­sze do­bro. To zna­czy po­zby­cia się ne­ga­tyw­nych emo­cji, zin­te­gro­wa­nia wy­par­tych lę­ków, wy­ba­cze­nia tym, któ­rzy nas skrzyw­dzi­li, osią­gnię­cia sta­nu głę­bo­kie­go we­wnętrz­ne­go spo­ko­ju, pew­no­ści sie­bie, ży­cio­we­go do­bro­by­tu, po­czu­cia kon­tro­li nad swo­imi uczu­cia­mi i re­la­cja­mi z in­ny­mi, za­wo­do­wej i emo­cjo­nal­nej sa­tys­fak­cji, fi­zycz­ne­go i psy­chicz­ne­go zdro­wia, ro­zu­mia­ne­go jako stan har­mo­nii po­zba­wio­ny ele­men­tów za­bu­rza­ją­cych do­bre sa­mo­po­czu­cie.

Od­wo­łu­jąc się za­rów­no do dzieł daw­nych, jak i współ­cze­snych fi­lo­zo­fów i psy­cho­lo­gów – wśród nich do So­kra­te­sa, Pla­to­na, Car­la Gu­sta­va Jun­ga, Ar­nol­da Min­del­la, a przede wszyst­kim do zmar­łe­go 27 paź­dzier­ni­ka 2011 roku wy­bit­ne­go ame­ry­kań­skie­go my­śli­cie­la Ja­me­sa Hil­l­ma­na, któ­ry jest moim głów­nym źró­dłem in­spi­ra­cji – sta­ram się po­ka­zać, że cały ten po­wy­żej na­szki­co­wa­ny świa­to­po­gląd jest nie tyl­ko nie­praw­dzi­wy, lecz tak­że, w sze­ro­kiej per­spek­ty­wie, po pro­stu szko­dli­wy. „Ide­al­ny czło­wiek”, jaki wy­ła­nia się z tych psy­cho­te­ra­peu­tycz­nych po­stu­la­tów, jest bo­wiem po­sta­cią mi­tycz­ną, nie­osią­gal­nym wzor­cem, kon­struk­cją po­zba­wio­ną ja­kie­go­kol­wiek od­nie­sie­nia do rze­czy­wi­sto­ści na­sze­go do­świad­cze­nia. Bu­do­wa­nie w lu­dziach prze­ko­na­nia, że tyl­ko ży­cie zgod­ne z tym ide­ałem jest ży­ciem „praw­dzi­wym”, „zdro­wym”, „świa­do­mym” albo „doj­rza­łym”, pro­wa­dzi nie tyl­ko do fru­stra­cji i roz­pa­czy, wy­wo­ła­nych oczy­wi­stą nie­moż­li­wo­ścią jego osią­gnię­cia. Naj­bar­dziej dra­stycz­nym skut­kiem jest tu­taj coś in­ne­go. A mia­no­wi­cie – na co zwra­ca uwa­gę wła­śnie Ja­mes Hil­l­man – cał­ko­wi­te od­izo­lo­wa­nie się od mą­dro­ści i war­to­ści, ja­kie wno­szą w na­sze ży­cie cięż­kie, cza­sa­mi okrut­ne do­świad­cze­nia. Nie cho­dzi tu­taj jed­nak o kon­sta­ta­cję w ro­dza­ju wąt­pli­wej praw­dy o „uszla­chet­nia­ją­cym cier­pie­niu”, ale o bu­do­wa­nie wraż­li­wo­ści na cier­pie­nie wła­sne i cu­dze, bu­dze­nie em­pa­tii, świa­do­mo­ści ogra­ni­cze­nia i śmier­tel­no­ści, a wresz­cie – o po­zo­sta­wa­nie w kon­tak­cie z re­al­nym, nie zaś wy­obra­żo­nym do­świad­cze­niem.

Do­pie­ro taka per­spek­ty­wa – wol­na od prze­ko­na­nia o de­ter­mi­na­cji dzie­ciń­stwem, wol­na od ego­istycz­nej fik­sa­cji na trau­mach, wol­na od uto­pij­nych pra­gnień wy­ru­go­wa­nia ne­ga­tyw­nych emo­cji, wol­na od nie­chę­ci do wszyst­kie­go, co sła­be, cho­re czy bę­dą­ce wy­ni­kiem nie­za­leż­nych, lo­so­wych oko­licz­no­ści – po­zwa­la bez złu­dzeń i prze­są­dów skon­fron­to­wać się z wła­snym i cu­dzym lo­sem. Po­zwa­la po­go­dzić się z wła­snym i cu­dzym cier­pie­niem, ze splą­ta­niem, z bra­kiem sił. Po­zwa­la obu­dzić w so­bie du­szę – czy­li wraż­li­wość, em­pa­tię i... re­alizm. Hil­l­man mówi, że ta­kie prze­bu­dze­nie to po­czą­tek re­wo­lu­cji w imię du­szy.

Ta książ­ka chce być skrom­nym wkła­dem w tę re­wo­lu­cję.1 Płachta Manoletego czyli o klatce dzieciństwa

Ma­no­le­te, je­den z naj­słyn­niej­szych tor­re­ado­rów świa­ta, z całą pew­no­ścią nie miał ła­twe­go dzie­ciń­stwa. Gdy był dwu­lat­kiem, nie­mal umarł na za­pa­le­nie płuc, a skut­ki tej cho­ro­by od­czu­wał jesz­cze dłu­go. W wie­ku pię­ciu lat zo­stał osie­ro­co­ny przez ojca. W szko­le pod­sta­wo­wej in­te­re­so­wał się pra­wie wy­łącz­nie ry­sun­kiem i li­te­ra­tu­rą. Przez ko­le­gów trak­to­wa­ny jak wo­rek tre­nin­go­wy, nie­ustan­nie cier­pią­cy na roz­ma­ite do­le­gli­wo­ści, ca­ły­mi dnia­mi snuł się sa­mot­nie po ma­low­ni­czych za­uł­kach ro­dzin­nej Kor­do­by albo prze­sia­dy­wał w domu – pod czuj­ną i apo­dyk­tycz­ną ku­ra­te­lą mat­ki. Ko­bie­ty bez wąt­pie­nia speł­nia­ją­cej wszel­kie kry­te­ria tok­sycz­no­ści tak pie­czo­ło­wi­cie opi­sa­ne przez ame­ry­kań­ską psy­cho­loż­kę Su­san For­ward w be­st­se­le­rze o wy­mow­nym ty­tu­le Tok­sycz­ni ro­dzi­ce. Mat­ka Ma­no­le­te­go – ni­czym taj­ny agent – uważ­nie śle­dzi­ła każ­dy jego krok. Wtrą­ca­ła się do wszyst­kie­go. Przy naj­drob­niej­szej oka­zji snu­ła przed nim apo­ka­lip­tycz­ne wi­zje nie­bez­pie­czeństw i nie­szczęść, któ­re ten świat, każ­de­go dnia, bez naj­mniej­sze­go ostrze­że­nia fun­du­je swo­im bez­bron­nym miesz­kań­com.

– Jest tyl­ko jed­na rada na te okro­pień­stwa, mój ma­leń­ki – po­wta­rza­ła moc­no już prze­ra­żo­ne­mu ży­ciem, a prze­cież bar­dzo jesz­cze mło­de­mu sy­no­wi. – Bez wzglę­du na to, co się bę­dzie dzia­ło, mu­sisz po pro­stu trzy­mać się mamy.

I Ma­no­le­te rze­czy­wi­ście trzy­mał się jej ze wszyst­kich sił.

W sen­sie jak naj­bar­dziej do­słow­nym, miał bo­wiem w zwy­cza­ju, kie­dy coś go za­nie­po­ko­iło, na­tych­miast ukry­wać się w prze­past­nych fał­dach jej wiel­kiej, ko­lo­ro­wej hisz­pań­skiej spód­ni­cy. Było tak aż do mo­men­tu, gdy skoń­czył je­de­na­ście lat. Wów­czas – ni stąd, ni zo­wąd – za­pa­łał ab­so­lut­ną mi­ło­ścią do cor­ri­dy. Wszyst­ko inne prze­sta­ło się li­czyć. Waż­ne były tyl­ko byki.

Ale wcze­śniej mat­ka (mię­dzy in­ny­mi za po­mo­cą spód­ni­cy wła­śnie) sku­tecz­nie od­gra­dza­ła go od wszel­kich moż­li­wych nie­bez­pie­czeństw czy­ha­ją­cych na każ­de­go z nas w tej ciem­nej, dra­pież­nej plą­ta­ni­nie zda­rzeń, któ­rą zwy­kli­śmy na­zy­wać co­dzien­no­ścią. I wbrew za­le­ce­niom psy­cho­te­ra­peu­tów nie sta­ra­ła się by­najm­niej zmniej­szać swo­je­go po­ten­cja­łu na­do­pie­kuń­czo­ści. Prze­ciw­nie – wzmac­nia­ła go aż do ostat­niej kro­pli krwi.

20 sierp­nia 1947 roku hi­sto­ria mat­ki i syna za­to­czy­ła koło. Tego dnia, póź­nym po­po­łu­dniem, ma­jąc za­le­d­wie trzy­dzie­ści lat – po za­koń­czo­nym pierw­szą prze­gra­ną w ka­rie­rze star­ciu z roz­wście­czo­nym kru­czo­czar­nym by­kiem o imie­niu Is­le­ro, któ­ry ro­giem prze­bił mu udo – Ma­no­le­te wal­czył o ży­cie w ob­dra­pa­nej sali an­da­lu­zyj­skie­go szpi­ta­la. Wte­dy to mat­ka – w ostat­nim ak­cie obro­ny – nie do­pu­ści­ła do nie­go zroz­pa­czo­nej Lupe Sino, pięk­nej ak­tor­ki, z któ­rą nie­ba­wem (bo już w paź­dzier­ni­ku) miał się oże­nić.

– Mój syn nie bę­dzie się za­da­wał z ja­kąś pod­rzęd­ną ak­to­recz­ką! – krzy­cza­ła na cały szpi­tal.

* * *

Hi­sto­ria Ma­no­le­te­go – wa­lecz­ne­go tor­re­ado­ra i ma­min­syn­ka, po­grom­cy naj­strasz­liw­szych be­stii, a za­ra­zem cho­ro­wi­te­go chu­cher­ka cho­wa­ją­ce­go się pod mat­czy­ną spód­ni­cą – to do­sko­na­ły ką­sek dla wszyst­kich spe­cja­li­stów od za­my­ka­nia nas w klat­ce dzie­ciń­stwa. Bez wzglę­du na to, czy będą to bez­kry­tycz­ni wy­znaw­cy freu­dow­skiej psy­cho­ana­li­zy, czy nie­co eg­zal­to­wa­ni ka­pła­ni od­pra­wia­ją­cy oso­bli­we ry­tu­ały zgod­nie z ob­rząd­kiem usta­wień ro­dzin­nych Ber­ta Hel­lin­ge­ra, czy też or­to­dok­syj­ni, „na­uko­wi” be­ha­wio­ry­ści. Ich wszyst­kich – na co dzień skłó­co­nych, po­grą­żo­nych w nie­koń­czą­cych się i nie­roz­strzy­gal­nych scho­la­stycz­nych spo­rach o ge­ne­alo­gię i mor­fo­lo­gię oso­bo­wo­ści – łą­czy bo­wiem jed­no ele­men­tar­ne prze­ko­na­nie. Prze­ko­na­nie bę­dą­ce ka­mie­niem wę­giel­nym więk­szo­ści współ­cze­snych szkół psy­cho­te­ra­peu­tycz­nych. Brzmi ono: źró­dła na­szych ak­tu­al­nych pro­ble­mów na­le­ży szu­kać w prze­szło­ści.

Ży­cie to li­nio­wa po­dróż. Je­śli więc chcesz zro­zu­mieć, dla­cze­go te­raz zna­la­złeś czy zna­la­złaś się w ta­kim, a nie in­nym miej­scu, w ta­kim, a nie in­nym punk­cie, w ta­kim, a nie in­nym cha­osie, cier­pie­niu, ba­ła­ga­nie, je­śli chcesz zro­zu­mieć to wszyst­ko, mu­sisz wró­cić do źró­dła. Wró­cić do po­cząt­ku. Do dzie­ciń­stwa. Tam bo­wiem ukry­ta jest ta­jem­ni­ca. To w dzie­ciń­stwie – prze­ko­nu­ją straż­ni­cy klat­ki dzie­ciń­stwa, klat­ki, któ­rej prę­ty two­rzą rów­nież szkie­let współ­cze­snej kul­tu­ry po­pu­lar­nej, zwłasz­cza ro­dem z Hol­ly­wo­od – spo­czy­wa głę­bo­ko ukry­ty skarb: ka­mień fi­lo­zo­ficz­ny umoż­li­wia­ją­cy zro­zu­mie­nie prze­szłych i przy­szłych zda­rzeń. Coś na kształt le­gen­dar­ne­go „Ale­fa” – opi­sa­ne­go nie­gdyś przez Jor­ge Lu­isa Bor­ge­sa w opo­wia­da­niu pod tym wła­śnie ty­tu­łem – czy­li punk­tu, z któ­re­go jak na dło­ni wi­dać cały wszech­świat: jed­no­cze­śnie prze­szły, te­raź­niej­szy i przy­szły…

Żeby jed­nak do tego ży­cio­daj­ne­go źró­dła do­trzeć, żeby uj­rzeć rze­czy­wi­stość w jej kom­plet­nej po­sta­ci, trze­ba mieć od­po­wied­nie­go prze­wod­ni­ka. Sa­me­mu bo­wiem nie spo­sób wkro­czyć – choć­by bez­wied­nie – na wła­ści­wą ścież­kę. Po­dob­nie – zda­niem czci­cie­li klat­ki dzie­ciń­stwa – bez po­mo­cy spe­cja­li­sty nig­dy w peł­ni nie od­kry­je­my i nie zro­zu­mie­my sen­su wcze­sno­dzie­cię­cych mniej lub bar­dziej trau­ma­tycz­nych do­świad­czeń.

Oj­cem za­ło­ży­cie­lem, czy może ra­czej oj­cem kon­struk­to­rem klat­ki dzie­ciń­stwa, jest oczy­wi­ście Zyg­munt Freud. Cho­ciaż wła­ści­wy bu­dow­ni­czy jej pro­to­ty­pu, któ­ry w ja­kimś sen­sie po­słu­żył Freu­do­wi za wzo­rzec, to osiem­na­sto­wiecz­ny fran­cu­ski fi­lo­zof Jean-Ja­cqu­es Ro­us­se­au. To Ro­us­se­au – mię­dzy in­ny­mi w Emi­lu, jed­nej ze swo­ich naj­bar­dziej zna­nych ksią­żek – gło­sił po­chwa­łę dzie­cię­cej nie­win­no­ści, któ­ra do­pie­ro póź­niej, w trud­nym i odzie­ra­ją­cym ze złu­dzeń pro­ce­sie so­cja­li­za­cji, zo­sta­je nie­odwo­łal­nie zde­pra­wo­wa­na. Na­tu­ra jest do­bra – prze­ko­ny­wał – a czło­wiek to w mo­men­cie uro­dze­nia ta­bu­la rasa, czy­sta, nie­za­pi­sa­na ta­bli­ca. Na tej czy­stej ta­bli­cy do­ro­śli – bę­dą­cy nie do koń­ca świa­do­my­mi po­wa­gi swo­ich czy­nów funk­cjo­na­riu­sza­mi zde­mo­ra­li­zo­wa­nej kul­tu­ry – za­pi­su­ją złe skłon­no­ści, żą­dze, hi­po­kry­zję i inne ne­ga­tyw­ne ce­chy, któ­rych dziec­ko nie po­sia­da. To za­tem wy­cho­wa­nie jest od­po­wie­dzial­ne za upa­dek czło­wie­ka. To wy­cho­wa­nie nas for­mu­je, a tym sa­mym spro­wa­dza mrocz­ne fa­tum cier­pie­nia, kłam­stwa, splą­ta­nia, nie­uczci­wo­ści, ni­skich po­bu­dek i gwał­tow­nych żądz. To za­tem wy­cho­wa­nie – uj­mu­jąc myśl do­sad­nym skró­tem – jest wszyst­kie­mu win­ne.

Zyg­munt Freud ocho­czo za­adap­to­wał tę hi­po­te­zę, cho­ciaż jego wi­zja ludz­kiej na­tu­ry była zde­cy­do­wa­nie bar­dziej pe­sy­mi­stycz­na (a może ra­czej re­ali­stycz­na) niż eu­fo­rycz­ne kon­cep­cje Ro­us­se­au.

* * *

Cho­dzi o to, że ten freu­dow­ski sche­mat – tak sil­nie za­ko­rze­nio­ny we współ­cze­snej psy­cho­lo­gii i kul­tu­rze – to w isto­cie kon­struk­cja przy­po­mi­na­ją­ca bu­do­wą cep.

A cep – jak to cep – bu­do­wę ma wię­cej niż pro­stą.

Cep mówi: je­steś wy­pad­ko­wą tego, co spo­tka­ło cię w dzie­ciń­stwie. Je­steś wy­pad­ko­wą oko­licz­no­ści, któ­rych nic już nig­dy nie bę­dzie w sta­nie zmie­nić, bo nic już nig­dy nie bę­dzie w sta­nie zmie­nić prze­szło­ści.

Cep mówi: je­steś efek­tem.

Efek­tem mat­ki neu­ro­tycz­ki. Efek­tem ojca al­ko­ho­li­ka. Efek­tem dziad­ka ty­ra­na. Efek­tem bab­ci, któ­ra stra­szy­ła cię du­cha­mi. Efek­tem tego, że kie­dy by­łeś mały, na­kry­łeś ro­dzi­ców w sy­pial­ni. Efek­tem tego, że ro­dzi­ce nad­mier­nie cię ko­cha­li. Efek­tem tego, że ko­cha­li cię nie­wy­star­cza­ją­co. Albo na­wet – to ca­sus Hel­lin­ge­ra, któ­ry się­ga tu szczy­tów ab­sur­du – efek­tem dwu­dzie­stu pię­ciu po­ko­leń two­ich nie­zrów­no­wa­żo­nych przod­ków, któ­rzy się kłó­ci­li, roz­wo­dzi­li, mor­do­wa­li, po­rzu­ca­li, mie­li ko­chan­ki, pło­dzi­li nie­ślub­ne po­tom­stwo albo do­ko­ny­wa­li po ci­chu abor­cji.

Cep mówi: nie je­steś in­dy­wi­du­al­no­ścią.

Nie je­steś zdol­na, nie je­steś zdol­ny do po­dej­mo­wa­nia wy­bo­rów, bo za wszyst­ki­mi two­imi de­cy­zja­mi sto­ją apo­dyk­tycz­ne wid­ma ro­dzi­ców (albo przod­ków), któ­re po­ru­sza­ją two­ją wolą i świa­do­mo­ścią ni­czym wład­cy ma­rio­ne­tek. Tym sa­mym two­je ży­cie jest po­zba­wio­ne celu – bo cel, grec­ki te­los, za­wsze jest w przy­szło­ści, a przy­szło­ści nie ma i nie bę­dzie do­pó­ty, do­pó­ki nie „prze­pra­cu­jesz” tego, co cię spo­tka­ło w dzie­ciń­stwie.

Wła­śnie tak cep stwa­rza tę nie­ist­nie­ją­cą przy­szłość. Two­ją przy­szło­ścią ma być bo­wiem… pra­ca nad prze­szło­ścią. W in­nym wy­pad­ku dziad­ko­wie, bab­cie, mamy, ta­tu­sio­wie, wuj­ko­wie, sio­stry albo bra­cia za­bi­ją cię do­kład­nie w ten sam spo­sób, w jaki mat­ka – pod po­sta­cią roz­ju­szo­ne­go byka Is­le­ro – za­bi­ła Ma­no­le­te­go.

Bo prze­cież, w myśl tej pro­stej ukła­dan­ki, Ma­no­le­te wła­śnie dla­te­go zo­stał tor­re­ado­rem, wła­śnie dla­te­go ry­zy­ko­wał co­dzien­nie ży­cie, żeby raz na za­wsze uwol­nić się z wład­cze­go uści­sku mat­czy­nych ra­mion. To z mat­ką wal­czył na hisz­pań­skich are­nach. To w nią wbi­jał ko­lej­ne szpa­dy. To nad jej pa­ru­ją­cym, mar­twym cia­łem raz po raz trium­fo­wał po­śród wi­wa­tów tłu­mu roz­e­mo­cjo­no­wa­ne­go wi­do­kiem i za­pa­chem krwi.

Aż do mo­men­tu, kie­dy to ona od­nio­sła nie­odwo­łal­ne zwy­cię­stwo.

* * *

Ar­thur Scho­pen­hau­er na­pi­sał nie­gdyś, że kie­dy z per­spek­ty­wy sta­ro­ści spoj­rzy się na czy­jeś ży­cie, moż­na od­nieść wra­że­nie, że ukła­da się ono w pe­wien lo­gicz­ny ciąg. Jak­by rzą­dzi­ła nim ja­kaś ta­jem­ni­cza siła or­ga­ni­zu­ją­ca zda­rze­nia tak, aby zre­ali­zo­wa­ło się coś, co Scho­pen­hau­er okre­ślał mia­nem „za­mie­rze­nia, któ­re zda­je się le­żeć u pod­staw losu jed­nost­ki”.

Nie był w tym ory­gi­nal­ny. Się­gał do opi­sa­nej w Pań­stwie Pla­to­na kon­cep­cji, w myśl któ­rej każ­da du­sza wy­bie­ra so­bie ta­kich ro­dzi­ców i ta­kie oto­cze­nie, żeby jej prze­zna­cze­nie, po­ten­cjał, ta­len­ty i umie­jęt­no­ści, a tak­że roz­ma­ite wady czy ułom­no­ści mo­gły się w peł­ni wy­ra­zić. Je­ste­śmy, kim je­ste­śmy, już w mo­men­cie na­ro­dzin – mó­wił Pla­ton. Nasz cha­rak­ter, nasz los są już w nas obec­ne, ni­czym dąb w żo­łę­dziu.

Ja­mes Hil­l­man, ame­ry­kań­ski psy­cho­log, uczeń Car­la Gu­sta­va Jun­ga, twór­ca wła­snej ory­gi­nal­nej szko­ły, któ­rą na­zy­wał psy­cho­lo­gią ar­che­ty­po­wą, wie­lo­krot­nie wspo­mi­nał w książ­kach o Ma­no­le­tem. Być może – py­tał – war­to na jego ży­cie spoj­rzeć z zu­peł­nie in­nej stro­ny: tej wła­śnie, o któ­rej mowa w dzie­łach Scho­pen­hau­era i Pla­to­na? Po­mysł, że na­sze ży­cie to tyl­ko przy­pad­ko­wy ciąg zda­rzeń, prze­bie­ga­ją­cych w pro­stej li­nii od mo­men­tu uro­dze­nia do mo­men­tu śmier­ci – ciąg, w któ­rym to, co wcze­śniej­sze, okre­śla i de­ter­mi­nu­je to, co przy­cho­dzi póź­niej – jest prze­cież sto­sun­ko­wo póź­nym za­chod­nim wy­na­laz­kiem, zu­peł­nie ob­cym więk­szo­ści daw­nych i współ­cze­snych kul­tur. W isto­cie, twier­dzi Hil­l­man, tak w Eu­ro­pie, jak i na da­le­kich kon­ty­nen­tach, tak dzi­siaj, jak i set­ki czy ty­sią­ce lat temu, lu­dzie za­wsze mie­li po­czu­cie, że ist­nie­je coś ta­kie­go jak los, prze­zna­cze­nie czy po­wo­ła­nie. Że je­ste­śmy na tym świe­cie po coś, że jest w nas coś nie­po­wta­rzal­ne­go, coś od­róż­nia­ją­ce­go nas od resz­ty, coś nie­zwy­kłe­go. I że zda­rze­nia, z któ­rych spla­ta się li­nia na­sze­go ży­cia, nie są wy­łącz­nie kom­po­zy­cją cha­otycz­nych ele­men­tów – bo coś nie­zna­ne­go na­da­je im ja­kość i kształt.

Hil­l­man na każ­dym kro­ku za­strze­ga, że nie pro­po­nu­je żad­nej na­uko­wej teo­rii, żad­ne­go skru­pu­lat­nie po­par­te­go do­wo­da­mi mo­de­lu po­zwa­la­ją­ce­go na em­pi­rycz­ny, obiek­tyw­ny opis. Wręcz prze­ciw­nie, pro­po­nu­je mit, wy­obra­że­nie, fan­ta­zję. Nie uży­wa su­che­go ję­zy­ka współ­cze­snej na­uko­wej psy­cho­lo­gii, za­miast do sta­ty­styk i ta­bel od­wo­łu­je się do su­biek­tyw­ne­go do­świad­cze­nia. Do tego nie­we­ry­fi­ko­wal­ne­go i nie­moż­li­we­go do udo­wod­nie­nia, a jed­nak doj­mu­ją­co au­ten­tycz­ne­go po­czu­cia, któ­re cza­sa­mi na­wie­dza nas z siłą ab­so­lut­nej oczy­wi­sto­ści. Nie mamy wów­czas wąt­pli­wo­ści, że coś po­pchnę­ło nas w ra­mio­na tej, a nie in­nej oso­by; że ja­kieś trud­ne i dra­ma­tycz­ne prze­ży­cie otwo­rzy­ło nam oczy na ta­kie wy­mia­ry rze­czy­wi­sto­ści, któ­rych wcze­śniej nie do­strze­ga­li­śmy; że układ zu­peł­nie z po­zo­ru ak­cy­den­tal­nych oko­licz­no­ści „pro­wa­dził” nas do miej­sca, w któ­rym ak­tu­al­nie je­ste­śmy – i że jest to miej­sce, w któ­rym z ja­kie­goś po­wo­du mu­sie­li­śmy się zna­leźć.

Moż­na po­wie­dzieć: ale to nic wię­cej, jak tyl­ko atrak­cyj­na fan­ta­zja. Nic wię­cej, jak tyl­ko ćwi­cze­nie wy­obraź­ni. Ale czy tak na­praw­dę współ­cze­sna psy­cho­lo­gia ofe­ru­je coś in­ne­go? Czy ofe­ru­je re­al­ną wie­dzę?

By­najm­niej – prze­ko­nu­je Hil­l­man. Teo­rie o klu­czo­wym zna­cze­niu dzie­ciń­stwa albo o kom­pen­sa­cyj­nej (wo­bec wad i ułom­no­ści) funk­cji ży­cio­wych wy­bo­rów i am­bi­cji to ta­kie same mity, jak Pla­toń­ska opo­wieść o du­szy wy­bie­ra­ją­cej so­bie ta­kie, a nie inne oko­licz­no­ści na­ro­dzin. Nie stoi za nimi żad­na twar­da em­pi­ria, sto­ją za nimi na­to­miast aprio­rycz­nie i apo­dyk­tycz­nie przy­ję­te za­ło­że­nia. W ostat­nich la­tach na­wet one na grun­cie psy­cho­lo­gii aka­de­mic­kiej, bar­dzo przy­wią­za­nej do re­stryk­cyj­nej me­to­do­lo­gii na­uko­wej, za­czy­na­ją się roz­pa­dać. Co­raz wię­cej ba­dań wska­zu­je, że do­świad­cze­nia z dzie­ciń­stwa, a zwłasz­cza re­la­cje po­mię­dzy dziec­kiem a ro­dzi­ca­mi, nie od­gry­wa­ją istot­nej roli w kształ­to­wa­niu się oso­bo­wo­ści. Nie od­gry­wa­ją, bo za wszyst­ko – zda­niem ta­kich tu­zów, jak Ju­dith Har­ris albo Ste­ven Pin­ker – od­po­wia­da mik­stu­ra zło­żo­na z ge­nów oraz tego, cze­go uczy­my się nie od mamy i taty, ale od ró­wie­śni­ków.

Cho­dzi jed­nak o to – do­da­je Hil­l­man – że jest jesz­cze coś wię­cej. Że – mó­wiąc krót­ko – nie je­ste­śmy tyl­ko efek­tem, choć­by efek­tem ge­nów i wpły­wów ró­wie­śni­czych. I że li­nio­wy spo­sób po­strze­ga­nia cza­su, a tym sa­mym ży­cia – od po­cząt­ku do koń­ca, od na­ro­dzin do śmier­ci – jest tyl­ko jed­nym z kil­ku moż­li­wych wa­rian­tów.

W per­spek­ty­wie Pla­toń­skiej bo­wiem, w per­spek­ty­wie kon­cep­cji oso­bi­ste­go da­imo­na, cze­goś w ro­dza­ju siły two­rzą­cej in­dy­wi­du­al­ność – na­sze ży­cie jest jak ob­raz. Wszyst­kie zda­rze­nia w nim współ­ist­nie­ją, wy­stę­pu­ją rów­no­cze­śnie, ni­czym sce­na uwiecz­nio­na na płót­nie przez uta­len­to­wa­ne­go ma­la­rza. Z per­spek­ty­wy wi­dza, a tak­że z per­spek­ty­wy sa­me­go ob­ra­zu – chro­no­lo­gia, z jaką ma­larz szki­co­wał ko­lej­ne kształ­ty, jest zu­peł­nie bez zna­cze­nia. Ob­raz zja­wia się jako go­to­wa, kom­plet­na, syn­chro­nicz­na ca­łość.

* * *

Może więc Ma­no­le­te nie dla­te­go zo­stał tor­re­ado­rem, że wcze­śniej cho­wał się pod spód­ni­cą mat­ki? Może nie dla­te­go w dzie­ciń­stwie był stra­chli­wy, że – wy­cho­wy­wa­ny pod klo­szem – oba­wiał się wszyst­kie­go, co tyl­ko moż­li­we? Może ja­kaś głę­bo­ka, ta­jem­ni­cza siła – da­imon, we­wnętrz­ny ob­raz – od dzie­ciń­stwa zna­ła już wszyst­ko, co na­stą­pi, bo wszyst­ko, co na­stą­pi­ło, było już wte­dy go­to­we, obec­ne, dane? Może za­tem ja­kaś głę­bo­ka, ta­jem­ni­cza siła wi­dzia­ła już te byki, któ­re na nie­go cze­ka­ły? Wi­dzia­ła już wście­kłe­go, wiel­kie­go Is­le­ro, któ­ry przy­no­si śmierć?

Je­śli tak – trud­no się dzi­wić, że mały Ma­no­le­te był taki prze­ra­żo­ny…

Co w ta­kim ra­zie mia­ła z tym wspól­ne­go mat­ka? Je­dy­nie to, że jej spód­ni­ca sta­ła się pierw­szą, pro­wi­zo­rycz­ną płach­tą, na któ­rej syn ćwi­czył przed star­ciem z naj­groź­niej­szym prze­ciw­ni­kiem. A jej na­do­pie­kuń­czość była aku­rat taka, ja­kiej było trze­ba, żeby zła­go­dzić strach nie­świa­do­mie od­czu­wa­ny przez ma­łe­go chłop­ca, któ­ry już nie­ba­wem miał sta­nąć do wal­ki z praw­dzi­wy­mi by­ka­mi.

Czy po­tra­fi­li­by­śmy spoj­rzeć w ten spo­sób na wła­sne trud­ne dzie­cię­ce do­świad­cze­nia? Czy po­tra­fi­li­by­śmy spoj­rzeć w ten spo­sób na wła­snych ro­dzi­ców? Za­miast trak­to­wać cięż­kie mo­men­ty jako trau­my, któ­re upo­śle­dza­ją na­sze funk­cjo­no­wa­nie – zo­ba­czyć je jako prze­ży­cia, któ­re kształ­tu­ją nasz cha­rak­ter, na­da­ją ży­ciu nie­po­wta­rzal­ny rys. Wta­jem­ni­cza­ją nas w ta­kie jego wy­mia­ry, któ­rych in­a­czej nig­dy nie by­li­by­śmy świa­do­mi. Na­wet je­śli są to wy­mia­ry ciem­ne, strasz­ne i prze­ra­ża­ją­ce. Świat ma tak­że ta­kie ob­li­cze – dla­cze­go mamy uda­wać, że go nie ma? Le­piej otwar­cie spoj­rzeć mu w oczy.

Za­miast trak­to­wać ro­dzi­ców, na­wet tych naj­okrut­niej­szych, jak zło­wiesz­cze bó­stwa, któ­re na za­wsze na­zna­czy­ły na­sze ży­cie, le­piej zo­ba­czyć ich jako na­uczy­cie­li, prze­ka­zu­ją­cych wie­dzę o wła­snej bez­rad­no­ści i wła­snym złu. A tym sa­mym – o bez­rad­no­ści i złu, któ­re drze­mią w czło­wie­ku, tak­że w nas. To bez­cen­na na­uka. Zda­jąc so­bie, dzię­ki ro­dzi­com, spra­wę, jak ła­two skrzyw­dzić, jak ła­two zra­nić, mamy szan­sę być wraż­liw­si, mamy szan­sę le­piej ro­zu­mieć tych skrzyw­dzo­nych i zra­nio­nych. Mamy tak­że szan­sę wy­ba­czyć so­bie i le­piej sie­bie zro­zu­mieć – je­śli skrzyw­dzi­my i zra­ni­my ko­goś bli­skie­go. Wy­ba­czyć i zro­zu­mieć, nie żeby się uspra­wie­dli­wiać i nie żeby po­grą­żać się w gę­stych od­mę­tach sa­mo­po­tę­pie­nia, ale po to, żeby nie po­peł­nić dru­gi raz tego sa­me­go błę­du.

Je­śli bę­dzie­my umie­li w ten spo­sób spoj­rzeć na to, co spo­tka­ło nas ze stro­ny ro­dzi­ców – klat­ka dzie­ciń­stwa, w któ­rej tak ocho­czo za­my­ka nas współ­cze­sna kul­tu­ra te­ra­peu­tycz­na, ma szan­sę de­fi­ni­tyw­nie znik­nąć.2 Porażka tygrysiej matki czyli wychowanie nie jest rzeźbiarstwem

W klat­ce dzie­ciń­stwa bar­dzo czę­sto pró­bu­ją za­my­kać nas nie tyl­ko psy­cho­te­ra­peu­ci czy hol­ly­wo­odz­cy sce­na­rzy­ści, dla któ­rych ten pro­sty de­ter­mi­ni­stycz­ny sche­mat jest bar­dzo po­ręcz­nym na­rzę­dziem po­zwa­la­ją­cym kon­stru­ować ko­lej­ne fa­bu­ły. W klat­ce dzie­ciń­stwa pró­bu­ją za­my­kać nas tak­że ro­dzi­ce.

Ro­dzi­ce prze­ko­na­ni o swo­jej de­miur­gicz­nej roli. Zu­peł­nie na po­waż­nie pie­lę­gnu­ją­cy w so­bie prze­ko­na­nie, że my, ich dzie­ci, je­ste­śmy ni­czym lu­dzi­ki z mo­de­li­ny. Że – jed­nym sło­wem – wy­star­czy nas od­po­wied­nio in­ten­syw­nie roz­wał­ko­wać i ugnieść, na­stęp­nie ule­pić po­żą­da­ny kształt, a na koń­cu so­lid­nie wy­go­to­wać, żeby upra­gnio­na for­ma raz na za­wsze za­sty­gła w ide­al­nej nie­zmien­no­ści. Nasi ro­dzi­ce my­ślą i po­stę­pu­ją w ten spo­sób, bo sami czu­ją się ofia­ra­mi wła­snych ro­dzi­ców. Czu­ją, że nio­są na ple­cach ich brze­mię. I za­zwy­czaj chcą go oszczę­dzić swo­im dzie­ciom. Chcą być zu­peł­nie inni. Chcą za­pew­nić im wszyst­ko, cze­go sami nie mie­li. Chcą je po­rząd­nie przy­go­to­wać do ży­cia w tym okrut­nym i bez­względ­nym świe­cie.

A je­że­li się mylą? Je­że­li mylą się oni i my­li­my się my, obar­cza­jąc ich winą za na­sze wady, za­ha­mo­wa­nia i ogra­ni­cze­nia i pró­bu­jąc tych za­ha­mo­wań i ogra­ni­czeń oszczę­dzić na­szym wła­snym dzie­ciom? I co, je­że­li tę po­mył­kę wi­dać już dzi­siaj jak na dło­ni? Bo żeby się o niej prze­ko­nać, wy­star­czy się­gnąć do jak naj­bar­dziej aka­de­mic­kich i jak naj­bar­dziej em­pi­rycz­nych ba­dań, któ­re ja­sno po­ka­zu­ją, że wy­cho­wa­nie w bar­dzo ni­kłym za­kre­sie de­cy­du­je o tym, kim się sta­je­my w do­ro­słym ży­ciu. Na­uka do­cho­dzi dzi­siaj do wnio­sku, że prze­ko­na­nie o dzie­cię­cym de­ter­mi­ni­zmie to – jak pi­sze Ja­mes Hil­l­man – mit.

Za­miast nie­go mo­że­my więc wy­brać inną, mniej re­pre­syj­ną mi­to­lo­gię, jak choć­by opo­wieść o da­imo­nie. Mo­że­my też po­prze­stać na czy­sto em­pi­rycz­nej ba­zie i nie uru­cha­miać żad­nej mi­tycz­nej per­spek­ty­wy – choć w ten spo­sób, przy­najm­niej zda­niem Hil­l­ma­na, po­zba­wia­my swo­je ży­cie głę­bi i zna­cze­nia. Tak czy in­a­czej, war­to się jed­nak do­wie­dzieć, jak coś, co ucho­dzi­ło przez lata za nie­na­ru­szal­ną praw­dę psy­cho­lo­gii roz­wo­jo­wej, zo­sta­ło w ostat­nich la­tach pod­da­ne na­praw­dę rze­tel­nej i na­praw­dę dru­zgo­czą­cej kry­ty­ce.

* * *

Kon­fron­ta­cję z tą praw­dą prze­ży­ła bez wąt­pie­nia Amy Chua, ame­ry­kań­ska praw­nicz­ka chiń­skie­go po­cho­dze­nia (jej oj­ciec wy­emi­gro­wał w la­tach sześć­dzie­sią­tych do Sta­nów Zjed­no­czo­nych), któ­rej au­to­bio­gra­ficz­na książ­ka Bo­jo­wa pieśń ty­gry­si­cy sta­ła się w 2011 roku przed­mio­tem bar­dzo go­rą­cej de­ba­ty. 8 stycz­nia, dwa ty­go­dnie przed pre­mie­rą ca­ło­ści, „The Wall Stre­et Jo­ur­nal” opu­bli­ko­wał ob­szer­ny frag­ment, za­ty­tu­ło­wa­ny pro­wo­ka­cyj­nie Why Chi­ne­se Mo­thers Are Su­pe­rior (Dla­cze­go chiń­skie mat­ki są naj­lep­sze). I na­tych­miast roz­pę­ta­ła się gi­gan­tycz­na pra­so­wo-te­le­wi­zyj­na bu­rza.

Chua – otwar­cie de­kla­ru­ją­ca, że ame­ry­kań­ski sys­tem wy­cho­waw­czy, wciąż jesz­cze opar­ty na do­gma­tach „bez­stre­so­wo­ści” i „wol­no­ści” ro­dem ze słyn­ne­go pod­ręcz­ni­ka dok­to­ra Ben­ja­mi­na Spo­cka Dziec­ko. Pie­lę­gna­cja i wy­cho­wa­nie opu­bli­ko­wa­ne­go w 1946 roku, jest zu­peł­nie bez­u­ży­tecz­ny i zde­ge­ne­ro­wa­ny – sta­wia­ła w tym tek­ście bar­dzo moc­ną tezę. Brzmia­ła ona: żeby so­lid­nie przy­go­to­wać dziec­ko do ży­cia w dra­pież­nej, ka­pi­ta­li­stycz­nej rze­czy­wi­sto­ści współ­cze­sne­go Za­cho­du, trze­ba za­sto­so­wać rów­nie dra­pież­ne me­to­dy. Jej wła­sna re­cep­ta to spe­cy­ficz­na mie­sza­ni­na ja­ko­ści prze­ni­ka­ją­cych dwie kul­tu­ry, w któ­rych wy­ra­sta­ła. Tra­dy­cyj­na chiń­ska pe­da­go­gi­ka prze­pusz­czo­na przez sito ame­ry­kań­skie­go kul­tu suk­ce­su i spraw­no­ści za­owo­co­wa­ła czymś na kształt skraj­nie re­stryk­cyj­ne­go sys­te­mu kar (ale nie na­gród), w ob­rę­bie któ­re­go swo­bod­nie mie­ści się wy­sta­wia­nie kil­ku­let­nie­go dziec­ka bez ubra­nia na mróz albo stra­sze­nie go, że je­śli nie do­sta­nie piąt­ki z ma­te­ma­ty­ki, wszyst­kie jego za­baw­ki zo­sta­ną ry­tu­al­nie spa­lo­ne bądź roz­da­ne in­nym dzie­ciom. Dwie cór­ki Amy Chua, So­phie i Lulu, czę­sto są ka­ra­ne wła­śnie w ten spo­sób. Kie­dy zaś nie są aku­rat ka­ra­ne – gra­ją na skrzyp­cach, upra­wia­ją spor­ty, a każ­dą wol­ną chwi­lę spę­dza­ją na na­uce. Mat­ka ni­czym na­tręt­ną man­trę wbi­ja im do gło­wy im­pe­ra­tyw: bez wzglę­du na wszyst­ko za­wsze ma­cie być naj­lep­sze. Je­śli nie je­ste­ście naj­lep­sze – je­ste­ście ze­ra­mi.

Pu­bli­ka­cje tego tek­stu, a na­stęp­nie ca­łej książ­ki wy­wo­ła­ły w Sta­nach Zjed­no­czo­nych praw­dzi­wą bu­rzę. Na ła­mach wszyst­kich naj­po­waż­niej­szych ga­zet po­ja­wi­ły się po­le­micz­ne albo en­tu­zja­stycz­ne ar­ty­ku­ły, za­wsze dia­gno­zu­ją­ce kon­tro­wer­sje wo­kół me­tod Chua w ka­te­go­riach po­waż­ne­go kon­flik­tu kul­tu­ro­we­go mię­dzy Ame­ry­ka­na­mi a Chiń­czy­ka­mi. An­nie Mur­phy Paul, pu­bli­cyst­ka ty­go­dni­ka „Time”, po­sta­wi­ła tezę, że źró­dłem tego kon­flik­tu jest nie tyle dra­stycz­ność sto­so­wa­nych przez Chua środ­ków, ile ra­czej po­wszech­ny wśród Ame­ry­ka­nów lęk przed ro­sną­cą po­tę­gą Chin, któ­re w 2010 roku awan­so­wa­ły na dru­gą po­zy­cję w ze­sta­wie­niu naj­więk­szych mo­carstw eko­no­micz­nych świa­ta (spy­cha­jąc Ja­po­nię na miej­sce trze­cie). Kie­dy za­tem, twier­dzi Paul, w Bo­jo­wej pie­śni ty­gry­si­cy Amy Chua wy­ło­ży­ła fi­lo­zo­fię przy­świe­ca­ją­cą rze­ko­mo chiń­skim mat­kom i oj­com, Ame­ry­ka­nie od­czy­ta­li to nie­mal jak re­we­la­cje Wiki­le­aks: oto se­kret­na chiń­ska pe­da­go­gicz­na Wun­der­waf­fe, któ­ra w per­spek­ty­wie naj­bliż­szych lat strą­ci Sta­ny Zjed­no­czo­ne z pie­de­sta­łu świa­to­we­go mo­car­stwa.

Zwłasz­cza że ogło­szo­ne w grud­niu 2010 roku wy­ni­ki pre­sti­żo­we­go te­stu PISA (Pro­gram­me for In­ter­na­tio­nal Stu­dents As­se­sment), w któ­rym oce­nia się wie­dzę i kom­pe­ten­cje in­te­lek­tu­al­ne pięt­na­sto­lat­ków z ca­łe­go świa­ta, przy­nio­sły jed­no­gło­śne zwy­cię­stwo Chin (pierw­sze miej­sce) i dru­zgo­cą­cą po­raż­kę Ame­ry­ki (oko­li­ce trzy­dzie­ste­go miej­sca). I na­wet Ba­rack Oba­ma – wy­raź­nie zmar­twio­ny ta­kim ob­ro­tem spraw – stwier­dził, że Chi­ny są dzi­siaj naj­więk­szym edu­ka­cyj­nym kon­ku­ren­tem USA i że od te­sto­wej wy­dol­no­ści ame­ry­kań­skiej mło­dzie­ży, a ra­czej od tego, na ile w naj­bliż­szych la­tach uda się ją po­pra­wić, mogą za­le­żeć przy­szłe losy świa­ta.

Trud­no się za­tem dzi­wić, że kie­dy nie­ca­ły mie­siąc póź­niej „The Wall Stre­et Jo­ur­nal” opu­bli­ko­wał ów sta­ran­nie wy­se­lek­cjo­no­wa­ny eks­trakt z Bo­jo­wej pie­śni ty­gry­si­cy, ame­ry­kań­ski kom­pleks wo­bec me­to­dycz­nie dą­żą­cych do celu Chiń­czy­ków ujaw­nił się w ca­łej oka­za­ło­ści.

* * *

Jed­nak sama Amy Chua wy­da­wa­ła się za­sko­czo­na taką in­ter­pre­ta­cją. W tek­ście opu­bli­ko­wa­nym w „The Wall Stre­et Jo­ur­nal”, w któ­rym od­no­si­ła się do licz­nych kry­tycz­nych gło­sów wy­wo­ła­nych przez pu­bli­ka­cję z 8 stycz­nia, a tak­że w te­le­wi­zyj­nych wy­wia­dach, zwra­ca­ła nie­śmia­ło uwa­gę, że jej książ­ka jest tak na­praw­dę za­pi­sem po­raż­ki. Że uważ­na, ro­zu­mie­ją­ca lek­tu­ra bez tru­du do­pro­wa­dzi czy­tel­ni­ka do punk­tu, w któ­rym trzy­na­sto­let­nia Lulu – pod­da­wa­na wszyst­kim tym ka­torż­ni­czym za­bie­gom edu­ka­cyj­no-pe­da­go­gicz­nym – do­sta­je (zresz­tą w ele­ganc­kiej re­stau­ra­cji, „przy lu­dziach”) ata­ku hi­ste­rii i wy­krzy­ku­je swo­jej zdu­mio­nej mat­ce: „Nie­na­wi­dzę cię. N i e n a w i d z ę . Nie ko­chasz mnie. My­ślisz, że owszem, ale tyl­ko ci się wy­da­je. Je­steś okrop­ną mat­ką, my­ślisz tyl­ko o so­bie. Li­czysz się tyl­ko ty, nikt wię­cej. Wszyst­ko, co niby ro­bisz dla mnie, ro­bisz wy­łącz­nie z my­ślą o so­bie”.

I cho­ciaż tej dia­gno­zy Chua nie bie­rze na po­waż­nie, kon­fron­tu­je się z fun­da­men­tal­ną ilu­zją cze­goś, co na­zy­wa azja­tyc­kim mo­de­lem wy­cho­waw­czym. Trud­no wpraw­dzie orzec, czy jej zda­niem ilu­zyj­ność jest wpi­sa­na w ten mo­del nie­ja­ko z na­tu­ry, czy też ra­czej oka­zu­je się on po pro­stu nie­moż­li­wy do apli­ka­cji w śro­do­wi­sku kul­tu­ry ame­ry­kań­skiej, z jej sil­nie roz­wi­nię­tym in­dy­wi­du­ali­zmem i na­ci­skiem na wol­ność oso­bi­stą. W tym sen­sie Chua ze swo­jej po­raż­ki nie wy­cią­ga żad­nych wnio­sków, a być może na­wet w ogó­le jej nie ro­zu­mie. Ale też ten brak zro­zu­mie­nia nie spę­dza au­tor­ce snu z po­wiek. Przyj­mu­je go do wia­do­mo­ści, roz­luź­nia azja­tyc­ką uprząż, prze­sta­je trak­to­wać swo­je dzie­ci jak więź­niar­ki w obo­zie re­edu­ka­cyj­nym – i pi­sze o tym książ­kę w su­mie dość ba­nal­ną, choć nie­wąt­pli­wie przy­jem­ną w lek­tu­rze i sty­mu­lu­ją­cą do po­sta­wie­nia kil­ku fun­da­men­tal­nych py­tań, któ­re w niej expli­ci­te nie­ste­ty nie pa­da­ją.

Nie to jest jed­nak w ca­łej tej awan­tu­rze wo­kół Bo­jo­wej pie­śni ty­gry­si­cy naj­cie­kaw­sze. Uwa­dze więk­szo­ści ko­men­ta­to­rów – za­rów­no tych bez­po­śred­nio za­an­ga­żo­wa­nych w de­ba­tę, jak i jej mniej lub bar­dziej bier­nych ob­ser­wa­to­rów – umknął je­den za­sta­na­wia­ją­cy niu­ans. Otóż za­sad­ni­cza li­nia tego cią­gną­ce­go się nie­mal przez cały rok 2011 spo­ru – wy­jąw­szy jego nie­wąt­pli­we i wspo­mnia­ne kul­tu­ro­wo-eko­no­micz­ne tło – prze­bie­ga­ła wzdłuż wąt­pli­wo­ści wy­ra­ża­ją­cej się w py­ta­niu, w jaki spo­sób ro­dzi­ce po­win­ni wy­cho­wy­wać swo­je dzie­ci, żeby od­nio­sły póź­niej ży­cio­wy suk­ces. In­ny­mi sło­wy wzdłuż py­ta­nia: któ­ra pe­da­go­gi­ka jest lep­sza? W zna­cze­niu: któ­ra pe­da­go­gi­ka „gwa­ran­tu­je” re­ali­za­cję ce­lów, ja­kie w obu tych bar­dzo prze­cież róż­nych kul­tu­rach sta­wia się na pie­de­sta­le? Ty­gry­sia czy ame­ry­kań­ska? Re­stryk­cyj­na czy per­mi­syw­na?

Otóż pro­blem po­le­ga na tym, że nie ma to więk­sze­go zna­cze­nia.

Jak to moż­li­we – py­tał na swo­im blo­gu pro­fe­sor Bry­an Ca­plan, ame­ry­kań­ski eko­no­mi­sta i pu­bli­cy­sta – że w spo­rze wo­kół książ­ki Amy Chua w ogó­le nie pod­no­si się kwe­stii ba­dań nad ge­ne­ty­ką za­cho­wa­nia? Prze­cież to ka­non współ­cze­snych nauk o czło­wie­ku, ka­non ele­men­tar­nej wie­dzy psy­cho­lo­gicz­nej.

Od dłuż­sze­go cza­su po­śród spo­rej gru­py aka­de­mic­kich psy­cho­lo­gów zaj­mu­ją­cych się psy­cho­lo­gią roz­wo­jo­wą spór nie to­czy się już o to, któ­ra pe­da­go­gi­ka jest naj­lep­sza i gwa­ran­tu­je naj­lep­sze re­zul­ta­ty, ale o to, czy wy­cho­wa­nie przez ro­dzi­ców w ogó­le wy­wie­ra na czło­wie­ka ja­ki­kol­wiek wpływ. I wie­le wska­zu­je na to, że nie wy­wie­ra żad­ne­go, a je­śli w ogó­le – to mi­ni­mal­ny.

* * *

W książ­ce 50 wiel­kich mi­tów psy­cho­lo­gii po­pu­lar­nej czte­rech psy­cho­lo­gów scep­ty­ków ści­śle trzy­ma­ją­cych się or­to­dok­syj­nych za­ło­żeń me­to­do­lo­gii na­uko­wej – Scott O. Li­lien­feld, Ste­ven Jay Lynn, John Ru­scio i Bar­ry Bey­er­ste­in – opi­su­je tę grun­tow­ną zmia­nę w po­strze­ga­niu roli wy­cho­wa­nia, jaka do­ko­na­ła się w psy­cho­lo­gii aka­de­mic­kiej w cią­gu ostat­nich dwu­dzie­stu kil­ku lat. Nie mają oni żad­nych wąt­pli­wo­ści, że wpływ za­cho­wań ro­dzi­ców na oso­bo­wość dziec­ka był do tej pory zde­cy­do­wa­nie prze­ce­nia­ny.

Tacy psy­cho­lo­go­wie, jak Tho­mas Bo­uchard, Ju­dith Har­ris, Da­vid Rowe czy Ste­ven Pin­ker, przed­sta­wi­li na to licz­ne do­wo­dy. Prze­ło­mo­wym mo­men­tem w dzie­jach tego bar­dzo w grun­cie rze­czy sta­re­go spo­ru o pry­mat „na­tu­ry” nad „kul­tu­rą” (albo od­wrot­nie) były pro­wa­dzo­ne w la­tach osiem­dzie­sią­tych i dzie­więć­dzie­sią­tych ba­da­nia Bo­uchar­da, któ­re po­ka­za­ły, że bliź­nię­ta jed­no­ja­jo­we, roz­dzie­lo­ne za­raz po uro­dze­niu i wy­cho­wy­wa­ne w ro­dzi­nach ad­op­cyj­nych, są do sie­bie bar­dziej po­dob­ne (pod wzglę­dem in­te­li­gen­cji, otwar­to­ści na do­świad­cze­nia, neu­ro­tycz­no­ści, pra­co­wi­to­ści oraz eks­tra­wer­sji) niż bliź­nię­ta dwu­ja­jo­we do­ra­sta­ją­ce ra­zem. Na­to­miast ro­dzeń­stwo ad­op­cyj­ne, po­cho­dzą­ce od róż­nych bio­lo­gicz­nych ro­dzi­ców, ale wy­cho­wy­wa­ne ra­zem, nie wy­ka­zu­je do sie­bie więk­sze­go po­do­bień­stwa niż para lo­so­wo wska­za­nych nie­spo­krew­nio­nych ze sobą osób.

Ju­dith Har­ris, ame­ry­kań­ska psy­cho­loż­ka, ab­sol­went­ka Ha­rvar­du, opu­bli­ko­wa­ła w 1998 roku książ­kę Geny czy wy­cho­wa­nie?, któ­ra, zda­niem pro­fe­so­ra Ste­ve­na Pin­ke­ra, jed­ne­go z naj­wy­bit­niej­szych współ­cze­snych psy­cho­lo­gów aka­de­mic­kich, jest czymś na kształt prze­wro­tu ko­per­ni­kań­skie­go w psy­cho­lo­gii. Wy­ko­rzy­staw­szy mię­dzy in­ny­mi ba­da­nia Bo­uchar­da, Har­ris prze­pro­wa­dzi­ła w niej bar­dzo dro­bia­zgo­wą me­ta­ana­li­zę więk­szo­ści da­nych, któ­rych do tej pory – roz­pro­szo­nych w róż­nych książ­kach i cza­so­pi­smach – nikt nie pró­bo­wał roz­pa­try­wać en mas­se. Wnio­sek był jed­no­znacz­ny: wpływ wy­cho­wa­nia na oso­bo­wość czło­wie­ka jest ni­kły. Li­czą się geny – to po­ka­zu­ją wspo­mnia­ne wy­żej eks­pe­ry­men­ty ba­da­ją­ce ce­chy roz­dzie­lo­nych nie­dłu­go po uro­dze­niu bliź­niąt jed­no­ja­jo­wych. Oraz kon­tak­ty z ró­wie­śni­ka­mi. To wła­śnie do ró­wie­śni­ków – twier­dzi­ła Har­ris – dzie­ci sta­ra­ją się upo­dab­niać znacz­nie bar­dziej niż do ro­dzi­ców.

Pu­bli­ka­cja jej książ­ki – oso­by wów­czas zu­peł­nie nie­zna­nej, funk­cjo­nu­ją­cej na­wet nie na mar­gi­ne­sie, ale cał­ko­wi­cie poza śro­do­wi­skiem aka­de­mic­kim – od­bi­ła się wśród po­czci­wych de­ter­mi­ni­stycz­nych kon­ser­wa­ty­stów za­lud­nia­ją­cych ame­ry­kań­skie i eu­ro­pej­skie wy­dzia­ły psy­cho­lo­gicz­ne rów­nie do­no­śnym echem, co póź­niej­szy o trzy­na­ście lat (i na­wet w jed­nym pro­cen­cie nie tak prze­ło­mo­wy i waż­ny) tekst Amy Chua w świe­cie me­diów po­pu­lar­nych. Nic w tym, rzecz ja­sna, dziw­ne­go, bo cho­ciaż roz­ma­ite do­nie­sie­nia i ba­da­nia o roli czyn­ni­ków ge­ne­tycz­nych i wpły­wie gru­py ró­wie­śni­czej po­ja­wia­ły się już od po­nad de­ka­dy, wnio­sek z tych do­nie­sień po raz pierw­szy wy­po­wie­dzia­no tak wy­ra­zi­ście i jed­no­znacz­nie. I cho­ciaż wie­lu przed­sta­wi­cie­li roz­ma­itych szkół psy­cho­te­ra­peu­tycz­nych, zwłasz­cza o wy­wo­dzą­cej się od Zyg­mun­ta Freu­da orien­ta­cji psy­cho­dy­na­micz­nej, pro­te­sto­wa­ło i pro­te­stu­je prze­ciw­ko wnio­skom pro­po­no­wa­nym przez Har­ris czy Pin­ke­ra – ar­gu­men­ty tych ostat­nich po­zo­sta­ją, przy­najm­niej na ra­zie, nie­na­ru­szo­ne.

Dla­cze­go za­tem – po­wtórz­my py­ta­nie – dys­ku­sja wo­kół książ­ki Amy Chua sta­ran­nie omi­ja­ła tę pod­sta­wo­wą kwe­stię: że mia­no­wi­cie na­wet naj­sta­ran­niej i naj­ra­cjo­nal­niej opra­co­wa­ny sys­tem pe­da­go­gicz­ny nig­dy nie da nam żad­nej gwa­ran­cji, że dziec­ko sta­nie się „czło­wie­kiem suk­ce­su”?

* * *

Od­po­wiedź wy­da­je się pro­sta. W tych roz­e­mo­cjo­no­wa­nych, eg­zal­to­wa­nych dys­ku­sjach nie cho­dzi bo­wiem tak na­praw­dę o dzie­ci. One nie mają tu­taj żad­ne­go zna­cze­nia.

Ja­mes Hil­l­man twier­dzi, że we współ­cze­snej kul­tu­rze – zdo­mi­no­wa­nej przez jed­no­stron­ny dzie­cię­cy de­ter­mi­nizm (bez wzglę­du na to, czy bę­dzie­my pa­trzeć na sie­bie jako na pro­dukt koń­co­wy dzia­łal­no­ści na­szych ro­dzi­ców, czy też pro­dukt koń­co­wy in­te­rak­cji mię­dzy ge­na­mi a gru­pą na­szych ró­wie­śni­ków) – zu­peł­nie za­tra­ci­li­śmy zdol­ność do­strze­ga­nia in­dy­wi­du­al­no­ści. Nie wi­dzi­my już jed­no­stek – z ich nie­po­wta­rzal­no­ścią, cha­rak­te­rem, zdol­no­ścia­mi, pa­sja­mi i pra­gnie­nia­mi. Je­śli zaś tra­ci­my tę zdol­ność, za­czy­na­my trak­to­wać in­nych in­stru­men­tal­nie. Za­czy­na­my ich trak­to­wać wy­łącz­nie jako środ­ki do re­ali­za­cji na­szych ce­lów albo jako ele­men­ty ogól­ne­go kra­jo­bra­zu, ma­ją­ce jed­no pod­sta­wo­we za­da­nie: nie za­kłó­cać nam spo­ko­ju i do­bre­go sa­mo­po­czu­cia.

Wi­dać to do­sko­na­le w książ­ce Amy Chua. A do­kład­niej w tych frag­men­tach, w któ­rych swo­je przed­się­wzię­cie wy­cho­waw­cze opi­su­je jako sku­tek pa­ra­li­żu­ją­ce­go lęku. Lęku przed „upad­kiem ro­dzi­ny Chua”. Przed tym, że „trze­cie po­ko­le­nie ży­ją­ce na emi­gra­cji” – czy­li jej cór­ki So­phie i Lulu – po­grą­ży się w od­mę­tach de­ka­den­cji i kon­sump­cjo­ni­zmu. Że na nich za­koń­czy się hi­sto­ria rodu. Że przy­nio­są wstyd i hań­bę swo­im ro­dzi­com, dziad­kom, a wresz­cie swo­jej oj­czyź­nie, czy­li Chi­nom. Na ten pa­ra­li­żu­ją­cy lęk Chua apli­ku­je so­bie le­kar­stwo: wy­obra­że­nie per­fek­cyj­nych w każ­dym calu, po­słusz­nych jak zwie­rzę­ta (ta­kie po­rów­na­nie pada tam li­te­ral­nie), gra­ją­cych na skrzyp­cach i roz­wią­zu­ją­cych naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­ne rów­na­nia ma­te­ma­tycz­ne cy­bor­gów. Po­zba­wio­nych woli, sa­mo­dziel­no­ści i ory­gi­nal­no­ści. Za­wsze chęt­nych do wy­peł­nia­nia swo­ich obo­wiąz­ków, za­wsze chęt­nych do de­mon­stro­wa­nia swo­ich za­chwy­ca­ją­cych umie­jęt­no­ści. A co naj­waż­niej­sze – ży­ją­cych nie dla sie­bie. Ży­ją­cych nie po to, żeby re­ali­zo­wać swo­je ma­rze­nia i zdol­no­ści, żeby się kształ­cić, zdo­by­wać wie­dzę, ko­chać i cier­pieć. Ży­ją­cych wy­łącz­nie po to, żeby całą swo­ją eg­zy­sten­cję pod­po­rząd­ko­wać temu abs­trak­cyj­ne­mu, ko­lek­tyw­ne­mu two­ro­wi: ro­dzi­nie Chua. Bo to ro­dzi­na Chua, klan Chua jest tym, co tak na­praw­dę waż­ne. Co trze­ba pod­trzy­my­wać w ist­nie­niu. Co trze­ba chro­nić przed „upad­kiem i upo­ko­rze­niem”, skła­da­jąc mu w ofie­rze ko­lej­ne po­ko­le­nia do­sko­na­le wy­tre­so­wa­nych klo­nów.

Jed­nak cór­ki ty­gry­siej mat­ki nie mają wca­le ocho­ty zo­stać klo­na­mi. Ich bunt jest jed­no­cze­śnie do­wo­dem błę­du tkwią­ce­go w po­zor­nie do­sko­na­łej wi­zji Chua. Błąd ten zaś nie ma by­najm­niej źró­deł wy­łącz­nie w azja­tyc­kiej kon­cep­cji czło­wie­ka czy wy­cho­wa­nia (całe mnó­stwo chiń­skich ma­tek pu­blicz­nie od­ci­na­ło się zresz­tą od pro­kla­mo­wa­nych przez Chua me­tod). Jest ra­czej spe­cy­ficz­nym kon­glo­me­ra­tem: za­chod­nie­go kul­tu suk­ce­su i wschod­nie­go kul­tu do­sko­na­ło­ści, za­chod­niej ob­se­sji na punk­cie obro­ny swo­je­go eko­no­micz­ne­go i kul­tu­ro­we­go pry­ma­tu w świe­cie oraz wschod­nie­go snu o nie­prze­mi­ja­ją­cej po­tę­dze.

A tak­że – last but not le­ast – pro­duk­tem mi­to­lo­gii wy­cho­wa­nia.

I oczy­wi­ście mi­to­lo­gii ro­dzi­ny. Tej wszech­wład­nej, trwa­ją­cej po­przez wie­ki abs­trak­cyj­nej isto­ty, któ­rą na­le­ży – zgod­nie z bez­względ­nym mo­ral­nym im­pe­ra­ty­wem, wzię­tym z kul­tu­ry, tra­dy­cji i „prze­ka­zu przod­ków” – nie­ustan­nie chro­nić przed nie­by­tem i dbać o jej cześć i ho­nor.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: