Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Powieść o dwóch miastach. Tom 3: w trzech księgach - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Powieść o dwóch miastach. Tom 3: w trzech księgach - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 298 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. W OD­OSOB­NIE­NIU.

Po­wo­li mu­siał po­dró­żo­wać ten, kto po­dró­żo­wał z An­glii do Pa­ry­ża je­sie­nią ty­siąc sie­dem­set dzie­wię­dzie­sią­te­go dru­gie­go roku. Złe dro­gi, złe ko­nie, złe po­wo­zy same przez się prze­dłu­ża­ły­by dro­gę do­sta­tecz­nie, gdy­by na­wet nie­szczę­sny Lu­dwik szes­na­sty w ca­łym bla­sku sie­dział jesz­cze na tro­nie Fran­cyi; ale te zmie­nio­ne cza­sy ob­fi­to­wa­ły w in­ne­go ro­dza­ju prze­szko­dy. Każ­da ro­gat­ka miej­ska, każ­dy wiej­ski szla­ban, mia­ły swo­ją ban­dę oby­wa­te­li-pa­try­otów, z na­ro­do­we­mi ka­ra­bi­na­mi w sta­nie naj­skwa­pliw­szej go­to­wo­ści, któ­rzy za­trzy­my­wa­li wszyst­kich ja­dą­cych w tę i w dru­gą stro­nę, ba­da­li ich, prze­glą­da­li ich pa­pie­ry, szu­ka­li ich na­zwisk w swo­ich wła­snych spi­sach, za­wra­ca­li ich z po­wro­tem, po­sy­ła­li da­lej, lub za­trzy­my­wa­li ich, sto­sow­nie do tego, jak się im w ich tę­pych mó­zgach uło­ży­ło, że bę­dzie naj­le­piej dla do – bra wscho­dzą­cej Rze­czy­po­spo­li­tej Jed­nej, Nie­roz­dziel­nej, Wol­no­ści, Rów­no­ści, Bra­ter­stwa lub Śmier­ci.

Uje­chaw­szy za­le­d­wie kil­ka mil na fran­cu­skim grun­cie Ka­rol Dar­nay zro­zu­miał, że nie było dla nie­go na­dziei po­wro­tu temi go­ściń­ca­mi, o ile go w Pa­ry­żu za do­bre­go oby­wa­te­la nie uzna­ją. Ale co­fać się było za póź­no. Każ­dy za­pa­da­ją­cy za nim szla­ban, każ­da za­my­ka­ją­ca się za nim wiosz­czy­na, były, jak to czuł do­brze, ty­luż że­la­zne­mi wrze­cią­dza­mi, od­gra­dza­ją­ce­mi go od An­glii. Po­wszech­na czuj­ność ota­cza­ła go tak cia­snym krę­giem, że nie czuł­by się bar­dziej po­zba­wio­nym wol­no­ści, gdy­by tę po­dróż od­by­wał w sie­ci lub w klat­ce.

Ta po­wszech­na czuj­ność nie­tyl­ko za­trzy­my­wa­ła go ze dwa­dzie­ścia razy na każ­dym po­pa­sie, ale opóź­nia­ła mu dro­gę ze dwa­dzie­ścia razy w cią­gu dnia, do­pę­dza­jąc go i za­bie­ra­jąc z po­wro­tem, wy­prze­dza­jąc go i wstrzy­mu­jąc an­ti­ci­pan­do, ja­dąc z nim ra­zem i ma­jąc go na oku. Miał już całe dłu­gie dnie po­dró­ży za sobą po sa­mej tyl­ko Fran­cyi, gdy znu­żo­ny udał się jed­nej nocy na spo­czy­nek, w ma­łem, przy­droż­nem mia­stecz­ku, jesz­cze bar­dzo da­le­ko od Pa­ry­ża.

Gdy­by nie list nie­szczę­sne­go Ga­bel­le'a; nig­dy nie był­by do­je­chał aż do­tąd. Ale tu­taj, ro­bio­no mu ta­kie trud­no­ści przy re­wi­zyi pa­pie­rów, iż wy­da­ło mu się, że nie ru­szy ani kro­kiem da­lej. To też nie zdzi­wił się by­najm­niej, gdy obu­dzo­no go nocą w obe­rży, gdzie mu do rana zo­stać ka­za­no. Bu­dzą­cym był po­tul­ny, miej­sco­wy urzęd­nik, a to­wa­rzy­szy­li mu trzej uzbro­je­ni pa­try­oci, w czer­wo­nych czap­kach i z faj­ka­mi w ustach, któ­rzy na­tych­miast sie­dli na łóż­ku.

– Emi­gran­cie – rzekł urzęd­nik – wy­sy­łam cię do Pa­ry­ża pod eskor­tą.

– Oby­wa­te­lu; pra­gnę go­rą­co do­stać się do Pa­ry­ża, ale mógł­bym się obejść bez eskor­ty.

– Mil­cze­nie! – za­war­cza­ła jed­na z czer­wo­nych cza­pek, ude­rza­jąc kol­bą ka­ra­bi­nu w koł­drę. – Ci­cho, ary­sto­kra­to!

– Do­bry pa­try­ota ma słusz­ność – za­uwa­żył po­tul­ny urzęd­nik. – Je­steś ary­sto­kra­tą i mu­sisz mieć eskor­tę, i mu­sisz za nią za­pła­cić!

– Nie po­zo­sta­je mi nic in­ne­go do wy­bo­ru – rzekł Ka­rol Dar­nay.

– Do wy­bo­ru! Sły­szy­cie go! – wy­krzyk­nę­ła taż sama war­czą­ca czap­ka. – Jak gdy­by to nie była ła­ska, że go bę­dzie­my bro­nić od la­tar­ni.

– Do­bry pa­try­ota ma za­wsze słusz­ność – za­uwa­żył urzęd­nik. – Wstań i ubierz się, emi­gran­cie!

Dar­nay usłu­chał; po­czem za­pro­wa­dzo­no go na od­wach, gdzie inni pa­try­oci w czer­wo­nych czap­kach pa­li­li faj­ki, pili i spa­li przy straż­ni­czym ogniu. Tu za­pła­cił sło­no za swo­ją eskor­tę i wy­ru­szył z nią mo­krym, czar­nym go­ściń­cem o trze­ciej w nocy.

Eskor­tę sta­no­wi­li dwaj kon­ni pa­try­oci w czer­wo­nych czap­kach i trój­ko­lo­ro­wych ko­kar­dach, uzbro­je­ni w na­ro­do­we ka­ra­bi­ny i pa­ła­sze, któ­rzy je­cha­li po obu jego bo­kach. Eskor­to­wa­ny sam po­wo­do­wał swo­im ko­niem; ale luź­na lin­ka przy­twier­dzo­na była do uzdy i je­den z pa­try­otów trzy­mał jej ko­niec okrę­co­ny do­ko­ła ręki. Drob­ny, po­mię­sza­ny z wia­trem deszcz siekł ich po twa­rzach, gdy cięż­kim truch­tem mi­nąw­szy nie­rów­ny bruk mia­stecz­ka zna­leź­li się na błot­ni­stym, grzę­skim go­ściń­cu. W ten spo­sób, zmie­nia­jąc tyl­ko ko­nie i bieg, prze­by­li całą błot­ni­stą, grząz­ką prze­strzeń dzie­lą­cą ich od sto­li­cy.

Je­cha­li nocą, za­trzy­mu­jąc się zwy­kle w go­dzi­nę lub dwie po wscho­dzie słoń­ca, i po­pa­sa­jąc w obe­rżach do zmro­ku. Eskor­ta była tak nędz­nie odzia­ną, że dla uchro­nie­nia się od zim­na i desz­czu lu­dzie ci owi­ja­li so­bie sło­mą swe gołe nogi i w ten sam spo­sób za­bez­pie­cza­li okry­te łach­ma­na­mi ra­mio­na. Po­mi­ja­jąc oso­bi­stą przy­krość ta­kie­go to­wa­rzy­stwa i do­raź­ne nie­bez­pie­czeń­stwo, wy­ni­ka­ją­ce ztąd, że je­den z pa­try­otów był chro­nicz­nie pi­ja­ny i na­der lek­ko­myśl­nie ob­cho­dził się ze swo­im ka­ra­bi­nem. Ka­rol Dar­nay nie prze­ra­ził się zbyt­nio temi środ­ka­mi ostroż­no­ści, ja­kie do nie­go sto­so­wa­no; mó­wił so­bie bo­wiem, że był to ogól­ny spo­sób po­stę­po­wa­nia, nie ma­ją­cy nic wspól­ne­go z po­je­dyn­czą jesz­cze nie­zba­da­ną spra­wą i z jej wy­jąt­ko­we­mi wa­run­ka­mi, któ­re wię­zień z Ab­baye miał po­twier­dzić.

Ale gdy przy­by­li do mia­sta Be­au­va­is, co mia­ło miej­sce przed wie­czo­rem, gdy uli­ce peł­ne były lu­dzi, nie mógł za­ta­ić przed sobą, iż stan rze­czy wy­glą­dał za­stra­sza­ją­co. Licz­ny i zwie­rzę­cy tłum oto­czył go, zsia­da­ją­ce­go z ko­nia przed pocz­to­wym dzie­dziń­cem i kil­ka gło­sów krzyk­nę­ło:

– Precz z emi­gran­tem!

Ka­rol Dar­nay wsu­nął na­po­wrót nogi w strze­mio­na i po­zo­sta­jąc na sio­dle, jako na naj­bez­piecz­niej­szem miej­scu, rzekł:

– Ja, emi­grant, moi przy­ja­cie­le? Al­boż nie wi­dzi­cie mnie tu we Fran­cyi z mo­jej wła­snej woli?

– Je­steś prze­klę­tym emi­gran­tem! – wy­krzyk­nął ja­kiś ko­wal, prze­dzie­ra­jąc się ku nie­mu z mło­tem w ręku – je­steś prze­klę­tym ary­sto­kra­tą.

Pocz­t­mistrz sta­nął po­mię­dzy nim a uzdą jeźdz­ca, któ­rą ko­wal wi­docz­nie chciał po­chwy­cić i rzekł uspo­ka­ja­ją­co:

– Zo­staw go, zo­staw go. Bę­dzie są­dzo­ny w Pa­ry­żu!

– Są­dzo­ny! – po­wtó­rzył ko­wal, wy­gra­ża­jąc mło­tem. – Pew­nie! i ska­za­ny jako zdraj­ca!

Tłum przy­jął te sło­wa wrza­skiem ukon­ten­to­wa­nia.

Wstrzy­mu­jąc pocz­t­mi­strza, któ­ry chciał wpro­wa­dzić ko­nia za bra­mę (pi­ja­ny pa­try­ota sie­dział spo­koj­nie na sio­dle i pa­trzył z okrę­co­ną do­ko­ła ręki lin­ką), Ka­rol Dar­nay pod­niósł głos, tak aby go wszy­scy sły­szeć mo­gli, i gdy się znów uci­szy­li, prze­mó­wił:

– Przy­ja­cie­le, my­li­cie się, albo was w błąd wpro­wa­dza­ją. Nie je­stem zdraj­cą!

– Kła­mie! – krzyk­nął ko­wal. – Jest zdraj­cą od cza­su de­kre­tu. Jego ży­cie na­le­ży się lu­do­wi. Jego prze­klę­te ży­cie nie jest już jego wła­sno­ścią.

W tej sa­mej chwi­li Dar­nay do­strzegł nie­bez­piecz­ny błysk w oczach tłu­mu; jesz­cze chwi­lę, a tłum ten był­by się rzu­cił na nie­go, ale pocz­t­mistrz wcią­gnął szyb­ko ko­nia na dzie­dzi­niec, eskor­ta wje­cha­ła tuż za nim i pocz­t­mistrz za­mknął i za­ba­ry­ka­do­wał cięż­ką bra­mę. Ko­wal ude­rzył w nią mło­tem, tłum za­wył, ale na­tem się skoń­czy­ło.

– Co to za de­kret, o któ­rym ten czło­wiek mó­wił? – za­py­tał Dar­nay, po­dzię­ko­waw­szy pocz­t­mi­strzo­wi i sto­jąc obok nie­go w dzie­dziń­cu.

– De­kret o sprze­da­ży dóbr emi­gran­tów.

– Kie­dy wy­da­ny?

– Czter­na­ste­go.

– W dzień mego wy­jaz­du z An­glii!

– Wszy­scy mó­wią, że to do­pie­ro po­czą­tek i że będą inne, je­że­li ich jesz­cze nie ma, ska­zu­ją­ce na wy­gna­nie wszyst­kich emi­gran­tów, a na śmierć wszyst­kich, któ­rzy­by wró­ci­li. To miał na my­śli, gdy mó­wił, że ży­cie two­je nie jest two­ją wła­sno­ścią, emi­gran­cie.

– Ale nie ma jesz­cze ta­kich de­kre­tów?

– Al­boż ja wiem – od­parł pocz­t­mistrz, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Mogą być, albo będą. Co bę­dziesz jadł, emi­gran­cie?

Ka­rol Dar­nay i jego eskor­ta po­zo­sta­li na stry­chu, od­po­czy­wa­jąc na sia­nie znacz­ną część nocy i wy­ru­szy­li do­pie­ro, gdy mia­sto za­snę­ło. Wśród wie­lu dzi­kich zmian, ju­kie w naj­prost­szych rze­czach moż­na było za­uwa­żyć i ja­kie całą tę po­dróż czy­ni­ły po­dob­ną do ja­kiejś mę­czą­cej fan­ta­sma­go­ryi, jed­ną z naj­dzik­szych był po­wszech­ny brak snu. Po dłu­giej noc­nej chla­pa­ni­nie przez roz­mię­kłe pu­ste go­ściń­ce wjeż­dża­li do ja­kiejś nędz­nej wsi, i za­miast zna­leźć ją po­grą­żo­ną w ciem­no­ściach, za­sta­wa­li świa­tła błysz­czą­ce we wszyst­kich oknach, a miesz­kań­ców na­kształt upio­rów do­ko­ła ob­na­żo­ne­go z li­ści drze­wa Wol­no­ści, trzy­ma­ją­cych się za ręce i śpie­wa­ją­cych pieśń Wol­no­ści. Ale na szczę­ście tej nocy spa­no w Be­au­va­is, i to im do­po­mo­gło wy­do­stać się znów na czar­ny, pu­sty go­ści­niec. I je­cha­li tak, w chlu­po­ta­ją­cem pod ko­py­ta­mi koń­skie­mi bło­cie, w chło­dzie i przej­mu­ją­cej do ko­ści wil­go­ci, je­cha­li wzdłuż zbie­dzo­nych pól, któ­re nie ro­dzi­ły wca­le tego roku, ma­jąc za całe uroz­ma­ice­nie ster­czą­ce tu i owdzie zczer­nia­łe zglisz­cza spa­lo­nych do­mów i za­gra­dza­ją­ce im wciąż dro­gę pa­tro­le pa­try­otów snu­ją­ce się po wszyst­kich go­ściń­cach.Świt za­stał ich wresz­cie przed mu­ra­mi Pa­ry­ża. Ro­gat­ka była za­mknię­ta i pil­nie strze­żo­na, gdy do niej pod­je­cha­li.

– Gdzie są pa­pie­ry tego więź­nia? – za­py­tał ja­kiś sil­nie zbu­do­wa­ny męż­czy­zna, wi­docz­nie dy­żur­ny urzęd­nik, któ­re­go we­zwa­no.

Nie­przy­jem­nie do­tknię­ty tą zło­wro­gą na­zwą, Ka­rol Dar­nay zwró­cił uwa­gę mó­wią­ce­go na tę oko­licz­ność, że był fran­cu­skim oby­wa­te­lem po­dró­żu­ją­cym z wła­snej woli, i że za­wi­chrzo­ne po­ło­że­nie kra­ju na­rzu­ci­ło mu eskor­tę, za któ­rą za­pła­cił.

– Gdzie – po­wtó­rzył ów, jak­by go wca­le nie sły­szał – są pa­pie­ry tego więź­nia?

Pi­ja­ny pa­try­ota miał je w czap­ce i wy­do­był. Rrzu­ciw­szy okiem na list Ga­bel­le'a, ten­że urzęd­nik oka­zał pew­ne zdzi­wie­nie i po­mię­sza­nie i by­stro na Dar­naya po­pa­trzył.

Zo­sta­wił go jed­nak wraz z eskor­tą nie rze­kł­szy sło­wa i wszedł na od­wach; oni zaś po­zo­sta­li na ko­niach przed ro­gat­ką. Roz­glą­da­jąc się do­ko­ła, w tym sta­nie za­wie­sze­nia Ka­rol Dar­nay za­uwa­żył, że wśród żoł­nie­rzy i pa­try­otów strze­gą­cych bra­my, licz­ba tych ostat­nich prze­wa­ża­ła znacz­nie, i że gdy wstęp do sto­li­cy dla wóz­ków wiej­skich z pro­duk­ta­mi i drob­nych han­dla­rzy był sto­sun­ko­wo ła­twy, wy­do­stać się ztam­tąd było nie­sły­cha­nie trud­no, na­wet naj­lich­sze­mu ludz­kie­mu ro­ba­ko­wi. Licz­ne zbio­ro­wi­sko męż­czyzn, ko­biet, nie wspo­mi­na­jąc o zwie­rzę­tach i wszel­kie­go ro­dza­ju pod­wo­dach ocze­ki­wa­ło po tam­tej stro­nie ro­gat­ki, ale spraw­dza­nie ich toż­sa­mo­ści było tak ści­słe, iż prze­do­sta­wa­li się na ze­wnątrz zwol­na i po­je­dyn­czo. Nie­któ­rzy, wie­dząc, że ko­lej na nich jesz­cze bar­dzo da­le­ka, kła­dli się na zie­mi, spa­li lub pa­li­li faj­ki; inni ga­wę­dzi­li i prze­włó­czy­li się z miej­sca na miej­sce. Wszy­scy tak męż­czyź­ni jak ko­bie­ty mie­li czer­wo­ne czap­ki i trój­ko­lo­ro­we ko­kar­dy.

Gdy tak prze­sie­dział z pół go­dzi­ny na sio­dle, przy­pa­tru­jąc się temu wszyst­kie­mu, Dar­nay uj­rzał znów tego sa­me­go dy­żur­ne­go, któ­ry roz­ka­zał otwo­rzyć ro­gat­kę. Wów­czas wrę­czył eskor­cie pi­ja­nej i trzeź­wej po­kwi­to­wa­nie z przy­ję­cia eskor­to­wa­ne­go i po­le­cił mu zsiąść z ko­nia. Dar­nay usłu­chał; a obaj pa­try­oci, pro­wa­dząc znu­żo­ne­go ko­nia, za­wró­ci­li i od­je­cha­li, nie wstę­pu­jąc do sto­li­cy.

Dar­nay udał się za swo­im prze­wod­ni­kiem na od­wach, cuch­ną­cy or­dy­nar­nem wi­nem i ty­to­niem, gdzie żoł­nie­rze i pa­try­oci śpią­cy i obu­dze­ni, pi­ja­ni i trzeź­wi, lub w róż­nych nie­okre­ślo­nych sta­dy­ach po­mię­dzy snem i czu­wa­niem, pi­jań­stwem i trzeź­wo­ścią, sta­li i le­że­li do­ko­ła. Świa­tło w izbie, po­cho­dzą­ce czę­ścią od do­ga­sa­ją­cych, noc­nych olej­nych lamp, a czę­ścią od za­zie­ra­ją­ce­go przez okna po­chmur­ne­go dnia, było rów­nież w sta­nie nie­okre­ślo­nym. Otwar­te re­ge­stra i księ­gi le­ża­ły na sto­le, a nad nie­mi sie­dział ofi­cer o po­nu­rym i po­spo­li­tym wy­glą­dzie.

– Oby­wa­te­lu De­far­ge – rzekł do prze­wod­ni­ka Dar­naya, bio­rąc ka­wa­łek pa­pie­ru, aby na nim pi­sać. – Czy to jest emi­grant Evrémon­de?

– Tak, to on.

– Twój wiek, Evrémon­dzie?

– Trzy­dzie­ści sie­dem.

– Oże­nio­ny Evrémon­dzie?

– Tak.

– Gdzie oże­nio­ny?

– W An­gli..

– Nie­wąt­pli­wie. Gdzie two­ja żona, Evrémon­dzie?

– W An­glii.

– Nie­wąt­pli­wie. Evrémon­dzie, je­steś uwię­zio­ny i pój­dziesz do wię­zie­nia La For­ce

– Spra­wie­dli­we Nie­ba! – wy­krzyk­nął Dar­nay. – Ja­kiem pra­wem i za jaką winę?

Ofi­cer ode­rwał na chwi­lę wzrok od swe­go ka­wał­ka pa­pie­ru.

– Mamy nowe pra­wa, Evrémon­dzie i nowe winy, od­kąd cię tu nie było.

Po­wie­dział to ze sro­gim uśmie­chem i pi­sał da­lej.

– Za­kli­nam pana, abyś wziął pod uwa­gę, że przy­by­łem tu do­bro­wol­nie, w od­po­wie­dzi na pi­śmien­ne we­zwa­nie, współ­ro­da­ka, któ­re tu leży. Nie pra­gnę nic wię­cej, tyl­ko bez­włocz­nie za­do­sy­ću­czy­nić jego proś­bie. Nie je­st­że to mo­jem pra­wem?

– Emi­gran­ci nie mają praw, Evrémon­dzie – brzmia­ła nie­wzru­szo­na od­po­wiedź. – Ofi­cer pi­sał da­lej, aż skoń­czył, po­czem od­czy­tał to so­bie, po­sy­pał pia­skiem i wrę­czył De­far­ge'owi, do­da­jąc: – W od­osob­nie­niu!

De­far­ge dał znak pa­pie­rem więź­nio­wi, aby szedł za nim. Wię­zień usłu­chał i straż z dwóch uzbro­jo­nych pa­try­otów zło­żo­na przy­łą­czy­ła się do nich.

– Wszak to ty – rzekł De­far­ge zni­żo­nym gło­sem, gdy zszedł­szy ze scho­dów od­wa­chu, zna­leź­li się na pa­ry­skim bru­ku – wszak to ty za­ślu­bi­łeś cór­kę dok­to­ra Ma­net­te, nie­gdyś więź­nia Ba­sty­lii, któ­rej już nie­ma?

– Tak – od­parł Dar­nay, pa­trząc na nie­go ze zdzi­wie­niem.

– Na­zy­wam się De­far­ge i mam wi­niar­nię na przed­mie­ściu Świę­te­go An­to­nie­go. Może sły­sza­łeś o mnie, Evrémon­dzie?

– Tak. Moja żona wspo­mi­na­ła mi o to­bie oby­wa­te­lu.

Wy­raz "żona" zda­wał się być De­far­ge'owł ja­kiemś po­nu­rem przy­po­mnie­niem. Żach­nął się i rzekł nie­cier­pli­wie:

– W imię tej ostrej nie­wia­sty, świe­żo zro­dzo­nej i na­zwa­nej Gi­lo­ty­ną, po­cóż przy­by­łeś do Fran­cyi?

– Wszak sły­sza­łeś, com mó­wił przed chwi­lą, oby­wa­te­lu. Nie wie­rzysz, aby to było praw­dą?

– Zła praw­da dla cie­bie, Evrémon­dzie – rzekł De­far­ge, mó­wiąc ze ścią­gnię­te­mi brwia­mi i pa­trząc pro­sto przed sie­bie.

– Wi­sto­cie, je­stem tu zgu­bio­ny. Wszyst­ko jest tak zmie­nio­ne, tak na­głe, tak nie­prze­wi­dzia­ne, tak nie­spra­wie­dli­we, że je­stem zu­peł­nie zgu­bio­ny. Czy mogę się spo­dzie­wać od cie­bie ja­kiej po­mo­cy, oby­wa­te­lu?

– Żad­nej.

De­far­ge mó­wił, pa­trząc wciąż pro­sto przed sie­bie.

– Od­po­wiesz mi przy­najm­niej na jed­no py­ta­nie?

– Może. To za­le­ży od tego, ja­kie bę­dzie. Mo­żesz w każ­dym ra­zie po­wie­dzieć o co cho­dzi.

– W tem wię­zie­niu, do któ­re­go tak nie­spra­wie­dli­wie mnie wtrą­ca­ją, czy będę przy­najm­niej miał moż­ność po­ro­zu­mie­wa­nia się ze świa­tem na ze­wnątrz?

– Zo­ba­czysz.

– Prze­cież nie będę po­grze­ba­ny żyw­cem, bez sądu i bez moż­no­ści przed­sta­wie­nia mo­jej spra­wy?

– Zo­ba­czysz. Ale, gdy­by i tak? Inni przed tobą byli w ten spo­sób po­grze­ba­ni i w gor­szych wię­zie­niach.

– Ale nig­dy prze­zem­nie, oby­wa­te­lu De­far­ge. Dar­nay po­pa­trzył na nie­go chmur­nie za­miast od­po­wie­dzi i szedł da­lej w mil­cze­niu. Dar­nay'owi wy­da­ło się, że im w głęb­szą za­du­mę po­pa­dał, tem słab­szą mo­gła być na­dzie­ja zmięk­cze­nia go choć tro­chę. Dla­te­go po­śpie­szył do­dać:

– Jest rze­czą naj­wyż­szej dla mnie wasi (ty sam, oby­wa­te­lu, wiesz le­piej jak da­le­ce wiel­kiej wa – gi), abym mógł się po­ro­zu­mieć z pa­nem Lor­ry z ban­ku Tel­l­so­na, An­gli­kiem, któ­ry jest obec­nie w Pa­ry­żu. Cho­dzi tyl­ko o to, aże­by mu do­nieść po­pro­stu, iż wtrą­co­no mnie do wię­zie­nia La For­ce. Uczy­nisz to dla mnie?

– Nie uczy­nię – od­rzekł De­far­ge po­nu­ro – dla cie­bie nic! Mój obo­wią­zek jest wzglę­dem mego kra­ju i ludu. Je­stem za­przy­się­żo­nym słu­gą ich obu prze­ciw­ko to­bie. Nie uczy­nię dla cie­bie nic!

Ka­rol Dar­nay zro­zu­miał, że na nic się nie zda­ło bła­gać go dłu­żej, a przy­tem duma jego była do­tknię­tą. Szli więc da­lej w mil­cze­niu i Dar­nay mógł za­uwa­żyć, jak tu lu­dzie byli oswo­je­ni z wi­do­kiem pro­wa­dzo­nych do wię­zie­nia osób. Na­wet dzie­ci nie zwra­ca­ły na nie­go uwa­gi. Ten i ów z prze­chod­niów od­wró­cił gło­wę, paru po­gro­zi­ło mu pię­ścią jako ary­sto­kra­cie; po za­tem jed­nak czło­wiek wy­twor­nie ubra­ny pro­wa­dzo­ny do wię­zie­nia zda­wał się być rów­nie po­spo­li­tym i na­tu­ral­nym wi­do­kiem, jak ro­bot­nik w blu­zie idą­cy do dzien­ne­go za­ję­cia. W jed­nej cia­snej, brud­nej i ciem­nej ulicz­ce, ja­kiś pod­nie­co­ny mów­ca sto­ją­cy na krze­śle, pra­wił rów­nie pod­nie­co­nym słu­cha­czom o zbrod­niach kró­la i kró­lew­skiej ro­dzi­ny. Z kil­ku jego słów, uchwy­co­nych w przej­ściu, Ka­rol Dar­nay do­wie­dział się po raz pierw­szy, że król był w wię­zie­niu, i że wszy­scy za­gra­nicz­ni am­ba­sa­do­ro­wie opu­ści­li Pa­ryż. Po dro­dze (wy­jąw­szy w Be­au­va­is) nie sły­szał ab­so­lut­nie nic. Eskor­ta i po­wszech­na czuj­ność zu­peł­nie go od­osob­ni­ły.

Te­raz do­pie­ro po­znał, że po­padł w więk­sze nie­bez­pie­czeń­stwo, niż mógł na­wet przy­pusz­czać wy­jeż­dża­jąc z An­glii. Że to nie­bez­pie­czeń­stwo może się stać jesz­cze groź­niej­szem, to mu rów­nież było ja­snem. Ro­zu­miał też, że nie był­by nig­dy przed­się­wziął tej po­dró­ży, gdy­by był prze­wi­dział wy­pad­ki ostat­nich dni. A jed­nak oba­wy jego da­le­kie­mi były od tego, co rze­czy­wi­stość przy­nieść mia­ła. W po­mro­ce nie zna­nej przy­szło­ści świe­ci­ła ja­kaś nie­świa­do­ma sie­bie na­dzie­ja. Strasz­li­we mor­dy, dnie i noce trwa­ją­ce, któ­re mia­ły prze­po­ić krwią pole no­we­go sie­wu, nie uka­zy­wa­ły mu się na­wet w naj­fan­ta­stycz­niej­szych przy­pusz­cze­niach. I ja­kim spo­so­bem na­wet? Sami ich, tak nie­da­le­cy spraw­cy, nie wy­obra­ża­li ich so­bie za­pew­ne jesz­cze w tej chwi­li. Zkąd więc dzi­ki ten ob­raz mógł za­go­ścić w wi­dze­niach szla­chet­ne­go umy­słu?

Ka­rol Dar­nay prze­wi­dy­wał je­dy­nie nie­spra­wie­dli­we i okrut­ne ob­cho­dze­nie się z nim w wię­zie­niu, i okrut­ną, może bar­dzo dłu­gą roz­łą­kę z żoną i dziec­kiem, ale po za­tem nie lę­kał się, wy­raź­nie, ni­cze­go. W ta­kim na­stro­ju du­cha zna­lazł się przed bra­mą wię­zie­nia La For­ce.

Ja­kiś nie­mło­dy czło­wiek z opuch­nię­tą twa­rzą otwo­rzył cięż­ką furt­kę. De­far­ge wska­zał na więź­nia i rzekł:

– Emi­grant Evrémon­de.

– Do sta­re­go li­cha! Iluż ich tam jesz­cze?! – wy­krzyk­nął czło­wiek z opuch­nię­tą twa­rzą.

De­far­ge wziął po­kwi­to­wa­nie nie zwra­ca­jąc uwa­gi na ten wy­krzyk­nik i od­szedł ze swe­mi współ­pa­try­ota­mi.

– A cóż u dy­abła! – po­wtó­rzył do­zor­ca, zwra­ca­jąc się do swo­jej żony. – Po­wia­dam, że temu koń­ca nie­ma!Żona do­zor­cy, nie mo­gąc zna­leźć na ra­zie in­nej od­po­wie­dzi, po­ki­wa­ła gło­wą i rze­kła:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: